Miejsce najczęściej odwiedzane przez dzieci, które uwielbiają wyglądać w wodzie mieniących się tęczowymi kolorami rybek. Są tu rozstawione ławeczki, na których można usiąść i sobie odpocząć. Z boku widnieje tabliczka recytująca raz na godzinę prośbę, aby nie karmić rybek i zachować czystość. Jeśli ktoś ośmieli wyrzucić się choćby papierek na chodnik, zaczyna go opieprzać z góry na dół krzycząc przy tym donośnym głosem. Nie warto jej podpadać!
Aby dowiedzieć co się wydarzyło, rzuć kostką. Uwaga! Możesz rzucić kostką wyłącznie jeden raz! W każdym następnym wątku, który tu rozpoczniesz, kości oraz płynące z nich straty/korzyści już Ci nie przysługują!
Spoiler:
1 - gdy tylko podchodzisz, do Twoich uszu dobiega... żabie kumkanie. Mało tego - pierwsze słowo jakie wypowiesz w tym temacie będzie przez żaby powtarzane skrzekliwym głosem. Głośno, wyraźnie i chórem. Będą w ten sposób przeszkadzać w rozmowie przez dwa Twoje posty. Zgrabnie unikają potencjalnych zaklęć i każda próba ich uciszenia sprawia, że "wykrzykują" owe słowo jeszcze głośniej.
2 - spędzasz czas wedle uznania i nie zauważasz, że zbliża się do Ciebie dziwne pnącze... Rzuć kostką, aby sprawdzić co się stanie dalej.
Nieparzysta - W ostatniej chwili zauważasz korzeń i odskakujesz. O dziwo, rozpoznajesz w roślinie glicynię błyskawiczną. Tabliczka podpowiada Ci , aby to ustrojstwo potraktować zaklęciem zamrażającym. Tym samym uczysz się obchodzić z krnąbrną glicynią i zyskujesz +1 pkt do zielarstwa. Gratulacje! O punkt upomnij się w tym temacie.
Parzysta - Nie zauważasz czającego się niebezpieczeństwa. Nagle Twoją łydkę chwyta dzikie pnącze i... razi Cię ładunkiem elektrycznym. Dziki wrzask tabliczki informacyjnej ją płoszy (bądź reakcja osoby towarzyszącej), dzięki czemu nie tracisz przytomności. Niestety potrzebujesz pomocy. Możesz uleczyć się sam za pomocą eliksiru wiggenowego, a jeśli go nie masz, napisz w szpitalu post na 2000 znaków, gdzie uzyskujesz odpowiednią pomoc.
3 - Gdy tylko podchodzisz do oczka wodnego, Twoim oczom rzuca się pewna magia - wszystkie lilie i kwiaty wokół oczka wodnego "na Twój widok" pięknie rozkwitają rozchylając swoje kielichy. Roztaczają Twój ulubiony zapach (Amortencja w kuferku), który może poczuć każdy, kto Cię mija. Gdy oddalasz się, lilie i kwiaty zamykają się.
4 - spędzasz czas przy oczku wodnym, gdy nagle słyszysz niedyskretne chrząkanie. To tabliczka informacyjna zwraca na siebie uwagę i prosi Cię skrzypiącym głosem o podrapanie jej po tylnej metalowej ściance. Jeśli to robisz, zdradza Ci szeptem, że ktoś zgubił sakiewkę między dwoma kamieniami. Odnajdujesz ją i naliczasz w środku aż 40 galeonów! Po zysk zgłoś się w tym temacie.
5 - czy to możliwe, że ryby mają jednak głos? Mógłbyś przysiąc, że słyszysz spod wody popiskiwanie. Gdy nachylasz się dostrzegasz wyłupiaste oczka tęczowej rybki, która ni stąd ni zowąd opluwa Cię dużym strumieniem lodowatej wody. Gdy tylko się ogarniasz zauważasz, że ta zniknęła.
6 - nagle słyszysz dziwny szelest w krzakach. Zerknąwszy pomiędzy nie, zauważasz... sforę puszków pigmejskich! Na Twój widok większość ucieka, jednak kilka sztuk postanawia obskoczyć Cię i się do Ciebie przytulać. Gdy opuszczasz lokację, wyczuwasz w kieszeni dziwny ruch. To jeden z puszków wpatruje się w Ciebie z uwielbieniem i nie daje się zostawić. Zyskałeś sobie właśnie nowego przyjaciela. Gratulacje! O pupila upomnij się w tym temacie.
______________________
Autor
Wiadomość
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
Zbił ją nieco z tropu, choć przecież tak wyraźnie żartował. Uśmiechnęła się więc dość niemrawo i wzruszyła delikatnie ramionami, zerkając w stronę oczka wodnego, jakby chciała się upewnić, że nie posypały się trupy. — Chyba po prostu pływały w złym miejscu i czasie... nie żeby miały jakieś inne wyjście — odpowiedziała, choć raczej nie musiała i chętnie przesunęła się na ławce, robiąc mu jeszcze więcej miejsca – tak jakby Tomek ogólnie zajmował go jakoś wiele. Nie wyglądała na najbardziej entuzjastyczne towarzystwo na świecie, ale szczerze ucieszyło ją jego pytanie, do tego stopnia, że chyba nawet nieco się ożywiła, a przynajmniej spojrzała na niego jakby weselej. — Jak w pracy? — zapytała odruchowo, kiedy połączyła odpowiednie kropki i uświadomiła sobie, że zerkał na zegarek nie dla kaprysu, a najpewniej dlatego, że się spieszył. A kiedy Tommy gdzieś się spieszył, zwykle oznaczało to, że musi lecieć do pracy, tak przynajmniej uważała Ruby. Griffin wcale nie wiedziała o chłopaku zbyt wiele... albo raczej wiedziała więcej, niż powinna, ale wszystkie posiadane informacje skalane były perspektywą przyjaciółki i bez względu na to, jak bardzo ceniła sobie jej zdanie, w przypadku starszych braci nie była to chyba najlepsza opcja. Zawahała się, naturalna nieśmiałość dość skutecznie próbowała nakłonić ją do milczenia i wpatrywania się przed siebie... ale z drugiej strony nie chciała też się przed nim skompromitować, dlatego w końcu nieco się przemogła i odezwała: — Chyba też powinnam się zacząć za czymś rozglądać, ale szczerze mówiąc, nie wiem nawet gdzie zacząć szukać. Polecasz swoją? Na fasolki spojrzała z ogromną dozą niepewności. Najpierw chciała po prostu odmówić, potem uniosła niby dłoń, ale zamarła wpół ruchu, aż w końcu sięgnęła do paczki i wyciągnęła sobie dwie sztuki. Zamiast wpakować je jednak do buzi, ujęła w palce pierwszą z nich i przyjrzała się jej dokładnie, najpierw tak po prostu, a potem jeszcze pod słońce, tak o, dla pewności. — Eee... przepraszam, nie ufam magicznym słodyczom — wyjaśniła zaraz, kiedy zdała sobie sprawę, że wygląda głupio. Może widziała dziwny wzrok Tommy'ego? A może tylko go sobie wymyśliła? — Fasolki są okej, ale czekoladowe żaby trochę mnie przerażają. Nie mówiąc o kwachach, tych to w życiu nie odważyłam się spróbować — uśmiechnęła się niepewnie, wzięła pierwszą z nich – czerwoną – do buzi i rozgryzła. Smak nie był niedobry, była za to piekielnie ostra — cholera, chyba chilli — wydusiła z siebie, czując niemożebne pieczenie w gardle.
– O to to – zaśmiałem się na jej trafne podsumowanie. – A jak im tu nie pasuje to niech emigrują do na przykład takiej Doliny Godryka, o – gadam kolejne głupstwa, ani trochę przejęty, że to nie ma sensu. Siadam dziarsko na ławce tuż obok i wygrzewam się na słoneczku, co przerywa mi jej pytanie o moją pracę. – Cieszę się, że właśnie z niej wyszedłem. Byłem zagadać o wolne na czas szkolnego wyjazdu i chociaż wypełnianie papierków nie jest dla mnie czymś ciężkim tak po dzisiaj mam dość. Zwłaszcza, że niedawno zacząłem i wiesz, od razu poprosiłem o tak długi urlop. Na szczęście szef okazał się spoko ziomeczkiem i przystał na ten plan, za to od września będę musiał częściej przychodzić tam w weekendy, ale to już problem Thomasa z przyszłości. Za to teraźniejszy Tomek musi iść szukać mieszkania i niby wydaje się to bardzo przyjemne zajęcie to już mam dość. Ostatnio ktoś nam pokazywał taką ruderę, że nawet trolle nie chciałyby tam zamieszkać – opowiadam, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że zagadała tylko z grzeczności i tak naprawdę wcale jej to nie interesuje. Przed zadeklarowaniem przeprosin za moje gadulstwo powstrzymuje mnie jedynie fakt, że Hope przyjaźni się z Ruby, co oznacza, że jest przyzwyczajona do słuchania. Spoglądam na dziewczynę z uśmiechem, gdy znów zagaduje o pracę. – No jeśli lubisz pracę z klientem, znasz się trochę na książkach, ogarniasz historię to polecam. Ale ze względu na moje wieloletnie doświadczenie – chichoczę, bo brzmię jakbym był nie wiadomo jak starszy – pozwól, że dam ci złotą radę. Na razie odsapnij po owutemach, wychilluj na wakacjach, a jeśli musisz to zacznij pracy szukać dopiero jak się zacznie nowy rok. Zwłaszcza, że i tak masz sporo na głowie jako prefekt – tym samym wyrażam swój podziw, bo mogę sobie tylko wyobrazić ile obowiązków ciąży na barkach Hope. – Jeśli będziesz chciała to daj znać, wspomnę o tobie, żaden problem – oferuję swoją pomoc, po czym częstuję ją fasolkami. Mrużę oczy, gdy widzę, że zabiera się za słodycze jak pies do jeża, ale jej kolejne słowa rozwiewają moje wątpliwości. To nie kwestia braku zaufania do mnie, a po prostu do magicznych słodkości. – Już myślałem, że się boisz, że chcę cię otruć – parskam i wkładam losową fasolkę do buzi. – O, wow, chyba po raz pierwszy w życiu mam coś normalnego. Truskawka! – cieszę się z tego niebywałego sukcesu życiowego. – K o c h a m czekoladowe żaby, ale to głównie przez to, że od dziecka rywalizujemy wszyscy ze sobą kto jako pierwszy zdobędzie całą kolekcję. Chyba nie muszę mówić kto z nas wszystkich wziął to sobie najbardziej do serca? – szczerzę się, mając oczywiście na myśli Rubs. – A kwachy powinny zostać zdelegalizowane. Raz Ryan wpakował mi do ust pół paczki… Nie polecam, wciąż mam traumę – trajkoczę i zaglądam do paczki, aby wybrać kolejną fasolkę po kolorze. – Żółta czy zielona? – pozwalam, aby to Hope podjęła tę niezwykle ważną decyzję.
______________________
i read the rules
before i break them
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Mogłem tak naprawdę zaprosić Andrzeja do swojego mieszkania na partyjkę tarota, czy coś w tym stylu, ale uznałem że to może jeśli zacznie być zimniej. Dziś temperatura była zaskakująco wysoka jak na ostatnie dni, więc postanowiłem to wykorzystać super miejscem przy oczku wodnym w Hogsmeade. Najwyżej jeśli będzie chłodniej zaproponuje mu jakiś bar albo moje skromne mieszkanko! Póki co postanowiłem urządzić uroczy piknik. Rozkładam przy oczku kocyk, układam na nim specjalne kubeczki, które dzięki magii miały nie przewracać się jak klocki przy najmniejszym powiewie wietrzyku. Mam też jakieś chrupki i oczywiście ognistą. Mam nadzieję, że przynajmniej tutaj będzie bezpiecznie. Nie jak na jeziorze albo w tysiącu innych miejsc w których byliśmy i coś zawsze musiało się wydarzyć. A przynajmniej ja tak miałem, nie wiem jak do końca Andrew. Wysyłam patronusa; nie mam pojęcia dlaczego moim była opasła panda, miałem nadzieję że to przez to jaki byłem uroczy i wszyscy mnie lubili. Lenistwo pomijałem w tej możliwej interpretacji. W każdym razie wcześniej wysłałem list Parkowi, żebyśmy spotkali się w parku (ha!), oznajmiając że mój patronus go przyprowadzi. Dlatego o ustalonej godzinie wysłałem moją pandzioszkę, która moim głosem poleciła mu by iść za nią. Już z daleka widzę mojego patronusa razem z ziomkiem. Jej świetlisty cień rozwiewa się im bliżej jest Andrzej, by w końcu kompletnie zniknąć. - Hejka! Zobacz co mam! - witam się z chłopakiem i macham kadzidełkami, które mam w ręku. - Podobno pokazują amortencję drugiej osoby, ale nie wiem, kupiłem go może od jakiegoś krętacza - mówię najpierw całkiem podniecony, a potem lekko zafrasowany. Ale szybko ignoruję swoje przedwczesne zmartwienia i pokazuję na nasz boski piknik.
Akurat jakby nie patrzeć Andrzej był typem, któremu każdy rodzaj rozrywki potrafił przypasować także nie miało dla niego większego znaczenia ani miejsce, ani też to co dokładnie w planach miał Whitelight. Ufał, że znajdzie jakąś fajną miejscówkę, bo sam jako przyjezdny może i zdołał się w jakimś stopniu zapoznać z okolicą zamku, ale na pewno nie na tyle, co rodowici uczniowie Hogwartu. Dlatego właśnie pozwalał się porywać Harry'emu. Tasował właśnie talię tarota w momencie, gdy do jego dormitorium wpadł patronus w kształcie pandy. W pierwszym odruchu Park poderwał się z krzesła z krótkim krzykiem. Może i większości ludzi te zwierzęta kojarzyły się z niezwykle leniwymi i uroczymi stworzeniami, ale nie dla Koreańczyka. Swego czasu przeczytał zdradziecką mangę, w której znajdowała się mordercza panda. Dlatego teraz na myśl przychodziło mu głównie gore i inne dewiacje, gdy spoglądał na zwierzę, które wtargnęło do jego sypialni. Całe szczęście ogarnął się całkiem szybko i mógł odebrać wiadomość od znajomego Ślizgona, aby stawić się w wyznaczonym miejscu. Z pewnością widok, który go zastał był całkiem przyjemny. Co prawda zastanawiał się czy był to na pewno dobry moment na piknik, ale póki naprawdę nie było im zimno to chyba wszystko było w porządku. Uśmiechnął się też, gdy tylko zobaczył kadzidełko, które trzymał w dłoni blondyn i zaraz też klapnął sobie na wolnym miejscu na kocu. - Brzmi zajebiście. A wiesz w ogóle jak to działa? Musimy coś zrobić czy specjalnego zrobić coś? - zapytał z zainteresowaniem, przyglądając się jeszcze uważniej trzymanemu przez Hariela przedmiotowi. Nie wydawał się być jakoś szczególnie magiczny, ale kto wie. W końcu Park nie miał aż tak wielkiego rozeznania w tym temacie i mógł się mylić. Zresztą sami zaraz pewnie się przekonają, co do tego jak to faktycznie wygląda.
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Nie wiem dlaczego tak chętnie chodziłem wyciągać Andrzeja gdziekolwiek. Odrobinę podejrzewałem ostatnimi czasy, że specjalnie próbuję się otaczać czarodziejami, którzy nie mają większego rodowodu ani nic w tym stylu. Może to mój celowy podświadomy patern, by nie zadawać się specjalnie z czarodziejami z równie wysokich rodów co ja? Jednak to tylko przemknęło mi przez myśl kiedy Sir, mój skrzat to zauważył jak opowiadałem mu o pikniku jak razem pakowaliśmy koszyk. Na szczęście jestem świetny w zamiataniu rzeczy oraz przemyśleń pod dywan, więc kiedy już wysyłam patronusa już dawno nie myślę o odbytej rozmowie ze skrzatem domowym. Swoją drogą mam nadzieję, że każdy przeczyta mangę o złowieszczej pandzie. Wtedy zdecydowanie byłby postrzegany zacznie groźniej! Po prędkim beztroskim ucałowaniu policzków Andrzeja siadamy sobie na kocyku, a ja zaczynam się klepać po grubym, fioletowym płaszczu. W końcu w jednej kieszeni znajduje kawałek pergaminu gdzie nabazgrane było kilka słów. - E, tak. Nie wiem czy to nie przekręt ale się okaże. Moje pióro zapisywało instrukcję jak ten ślepawy czarodziej mi tłumaczył na pokątnej. Jak to było? Ach żebyś poczuł moją amortencję musisz trzymać kadzidełko. Ja je podpalam różdżką, potem razem trzymamy w rękach, a na koniec mam cię lekko uderzyć po głowie... cóż nie brzmi bardzo prawdopodobnie, ale spróbujmy. Mamy z dwie? Trzy? Próby zanim kadzidełko się wypali... Wręczam Andrzejkowi kadzidełko, podpalam je zgrabnie różdżką i łapię dłoń w której trzyma kadzidełko. Na koniec bardzo lekko i niepewnie uderzam Andrew po włosach.
kosteczki na kadzidełko:
1,2 - czujesz swoją amortencję 3,4 - czujesz najgorszy zapach dla andrzeja 5,6 - czujesz zapach amo harryego!!
Zdecydowanie Andrew cieszył się z faktu, że mimo wszystko w Hogwarcie znajdowały się osoby, które chciały spędzać z nim czas i wyciągały go na różne dziwne akcje czy też zwyczajne przyjacielskie posiadówki. To przynajmniej sprawiało, że faktycznie czuł się w tej szkole jak u siebie. No i nie miał jak zanudzić się na śmierć pomiędzy kolejnymi zajęciami, które z reguły jednak były interesujące, ale często też nie trafiały do końca w jego krąg zainteresować i łaził na nie głównie z ciekawości albo dlatego, że nie miał co innego ze sobą począć. Przyglądał się temu jak Hariel pospiesznie szuka po kieszeniach płaszcza skrawka pergaminu, na którym miał mieć podobno zapisaną tę magiczną instrukcję mającą pozwolić im na wyczucie wzajemnie swojej amortencji. Nawet nie sądził, że coś takiego było możliwe, a przytoczona przez Whitelighta instrukcja brzmiała co najmniej komicznie i raczej mało prawdopodobnie, ale jeśli faktycznie miała jakieś szanse na zadziałanie to czemu by nie spróbować? Najwyżej zrobią z siebie debili. Tyle dobrego, że poza nimi nie było nikogo innego w pobliżu. - Trochę brzmi jak scam, ale spróbujmy - oświadczył z nutą optymizmu, chwytając wręczone mu kadzidełko. Ślizgogn zgodnie z poleceniem z kartki zapalił przedmiot za pomocą swojej różdżki, a następnie uderzył delikatnie Parka w głowę. Andrew przez chwilę siedział z tym nieszczęsnym kadzidełkiem i wciągał w nozdrze jego zapach, starając się rozszyfrować jak co to był za zapach. Wcześniej nigdy nie czuł podobnej mieszanki, a mieszające się ze sobą na wietrze wonie sprawiały, że były niezwykle trudne do odgadnięcia. - Przypomnij mi raz jeszcze... czym pachnie twoja amortencja? - poprosił chłopaka, bo może właśnie słysząc poszczególne słowa będzie mógł dopasować je do doznań, które docierały do jego nosa. W końcu na co dzień nie czuło się podobnych zapachów.
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Kiedy ja zaś byłem sam - wpadałem zawsze w coś złego. Jak nie przesadzałem z alkoholem, to z eliksirami, jak nie z tym i z tym to po prostu pakowałem się w coś złego. Już jakiś czas temu zauważyłem, że kiedy spędzam czas ze znajomymi z Hogwartu nie miałem na siebie aż tak destrukcyjnego wpływu! Dlatego na pewno byłem jednym z tych, którzy bardzo często zawracali Andrzejowi głowę. Miałem mnóstwo znajomych, ale powiedzmy sobie szczerze - przyjezdny częściej miał czas, bo tamci mieli tu całą bandę innych ludzi. A jego ludzie wydawali się odrobinę rozwiać w powietrzu. Teraz jednak próbujemy moje super kadzidełka. Zerkam na Andrzeja i widzę, że ma tak samo duże wątpliwości co do tego jak i ja. Ale co prawda to prawda - najwyżej zrobimy z siebie debili i nikt oprócz nas tego nigdy nie zauważy! Decydujemy podejść do tego z tak dużym optymizmem jak człowiek może kiedy musi uderzać kolegę po łbie i próbować wierzyć, że jest to może być jakkolwiek prawdziwa magia. Kiedy wykonujemy ten dziwaczny rytuał, też pochylam się do kadzidełka by wyczuć może swoją amortencję. Ale ja nie czuję absolutnie nic! Nawet dymu. - Hm... stary teatr? Pergaminy? Whisky? I ee... mocne perfumy. Albo raczej woda kolońska, to zależy chyba od tego z kim się umawiam, albo z kim spałem ostatnio... chyba... to powinna być woda kolońska... - bełkoczę trochę zażenowany, bo nie wiem po co rozwijałem ten fakt i nie wiem co mi przeszkadza gadanie o tym przy Andrzeju. Zwykle opowiadam o sobie każdemu kto chce mnie słuchać. - I co? Czujesz coś? Ja nic a nic? - wypytuję żwawo, żeby ten zapomniał o moim wcześniejszym bełkocie i znowu próbuję coś powąchać. Niestety skutek znowu jest marny, więc poirytowany polewam nam drineczki i stawiam kubeczek obok Andrzeja.
Chyba naprawdę Park nie miał co narzekać skoro w zasadzie sam nie popadał w jakieś spirale autodestrukcyjne, a potrafił jedynie zanudzić się na śmierć i zaczynać kombinować na temat tego, co właściwie mógłby robić w tym momencie zamiast obijać się i siedzieć w zamknięciu. Problemy pojawiały się kiedy chciał odbić sobie tę nudę i zgadzał się na różne dziwne szalone pomysły znajomych. Miał jedynie nadzieję, że w tej chwili nie aktywowali jakiejś dziwnej autosugestii, która sprawiała, że czuł akurat te zapachy, które aktualnie wymieniał mu Ślizgon. Starał się skupić wyraźniej na tym, co wyczuwał w powietrzu i po chwili uśmiechnął się szeroko, gdy dotarło do niego, że faktycznie to chyba było właśnie to, co udało mu się wyniuchać. - Tak. Dokładnie to teraz czuję. Nie byłem wcześniej pewien - przyznał, kiwając głową. - Nie wszystko udało mi się od razu rozpoznać, ale to zdecydowanie to. Teraz był tego pewien. Nigdy nie czuł podobnego połączenia więc trudno było mu je porównać do czegokolwiek innego. Z pewnością nie spodziewał się takiej mieszanki i z jakiegoś powodu jakoś średnio pasowała mu do blondyna. Wydawała się zbyt poważna jak na kogoś tak ekstrawaganckiego. - Chciałeś poczuć też moją, nie? Masz drugie kadzidełko? - zapytał od razu, chcąc się odwdzięczyć Ślizgonowi w ten sam sposób.
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
No to idealnie, że spotyka się często ze mną! Jeśli szukać kogoś do robienia głupot, by odbyć sobie nudę ja byłem idealnym kompanem do tego. Albo właśnie nie jeśli to ma być destrukcyjne... No nic, nie ma co drążyć tematu. Rozpromieniam się kiedy okazuje się, że kadzidełko działa. Też mam nadzieję, że nie działała tu żadna autosugetia, ale Andrzej wydawał się przekonany o prawilności zapachu. - I co? Podoba ci się? Pewnie nie kojarzy ci się ze mną. Ale ja lubię wszystko co jest kompletnie inne niż ja - paplam sobie i próbuję wyczuć cokolwiek mojej amortencji. - Tak! Mam! - krzyczę i wyjmuję jeszcze kilka kadzidełek. Biorę jedno do ręki i nakazuję Andrzejowi by zrobił tą samą głupotę co ja wcześniej. Bardzo zaangażowany wącham kadzidełko ale czuję... tylko swoją amortencję. Z jednej strony jestem rozczarowany, z drugiej robię rozanieloną minę. - Ach, to moja. Coś nie działa. Ale mam jeszcze jedno spróbujemy zaraz jeszcze raz! - stwierdzam nie tracąc entuzjazmu. Zabieram kadzidełko bliżej siebie, by móc powąchać go trochę. - Bierz drineczka - dodaję jeszcze wesoło i przysuwam mu kubeczek. Muszę przyznać, że to posiedzenie w zapachu mojej własnej amo bardzo mi się podoba. Aż wzdycham z rozkoszą. - Ty, drineczki, amortencja. To jednak jest życie. W oparach tego zapachu podobasz mi się jeszcze bardziej niż zwykle - stwierdzam sobie i patrzę z rozmarzeniem na Andrzeja, pewnie odrobinę zbyt otumaniony tymi zapachami, dlatego tak się zwierzam.
Andrew Park
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 182cm
C. szczególne : włosy zwykle znajdujące się w lekkim nieładzie, promienny uśmiech, zawsze ma przy sobie talię kart tarota
W zasadzie to jakiekolwiek towarzystwo mogłoby mu wystarczyć, ale niektórzy byli na tyle kompatybilni, by mógł się z nimi beztrosko bawić i być wciągnięty w wir dobrej rozrywki zamiast samemu ją wymyślać w pocie czoła. Dlatego też Hariel faktycznie mógł być uznany za jednego z lepszych kompanów, którzy sprawiali, że wspólnie spędzony czas był niezapomniany. - No właśnie trochę to dziwne, bo bardziej do ciebie pasowałyby mi jakieś bardziej kwiatowe zapachy, brokat i te sprawy, ale z pewnością jest to fajny zapach - przyznał, bo jeśli tylko ktoś spojrzałby na Ślizgona to doszedłby do tego samego wniosku. Tak poważne zapachy jakoś nie bardzo kojarzyły mu się z ekstrawaganckim blondynem. Park z zadowoleniem sięgnął po kolejne kadzidełko, gdy tylko Whitelight przyznał, że faktycznie ma ich ze sobą więcej. Idealnie. Mogli dalej próbować tej dziwnej magii i nawzajem pokazać sobie zapachy własnej amortencji. Andrew podążał za wcześniej podaną mu instrukcją, zapalając różdżką trzymane kadzidełko i chwytając Harry'ego za dłoń, by później delikatnie uderzyć go w głowę. Szkoda tylko, że nie odnieśli zamierzanego efektu. - Możemy spróbować za chwilę. Dziwnie byłoby, gdybym ja wiedział jak pachnie twoja amortencja, a ty nie mógłbyś poczuć mojej - przyznał w końcu po czym posłusznie sięgnął po jednego drineczka. Upił niemal od razu łyk alkoholu, rozkoszując się jego smakiem po czym uśmiechnął się szeroko i roześmiał na kolejne słowa Hariela. Nie dało się zaprzeczyć temu, że piknikowa atmosfera w doborowym towarzystwie z pewnością należało do standardów życia, które każdy chciałby posiadać. - Lubisz mi prawić komplementy, nie? - zagadnął jeszcze, bo jakby nie patrzeć to ich wspólna znajomość zaczęła się właśnie w podobny sposób. Wszystko przez lekcję uzdrawiania, gdzie musieli wspólnie pracować.
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Tak przypuszczałem, że Andrzej lubi moje towarzystwo i wyczuwałem w nim beztroskę, którą ja miałem mnóstwo. Jednak ponieważ często nie mówił mi co czuje - czasem mam wrażenie, że narzucam mu swoje towarzystwo. Ale na szczęście nie jestem nieśmiały, by mi to przeszkadzało w ponownych zaproszeniach i do tego mam mnóstwo poczucia dużej pewności siebie, więc pewnie na początku nie łatwo przychodziło mi do głowy, że ktoś mógłby nie chcieć spędzać ze mną czas. Musiałbym to usłyszeć prosto w twarz. - Brokat! Na pewno pasowałby do tej mieszanki! Jak pachnie brokat... - Fascynuję się na chwilę, bo bardzo podoba mi się ten pomysł, by mieć coś takiego w swojej amo. - Może nawdychać się go podczas robienia jakichś bardzo przyjemnych rzeczy... Jakichś niesmowicie przyjemnych. Wtedy będzie mi się brokat dobrze kojarzył i trafi do amortencji! Jak myślisz? - wypytuję Andrzeja czy mógłbym tak zadziałać na swoją podświadomość tylko po to by móc wszystkim gadać, że moja amo to whisky i brokat. Może odrobinę bym wyolbrzymił, ale za to jak by to brzmiało! - W każdym razie... jak mówiłem, wolę rzeczy niepodobne do mnie. Okazuje się, że akcja z drugim kadzidełkiem jest kompletnym niewypałem. Nadal czuję swoje ulubione zapachy, więc aż odrobinę się rozleniwiam. Kiwam jednak żwawo głową kiedy ten stwierdza, że byłoby dziwnie, wiec natychmiast kiedy ten pije drineczka ja przystępuję do ponownej próby rozpalenia kadzidełka. I znowu się nie udaje. - Och, no - mruczę podrażniony faktem, że nadal czuję ten sam zapach. Może to jednak był scam? Rzucam na razie kadzidełka na kocyk, w oburzeniu popijając drineczka. Moja złość mija równo szybko jak się pojawiła, bo Park bardzo rzadko zauważa że mówię mu coś miłego, chociaż robię to co najmniej raz dziennie. - Miło że po takim czasie zauważyłeś! Potajemne podziwianie cię z daleka to moje hobby! Ech, zabrzmiało to jakbym był okropnym creeperem i stalkerem, przecież nawet nie ukrywam się z moimi komplementami - paplam sobie wesoło, popijam drineczka i patrzę na resztkę kadzidełek zastanawiając się czy warto spróbować jeszcze raz.
To, że nie miał często nic do powiedzenia na temat swoich przemyśleń i odczuć nie znaczyło, że miał przed tym jakieś opory. Po prostu nie przywykł do podobnego werbalnego dzielenia się takimi rzeczami z kimś innym. Azjatycka kultura była dużo bardziej powściągliwa i raczej nie sprzyjała podobnym zachowaniom. Już i tak Park był całkiem ekspresyjny i towarzyski, ale wciąż pewne rzeczy zachowywał jedynie dla siebie. - Nie wiem, ale na pewno jakoś pachnie - przez chwilę myślał intensywnie nad kolejną propozycją Whitelighta. - Nie jestem pewny, ale może jak w kimś się naprawdę zakochasz to nie jest tak, że twoja amortencja też nieco zaczyna przypominać zapach tej osoby? Na pewno było tak z patronusami, ale czy z amortencją? Nie był tego tak do końca pewien. Nigdy też nie czuł do nikogo nic na tyle silnego, aby wychwycić podobne zmiany w swoim przypadku. Jedynie słyszał o tym i mógł natknąć się na podobne informacje w jakiś podręcznikach. Przytaknął również na to, że faktycznie wyglądało na to, że Ślizgon lubił rzeczy, które były od niego tak różne. W końcu nigdy nie skojarzyłby z nim podobnych zapachów. Naprawdę żałował tego, że nie udało im się powtórzyć swojego wyczynu z kolejnym kadzidełkiem. Andrew nawet zaczął się zastanawiać czy to nie on zaczął robić coś nie tak i przez to kompletnie nic nie wyszło z ich cwanego planu. Może jeszcze kiedyś nadarzy się podobna okazja do dalszych eksperymentów? Chciałby w to wierzyć, bo jednak jego zdaniem było to coś istotnie wyjątkowego i interesującego. - Fakt, ale ubrałeś to faktycznie tak w słowa jakbyś za mną wszędzie łaził i zaglądał mi w nocy przez okno do pokoju - zaśmiał się, ciągnąc jeszcze łyk alkoholu, gdy tylko Whitelight starał się jakoś wypowiedzieć w kwestii tego swojego uwielbienia. Cóż nie sposób było nie zwrócić uwagi na komplementy, które Park naprawdę uwielbiał. Zresztą kto nie lubił słuchać o sobie miłych rzeczy? Nie był jednak narcyzem, wiedział, że z pewnością nie mógłby być okrzyknięty jednogłośnie najpiękniejszym człowiekiem na ziemi czy też ogólnie najlepszym w jakiejś kategorii, ale zawsze ciepłe słowa na swój temat sprawiały mu przyjemność.
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Racja, ja miałem zawsze i za dużo do powiedzenia na temat swoich przemyśleń i zazwyczaj były one niepożądane czy tam niepoprawne, albo po prostu mówiłem wiecznie za dużo. To nie tak, że nie byłem przyzwyczajony do tego, że ktoś jest bardziej skryty. W końcu mój brat, siostra, ojciec, wszyscy woleli w sobie kisić emocje zamiast powiedzieć coś na głos. Ale ja mogłem próbować otworzy innych jeszcze bardziej. Lubiłem wyzwania. Takie wyzwania, związane z osobowościami ludzi, nie jakieś prawdziwe, trudne, pracownicze czy takie w których sam muszę się bardziej postarać. Zastanawiam się nad propozycją Parka, ale nie rozwiązuje to mojego problemu pod tytułem - żebym chciał by amo mi pachnęła brokatem. - Tak jest. Ale wobec tego musiałbym najpierw się zakochać, a potem smarować brokatem dopóki nie będzie nim pachniał... Nie wiem co byłoby trudniejsze. Jesteś skłonny smarować się brokatem każdego dnia? - pytam znowu zadając bardzo mądre pytanie i popijając wesoło alkohol. W międzyczasie podejmuję próbę zapalenia ostatniego kadzidełka. Już dość zrezygnowany. Ale ku swojemu zdziwieniu w końcu przestaję wyczuwać swoją amortencję. Zamiast tego otacza mnie gumowo, kwiatowych zapach z jakimś świeżym powiewem. - O, bardzo do ciebie pasuje! Przeurocze! - stwierdzam i zatracam się na chwilę w tym ładnym zapachu, cziluję sobie na naszym pikniku i plotę trzy po trzy. - Ale nie łażę, nie przejmuj się. Ale mogę chodzić, jeśli kręcą Cię takie rzeczy - oznajmiam, macham zalotnie brwiami w stronę Andrzeja i kładę mu dłoń na kolanie. Mój flirt z Andrew był tak naprawdę znacznie mniej agresywny niż z innymi (wbrew pozorom), bo nie chciałem go wystraszyć. I tak byłem wystarczająco natrętny od czasu do czasu. Ale teraz taki rozluźniony, mogłem sobie pozwolić na kilka komentarzy.
Osobną kwestią było w ogóle to, że Andrew czasami myślał, że nie ma sensu mówić o czymś, co dla niego samego nie było jakoś szczególnie interesujące, bo z góry zakładał, że te kwestie nie będą też ciekawiły drugiej osoby. Czemu na przykład miałby zacząć opowiadać chociażby o swojej rodzinie? Sprawy, które jej dotyczyły były dla niego oczywiste i wychodził z założenia, że tak było również w przypadku innych. Po prostu dokonywał swego rodzaju projekcji swoich własnych doświadczeń na inne osoby. Faktycznie dopiero po komentarzu Hariela zdał sobie sprawę z tego jak dokładnie brzmiała jego sugestia i jak trudne byłoby to do osiągnięcia. Wymagałoby to zastosowania bardzo silnej autosugestii i zmienienia kompletnie postrzegania danej osoby, która musiałaby również dostosować się do pewnych kryteriów. Nie mówiąc już o tym, że wymagałoby to silnego uczucia i nie było gwarancji czy faktycznie to zadziała. - Nie. Zresztą masz nieco racji. Wciąż też nie ma pewności czy na pewno w amortencji pojawiłby się brokat, a nie na przykład zapach szamponu danej osoby czy coś innego - orzekł jeszcze, prawdopodobnie całkowicie nieświadomie ignorując to, że dostał bezpośrednie pytanie dotyczące jego osoby i to, co mogło się za nim kryć.Zaraz jednak skupił się na tym, by po raz kolejny powtórzyć wcześniej wykonany pomniejszy rytuał, wykonując po kolei wszystkie potrzebne czynności. Dopiero wtedy dla odprężenia pociągnął kolejny łyk alkoholu, przyglądając się temu jak Whitelight wdycha woń wydzielaną przez kadzidełko. - Dzięki. Myślę, że twoja też jest naprawdę niezła. Chociaż tak różna od tego jaki jesteś - skomentował jeszcze, biorąc jeszcze jeden łyk z trzymanej przez siebie butelki. Kolejna propozycja z ust Harry'ego z pewnością go zaskoczyła, bo nie spodziewał się tego, że może natrafić na swojego nowego potencjalnego stalkera. Czy naprawdę miał w sobie coś, co mogłoby tak przyciągać do niego ludzi? Sam nie posądzałby się o coś podobnego. - Raczej nie. Myślę, że to jest nieco creepy. Chciałbyś, żeby ktoś cię stalkował? - odparł jeszcze dosyć poważnym tonem, zastanawiając się nad tą kwestią. Przez jakiś czas jeszcze rozkoszował się piknikiem w towarzystwie Ślizgona nim obaj zdali sobie sprawę z tego, że robiło się coraz później. W takich okolicznościach powinni powoli już wracać do zamku. Zwłaszcza, że poza tym temperatura wyraźnie spadła przez co siedzenie nad oczkiem wodnym nie sprawiało już takiej przyjemności przez coraz bardziej przejmujący chłód. Zebrawszy jakoś wcześniej porozkładane rzeczy, mogli powoli zawracać w kierunku Hogwartu, ale wtem Park usłyszał szelest w pobliskich krzakach. Odwrócił się w ich kierunku, aby sprawdzić co było źródłem hałasu. Nie spodziewał się tego, że będzie to przyjazny pufek pigmejski. Przez moment Andy zastanawiał się w ogóle kto taki mógł zostawić tutaj podobne stworzenie choć równie dobrze mogło być ono bezpańskie. Być może właśnie z tego względu zdecydował się na to, aby je przygarnąć i zabrać ze sobą do dormitorium.
C. szczególne : Zawsze ubrany na czarno w strój zakrywający wszystko prócz dłoni i głowy. Prawie nigdy się nie uśmiecha, za to wiele emocji można wyczytać z jego spojrzenia.
Nicholas naprawdę cenił sobie posiadanie własnego domu. Swoboda, którą miał, bliskość jeziora, góry o rzut kamieniem stąd. Wszystko było wspaniałe. Mógł się częściej spotykać z kuzynostwem, mógł chodzić na treningi z Harmony, a jedyną niedogodność stanowiła konieczność teleportowania się dzień w dzień na Pokątnej. No ale kto w obecnych czasach nie irytował się z powodu dojazdów do pracy? Ot, życie. Oby każdy miał wyłącznie takie problemy. Sir Nicholas, jak raczyła wesoło żartować Lady Fire, przechadzał się właśnie po parku, kiedy jego uwagę przykuło malownicze oczko wodne, na które wcześniej nie zwracał większej uwagi. Domyślał się, że za czasów szkolnych znał Hogsmeade jak własną kieszeń, ale obecnie musiał nauczyć się wszystkiego na nowo. Na początku był tym zgnębiony i sfrustrowany. Teraz jednak chodził na terapię i uczył się patrzeć na rzeczy inaczej. I właśnie teraz przynosiło to efekty. Nicholas spacerował, cieszył się nowością, chłonął aurę odkrywanych miejsc. Spełniał się jako Seaver, ale obecnie jego podróże i odkrycia były tu, na miejscu. W zasięgu spaceru od domu, który również stanowił dla niego nowość i przygodę. Nie zdążył się jeszcze dobrze przyjrzeć wzburzonej wiatrem tafli, kiedy niespodziewanie pojawiła się przy nim tabliczka. Ot, urok magicznego świata, gadająca tabliczka domagająca się drapanka po "plecach". Bo tak, pozostawało mieć nadzieję, że to były plecy tabliczki, nie ich dolna część obdarzona mniej szlachetną nazwą. Nicholas był w dobrym humorze, więc z pogodnymi iskierkami w oczach spełnił prośbę, za co został nagrodzony niespodziewaną nagrodą! Sakiewka! Zajrzał we wskazane miejsce i po stanie sakiewki uznał, że właściciel na pewno już dawno stracił nadzieję na jej odzyskanie. A zatem, czemu nie? Zgarnął monety, rozmyślając o tym jaki prezent będzie mógł podarować za taką kwotę któremuś ze swoich kuzynów, a potem wstał i rozejrzał się wokół z ciekawości, czy ktoś jeszcze zapuścił się dzisiaj w tę stronę.
Samotne spacery są regeneracją dla introwertyka, zwłaszcza w weekendy Gale może oddalić się dalej niż w okolice zamku. Park to nie najlepsze miejsce na odpoczynek, zwłaszcza kiedy inni również chcą wyrwać się miastowemu zgiełkowi, aby zaczerpnąć trochę energii matki natury. Tylko tędy przechodzi. Chłopak o ciemnych włosach, które w świetle zachmurzonego dnia mogą wydawać się czarne dla mniej spostrzegawczych oczu — spaceruje. Ubrany w ciepłą szatę, a także rękawiczki. Wszystko to w kolorach kruczych piór. Zatrzymuje się przy oczku wodnym. Zahipnotyzowany tonią wody, w której poruszają się rybki albo to tylko blaski tafli tworzone przez podmuchy lekkiego wiatru, szarpiącego wierzchem wody. Nie widzi, zbliżającego się zagrożenia sunącego w jego stronę. Dzikie pnącze chwyta go za prawą łydkę, a przez ciało przechodzi prąd. Zaskoczenie, jakie maluje się na jego twarzy, jest tak szybkie, jak ból, który zaraz się na niej pojawia. Mógłby być bardziej uważny, ale umysł zachodzący mrokiem myśli, nieobecny przez ułamek sekundy sprawia, że wszystko może się zdarzyć. Dlatego nie wie, że nie jest sam. Oprócz oczywiście diabelskiej rośliny pozostawiającej na jego łydce ślad, ale wpierw przez jego ciało przechodzą fale męki zamkniętych w mocy porażenia — nie zabija, ani nie pozbawia przytomności, bo ktoś tu jest i czuwa.
C. szczególne : Zawsze ubrany na czarno w strój zakrywający wszystko prócz dłoni i głowy. Prawie nigdy się nie uśmiecha, za to wiele emocji można wyczytać z jego spojrzenia.
Gdy dostrzegł dzieciaka, zerwał się natychmiast, ale już gdy krzyczał "młody, nie!" wiedział, że było za późno. Pnącze było diabelnie szybkie i najwyraźniej równie niebezpieczne, bo choć Nico zdzielił je błyskawicznym zaklęciem, zmuszając do odwrotu, Ślizgon już się osuwał na ziemię. - Żyjesz? - Seaver złapał go, zanim dzieciak zdążył upaść i potrząsnął go lekko za ramię, sprawdzając przytomność. Na szczęście nie odpłynął, choć zdawał się zamroczony i Nico czuł iskry przeskakujące jeszcze po jego ciele. - Są tu twoi opiekunowie? Hej, hej, nie odpływaj, dzieciaku! Mów do mnie, cokolwiek. Jak się nazywasz? Czuł się równie bezradny co wtedy, gdy leżał z półprzytomnym Maxem nad brzegiem jeziora w Dolinie. Tylko że teraz był w pełni sił, mógł reagować. Nie był pewny, czy zabieranie stąd dzieciaka bez wiedzy opiekunów było dobrym pomysłem, ale przecież nigdzie nie mógł dostać lepszej opieki niż w Mungu, prawda? A tam już personel zatroszczy się o to, by poinformować kogo należy. - Lecimy do szpitala, trzymaj się. - powiedział i pierwszy raz od niepamiętnych czasów użył teleportacji łącznej.
Było duszno po niedawnym deszczu, który spadł na rozgrzaną ziemie. Czułem się, jak w saunie i miałem wrażenie, że moja skóra jest niewygodnym odzieniem. Słońce na chwile wyszło zza chmur i już totalnie nie dało się nigdzie usiąść, aby nie marzyć o szybkim udaniu się w chłodne miejsce, najlepiej do lodowej komnaty, albo skrzyni z zimnem, taką, jaką mieli mugole w swoich domach, do tej pory nie wiedziałem, jak to działa, ale byli genialni; chociaż podejrzewałem, że tam wkładają tylko jedzenie, a nie zamykają się w tych pudłach latem. Spacerowałem jak to miałem w zwyczaju, może nie lubiłem wędrować po centrum wioski Hogsmeade, ale na pewno podobał mi się ten park, który był tak rozległy, że zawsze można było znaleźć dla siebie miejsce, nawet jeśli było pełno ludzi. Przechodziłem właśnie obok oczka wodnego i postanowiłem zerknąć w jego stronę, zatrzymać się na chwile. To prawda bałem się wody, nie umiałem pływać i może to było główne źródło mojego lęku, który wyrażał się w sennych koszmarach, gdzie tonę; ale to oczko wodne nie wyglądało na groźne. Można było wypatrzyć w nim kolorowe rybki, na chwile więc stanąłem i przyglądałem się niewzruszonej tafli. Nie wiedziałem, że jestem w niebezpieczeństwie i wcale nie chodziło o wodę, a pnącze... Zbliżało się w moją stronę, a ja całkowicie nieświadomy przyglądałem się złotej rybce, już myśląc o życzeniu, jakie by mi spełniła, gdyby naprawdę była złotą rybką.
Czy Hollywood miała w planach zaliczyć wszystkie pobliskie zbiorniki wodne pod pretekstem znalezienia perfekcyjnego miejsca do nauki? Ostatnim razem nie poszło najlepiej, bo wiedzę miała po spacerze raczej na tym samym poziomie co przed nim, ale wszystko wskazywało na to, że taki był właśnie jej cel i wytrwale go realizowała. Nawet jeśli miejsce, w które udała się tym razem, było bliższe dziurze z żabami, aniżeli poważnemu zbiornikowi wodnemu. Jak to mówią – rozmiar nie ma znaczenia. Szczerze mówiąc, nauka do egzaminów stała się o wiele mniej przykra, kiedy szedł za tym jakiś głębszy cel, jakaś misja, którą sama sobie wyznaczała. Już z daleka wypatrzyła sobie idealną ławeczkę z widokiem na wodę i rozsiadła się na niej, wyciągając z torby książki i wszystkie pierdoły potrzebne do sporządzania notatek. Zanim jednak pogrążyła się w pasjonującej lekturze, przyjrzała się plecom osoby, która stanęła przy samej wodzie, zupełnie niezadowolona z faktu, że zasłoniła jej tak dokładnie wybrany widoczek. Kojarzyła go chyba ze szkoły, chociaż zdecydowanie nie był Gryfonem, ale imienia za nic nie umiała sobie przypomnieć. Nie sądziła też, by było jej potrzebne, bo wcale nie zamierzała się odzywać... ale wtedy zobaczyła, że do chłopaka coś się zbliża i nagle okazało się, że dobrze byłoby znać jego imię. — Eee... Larkin! Lucas? L... — próbowała naprędce przypomnieć sobie, kim on w ogóle był, ale nie pamiętała nic poza tym, że jego imię chyba zaczynało się na L. — Ej Ty tam! Za tobą! — zawołała w końcu, dochodząc do wniosku, że pewnie nie trafi, a i tak nie ma na to czasu. Dla lepszego efektu złapała za różdżkę i pstryknęła mu wodą z sadzawki prosto w twarz, licząc, że ten odskoczy. Czemu zamiast tego nie zrobiła czegoś, by zatrzymać pnącze? Dobre pytanie. Pewnie pomyśli o tym nieco później, kiedy będzie szukać powodów do tego, by jednak się nie uczyć. — Ta łodyga... gałąź... na Merlina, no pnącze! Odsuń się, bo cię pieprznie prądem — zawołała chaotycznie, gestykulując przy tym bardzo energicznie. Z zielarstwa była lepsza niż z uzdrawiania, więc łatwiej było go ostrzec, aniżeli podjąć próbę udzielenia pierwszej pomocy.
Wpatrywałem się w kolorowe rybki, jakbym widział je pierwszy raz niczym te dzieci, które przychodzą razem z rodzicami i oswajają się z wodą. Może gdybym sam przychodził ze swoją mamą nad takie oczka z pływającymi żyjątkami, to może mój lęk byłby mniej dotkliwszy, a w nocy nie budziłbym się z krzykiem, myśląc, że tonę. Ale nie miałem mamy, odeszła dawno temu i to nie śmierć ją zabrała, a jakiś facet; wolałem, żeby umarła. Może to powinienem sobie za życzyć. Rybko, rybko... Chciałem wymyślić jakiś głupi rym i zakpić sobie z tego oczka wodnego, kiedy usłyszałem jak ktoś się za mną drze, ale nie padło moje imię. Dziewczęcy głos nawoływał jakiegoś Lucasa, Larkina, wpierw pomyślałem, że to dziwne nawoływać kogoś i nie znać jego imienia. Miałem sprawdzić, o co chodziło, odwrócić się, pomyślałem, że może chodzić o mnie. W końcu nie wiedziałem, co czai się za moimi plecami, a tu nagle dostałem wodą w pysk. Podziałało, odskoczyłem przestraszony, jakby właśnie rybki w stawie postanowiły ukarać mnie za moje podłe życzenia względem matki. Nie w pierwszej chwili przeniosłem wzrok na dziewczynę, ponieważ od razu, zacząłem szukać zagrożenia, na pewno nie była to łodyga, ani gałąź, rozpoznałem, od razu, że to glicyna błyskawiczna. Nagle tabliczka niedaleko sadzawki zaczęła drzeć się: zamrozić, zamrozić! Nie wahałem się ani chwili dłużej rzuciłem glacius i patrzę, jak groźna roślina przestaje być już taka niebezpieczna. Oddycham z ulgą nadal z lekko galopującym sercem, ale szybko się uspokajam, chowam różdżkę niczym profesjonalista i przenoszę spojrzenie swoich piwnych oczu na niewiastę, która dała mi ostrzeżenie, bo nie wiem, czy można to uznać, za uratowanie życia. - Tak pieprzłoby mnie, na twarzy to już by mnie totalnie wypaliło. - Podchodzę do niej i mówię to z obojętnością, chociaż w moim głosie można wyczuć lekkie pretensje. Wiem, że to jej sprawka ta sikawka z sadzawki w moją twarz, a nie zemsta złotej rybki. - Trzeba było mnie całego oblać, jakby mnie pieprzła glicyna to bym z pewnością już nie wstał, ale dzięki za uratowanie mi życia. - Dodaje z sarkastycznie, ale zaraz się poprawiam, bo w końcu jednak miała dobre chęci. - Laurent, byłoby miło, jakbyś następnym razem zawołała mnie po imieniu, a nie chlusnęła wodą w twarz. - Przyglądam się jej, ma krótkie blond włosy, ale nie można pomylić ją z chłopakiem, oprócz oczywistych kobiecych kształtów jest w niej coś takiego... Nie potrafię określić co, podoba mi się to, ale równocześnie nie, jakby mamiła mnie niczym sapera indyjski zaklinacz węży. Nadal mam mokrą twarz i nic z tym nie robię, jakby mnie wyłączyło.
Jeśli chodzi o Hollywood, to należała do tych osób, które przechodziły do czynów, zanim choćby pomyślały o tym, żeby... no, pomyśleć. Nie bez powodu nie była w Ravenclawie, nie? Z reguły nie lubiła powielać stereotypu, według którego uroda równa się głupocie i była to chyba jedna z jej głównych motywacji do sporadycznej nauki... ale bywały i takie momenty, gdzie lekkomyślność brała górę i na przykład strzelała wodą w osobę, do której zbliżało się elektryczne pnącze. Czy tłumaczenie, że woda była jej ulubionym żywiołem i sięgała po nią odruchowo miało pomóc jej się z tego wytłumaczyć? „Zamrozić! Zamrozić” Omal nie palnęła się otwartą dłonią w środek czoła. No jasne, że zamrozić. — Od razu wypaliło — powiedziała z wyrzutem, że jej dobre zamiary zostały tak potraktowane. Może i dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, ale nawet diabeł zasługuje na elegancki chodnik i warto byłoby go docenić, tak sądziła. Dość ostentacyjnie założyła nogę na nogę i Merlin jej świadkiem, że zarzuciłaby włosami, gdyby miała czym. Zamiast tego poprawiła szelkę jasnozielonych sztruksowych ogrodniczek, w ten mały gest przelewając całe swoje zmieszanie i dzięki niemu odzyskując nieco rezon. — Trzeba było — palnęła z braku laku, jeżąc się na sarkazm. Niewiele się zastanawiając, sięgnęła po różdżkę raz jeszcze i ponownie chlusnęła go wodą z sadzawki, tym razem mniej delikatnie, znacznie większym strumieniem, w dodatku prosto w plecy. Żeby nie było, natychmiast pożałowała swojej decyzji, co odbiło się w szeroko otwartych oczach i lekko rozdziawionych ustach wyrażających zaskoczenie swoim własnym zachowaniem. — Eee.. ech — chciała jakoś się bronić, jakoś wytłumaczyć, ale na to naprawdę nie było dobrego wytłumaczenia, więc jedyne co jej pozostawało to poddać się, zwieszając ramiona. — wybacz, Laurent. To była jedna z tych natrętnych myśli... znasz to? — zapytała z nadzieją, że ten zaraz powie, że owszem, zna, i sam nie raz odwali jakąś dziwną akcję tylko dlatego, że nie ma w sobie hamulców. — Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Minę miała skruszoną i naprawdę było jej głupio. Pożałowała tego co zrobiła w momencie, kiedy było już za późno, no ale wtedy było... cóż, za późno. Było jej tym bardziej głupio, że właściwie to się poprawił i spuścił z tonu, i tak szczerze mówiąc to, nie zdenerwował się nawet w połowie tak bardzo, jak mógł. — Poczekaj, naprawię to — wymamrotała, ponownie łapiąc za różdżkę i zanim zdążył jakkolwiek zaprotestować, rzuciła zaklęcie — Silverto. Wypowiedziała je na głos, żeby nie było wątpliwości co do jej zamiarów... choć trudno powiedzieć, czy nagły, odrobinę zbyt mocny powiew powietrza miał zachwycić chłopaka. — Hollywood — przedstawiła się głośno, przekrzykując szum wiatru. Przyjęła taktykę, że będzie udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Jednocześnie ciemne włosy chłopaka, te, które okalały twarz i czoło, w tym momencie stanęły zupełnie pionowo, a ona chyba pogrążyła się do reszty.
Stałem tak, jak idiota i nie wiedziałem dlaczego. Dziewczyna chlusnęła we mnie wodą, a ja jedynie co mogłem zrobić to gapić się na nią. To, że nawet się nie zdenerwowałem, jak powinienem, nie było czymś nowym dla kogoś, kto mnie chociaż trochę znał. W tym rzecz, że niewiele osób mnie znało. Nie chciałem, żeby wiedzieli, jaki popieprzony jestem. Nie uniosłem się gniewem, ponieważ nie za wiele czułem, a jeśli już moje emocje były tak płytkie, że prześlizgiwałem się po nich jak łyżwiarka figurowa po grubej tafli lodu; zero szans na wpadnięcie do przerębla, może to i dobrze. Jej słowa jakoś do mnie chyba nie docierały albo faktycznie zauważyłem, że nie martwiła się tym, że jej sposób na zwrócenie mojej uwagi i uratowanie mi życia był nie tak całkiem bezpieczny, a wręcz przeciwnie. Myślę, że gdybym nie miał w sobie wyuczonego opanowania, to pewnie przyczyniłaby się do mojej śmierci. Dziewczyna, której nawet nie znałem, kojarzyłem tylko, że nie była krukonką i należała do drużyny Quidditcha, chyba, tak na sto procent nie byłem pewny. Muszę przyznać, że doceniłem gryffońską bezpośredniość, w której Holly przytaknęła, że lepiej byłoby, gdybym faktycznie nie wstał. Ale tego, co nastąpiło potem, totalnie się nie spodziewałem. Kolejny raz strumień wody z sadzawki chlusnął we mnie, ale tym razem w plecy. Zamrugałem zszokowany. Pomijając to, że woda nie należała do moich ulubionych żywiołów, to z pewnością po tej przygodzie będę miał te pojebane koszmary z tonięciem. Stałem tak niby opanowany, a w środku lekko przestraszony, na zewnątrz za to mokry, patrzyłem się na nią jak na wariatkę. Myślałem, że to ja mam najebane, ale po tym świecie chodzili gorzej zwichrowani. Już zamierzałem jej powiedzieć, poradzić, że jest chora psychicznie i żeby poszukała pomocy, ale jej słowa spowodowały, że wstrzymałem się z osądem. - Znam to. - Odparłem niczym wykwalifikowany magiopsychiatra czy magiopsycholog, jeden pies. Nie zrobiłem jednak niczego głupiego, nie zaśmiałem się, zamyśliłem się nad słowami gryffonki, jednocześnie obawiając się, że zaraz wydarzy się coś nieoczekiwanego. Kiedy padły słowa, że to naprawi, przeraziłem się i to nie na żarty. Uniosłem obronnie ręce, ale było już za późno. Jakby oprócz wody, zrobiła mi coś z głową i refleksem, a przecież już dawno bym chwycił za różdżkę; nie zrobiłem jednak tego. Podmuch ciepłego powietrza uderzył mnie tak, że zastanawiałem się, czy ta sytuacja nie była snem, albo jakimś urojeniem. To przecież było tak absurdalne. Nie dokładnie to, że rzuciła silverto, ale... To wszystko. Poczułem, że oprócz suchego ubrania w jednej chwili moje włosy zmieniły ułożenie w coś w rodzaju irokeza. Sięgnąłem ręką, aby pomacać włosy tak, żeby się upewnić czy Wood nie do czarowała mi rogów, bo być może miała jedną z tych swoich natrętnych myśli, ale nie, niczego podejrzanego nie poczułem. Wyjąłem różdżkę i poprawiłem fryzurę prostym zaklęciem, może miałem innych gdzieś, ale nie chciałem wyglądać, jakbym urwał się z jednego z oddziałów zamkniętych świętego Munga. Przeszłość zostawiłem za sobą. - Jeśli będziesz miała kolejną natrętną myśl wobec mnie, daj mi znać. - Wyraziłem prośbę, chociaż bardziej to brzmiało jak nakaz. Naprawdę nie wiedziałem czego się spodziewać po tej dziewczynie. - I nie rób tak... - Chciałem powiedzieć coś, czego nie umiałem obrać w słowa. Wydawało mi się, że jej zachowanie i zarzucenie włosami, których nie miała, ale które mogłem sobie wyobrazić, było dziwne, jakby używała jakichś sztuczek. Wiadomo, była dziewczyną, no ale przecież nie o to chodziło. Sam nie wiedziałem, o co mi chodziło, ale może byliśmy siebie równi, chociaż nie ona była wariatką. - Hollywood? Twoi rodzice chyba mieli ciekawe poczucie humoru. - Albo byli religijni, nie z pewnością szajbnięci. Nie zdecydowałem się jednak tego powiedzieć i nie wynikało to z tego, że martwiłem się jej uczuciami, po prostu bałem się tego, jaka była nieprzewidywalna. Nie podobało mi się to, z drugiej strony chciałem niczym ćma polecieć do światła i się sparzyć.
Miała wrażenie, że zaraz ruszy na nią z pięściami. Co więcej, gdyby to zrobił, nie tylko by się nie zdziwiła, ale chyba nawet przyznałaby mu rację. Nie znała go, nie miała pojęcia czy przemoc leżała w jego naturze, nie wyglądał na takiego... ale pozory pozostawały pozorami, a ona dała mu naprawdę dobry powód do złości. Te sekundy od chluśnięcia go wodą, do pierwszego wypowiedzianego przez niego słowa zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że nie odetchnęła z ulgą, kiedy zareagował w tak spokojny sposób. Przez myśl przemknęło jej jeszcze, że niesamowicie spokojny był z niego człowiek i jest ciekawa, jakie są jego granice... ale tym razem nie uległa swoim natrętnym myślom i nie próbowała tego sprawdzić. Właściwie nie uległa chyba żadnym myślom, skoro mimo wyraźnego protestu i tak wycelowała w niego różdżkę, przekonana, że wie lepiej co zrobić w obecnej sytuacji. Normalnie pewnie nie spodobałby się ton jego głosu, ale nie ma się co oszukiwać, nawet Wood rozumiała, że sobie na to zasłużyła, a Laurent potraktował ją bardzo, ale to bardzo łagodnie. — Postaram się, ale sam rozumiesz, że to zwykle bardzo spontaniczne decyzje. Najpierw robię, a potem myślę. Przepraszam, serio. Zwykle... zwykle nie stwarzam zagrożenia — dodała do tych słów łagodny uśmiech, który miał potwierdzić ich prawdziwość, ale tak szczerze mówiąc, to sama już nie wiedziała. Spontanicznie podjęte kiepskie decyzje były jej specjalnością. No a tak pomijając życie codzienne, to w Quidditchu była przecież pałkarką... grała na pozycji, która z założenia miała stawiać innych graczy w niebezpiecznych sytuacjach. Liczyła, że Laurent nie bardzo o tym wiedział, skoro i tak grała tylko na rezerwie. — Jak? — zapytała szczerze, wypalając pytanie znów, zanim zdążyła się nad nim zastanowić — tak? — mówiąc to, wskazała palcem w stronę wody i spojrzała na niego pytająco. To zdawało się oczywistą odpowiedzią, ale z drugiej strony odniosła wrażenie, że chodzi mu mimo wszystko o coś innego. Był jakiś taki zmieszany, onieśmielony. Próbowała naprędce przeanalizować, czy robi w tym momencie coś nie tak, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Wzruszyła ramionami, kiedy zdziwił się jej imieniem, daleka od obrażania się za to. Uwielbiała to połączenie i zawsze najgłośniej ze wszystkich śmiała się z żartu, jakim było jej imię. Nie wiedziała tylko, jak powinna zareagować na wspomnienie o rodzicach. Czy obeszłoby go to, że pochodziła z domu dziecka? I czy w ogóle chciała, żeby o tym wiedział? — To nie rodzice tak właściwie — zaczęła delikatnie, ostrożnie — mama wołała na mnie Eithlinn, takie mam drugie imię. To z gaelickiego, chyba pochodzi od Eithne. Znaczy „nasiono”, albo „mały płomień”, czy jakoś tak... — trochę zmieniła się jej postawa, nie była już taka energiczna i absolutnie nic w niej nie sprawiało wrażenia, że mogłaby być zagrożeniem. Wracanie myślami do czasów, gdy tak na nią wołano zawsze wywoływało w niej coś na kształt nostalgii, którą trudno było opanować. Żałowała, że tak słabo pamięta gaelicki. — A Ty? Masz jakieś głupie imiona, czy Laurent to jedyne? — odzyskała rezon, siląc się na drobną, żartobliwą złośliwość. Zaraz zresztą dodała szybkie „nie no, żartuję”, bo w stosunku do Ślizgona dziś przegięła pałę już kilkukrotnie.
Opanowanie i obojętność pozwalały mi zachować spokój. Chociaż bałem się niezrównoważenia, obłędu i nieprzewidywalności, a właśnie to widziałem w zachowaniu dziewczyny przede mną. Nie mogę tego zrozumieć, jak łatwo poddaje się chwili, puszcza kontrole, a przede wszystkim ma emocje, które muszą rozbijać się chaotycznie niczym morskie fale o brzeg w rytm podmuchu wiatru, czegoś niewidzialnego i niedającego się uchwycić, tego właśnie nie rozumiałem — emocji. Myślę, że miałem granice, jak każdy, chociaż gdy mnie tak testowała, nie czułem nic szczególnego, chyba tylko strach, a to było jedyne uczucie, z którym walczyłem; przyciągany niczym ćma do ognia, z drugiej strony chciałem uciec, ponieważ mogłem się sparzyć. - Nie zabiłaś jeszcze nikogo w przypływie spontanicznej decyzji? - Zapytałem ją i nie mogłem uwierzyć, w to, co mówi. Może faktycznie nie powinienem się martwić, z drugiej strony powiedziałem to niemalże z kpiną w głosie. To prawda dałem sobie chlusnąć w twarz wodą, potem zaskoczyła mnie silverto, na co nie zdążyłem zareagować, ale nie byłem idiotą. Coś było tu nie tak, sądziłem, że na pewno ma trochę rozsądku, logicznego myślenia, ale jeśli jest wariatką, to przecież nie mogłem spodziewać się po niej racjonalnych, przemyślanych decyzji. - Tak. - Automatycznie pokiwałem głową, zgadzając się z nią, co uznałem za nie moją decyzję. Robiła jakieś ukryte czary mary i uważała, że nie robi. Na Merlina sam już nie wiedziałem, czy to ona jest tu świruską, czy mi się coś odkleiło. - To znaczy, tak, że tak. - Machnąłem ręką, obok prawego ucha, jakbym miał czarne długie loki, ale nie miałem i zaczynałam zdawać sobie sprawę, że zaczynam się wdawać w jakąś bezsensowną dyskusję, której nie potrafiłem nawet nazwać. - Nie ważne. Zapomnijmy o tym. - Westchnąłem, jakbym zrzucił właśnie z siebie wielki ciężar. Nie wiedziałem dlaczego, kiedy padły słowa o jej imieniu, rodzicach, entuzjazm Hollywood nagle gdzieś wyparował. Byłem spostrzegawczy mimo problemu z emocjami, potrafiłem wyłapać ton głosu, zauważyć zmianę na twarzy, czy dostrzec to, czego nie widzieli inni, dlatego szybko zrozumiałem, że za zdaniem "To nie rodzice tak właściwie", kryła się jakaś głębsza historia, ale chyba nie chciałem jej poznać. W końcu wszyscy coś ukrywaliśmy, bardzo dobrze to znałem. - Mam. - Spuściłem z tonu, sam uważając, że Laurent to imię faktycznie głupie i nawet lekko się uśmiechnąłem. W sumie skoro ona zdradziła mi, że jej matka nazywała ją "nasiono", albo "mały płomień", no cóż, moje imiona wcale nie brzmiały, aż tak absurdalnie i idiotycznie, tak więc postanowiłem, że zdradzę jej tą nic nieznaczącą tajemnicę. - Na drugie Ignacio, na trzecie Agustus. - Miałem nadzieje, że moje staroświeckie imiona na dłuższą chwilę zajmą jej myśli, a ona nie zrobi niczego głupiego, zignorowałem jej żartuje, bo naprawdę nie wiedziałem, kiedy żartuje.
Pokręciła głową, mimo delikatnej kpiny w głosie traktując go zupełnie poważnie. No bo miał prawo do wyjaśnień, skoro sprawa bezpośrednio go dotyczyła. — Nie nie, słowo gryfona — przyłożyła rękę do piersi z miną niezwykle pełną powagi, choć oczy jej się śmiały. No ale co jak co, takie słowo to nie w kij dmuchał, skoro pośród cech charakteryzujących gryfonów były takie jak szczerość czy szlachetność. — Byłbyś pierwszym. Zawsze to coś. No i napisaliby o Tobie w gazetach. Wnosząc po jego minie, nie miało go to szczególnie ucieszyć. Z tego co zauważyła, był albo mocno przejęty sytuacją, albo naturalnie dość sztywny, ewentualnie oba czynniki na raz. Mówiąc prościej – nie sądziła, by jej głupie żarty miały pomóc w rozluźnieniu atmosfery. Co oczywiście nie znaczyło, że zamierza z nich zrezygnować. — Och, tak? — powtórzyła po nim, uśmiechając się tak pięknie, jak mogła to zrobić wyłącznie osoba, w której żyłach płynęła krew wili. Pięknie w ten eteryczny, niewytłumaczalny sposób, wykraczający poza zwykłą strefę fizyczności. Puściła do niego oczko, świadomie gubiąc tym samym to wymykające się definicjom piękno. Nie rzuciła na niego bynajmniej uroku z prawdziwego zdarzenia, ale trochę się z nim droczyła. — Spokojnie, już nie będę. Ale wcześniej nic nie robiłam. To Twoja sprawa, że patrzysz na mnie w taki sposób. Wzruszyła ramionami i wstała z ławki; minęła chłopaka i zbliżyła się do oczka, koło którego wciąż leżała zamrożona, choć odtajająca już roślina. Na wszelki wypadek ponowiła zaklęcie i dopiero wówczas kucnęła, by przyjrzeć jej się z bliska. — O widzisz, śmiejesz się ze mnie, Laurencie Ignacio Augustusie, ale to Twoje inicjały układają się w słowo. Adekwatne? — zerknęła na niego przez ramię, ciekawa jego reakcji. Kiedy przedstawił jej się imieniem, przypomniała sobie i jego nazwisko, w końcu widywała go na zajęciach. Zgrabnie ominęła fakt, że i jej inicjały tworzyły krótki wyraz, choć wiedziała, że w tym wypadku był to czysty zbieg okoliczności. Nawet jeśli czasem bardzo zgodny z prawdą. Nie spodziewała się, że jeszcze przed Ślizgonem odezwie się tabliczka, która znienacka poprosiła ją o przysługę. Mogła to być pułapka, której celem było odgryzienie jej palca, ale czy byłaby sobą, gdyby nie zaryzykowała? Na wszelki wypadek użyła różdżki, bo wolała stracić ją, niż własną część ciała i podrapała nią tył tabliczki. Chwilę potem z tajnej skrytki między kamieniami wyciągała już sakiewkę. Tak to już było. Niektórzy ocierali się o śmierć, a inni jeszcze się na tym bogacili.
Timmy Collins oddawał się akurat przyjemnej letniej przejażdżce na deskorolce. Podobał mu się dźwięk czarnych kółek charakterystycznie odbijających się o brukowany chodnik. Ten stukot był perfekcyjnie zsynchronizowany, a on był tego dyrygentem. Przyspieszał, zwalniał, zakręcał, mknął alejkami Hogsmeade z pasją, wsłuchując się w zmianę tonacji uderzeń o chodnik. Omijał ludzi bez mrugnięcia okiem choć ta zielonowłosa starowinka pogroziła mu różdżką, gdy wniósł hałas do jej szerokiej przestrzeni osobistej. Wywrócił oczyma i przyspieszył... a potem jego wzrok padł na nią. Na ten uśmiech. Świat na moment się zatrzymał, tak samo jak jego dech w piersiach. Ten blask go otumanił. Miał dobre dwadzieścia dwa lata a takie uśmiechy jak ten wciąż zdarzały się tylko w bajkach. To trwało zaledwie kilka sekund, ledwie parę mrugnięć powieką gdy piękno bijące od Holly sparaliżowało jego rozsądek i orientację w terenie. Całkowicie zapomniał, że mknął na deskorolce w zawrotnej prędkości... Uśmiechnął się błogo gdy mijał jej plecy, pchając silny powiew wiatru w jej stronę. Nim na dobre miał się ocknąć, było już za późno. Przyłożył nosem prosto w napotkane drzewo bo nie miał szans na jakąkolwiek reakcję. Wywinął orła, deskorolka odleciała z hukiem w stronę oczka wodnego, a sam Timmy wylądował na ziemi na plecach z dotkliwie rozbitym nosem. Miał mroczki przed oczami, nagie tańczące wile krążyły mu nad głową... a jemu wcale się nie spieszyło aby wstać. Jęknął, zasłonił twarz na której miał rozmazaną już sporą ilość krwi i próbował zorientować się jakim cudem dziewczyna jego brata... a nie, no ta, ta mała Holusia, sprawiła, że walnął w drzewo. Do kroćset!!!