Jeśli marzyło Ci się sprawdzić jakie to uczucie nieważkości to to miejsce jest idealne na taki eksperyment. Ledwie przekroczysz próg a od razu unosisz się w powietrze i dryfujesz... a gdy spędzisz tu minimum dwanaście minut kontury ścian i sufitu zamazują się i przybierają obraz kosmosu - wszędzie wokół gwiazdy, a krańca ścian nie widać. Jeśli chcesz "powrócić" do pokoju machnij różdżką i wypowiedz inkantację "Finite".
Autor
Wiadomość
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Alkohol mi odrobinę przyćmiewa fakt jak głośna jesteś, ale z pewnością Twoja uroda sprawia, że nie widzę póki co żadnych wad, które by mi przeszkadzały w jakimś stopniu. No i oczywiście ponownie, alkohol całkiem pomaga, ale nie zwalałbym akurat wszystko na ten trunek, tylko raczej powody dla których jestem bardziej otwarty. Uśmiecham się rozbawiony na to zwykłe stwierdzenie zamiast bronienia się, twierdzenia, że wyczuła ironię i teraz po prostu przerzucamy się nią sprytnie. Ale szybko ma to zniknąć w mojej pamięci, bo nagle Ty mnie przygarniasz z werwą, odwzajemniając mój pocałunek z całą mocą. Aż odrobinę niestabilnie waham się, kiedy tak napierasz na mnie w tej sali pozbawionej jakiegokolwiek oparcia. Gdybym był odrobinę bardziej trzeźwy i nie analizował lekkiej niezdarności tego wydarzenia, pomyślałbym, że fajnie by było gdybyś podniosła lekko nóżkę jak w filmach, to wtedy idealnie byśmy wpasowali się w scenerię. No i powinniśmy się całować odrobinę bardziej elegancko nie jak dwie pijane osoby. - Może - mówię lekko otępiały to coś pod nosem i uśmiecham się głupawo. Cóż może nie byłbym zachwycony słysząc Twoją opinię o mojej aparycji, która najwyraźniej plasowała się w okolicach: jest okej i pod ręką. Ale pewnie krótko chowałbym urazę, bo wiadomo, że nie ma co myśląc na wyrost na temat niektórych rzeczy. Widząc, że jest Ci zimno zdejmuję swój czarny sweter i zakładam go na Ciebie, nawet jeśli dziękujesz czy protestujesz, dostajesz darmową próbkę moich perfum, żebyś mogła je wdychać z materiału. Kieruję Cię w stronę gdzie wydaje mi się, że są drzwi i w zasadzie nie poszło nam tak źle to całe pływanie, latanie, machanie rękami i nawet drzwi łatwo było znaleźć. Albo może to czas tak szybko minął.
/ztx2
Chloé Swansea
Rok Nauki : VII
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 165
C. szczególne : Kolczyk w nosie i naturalny magnetyzm.
Dostała list od Cassiusa, kiedy zmierzała w jakieś odosobnione miejsce, aby się pouczyć. Wczoraj trochę posiedziała z ziomkami ze Slytherinu i rano czuła się jakoś dziwnie. Nie to, żeby miała kaca, ale czuła się cokolwiek niepewnie. Jak nie w swojej skórze. Zrzucała winę na alkohol i swoją drogą strasznie żałowała, że go wczoraj piła. To karygodne. Wstała rano z postanowieniem całkowitej abstynencji i przykładnego prowadzenia się. Wstyd jej było za tę starą Chloé i od dzisiaj miała zamiar być wzorową uczennicą i przykładem dla innych. Zastanawiała się nawet przez chwilę, czy nie napisać podania o zmianę domu na Hufflepuff, ale stwierdziła, że jest to raczej nierealne. Cóż, pomyślała i westchnęła, siedem lat temu Tiara Przydziału przecież nie mogła przewidzieć mojej przemiany. Złapała więc tonę książek, a jej torba aż zatrzeszczała, kiedy je wszystkie wpakowała. Pierwszy raz w życiu też nie spakowała żadnego pędzla, farb ani kredek. Paćkanie płótna farbami jest stratą czasu, który powinna poświęcić na naukę, ot co! Jednak kiedy dostała list od swojego brata musiała zareagować! A może po rozmowie pouczą się razem? Przyspieszyła kroku, zmartwiona tym alarmującym listem. Wpadła na korytarz na pierwszym piętrze i już z daleka go zauważyła. - Cassius! Co się stało? - zapytała, patrząc na niego poważnym, jak nigdy wzrokiem, ale nie rzuciła się na niego w powitaniu, jak to miała w zwyczaju. Odczuwała jakieś dziwne opory, lekkie onieśmielenie. Może to część jej przemiany? - Wejdźmy tu - zaproponowała i weszli przez najbliższe drzwi do jakiejś sali. Chloé nie zdążyła się tu dobrze rozejrzeć, a poczuła, że nagle traci równowagę, robi się jakaś lżejsza i... unosi się lekko w powietrzu! Z przestrachem spojrzała na brata. - Cass, co się dzieje?! - zapytała głosem, w którym znać było nadchodzącą panikę i zamachała rękami, aby odzyskać równowagę.
Narastająca panika budziła w nim nieznane dotąd pokłady mocy. Skakał po korytarzu nieomal dosłownie. Uciekał to w lewo, to znowu w prawo w nerwach wyłamując palce, podgryzając wargę i machając nerwowo rękoma. „O boże, o boże, o rajuśku”, myślał sobie elokwentnie nasz bohater, kiedy ewidentnie wpadł w końcu w panikę. - Boże, Chloé, w końcu! - Jęknął tragicznie zawiedziony na jej widok. Przyszła do niego jakaś taka poważna, zdystansowana co z jednej strony kompletnie go zadowalało, a z drugiej wywoływało w nim niezrozumiała niechęć. Uniósł wzrok ku górze, jakby był zmęczony jej obecnością, chociaż sam ją tutaj zaprosił. Z trudem uświadamiał sobie, że chyba niepotrzebnie. Nie miał absolutnie żadnej ochoty na widywanie się dziś ze swoim rodzeństwem, ani nawet kuzynostwem. Gdyby tylko mógł, cały dzień przesiedziałby w wielkiej sali i zajadając się smakołykami, dyskutował ze swoimi przyszłymi przyjaciółmi o swoich prywatnych sprawach. Niestety, z jakiegoś powodu kompletnie nikt nie chciał go słuchać. Niepocieszony musiał więc zwrócić się do Klołi, bo ta jako jedyna odpowiedziała na jego spanikowane listy. Nie dotykał jej, czując się nieswojo na samą myśl, za to zamachał szaleńczo rękami po raz kolejny, tupiąc nerwowo w miejscu i zaganiając ją do pokoju. - Na Merlina, Chloé! - Zawołał, jakby stało się ogromne nieszczęście. Wbiegł za nią do pomieszczenia, równie niechętny do dotykania jej w jakikolwiek sposób i byłby właśnie wylał swoje żale, gdyby nie uciekająca mu spod stóp podłoga. Krzyknął cicho, łapiąc się klamki jeszcze zanim zdołał wzbić się zbyt wysoko w powietrze. Krzyknął wysoko i cały zbladł, ewidentnie przerażony tym co się działo. - Co zrobiłaś?! Czemu latamy?! - Krzyczał, ani myśląc puścić się jedynej rzeczy, która trzymała go blisko ziemi. A to wszystko przez jeden dziwnie smakujący sok dyniowy…
i inwersje.
Chloé Swansea
Rok Nauki : VII
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 165
C. szczególne : Kolczyk w nosie i naturalny magnetyzm.
Skuliła się w sobie, kiedy usłyszała głos Cassiusa. Niby strofował ją, sugerując, że długo na nią czekał, a z drugiej strony wyglądał, jakby nie miał ochoty z nią rozmawiać. Dlaczego? Dlaczego, Cass?, wołało w duszy jej zranione serduszko, bo nie wiedziała, czy wobec tego ma sobie iść, czy jednak zostać. Łzy niemal zalśniły w jej oczach, ale szybko się opanowała, bo może zdenerwuje tym brata i jeszcze na nią nakrzyczy?! Tego by nie zniosła i chyba uciekłaby z głośnym płaczem. Powstrzymała się jednak i Cass jak widać też stwierdził, że może Chloé nie będzie takim najgorszym towarzystwem, bo zagonił ją szybko do najbliższej sali. Chciała już spojrzeć na niego uważnie, złożyć dłonie razem w terapeutycznym geście i pomóc, jak najlepiej będzie umiała, aż zdarzyło się to nieoczekiwane. Uniosła się w powietrzu i z każdą sekundą znajdowała się coraz wyżej. Ona nie zdążyła złapać się niczego, co trzymało ją przy ziemi, więc nagle znalazła się w stanie nieważkości, niezdolna do poruszania się w jakąkolwiek stronę. Coraz bardziej ogarniająca ją panika uniemożliwiała jej logiczne myślenie i przynajmniej próby poruszania się w przestrzeni. - Nic nie zrobiłam, to nie ja!!! Cass, uwierz mi, to nie ja! - zawołała płaczliwym głosem, a z oczu tym razem trysnęły jej łzy. Kiedy ostatni raz płakała ze smutku albo ze strachu? Nie potrafiła sobie przypomnieć. Łzy w oczach z wściekłości czy bólu, tak, może się zdarzyły. Ale z takiego powodu? Szlochała głośno, kiedy leciała coraz wyżej, a podłoga znajdowała się tak daleko... - Cass... Ja chyba mam lęk wysokości - stwierdziła z przerażeniem. - Co mam robić, ratuj mnie, błagam, zaraz umrę! - krzyczała w panice, która ogarnęła ją całą i miała wrażenie, że zaczyna się dusić. Rzewne łzy moczyły jej policzki, zarumienione od emocji. Jak to się w ogóle stało, przecież... Nigdy... Chyba... Nie miała takich lęków. Przecież wspinała się na drzewa, ryzykowała... Jak ona tak mogła? Teraz na samą myśl zadrżała. Nie myślała nawet, żeby połączyć jej dzisiejsze zachowaniem z dziwnymi trunkami przyniesionymi nie wiadomo skąd przez ślizgońskich znajomych...
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Nie wydawał się być przejęty swoją własną siostrą, ale trudno było też powiedzieć, że bardziej interesowało go utrzymanie samego siebie blisko ziemi. Inwersja zadziałała na niego bardzo silnie, ale jednocześnie sprzecznie. Z jednej strony kompletnie nie chciał pomagać komuś, kto miał w żyłach tę samą krew, ale z drugiej nie potrafił powstrzymać swojego altruistycznego zapędu. Zupełnie nie tak jak zwykle, postanowił najpierw sięgnąć po różdżkę. - TRZYMAJ SIĘ! - Krzyknął do szczupłej postaci ulatującej pod sam sufit i musiał zastanowić się najpierw jakiego zaklęcia powinien użyć. Jakiegoś ciągnącego czy przywołującego. Cholibka, aż żałował, że nie zna ich tak wielu! Marszczył czoło, jednocześnie wciąż kurczowo uczepiony klamki, udając że wcale ręka mu nie drży ze strachu. To na pewno z emocji! Tak, z przejęcia tym co się dzieje biednej niewiaście, której on - ewidentnie jakiś dżentelmen - pomoże najlepiej jak potrafi. - A niechże to motylek trąci! - Westchnął, kręcąc głową na boki, zestresowany nagłym wybuchem łez swojej towarzyszki. Aż nie wiedział jak powinien machnąć tą różdżką, więc zrobił to jakoś tak na odwal się, krzywo i w ogóle źle. Mimo tego nieco opuścił siostrzyczkę niżej, ale i tak zrobiło mu się bardzo przykro, że mu nie wyszło. - Chloé, ja chyba nie umiem. Jestem beznadziejny! - Pożalił się i poczuł natychmiast jak i jemu do oczu napływają łzy, tym razem nie wywołane bezsilną wściekłością jak zazwyczaj, a po prostu przykrością jaką sprawiła mu jego własna beznadziejność. Zamachał różdżką, wystrzeliwując z niej przypadkiem kilka kolorowych gwiazdek i przypadkiem puścił się klamki. Krzyknął cicho, machając rękami w panice, ale mimo tego dryfując w stronę Ślizgonki.
Chloé Swansea
Rok Nauki : VII
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 165
C. szczególne : Kolczyk w nosie i naturalny magnetyzm.
Cassius na pewno chciał dobrze, krzycząc, żeby się trzymała, ale... - NIE MAM CZEGO! - odkrzyknęła, wymachując bezradnie rękami. Próbowała ogarnąć swoją panikę i spróbować przynajmniej pozostać w miejscu albo dolecieć gdzieś, gdzie się czegoś złapie. To jej się jednak marnie udawało. Dławiąc się łzami, starała się kontrolować bardziej ruchy rąk i nie lecieć coraz wyżej i dalej. Chciała być jak najbliżej Cassiusa, aby jakoś ściągnął ich na dół. Wątpiła jednak, żeby którekolwiek z nich to potrafiło. Co to za sala? Dlaczego musieli na nią trafić? Taki strach..! Och, Cassius wyjął różdżkę. Na pewno teraz ją uratuje! W nadziei zacisnęła kciuki, aby mu się udało. Poczuła jak coś lekko opuszcza ją w dół i odetchnęła z ulgą, ale po chwili zatrzymała się znowu, bezwolnie dryfując powoli w powietrzu. Spojrzała na Cassiusa z nową porcją łez w oczach, ale nie mogła teraz się pożalić, bo jej biedny braciszek strasznie przejął się tym, że zaklęcie nie wyszło mu tak, jak chciał. - Cass, na pewno umiesz! - zapewniła go, choć przecież widziała, że nie udało mu się ściągnąć jej na dół. Poczuła się jednak źle z tym naginaniem prawdy. - Może musisz jeszcze trochę poćwiczyć? - zaproponowała. - Ale... Oooooch! - zawołała, kiedy brat niechcący puścił klamkę. Nowa fala łez poleciała jej z oczu. - No to teraz jesteśmy skończeni! Ale może... - zaczęła i zamilkła, przeszukując energicznie kieszenie. W końcu Cass zrobił coś, o czym ona nie pomyślała. W końcu byli czarodziejami, och, ależ ona niemądra. Ale usprawiedliwiała się słuszną paniką, kiedy uleciała w górę. Jednak z przerażeniem stwierdziła, że nie ma jej różdżki! Kieszenie były puste. Spojrzała w dół i dojrzała swoją torbę, którą musiała zrzucić z ramienia tuż po wejściu do sali. - Nie, nie, nie... Zostawiłam różdżkę w torbie na dole! - załkała, ale tym razem nie poddała się panice. Miała nowy cel: dotrzeć do Cassiusa! Przełknęła kilka łez i spróbowała znowu kontrolować swoje ruchy. - Cass, to trochę działa - powiedziała głośno, bo brat był coraz bliżej niej. Może to tylko on zbliżał się niekontrolowanym ruchem, a może te jej usilne próby coś dały, w każdym razie znajdowali się już całkiem blisko siebie. Wyciągnęła jedną rękę przed siebie, aby brat mógł się jej złapać. Na samą myśl o kontakcie fizycznym niemal się wzdrygała, ale była to wyjątkowa sytuacja.
Ashley S. A. Phoenix
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : często nosi żeński mundurek, rzadko pokazuje się bez makijażu; piegi; atencjusz
Zdecydowanie nie spodziewał się, że aklimatyzacja w Hogwarcie zajmie mu tak wiele czasu i sam ciągle łapał się na tym, że w każdej wolnej chwili ucieka ze szkoły, by powłóczyć się po Hogsmeade lub włamać się do mieszkania hogwarckiego bibliotekarza. Bo to właśnie w postaci samego Swansea doszukiwał się swojej niechęci do pogłębiania relacji z rówieśnikami, gdy te nie kusiły go wcale tak bardzo, zbyt mocno będąc skażonymi konotacjami z niezbyt dobrze przyjmującym go w Hogwarcie bratem. I naprawdę szczerze wierzył, że nie potrzebuje nikogo więcej, a przynajmniej aż do czasu, gdy Bibliotekarz zbyt zajęty był swoją pracą, by dać mu zadowalający go poziom atencji. Złość wyparowała z niego już przy trzaśnięciu solidnymi drzwiami do biblioteki, a jednak postanowienie spędzenia czasu z kimś w swoim wieku zakorzeniło się w feniksowym umyśle na tyle silnie, że od razu poszedł do dormitorium Gryffindoru, by z dna swojego kufra wygrzebać opakowanie przywiezionej ze sobą gry. - Mer! - zawołał, dostrzegając dziewczynę, gdy ta akurat przechodziła przez obraz do pokoju wspólnego i od razu złapał jej dłoń, by zaciągnąć ją z powrotem na szkolny korytarz, nieszczególnie przejmując się tym, że ta mogłaby mieć ochotę odpocząć po całym dniu lekcji. - Na godzinie wychowawczej mówiłaś, że mogę na Ciebie liczyć, czy coś w tym stylu, nie? - podpytał na szybko, samemu dobrze nie pamiętając słów Gryfonki i bez wątpienia je przekręcając, ale dobrze kojarząc pozytywne wrażenie, jakie wtedy na nim zrobiła. - No to uwierz mi, że zaraz zdechnę, jeśli zaraz ktoś ze mną nie zagra, więc chodź - dodał od razu, potrząsając niewielkim pudełkiem, którego opakowanie było już zdarte na tyle, że nie dało odczytać się z niego nic poza przymglonym "CZTE". - Co prawda powinno się w to grać lewitując, ale znalazłem salę, w której gra będzie jeszcze lepsza. Bo no wiesz, u nas gra się w to raczej po kilku dziabach żądlibąka... - pociągnął dalej, gdy prowadził już Mer Wielkimi schodami niemal przez całą wysokość Hogwartu, aż nie otworzył przed nią drzwi do sali bez grawitacji szczerząc się z wesołym "TA-DAA", naiwnie zakładając, że Gryfonka nigdy nie dowiedziała się o istnieniu tego miejsca przez siedem lat edukacji, a on był jakimś szczęśliwym odkrywcą. - To kojarzysz zasady, czy Cię wprowadzić?
Niektóre dni były takie, że lekcja za lekcją było coraz gorzej. Zaczynało się od całkiem miłego zielarstwa, a przechodziło w najnudniejszą na świecie Historii Magii, przez zaklęcia na których nie dość, że bałam się nieuprzejmego opiekuna Ravenclawu, to jeszcze byłam kiepska w te klocki, kończąc na dwóch godzinach eliksirów. Nic nie potrafiło tak wyssać z kogokolwiek radość z życia jak siedzenie w lochach z Beatrice Dear, byłam o tym przekonana. Czy swojego narzeczonego również tak zamykała i nie miał siły od niej uciec? Z takimi głupimi myślami przechodziłam przez pokój, kiedy usłyszałam swoje imię i poczułam jak ktoś ciągnie mnie za rękę. - Co? - wybełkotałam tylko z pytającym spojrzeniem i mój wzrok spotkał się z Percym. Poprawka. Jego niższym bliźniakiem. Łatwiej było mu spojrzeć w oczy. Przy Percivalu byłam wzrostu idealnego w wielu niesmacznych żartach. - Nno... Tak... - mówię niepewnie. Szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że potraktuje moje słowa na poważnie i będę musiała mu pomagać. Ale absolutnie mi to nie przeszkadzało, chociaż prostuję się aż cała zastanawiając się co to takiego może być. Otwieram szeroko swoje sarnie oczy i zaciskam mocno usteczka, zasłaniające skrzętnie królicze zęby. Kiedy słyszę o co chodzi automatycznie napięcie ucieka z moich ramion i aż kręcę głową z wyraźną ulgą, że to nic poważnego. Mimo to nie zrozumiałam potem wiele z jego słów. - C-co? - powtarzam znowu z niezbyt dużym rozgarnięciem. Nic nie czaję z tej całej paplaniny o grze. Wchodzę jednak za nim do sali. - Nie mam zielonego pojęcia o czym do. Musisz wytłumaczyć mi zasady. Jeżeli nie rozumiesz bez tłumaczenia, to znaczy, że nie zrozumiesz, choćbym ci nie wiem ile tłumaczył. Hm. Nie pasuje tu chyba ten cytat, wymyślę lepszy - mówię i w ferworze rzucam torbę na ziemi, gotowa do oderwania się w sali bez grawitacji. Prędko ściągam gumkę z ręki, by zawiązać w kucyk swoje starannie ułożone jak co dzień loki. Oczywiście odrobinę już opadnięte przez cały dzień nauki, a szczególnie spotkanie z wypełnionymi zapachami eliksirów, wilgotnymi lochami. - Mogłeś mi powiedzieć, że tu będziemy, chociaż przebrałabym się w spodnie - mówię i zaklęciem przylepiającym przyczepiam sobie spódniczkę do ud, by nie odleciała kiedy będę w powietrzu. Ponownie łapię Asha za rękę, by nie frasobliwie wzbić się w powietrze. Nie przejmowałam się tym nagłym porwaniem, faktem, że niezbyt dobrze go nadal znam i że nawet nie zapytał mnie o zdanie. Biernie poddałam się nurtowi wydarzeń. - Ładnie Ci we włosach - zauważam jeszcze wskazując na jego głowę wolną ręką.
Mimowolnie przechylił głowę w bok, przyglądając się dziewczynie z nieskrywaną ciekawością w brunatnych oczach, bo gdy tylko miał okazję posłuchać jej nieco dłużej to szybko odniósł wrażenie, że ta nie jest zbyt normalna. Przez chwilę nawet wydało mu się, że może nie zrozumiał jej do końca przez nieznane mu brytyjskie słówka czy frazeologizmy, a jednak zaraz Mer sama przyznała, że to co mówi nie ma sensu, zbijając go z tropu jeszcze bardziej. Choć w spojrzeniu kryło mu się nieco podejrzliwości, to szeroki uśmiech sam pojawił mu się na ustach, bo nawet jeśli wybierając Mererid nie trafił na najbystrzejszą sztukę ze stada Hogwartyczków, to przynajmniej widok był dobry zdecydowanie nie miał wątpliwości, że Gryfonka dostarczy mu niezapomnianej rozrywki, a przecież tylko to miało znaczenie. By zapomnieć o nudzie. Cmoknął więc w niezadowoleniu na wprowadzoną do spódnicy poprawkę, bo właśnie ten trudny do okiełznania materiał stanowił część zabawy, a z pewnością największy plus zaciągania do gry którąkolwiek z dziewczyn. Jemu samemu też przecież niejednokrotnie zdarzało się grać w spódnicy i pokazanie kawałka bielizny nigdy nie było dla niego zbyt dużym problemem. A przecież jego nagość wcale nie jest mniej warta od tej dziewczęcej, prawda? - Dzięki - prychnął rozbawiony, czujniej przemykając spojrzeniem po twarzy dziewczyny, zaraz jednak i tak opadając nim w dół, by to jej ubraniom poświęcić większą uwagę. - A Tobie ładniej bez spodni - dodał z nieskrywaną ciekawością w oczach, próbując wyłapać czy dziewczyna dostrzeże w tym komentarz do jej spódnicy, bezczelny flirt czy może nawiązanie do ich pierwszego spotkania, gdy klątwa ściągnęła w dół jej różowe dresy przed całą drużyną Gryfonów. - Zasady są całkiem proste - przyznał, łagodnie odbijając się od ledwo dosieganej już podłogi, by wraz z trzymaną za rękę Mer podlecieć znacznie wyżej, mimo doświadczenia w lewitowaniu czując to przyjemne łaskotanie ekscytacji. - Gra jest w chuj popularna w Red Rock, bo ją wymyślił jeden ziomek z Terry. No a przynajmniej tak wszyscy mówią odkąd pamiętam - pociągnął dalej, puszczając dłoń dziewczyny, by otworzyć trzymane przez siebie pudełko, pozwalając by wydostał się z niego pakiet czterokolorowych dysków, które niemal natychmiast zaczęły układać się pod nimi w rzędy po sześć sztuk z każdego koloru. - Ten dynks jest najważniejszy - dodał, pociągając pudełko w dół, by (braku) grawitacji pozostawić resztę roboty, ukazując sztywno wyprostowaną gumową strzałkę. Popchnął pudełko w dół, by to powoli podryfowało w kierunku podłogi i przechwycił lewitującą strzałkę, która zaciśnięta w dłoni nagle ożywiła się gwałtownie, zaczynając wić się w próbie ucieczki. - Będzie sobie wokół nas latał i na zmianę się do nas przyczepiał. Do nadgarstków albo do kostek. I wtedy też zmieni kolor na któryś z tych czterech z krążków. No i się nie odczepi, zaciskając się coraz mocniej, póki wybraną przez niego kończyną nie oprzemy się o krążek we wskazanym kolorze. Proste, co nie? - wytłumaczył już do końca, puszczając rozdygotaneg dynksa, który uwolniony zaczął krążyć wokół nich niecierpliwe kółka. - Nooo i są jeszcze efekty dodatkowe. Ale no, połapiesz się w trakcie, bo one się włączają randomowo, żeby spróbować nas poplątać. Albo jak się gra bez lewitowania, to żeby nas zrzucić - zamilkł na chwilę, przemilczając informację, że sam nigdy nie gra w tę wersję gry, bo ta raczej przeznaczona jest dla wysportowanych i wytrzymałych szkolnych gwiazd quidditcha. - Em, wygrywa ten, kto pierwszy będzie jednocześnie na wszystkich czterech kolorach lub ten, kto będzie jednocześnie na czterech polach tego samego koloru. To drugie jest łatwiejsze, ale mniej bezpieczne przez dodatkowe efekty, bo efekt zawsze dotyczy tylko jednego koloru. A, no i oczywiście zwycięzca zdobywa prawo do rzucenia jednego wyzwania, którego nie można nie spełnić - wyjaśnił, czujnie śledząc każdy obrót dynksa, by w końcu uśmiechnąć się, gdy ten uczepił się Mer, wyznaczając ją jako pierwszego gracza. - Wychodzi na to, że zaczynasz iiii… chcę też, żeby osoba, której jest ruch, zadawała drugiej osobie jakieś proste pytanie. No wiesz, żebyśmy się mogli lepiej poznać i w ogóle - dodał jeszcze, mrugając zaczepnie, chcąc zabezpieczyć się, że na pewno nie padnie z nudów, jeśli regularnie uwaga Gryfonki będzie do niego powracała.
Rzucamy::
Litera: Spółgłoski nic nie robią, bo mają towarzystwo; Samogłoski są samotne i się nudzą, więc aktywują efekt kafelków (aktywuje się tylko efekt tego koloru, na który wchodzimy w danym poście) k6: kolor: 1 - dowolny*; 2 - zielony; 3 - biały; 4 - niebieski; 5 - czerwony; 6 - dowolny*. * dowolny tylko z tych kolorów, które już masz. Nie dotyczy pierwszego ruchu. k100: kończyna: 1-10 - dowolna 11-20 - prawa noga 21-30 - prawa ręka 31-40 - lewa noga 41-50 - lewa ręka 51-60 - dowolna ręka 61-70 - dowolna noga 71-100 - dowolna
Efekty kafelków: zielony - kafelki trzęsą się, jakbyś wywołała prawdziwe trzęsienie ziemi. Jeśli stoisz teraz na 3 zielonych kafelkach rozpadają się pod Tobą na kawałki. Odpadasz z gry. biały - kafelki z mlecznej bieli przechodzą w przejrzystą, aż znikają zupełnie. Jeśli stoisz na 3 białych kafelkach nie masz dla siebie wystarczającego oparcia by zachować pozycję. Odpadasz z gry. niebieski - wydaje Ci się, że przez kontakt z kafelkiem cała kończyna zamarza i nie możesz nią poruszać. Jeśli stoisz teraz na 3 niebieskich kafelkach zimno i paraliż obejmuje całe Twoje ciało, przez co trzęsiesz się sztywno zsuwając się ze swojej pozycji. Odpadasz z gry. czerwony - wydaje Ci się, że przez kontakt z kafelkiem cała kończyna staje w ogniu. Jeśli stoisz teraz na 3 czerwonych kafelkach gorąc obejmuje całe Twoje ciało i nie jesteś w stanie tego wytrzymać. Odpadasz z gry.
Ashley przyglądał mi się kiedy paplałam swoje bzdury i mimo tego że miło obdarzył mnie promiennym uśmiechem, czułam się zobligowana dlaczego od czasu do czasu mówię rzeczy, które mogą się wydawać kompletnie bezsensowne. - Zbieram cytaty. Zapisuję je i zapamiętuję, by zarzucić nimi w pasujących do tego sytuacjach. Czasem mi średnio wychodzi - tłumaczę wesoło i wzruszam ramionami, nieprzejęta swoją wpadką cytatową. Trudno było ukryć, że nie jestem najbystrzejsza w Hogwarcie. Najbardziej urocza i najmilsza ewentualnie. Najdziwniejsza - owszem. Ale dom Kruka raczej nie przyjąłby mnie z otwartymi ramionami. Kiedy wchodzimy już do sali, Ash coś tam cmoka, ale ignoruję to przejęta próbami rzucania udanego zaklęcia na spódnicę. Podnoszę głowę dopiero by powiedzieć swój osobliwy komplement, a ten odwdzięcza mi się całkiem podobnym. I bynajmniej nie uważam to za próbę flirtu; zazwyczaj jestem dość daleka od takich wniosków dopóki nie powtórzy się to samo kilka razy lub będzie to wyraźniej zaznaczone. Mam zbyt niską samoocenę jeśli chodzi o mój wygląd, by stwierdzić od razu, że ktoś próbuje ze mną flirtować. Dlatego teraz śmieję się wesoło na wspomnienie mojej żenady w postaci zgubionego dresu. - Dziękuję! W zasadzie nie powinnam się przejmować spódniczką, nie ma tam nic czego nie widziałeś! - odpowiadam radośnie i chociaż w żadnym wypadku nie planowałam brzmieć frywolnie, można tak to było odebrać. Pozwalam się porwać Ashleyowi i słucham jego tłumaczeń z przekrzywioną czujnie główką. Mrużę oczy i patrzę to na dynski (nie jestem pewna czy po prostu dyski mówi z jakimś australijskim akcentem czy to jest nazwa, a głupio mi było pytać). Powoli zaczynam rozumieć na czym polega cała zabawa i kiwam energicznie głową. - Rozumiem. Czyli to... coś w stylu twistera mugolskiego z odrobinę innym celem na końcu - mówię prędko, chociaż nie analizuję czy Ash powinien znać ten niemagiczny odpowiednik czy nie do końca. Na jego ostatnie zdanie uśmiecham się lekko. Wydaje mi się, że młodszy brat Percy'ego jest niezwykle atencyjny. Kojarzy mi się z Jamesem, który macha kolorową głową z niezadowoleniem kiedy tylko nie zwracam na niego wystarczająco uwagi. Wcale mi to nie przeszkadza; lubię obdarowywać ludzi swoim pełnym zaangażowaniem. Stawiam lewą nogę na czerwonym dynsku i z zastanowieniem patrzę na Asha. - Chyba powinnam zadawać mało wścibskie pytania. Jeszcze dobrze się nie znamy... Gdzie i kiedy był twój pierwszy pocałunek! - zagaduję, chociaż chyba nie jest to wcale mało inwazyjne... Aż marszczę brwi w zastanowieniu. - Następne wymyślę lżejsze - obiecuję i podnoszę małą dłoń, jakbym miała go uspokoić. Uśmiecham się wesoło i wlepiam w chłopaka swoje sarnie spojrzenie, w oczekiwaniu na odpowiedź.
Ashley S. A. Phoenix
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : często nosi żeński mundurek, rzadko pokazuje się bez makijażu; piegi; atencjusz
Przytaknął, będąc nieco za młodym by znać nazwę gry dla mugolskich millenialsów, ale zdecydowanie nie zamierzał przyznawać się do jakiejkolwiek niewiedzy przed Gryfonką, tak uroczo wpatrzoną w niego podczas tłumaczenia banalnych zasad gry - zwłaszcza gdy w piersi czuł jeszcze przyjemną lekkość po wyrwanym z niej śmiechu komentującą frywolność dziewczyny. Spojrzał na nią czujnie, obcykany w strategii gry, więc i będąc ciekawy na ile przyszłościowo wybierze swój dysk, nawet jeśli pierwszy ruch był tym, który dało się jeszcze z łatwością naprawić. Mimowolnie uśmiechnął się szerzej, słysząc zadane mu pytanie, jakby rozbudzone błyski w brunatnych oczach nie zdradzały już jego zadowolenia i choć krążący wokół nich dynks śmignął już do jego kostki, zaciskając się na niej wymownie, wcale nie zbliżył się jeszcze do dysków. - Nie, nie, to idealne pytanie - pochwalił ją, kiwając poważnie głową, więc i poganiając spuszone loczki do ruchu. - Pierwszy, taki prawdziwy pierwszy… - zaczął, mrucząc cicho w teatralnym zastanowieniu, gdy błądził już spojrzeniem po kolorowych dyskach gry, udając, że wcale nie pamięta tego doskonale, jakby wcale nie przykładał do tego takiej wagi. - To jakiś początek trzeciej klasy. Była ignisowa impreza, w sensie mojego domu w Red Rock, i ktoś wpadł na pomysł, by zagrać w butelkę. I no, jak już mnie z jakąś laską sparowało, to już tak zostało do końca imprezy - rozwinął niespiesznie, pozwalając temu wspomnieniu ożyć w jego pamięci na tyle wyraźnie, jakby sam jego uśmiech miał przekazać je z łatwością myślodsiewni. - Ale… - zaczął, przerywając by zerknąć na coraz mocniej wrzynającą się w jego kostkę strzałkę, w końcu wyciągając nogę przed siebie, by poczuć drobne przyciąganie niebieskiego dysku. Zerknął w sarnie oczy Mer, gdy przystanął tuż przed nią i uśmiechnął się mimowolnie, gdy natarczywy dynks odczepił się w końcu od jego kostki, by znów zacząć zataczać wokół nich wyczekujące kółka. - Ale za to pierwszy pocałunek z chłopakiem to… też impreza, ale nie Ignis, a Aquy. Byłem wtedy w piątej klasie i na swoje szczęście dostrzegła mnie nasza szkolna gwiazda quidditcha - pochwalił się dalej, nieco ciszej, bo i w końcu nie tylko stojąc bliżej, ale i czując, że dzieli się czymś prywatnym, nawet jeśli nie były to poufne informacje a powód jego przechwałek. Nawet jeśli już tylko dla siebie zachowywał kontynuację historii, w której dał spłoszyć się natarczywością chłopaka i uciekł błyskawicznie, gdy tylko dano mu do zrozumienia, że same pocałunki to trochę za mało. - Było zajebiście klimatycznie. Byliśmy w takim podwodnym korytarzu i w ogóle - dodał, przeciągając chwilę uwagi choćby jeszcze o kilka krótkich słów, nawet jeśli wcale nie miał za bardzo nic do dodania, dopiero po tym mogąc zamruczeć cicho w drobnym zastanowieniu zanim nie wpadł na własne pytanie. - Z kim ze szkoły chciałabyś się umówić? Dawaj po jednym przykładzie z uczniów i po jednym z kadry.
Gdyby zaprzeczył - byłabym przekonana, że jest z całkowicie magicznej rodziny. Każdy mugol znał twistera, niezależnie od wieku. Może w Australii było inaczej. Póki co jednak graliśmy w jego magiczną wersję i okazuje się, że słusznie wybrałam pytanie, bo Ashley całkiem się wczuł w odpowiedź. Najpierw patrzę na swoje palce, by głupawo policzyć po ile mieliśmy lat w trzeciej klasie i sprawdzić różnice w doświadczeniach. O ile wiek się specjalnie nie różnił - wydawało się że pierwszy pocałunek Asha był znacznie bardziej poważny niż mój i miał więcej przyjemnych wspomnień z nim, niż ja ze swoim pośpiesznym, byle jakim całusem. Nie zdążę jednak nic powiedzieć, a co najwyżej wyrwać z własnych rozmyślań i uśmiechnąć się wesoło kiedy stoi naprzeciwko, ale w tym momencie okazuje się, że historia ta jeszcze się nie skończyła. Z lekką konsternacją marszczę brwi kiedy dowiaduję się o pocałunku z chłopcem. Biernie uczestniczę w tej rozmowie, która wyglądała jakby miało coś wspólnego z opowiadaniem sekretów i pochylam się lekko ku chłopakowi, równocześnie zadzierając nieco głowę. - Z kim było fajniej? - zadaję może niemądre pytanie, chcę jednak poznać wobec tego orientację brata Percy'ego. - Nigdy nie całowałam się z dziewczyną. Ale nawet jeśli chodzi o płeć przeciwną nie jestem doświadczona, więc co dopiero takie ekscesy! - mówię i chichoczę, nieszczególnie speszona swoją niewielką wiedzą na takie tematy. Okazuje się, że nadal zostajemy przy dość romantycznych tematach (czy tam dotyczących naszych popędów). - Z kadry - Ezra Clarke, łatwe. Camael jest ładny, ale taki... wydaje się nieprzystępny i zafrasowany... Z uczniów - Rocco Swansea - jest bardzo przystojny - oznajmiam bardzo szybko i bez zbędnych rozmyślań. Nagle jednak waham się delikatnie, wyraźnie nad czymś się głowiąc. - Albo Farrisa, jakby to miało trwać za długo... z nim bym się nie stresowała, bo to przyjaciel- mówię bo nagle analizuję to przesadnie. Bo co jeśli to długie spotkanie? Przecież zdążyłabym się zbłaźnić kilka razy! Porzucam jednak te rozmyślania i teraz kucam, by położyć dłoń na czerwonym dysku. - Wiem, że jeszcze dobrze wszystkich nie znasz, ale co tam... łatwiej będzie wybrać! Trzy osoby z Hogwartu, całego! Z jedną osobą się żenisz, z drugą masz gorący romans, trzecią... skazujesz na cierpienia w samotności - mówię odrobinę ulepszoną wersję innej znanej gry.
Ashley S. A. Phoenix
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : często nosi żeński mundurek, rzadko pokazuje się bez makijażu; piegi; atencjusz
Prychnął cicho z rozbawieniem, przez kilka zdezorientowanych sekund wpatrując się w dziewczynę z uśmiechem, nim w końcu nie wybąkał niezbyt przekonującego "Eeeeee", przy którym splótł sobie ręce na piersi. - To nie tak, że z kimś było fajniej. Było po prostu inaczej i to raczej kwestia tego, że, nie wiem, im się jest starszym, tym się lepiej całuje - wypalił, sklecając jakąś teorię na miejscu, bo i szczerze nie potrafiąc odpowiedzieć na zadane mu pytanie, bo choć ze szkolną gwiazdą quidditcha było mu zdecydowanie goręcej, to wylosowaną przez butelkę dziewczynę wspominał lepiej. Balansując na jednej nodze faktycznie zamilkł posłusznie, skupiając się na odpowiedzi Mer, gorliwym potakiwaniem głowy zbywając fakt, że większość wymienionych przez nią osób zwyczajnie nie znał, bądź jedynie kojarzył z posłyszanych od kogoś plotek. - Swansea są bogaci, nie? - podłapał, zadowolony ze znajomego mu już nazwiska. - Więc to też by była dobra opcja, jakby to miało potrwać jakoś dłużej. No wiesz, rocznice, miesięcznice, święta, sylwester, walentynki. To wszystko może być dużo przyjemniejsze jak ma się nie tylko pomysły, ale i galeony do ich realizacji - pociągnął dalej, zadowolony, że może wypowiedzieć się na temat, o którym przecież nie mógł nic wiedzieć, skoro nigdy nie był w żadnym prawdziwym związku, w którym można byłoby mówić o choćby tygodnicach. - Okej, to łatwe - ucieszył się na fali pewności siebie, która uderzyła w niego, gdy strzała szczęśliwie oplotła się akurat wokół tej nogi, która i tak już była w grze, by dopiero gdy oderwał stopę od niebieskiego dysku zdać sobie sprawę, że pytanie wcale nie jest takie proste. - Eeem - bąknął, niby zdradzając się nieco, a jednak mogąc zrzucić to zdezorientowanie na próbę wyciągnięcia się do zielonego dysku. - Na samotność skazuję Vicario. Wszyscy tak na nią lecą, że jakby faktycznie znalazła sobie faceta, to gość by nie miał życia - zaczął od najłatwiejszego, bijąc się już z myślami czy podanie Raffaello w głupiej grze zaliczałoby się do złamania danej mu obietnicy milczenia. - W romans wdałbym się z Albescu lub Williamsem. Oboje wyglądają na takich, co są gotowi odjebać jakieś mega dziwne akcje w łóżku, to na pewno bym się z nimi nie nudził - wyrzucił z siebie w końcu, czując jak serce głupio dudni mu w piersi z przejęcia skrywaną tajemnicą, którą jednocześnie tak bardzo chciał się przed dziewczyną pochwalić. - A na żonę... Właściwie mógłbym wziąć Ciebie, ale chyba za bardzo Cię na to lubię - przyznał z subtelnym uśmiechem, początkowo chcąc tylko zażartować, a jednak gdzieś w połowie zdania zdając sobie sprawę, że faktycznie w jego oczach pojawiło się nieco zbyt dużo ciepła, gdy łapał spojrzenie dziewczyny, którą ledwo przecież znał, więc zaraz zaśmiał się w próbie wycofania się, zanim zachęcił: - Dawaj, podaj mi cechy swojego idealnego kandydata na męża i zobaczymy ile punktów spełniam.
Szczerze zaciekawiona wgapiam spojrzenie w chłopaka. Czekam na jakieś wytłumaczenie różnić między tymi dwoma doświadczeniami, ale nie otrzymuję tego co chciałam. Tylko jakąś teorię, która jest raczej dość popularna, ale niespecjalnie jej wierzę. Osoby starsze mogły się całować mniej niż niektórzy młodsi. Nie odkryłam więc nic specjalnego i nie dostałam żadnych interesujących plotek. Aż lekko się krzywię na tą nic nie wyjaśniającą odpowiedź. Wkrótce jednak komentuje Swansea w sposób o jakim nie pomyślałam. Albo no dobrze, czasem tak, ale nie skupiałam się na tym przesadnie, bo psuło to moją idealną wizję. Oczywiście, że rodzina Rocco była bogata i znana w świecie czarodziejów. Ich imprezy z pewnością znacznie różniły się od tych na których ja uczestniczyłam... - Szczerze mówiąc chyba czułabym się nie na miejscu. Jestem praktycznie z mugolskiej rodziny... I to nie za bogatej... Chociaż kto wie, może by mi się spodobało... - mówię odrobinę nieprzekonana na to wszystko. Ale co ja gadam. Na pewno byłabym ukontentowana każdą rzeczą jaką wymyśliłby Rocco! Swoją drogą miło z mojej strony, że chodzę i rozpowiadam jak mi się podoba chłopak wszystkim oprócz samemu (nie)zainteresowanemu. Czekam na jego odpowiedź obserwując czujnie strzałkę, która oplątywała jego nogę. Chichoczę kiedy mówi o Estelli, ale kiwam głową odrobinę się z nim zgadzając. Z moimi doświadczeniami seksualnymi również mogłam jedynie ocenić po wyglądzie i charakterze jaki kto by był. Nie dziwię się jednemu z wyborów, ale marszczę brwi kiedy Ash wymienia nauczycielkę wróżbiarstwa. - Albescu? Tak wygląda Twoim zdaniem? - zastanawiam się i zamyślam. Może faktycznie odrobinę na taką wyglądała? Nie przyszło mi o tym rozmyślać za wiele, bo ten odpowiada, że ja byłabym super żonką. I pewnie to prawda, rumienię się aż i śmieję się głupawo, automatycznie odrzucając do tyłu loki (które były już z tyłu, w kucyku, więc tylko macham ręką koło głowy, muskając włosy). Może uznałabym, że to tylko jakieś miłe słowa, żeby mi się przypodobać, ale po kolejnym pytaniu już kompletnie tracę głowę, zasypana ukrytymi gdzieś pod powierzchnią komplementami. Jeszcze cieplej mi się robi na widok jest spojrzenia. Zawsze co innego opowiadać głupoty o tym kto Ci się podoba, a czuć się chociaż odrobinę podrywaną lub budzącą zainteresowanie! Inne niż takie przyjacielskie. - Musi... być miły, dużo się śmiać... lubić moje jedzenie... przytulanie, trzymanie za rękę. Czasem rywalizować ze mną, ale w serdeczny sposób. Zaskakiwać mnie - pozytywnie. Znosić moje dziwactwa. Wspierać kiedy potrzebuję... Szczerze mówiąc pewnie wystarczą mi cztery pierwsze rzeczy, ale strasznie się rozpędziłam - wymieniam i wymieniam, kładąc kolejną dłoń na innym tym razem kolorze. Znowu speszona na taki swój długi monolog zerkam niepewnie na Phoenixa, czekając na jakieś kpiące stwierdzenie. By jednak takiego uniknąć (z równą wprawą, co próbuję zrobić z naszymi spojrzeniami), zadaję kolejne pytanie. - Okej więc... możesz co tylko zechcesz w swoim życiu. Cokolwiek na zawsze. Co wybierasz? - pytam i w końcu niepewnie zerkam na chłopaka, jakoś nieporadnie opierają się na tych dyskach.
Uśmiech jakoś tak sam zagościł na jego ustach, gdy cichymi pomrukami przytakiwał ze zrozumieniem po każdej wymienionej przez dziewczynie cesze, bo... było w tej niewinnej szczerości coś rozbrajająco uroczego, by nie powiedzieć, że wręcz naiwnego, co przyjemnie rozgrzewało jego serce. - Nie wymagasz zbyt wiele - zauważył, nie potrafiąc uciszyć śmiechu pobrzmiewającego gdzieś w jego głosie, gdy z góry pozerkiwał na Mer, samemu wciąż stojąc na jednej nodze, przez brak grawitacji kiwając się na wszystkie strony jak bujany na wietrze pałąk trzciny. - Chociaż jeżeli chciałabyś się tylko przytulać i chodzić za rękę, to faktycznie możesz mieć problem ze znalezieniem takiego miłego gościa, bo jak dla mnie to brzmi bardziej jak przyjaźń, niż związek - wytknął jej, przechylając lekko głowę, by lepiej przyjrzeć się coraz mocniej wyciągniętej ponad dyskami dziewczynie. - Na przykład gdybym ja był Twoim chłopakiem... - zaczął powoli i ostrożnie, jakby jeszcze oceniał to co widzi, co z pewnością byłoby nieco przyjemniejsze, gdyby nie sklejona magią spódniczka. - ...to na pewno chciałbym trzymać Cię nie tylko za rękę - dokończył, głupio zadowolony z bezczelności nie tylko swoich słów, ale i spojrzenia, które nie będąc przyłapywane przez brązowe tęczówki błądziło beztrosko tam, gdzie tylko miało ochotę. - Smoka - odpowiedział bez zawahania, bo i bez żadnego zastanowienia, dopiero po chwili marszcząc brwi, gdy krążąca znów wokół nich strzałka świsnęła mu koło ucha. - Czekaj, ale w sensie, że mogę mieć co chcę, czy mogę osiągnąć co chcę? - dopytał, jak się okazało, tylko po to, by i tak wzruszyć ramionami i powtórzyć swoją odpowiedź. - Nie no, smoka. Chcę smoka. Antypodzkiego Opalookiego. Chcę móc mieć go tylko dla siebie, wytresowanego i oswojonego, ale no wiesz, nadal z tą zadziornością smoków i żebym mógł na nim latać kiedy tylko zechcę - rozgadał się, przytakując sam sobie w tym marzeniu nie do spełnienia, w pierwszej chwili zupełnie ignorując zaciskającą mu się na nodze strzałkę. - Jakbym miał takiego smoka, to nie potrzebowałbym już niczego innego w życiu, bo moglibyśmy razem latać po całym świecie i zarabiać masę galeonów - dokończył beztrosko, nie chcąc psuć sobie tej wizji realnymi problemami związanymi chociażby z wyżywieniem ogromnego smoka czy samym miejscem zamieszkania. Zerknął w końcu na swoją nogę, dostrzegając, że dynks zmienił swój kolor na czerwony, wiec i rozkraczył się na dwie strony dyskowego pola, by stać zarówno na czerwonym, jak i na zielonym dysku. - Okej, więc... no mógłbym zadać Ci kolejne pyta- Co do kurwy? - przerwał sam sobie, dając zdezorientować się zanikającej wokół nich szkolnej przestrzeni, którą powoli zaczynała wypełniać bezkresna ciemność kosmosu i leniwie zapalające się gwiazdy. - O jakie zajebiste! Ale tu musi być genialnie jak się przyjdzie podryfować po czymś mocniejszym - zachwycił się szczerze, z mocniejszym towarem mając tyle doświadczenia co i ze smokami - czyli dokładne i okrągłe zero. Zaśmiał się mimowolnie z ogarniającego go zadowolenia i zbyt przejęty kosmiczną przestrzenią nawet nie odczuł, że przyklejona do czerwonego dysku noga piecze go lekko w magicznym efekcie gorąca. - Eeee... Pytanie, tak - bąknął zdezorientowany, próbując powrócić spojrzeniem do dziewczyny, przy kuszącej wizji fikołków w kosmosie sama gra wydała mu się nagle zabójczo wręcz nudna. - Wiesz, nawet jak skończymy grać, to nadal możemy sobie zadawać takie różne pytania. Tak ogólnie, przy jakiejkolwiek okazji - zauważył więc, subtelnie sugerując, że całkiem przyjemnie mu się z nią rozmawia i wcale nie potrzebuje do tego dodatkowej atrakcji w postaci magicznej sali czy oklepanej gry. - To... mówiłaś, że Twój mąż musi lubić to, co gotujesz, więc... Lubisz i umiesz gotować czy gotujesz fatalnie i dlatego to tak ważna cecha, bo będzie musiał mieć stępiony zmysł smaku?
Kostki:e, 100, 2, a potem: 5, j, 80 Finalnie: czerwony - prawa noga zielony - lewa ręka czerwony - prawa ręka czerwony - lewa noga
Unoszę do góry brwi, kiedy stwierdza, że nie wymagam zbyt wiele. - Rzeczy proste są zawsze najbardziej niezwykłe - cytuję najbardziej znanego cytatora we wszechświecie. - Co ty byś więcej wymienił, skoro tak? - pytam z ciekawością. A po jego słowach ze zdziwieniem próbuję wyciągnąć głowę spomiędzy ramion, by zerknąć na Asha. Na początku mrugam jedynie naiwnie (jak to ja) nie rozumiejąc jego wypowiedzi w pełni. Zanim jednak zdążę go zbesztać za takie dziecinne zrozumienie moich słów, ten kontynuuje z werwą. Na tyle, że chichoczę zapewne bardzo głupawo. Przez chwilę nie odpowiadam, bo z kolejnym zdaniem muszę wykrzesać z siebie istnie gryfońską odwagę, a moja buźka czerwieni się niczym dyski na których stoję. - Nie miałam tego co próbujesz mi wmówić na myśli. Jakbyś był moim chłopakiem, również nie chciałabym Cię trzymać tylko za rękę - oznajmiam paląc się ze wstydu. - Oczywiście po odpowiednim czasie - dodaję jeszcze pośpiesznie, by nie wyjść na jakąś seksowną lwicę latawicę, którą w żadnym wypadku (niestety) nie jestem. Ash bardzo szybko odpowiada na pytanie, a potem zadaje kolejne i trochę miałam na myśli co by w sobie zmienił, więc artykułuję nędzne. - Eeee, noo miałam na myśli... - bełkoczę trochę, nie chcąc wprost mówić jak się mylił, ale olewam to co chciałam tłumaczyć, bo ten wydaje się być zbyt przekonany co chce, więc nie ma co zmieniać kierunku odpowiedzi. Dlatego słucham jego marzeń o smoku i kiwam lekko głową. - To brzmi super - stwierdzam, również nie przejmując się ani trochę takimi przyziemnymi rzeczami jak pokarm dla stworzenia czy trudności z miejscem zamieszkania. Rozglądam się po pomieszczeniu, które zmieniło się na jeszcze bardziej niesamowite i śmieję się ze stwierdzenia Ahsleya. - No z pewnością! - zgadzam się skwapliwie na to, że musi być tu niesamowicie po czymś mocniejszym, chociaż również mam tyle do powiedzenia na ten temat co i możliwej hodowli smoków. Krzywię się mocniej na czerwony dysk, który przez Asha buchał jakimś gorącem. Ponieważ ja znałam zmiany tej sali, znacznie bardziej przejęłam się ewentualnymi poparzeniami w grze. - Oczczywwwwiiśccccie, że ummmiemmm gotttowaaaćć. A szcczzzegggólnie pieccc - odpowiadam na pytanie Asha dokładnie w tym momencie, kiedy zielone płytki zaczynają trząść się, a ja wraz z nimi. - No dobrze, więc moje pytanie. Flirtujesz i tak zagadujesz ze mną, bo taki masz styl? Czy to prawdziwe próby podrywu? - pytam wobec tego dość prostolinijnie, tak mnie natchnęła jego deklaracja do dalszych rozmów. Mogłam zachwycać się ile mogę tym niewinnym flirtem, ale moje serce było odrobinę zajęte zauroczeniami i żeby rozpocząć kolejne - musiałam wiedzieć, że nie byłoby tak bezsensowne jak większość.
Ashley S. A. Phoenix
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : często nosi żeński mundurek, rzadko pokazuje się bez makijażu; piegi; atencjusz
prawa noga > zielony lewa noga > czerwony lewa ręka > niebieski prawa ręka > czerwony
W pierwszej chwili prychnął rozbawiony wizją, że on sam miałby wymieniać cechy kogoś, z kim miałby chcieć spędzić całe życie, bo cały ten koncept wydawał mu się niezwykle nudny i naiwny, a jednak mimowolnie mruknął zaraz w zastanowieniu, głupio podekscytowany pytaniem, gdy już spojrzał na nie jak na wyzwanie. - Chciałbym... - zaczął, przebierając we wszystkich cechach charakteru, by szybko zdać sobie sprawę, że wcale nie jest to takie proste, bo i nawet tak luźno rzucony przez Mer częsty śmiech mógłby go u kogoś irytować, jeśli on sam by go nie wywoływał. - Chciałbym kogoś, kto nie obrazi się, gdy powiem mu, że jest nudny, tylko pokaże mi jak bardzo się mylę. Koogoooś ktoo... Zrobi dla mnie frytki o trzeciej nad ranem, jeśli go o to poproszę i kogoś kto... No nie wiem, kogoś, dla kogo sam będę miał ochotę się postarać - dokończył, nie do końca będąc pewien czy faktycznie powiedział cokolwiek bardziej wymagającego czy bardziej skomplikowanego niż Mer, a jednak spróbował zrobić przy tym na tyle pewną minę, by szybko przekonać przynajmniej samego siebie. Zaśmiał się niekontrolowanie, niemal odczepiajac się od swoich dysków, gdy z rozbawienia drżącą odpowiedzią Gryfonki odchylił się do tyłu nieco zbyt mocno, zaraz dla równowagi pochylając się do przodu, by podeprzeć się o niebieski dysk wskazaną przez magiczną strzałkę ręką. - Och, nie, Mer, słodziaku - wyrzucił z siebie z niezadowolonym cmoknięciem, musząc zignorować ponaglającego go do gry dynksa. - Nie zadaję się takich pytań. Cała zabawa tkwi właśnie w tym, że ani ja, ani Ty nie możemy tego wiedzieć - zaczął wyjaśniać, dopiero po tych słowach mogąc wyciągnąć się, by z drobnym uśmiechem zająć dłonią dysk pomiędzy nogami dziewczyny. - Jeśli wygram, to i tak będziesz musiała iść ze mną na randkę, a odpowiedź, niezależnie jaka, wszystko popsuje. Przynajmniej dla mnie. Jasne, łatwiej jest wiedzieć wszystko, tak jest bezpieczniej, szybciej. Ale to ryzyko i niewiadoma sprawiają, że jest ciekawiej - pociągnął dalej, jeszcze lekko czując jak prawa noga drży mu przez zielony dysk, który od dwóch tur nie chciał przestać dygotać. - Jeśli nie chcesz, by było ciekawiej, to lepiej powiedz mi teraz - ostrzegł, nie chcąc tracić swojego czasu, ale też nie chcąc marnować tego należącego do Mer, bo jeśli ta wolała twardo stąpać po pewnym gruncie, to wcale nie pasowała do australijskiego diabła tasmańskiego, powietrznych dysków i fantazji o smoku w tyłach nieco tylko zwęglonego domu. - Wierzysz w ogóle w miłość? - podpytał na fali przemyśleń na pytanie, które zresztą mógł przecież źle zrozumieć, niekoniecznie dając dziewczynie czas na naprostowanie tego, co właściwie miała na myśli. - Taką aż do śmierci. Że chce się być tylko z jedną osobą przez całe swoje życie i święcie wierzy się w to, że z nikim innym nie byłoby lepiej - doprecyzował, ściągając brwi, bo i przecież wiedząc, że opcje są tylko dwie. Można w porę się rozstać i zachować pozytywne wspomnienia, albo tkwić przy sobie uparcie, każdego dnia nienawidząc się tylko bardziej.
Rymowanka fajna, ale czy Gia zrozumiała jej sens? Trudno powiedzieć, bo uśmiechnęła się jedynie szerzej i nie skomentowała tej wirtuozerii poezji. Richard, chciał czy nie, uplasował się w ścisłej czołówce znajomych Gao, bo odkąd przyjechała nie udało jej się otworzyć gęby do nikogo szczególnie interesującego, a dwie dziewczynki z pierwszej klasy uciekły od niej z krzykiem, kiedy zjetlagowana szukała łazienki w piżamce. Niemiło ogólnie, bardzo tęskno za domem i niesympatycznie w tym Hogwarcie. Zastanawiała się nawet, czy to kwestia tego, że przegapiła cały semestr. Może dlatego nie umiała się zadomowić, nawet rozważała wnioskowanie o rezygnacje z wymiany, ale oto proszę, dla przyjaciół Ricky. Może nie będzie tak źle, powinna po prostu trzymać się bliżej tych z lwem w logo. - Dosko. - powtórzyła po nim równie entuzjastycznie, po czym, nie tracąc uśmiechu, zapytała - Co to znaczy? - to akurat było normalne. Gia zapamiętywała dużo pojedynczych słów języków, które słyszała, zadawała w związku z nimi mnóstwo pytań, by je zapamiętać i móc wykorzystać w przyszłości, a potem i tak zapominała, by musieć znów pytać. Przed McGill'em cała kolejka wesołych przygód pana nauczyciela i przewodnika. - O cie kocie. - przez chwilę, dosłownie jak ten kot, w całości skupiła się na migoczących kluczach, dyndających na jego palcu. Można by sprawdzić akustykę takiej menelowni, kto wie, może nawet jakiś koncercik dla lokalsów, oby przychodziły tam same męty, luje i szury. Zachichotała jak chochlik na to zaspanie, zadowolona, że zaakceptował jej debilną, a przy tym ulubioną wymówkę na to, że zagapiła się pół roku do szkoły. - Doska. - wkleiła nowo poznane słowo zupełnie nie zastanawiając się, czy to pasuje do określenia imprezy, po której śpisz pół roku. Nie trzeba było dwa razy namawiać, złapała jego rękę jak hak holowniczy, kotwica, rzep psiego ogona i już chyba zapomniała, że ja tak bolą nóżki, bo galopadą przez korytarze i schody brykała za nim, by dotrzeć gdziekolwiek miał ją zabrać. Palenie szlugów na parapecie spoko rozrywką, ale nie miała nic przeciwko temu, by jednak zobaczyć, że w tym zamku są fajne miejsca, a nie tylko depresja i szalone sowy. Kiedy wpadli do pokoju, od razu oderwali się od ziemi, na co Gia wydała jakiś niekontrolowany kwiko-pisk wskazujący na zadowolenie. Ruszyła w powietrzu żabką, by zobaczyć, czy może płynąć w przestworzach. - Ale zabawowo! - odwróciła się energicznie przez ramię, robiąc pół fikołka w stronę gryfona- Tak jest w kosmosie?
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
- No... - zastanowił się chwilę nad bardzo istotną kwestią, a mianowicie: co tak właściwie znaczy dosko - DOSKONALE. Bardzo dobrze. Niesamowicie. Świetnie. Zajebiście. Fantastycznie i tak dalej - zarzucił kilkoma synonimami, w razie gdyby Gigi akurat pierwszego lepszego wybranego znaczenia nie znała, chociaż nie wydawało mu się, w końcu po angielsku mówiła jego zdaniem dosko właśnie, a na jakieś drobne błędy nawet nie zwracał uwagi bo taki był z niego znawca gramatyki jak z psidwaczej dupy tamburyn. Zresztą, już na wstępie odkrył że dogadują się tak rewelacyjnie i nadają na tych samych falach, że mogliby nawet mówić w dwóch różnych językach i zrozumieliby się bez problemu z użyciem samych gestów. Ku jego zadowoleniu, dziewczyna podłapała z aprobatą wszystkie pomysły, niestety w tej chwili mogli zrealizować tylko jeden, bo nikt tu nie posiadał zmieniacza czasu; sprawdzanie akustyki Geometrii musiało więc poczekać, oni zaś udali się chybcikiem na piąte piętro, korzystając przy tym ze sprytnych skrótów i tajnych przejść, które Riki po drodze nowej koleżance z zaangażowaniem tłumaczył i objaśniał, że gdyby tutaj zamiast w prawo skręciła w lewo, to doszłaby tam, a gdyby poszła prosto, to gdzie indziej, chociaż wcale nie był przekonany czy towarzyszka cokolwiek z tego rejestrowała. Nie przejmował się tym jednak wcale, w końcu zawsze mógł jej wyjaśnić dane trasy jeszcze raz albo osiem! Dotarli w końcu do celu, a sala bez grawitacji wciągnęła ich natychmiast do środka i pozwoliła lewitować beztrosko; dziki dźwięk wydany wówczas przez Gię na szczęście okazał się być wyrazem entuzjazmu, więc i Ryszard się uśmiechnął, obracając powoli wokół własnej osi gdzieś pod sufitem. - No! Ale to jeszcze nic, jak poczekamy z dziesięć minut, to dopiero zobaczysz... musimy sobie jakoś zająć ten czas, o, po prostu opowiedz mi wszystko o sobie bo na pewno jesteś bardziej interesującą osobą, zamieniam się w słuch - zarządził, gotowy wysłuchać nawet najnudniejszej historii na świecie; a kiedy po dokładnie dwunastu minutach zwyczajne wnętrze pokoju zaczęło zamieniać się w łudząco podobną do prawdziwej przestrzeń kosmiczną, z gwiazdami, planetami i wszystkimi tymi cudami, rozłożył ręce i zawołał: - WIDISZ!!! Teraz możesz napisać nowy album o tym jak faktycznie JEST w kosmosie.
Gia Gao
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 159 i pół!
C. szczególne : wygląd clowna, tatuaże, często nuci pod nosem
Wpatrywała się w niego z głęboką intencją, prawie, jakby nie zrozumiała co powiedział, ale zrozumiała. Po prostu koncepcja czekania dziesięciu minut wydawała jej się bardzo męcząca i chciała jakoś wyczytać z jego twarzy, czy to może nie był żart. Ale nie był. Pociągnęła więc nosem, obracając się w nieważkości na plecy i dryfując sobie zamyśliła się na to jego pytanie. - Ale tak wszystko wszystko? - skrzywiła się - Bo to można mało ciekawe. - zaznaczyła- Lubiłam tańczyłam i śpiewanie, robienie muzyke, mam alergena na kawę zbożową, jakbym mogła być animorfem - zostałabym żabą i leżenie na liściu cały dzień. Jak pada deszcz to mam dziwne myśli, czasami zastanawianie się, na przykład o, jakiego koloru właściwie są lustra? A jak się uderzę i mnie zaboli, to jestem silna czy słaba? Od kiedy dowiedziałam się, że tlen jest właściwie trucizną, której zajmuje siedemdziesiąt do stu lat żeby nas zabić, to staranie się żyć jakby miało nie być jutra, mam kotka, jest mały i rudy, ale ma już osiem lata, nazywa sie Aati i ma trzy nogi. - wymieniała, wyliczając na palcach i pedałując lekko nogami, z zastanowieniem, czy w końcu przywali głową w którąś ze ścian, czy rzeczywiście stanie się tu nieskończona przestrzeń kosmiczna. Westchnęła z zachwytem, gdy wystrój zmienił się magicznie. Rozejrzała się, jak rozbłysły wokół nich gwiazdy, a dalekie ciała niebieskie poruszały się po przestrzeni leniwym ruchem - A co jeśli gwiazdy, to tak naprawdę są szkiełka kamer kosmitów, którzy nas podglądają, a my jesteśmy tylko okazami badawczymi..? - zapytała z powagą.- Potrafisz sobie wyobrazić nieskończoność? - zmarszczyła brwi- Ten album będzie dziwny... - podpłynęła bliżej niego, by odepchnąć się nogami od jego nogi i wystrzelić jak mała, pokraczna rakieta gdzieś pomiędzy pierścienie Saturna- Ano i pewnie najważniejsze. Kiedyś będę sławna jak Don Lockharto. - uśmiechnęła się do niego z oddali.
Gale O. Dear
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161 cm
C. szczególne : szkocki akcent | mała blizna przy dolnej wardze po prawej stronie
Życie się toczy tak jak wcześniej. Nawet jeśli on wyszedł z Azkabanu, strach nadal pozostaje. Nie pozwala zasnąć, spodziewając się zemsty. Czy to nie Gale dopuścił się zdrady, razem z matką? Jest młody i głupi czy to mu zostanie wybaczone? Mówili mu, że jego wybory nie są jego wyborami to czym? Niedojrzałość pozwala na błędy, ale jeśli przyjdzie dorosłość, naznaczając swoją odpowiedzialnością — co wtedy zostanie? Przeczuwa, że coś jest przed nim ukryte, że nawet jego najdroższa siostra Blaithin, skrywa tajemnice; jak wszyscy, tonąc w mrokach swoich dusz, rodzinnych sekretów i niewypowiedzianego bólu. Ma wrażenie, że życie to niekończąca się otchłań, a on stoi za blisko tej czarnej dziury; pewnego dnia go wciągnie i nikt nie zauważy nawet Fire. Brakuje mu spontaniczności, zabawy i dzieciństwa, którego już nie odzyska. Dlatego zagląda do sali z lekką obawą, że ktoś go przyłapie na tym, że chciał polatać. Wzbić się w powietrze i zapomnieć o tym, że jest Dearem. Nie lubi mioteł, nienawidzi tej brutalnej gry, którą wszyscy nazywają Quidditchem. Bezsensowny sport, banda idiotów latająca za piłkami. Delikatnie uchyla drzwi, a magia tego miejsca porywa go do góry. Stopy odrywają się od podłoża, a on pozwala sobie na rozłożenie rąk, jakby chciał w powietrzu utrzymać równowagę. Uśmiecha się pod nosem beztrosko, rozglądając się na moment dookoła — nikogo nie ma. Jeszcze trochę i przyzwyczaja się do nowej sytuacji, w której się znalazł.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Co on robił ze sobą? Błąkał się. Jak niespełna rozumu, chory na ciele i na umyśle, potrzebował zimy i ciszy, żeby jak niedźwiedź zapaść gdzieś w sen i zahibernować. Chłód działał tak dobrze na bolące mięśnie, na palące styki neuronów, na gniew, który pęczniał w nim zupełnie bez powodu, bez żadnej potrzeby. Błąkał się po Hogwarcie, przy ścianach, pod obrazami, pomimo swoich gabarytów tak usilnie próbując nie być, zamiast być, nieobecnym, zamiast świadkiem. Z taką łatwością wślizgiwał na twarz kpiący uśmiech, tak lekko wypluwał z siebie żenujące, niesmaczne żarty, wieloletnia praca nad utrzymaniem profilu kretyna i prostaka pozwalały mu na to, by nie doświadczać niczyjej troski ani zainteresowania bez wyraźnej ku temu potrzeby. Bo przecież Lockie wyśmieje, zakpi, obróci troskę w żart, zaironizuje, w tańcu obróci, piruet zrobi i zostawi z poczuciem wstydu, zanim w ogóle pozwoli zrozumieć, że to troska jest. Bo troski nie znał. Uchylił drzwi do sali bez grawitacji, bo gdzie dalej można uciec, jak nie w kosmos jednak nim do niej wstąpił widział już zarys ślizgońskiej szaty, unoszącej się w powietrze. Przechylił głowę ze zdziwieniem, zaintrygowaniem, jak pies obserwujący kaczuszki w stawie. Gale Dear, który się uśmiecha. Czy to już koniec świata? Przepychały się w nim dwa wilki, jeden pełen zrozumienia i potrzeby beztroski, drugi był tą spierdoliną, którą z taką łatwością stawał się każdego dnia. Zacisnął zęby wchodząc do środka bez słowa i zamknął cicho drzwi, odrywając się od podłogi ułożył w tej nieważkości, powoli, powoli nabierając wysokości, aż jego czerep nie pojawił się tuż pod twarzą chłopca z piątej klasy. Miodowe oczy wpatrywały się w niego z uwagą. Bez kpiącego uśmiechu, bez swoistej nuty wyższości, którą tak lubił zaprawiać swoje uśmieszki, bez obojętności, ale też niepozbawione jakiegoś nieokreślonego, nie-zadanego na głos pytania. Dryfowali.
Gale O. Dear
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161 cm
C. szczególne : szkocki akcent | mała blizna przy dolnej wardze po prawej stronie
Zawsze jest czujny jak zwierze uciekające przed kłusownikami. W jego głowie ostatnio często rozbrzmiewa głos ojca — nieuwaga może doprowadzić do odsłonięcia się, a wtedy jeden nieodpowiedni ruch i giniesz od avady, rozumiesz? Nie, nie rozumiał. Tak naprawdę wiedział jedno, że jeśli pozwoli sobie na zaczerpnięcie głębszego oddechu w towarzystwie ojca — stanie się coś strasznego. To on był tą avadą. Dlatego w samotności czuje się najlepiej. Ciało nie zaciska się z nerwów, nie musi niczego udawać, pięści rozluźnia, pozwalając palcom wybrzmiewać melodie subtelnej wolności. Tylko że w Hogwarcie nigdy nie można być samemu. Zawsze zjawia się ktoś, kto na nowo postawia wszystkie mury wokół niego, a raczej Gale musi znowu się chronić — nieuważność może sprowadzić, uwagę kogoś innego. Nie chciał, żeby inni widzieli, że może się uśmiechać. Nie ufał nikomu. Zwłaszcza takim mężczyzną jak Lockie. Przypominał mu on trochę Wacława, z którym pracowali razem w niefortunnej grupie na lekcji OPCM — zawsze mający coś do powiedzenia, zawsze coś obracali w żart. Wydawało się, że trudy życie ich nie dotyczą. Nie przejmowali się niczym, a może takich grali. Trochę im tego zazdrościł. On wiecznie czuł, że musi udawać, żeby inni nie zobaczyli, jak bardzo się przejmuje, jak bardzo mu zależy na matce, siostrach, bratu, rodzinie... Okazywanie emocji czy uczuć jest słabością, dlatego Swansea nie może go zobaczyć, a jednak widzi go — odsłoniętego. Odrobina beztroski, ucieczki, która znajduje się w tej sali; już za kilka minut pochłonie ich kosmos. Kiedy tylko Gale dostrzega Lockiego, jego twarz szybko przybiera swój naturalny wyraz; usta zaciśnięte w kreskę, pusty wzrok przyglądający się otchłani (albo to otchłań przygląda się jemu). Obecność starszego ślizgona wytrąca go z równowagi, lekko drgnął w przestrachu, jakby chodził po niewidzialnej linie, ale nie spada, nie może to sala grawitacji. Dobrze go pamięta; on, Jamie i Max na OPCM władowali w niego serie zaklęć i pokonali go. Chociaż obronił się przed dobrze rzuconym czarem Swansea, to Solberg rzucił mu bykiem w plecy. To tylko lekcja, już dawno o tym zapomniał, a jednak nienawidził tego — poniewierania, rzucania nim o podłogę jak jakąś szmatą używaną przez skrzaty do porządków w rezydencji Dearów. Spodziewa się żartu, kpiny czegokolwiek, ale miodowe oczy studenta obserwują go tak po prostu. Wpatrują się w siebie w ciszy. Otoczeni przez ściany sali. - Zaraz pochłonie nas kosmos, boisz się? - Wybrzmiewa jego głos zabarwiony nutką chrypki, bo tak rzadko go używa; cisza jest tą, z którą prowadzi długie dyskusje, pochylając się nad kociołkiem. Teraz nie jest sam.
Lockie był zbyt arogancki, zbyt roztrzepany, zbyt skupiony na sobie, by się oglądać za przypadkowymi ludźmi, szczególnie młodszymi od siebie, szczególnie jeśli nie miał na tym nic do ugrania. A jednak kojarzył Gale'a, bo nie można powiedzieć, że go znał, a kojarzył go wcale nie z powodu nazwiska - dla Loka, choć sam nosił na ramieniu nazwisko angielskiego rodu magicznego, cała ta rodowa pompa była obca. Wychował się za daleko, żeby to miało dla niego znaczenie, a teraz nie umiał się nauczyć zwracać na to uwagi, wkręcić się do magicznej socjety, jakby to znów były czasy średniowiecza, a życie było szachową grą między szlachcicami. Co widział? To, że dzieciak uciekał. Od wszystkich, może od siebie. Kiedy uciekał mu Max, Swansea miał proste rozwiązanie - ze starym łachudrą wystarczyło chwilę poprać sie po mordach i zaraz mu się przejaśniało. Według Loka to wszystko wina nadużywanych substancji i czasem trzeba było mu wbić mózg na dobrą stronę, ale tego oczywiście nie mówił Solbergowi na głos. W kierunku Gale'a nie planował stosować przemocy, przynajmniej nie teraz, nawet, jeśli osobiście uważał gdzieś tam, że dobra dawka bólu pozwala otrzeźwieć z każdej rozterki - sam nauczył się go akceptować, lubić wręcz, przyjmować jak swój. W młodym Dearze widział jednak za dużo stoickiego, kamiennego chłodu, by nie uznać, że ten nie boi się niczego bardziej jak cierpienia. W końcu po co mu tak gruba skorupa, jeśli nie po to, by uchronić się przed dotykiem. - Niech nas pochłonie. - odpowiedział z uśmiechem, kiedy ciemność objęła ich swoją bezbrzeżnością - Przed czym dziś uciekasz? - zapytał, jakby pytał o pogodę, jakby pytał o to, czy się dziś wyspał albo co zamierza zjeść na podwieczorek. Wyciągnął się jak kot na zapiecku, trochę korzystając z przyjemności bycia niezależnym od bezlitosnej grawitacji, a trochę może podświadomie chcąc sprowokować w ich otoczeniu bardziej sielską, luźniejszą, mniej doomerską atmosferę.
Gale O. Dear
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161 cm
C. szczególne : szkocki akcent | mała blizna przy dolnej wardze po prawej stronie
Tak trochę jest, magiczna socjeta, czasy średniowieczne, znanie nazwisk, przyjęcia dla szanowanych rodów, zaręczyny w wieku nastoletnim, ślub po szkole, a może zaraz na studiach. Współczesność szła naprzód, nawet mugole, a czarodzieje nadal w lesie, zwłaszcza oni, chociażby Dear'owie. Czy Swansea mają trochę inne podejście? Może mniej sztywne, nie nosili kijów w dupie, albo to kwestia picia ciekawych miksturek i popalania interesujących ziółek? Nie wie, nie ma pojęcia, po prostu trzeba umieć zachować kulturę, zwłaszcza z tymi, którzy, chociażby nie byli przychylnie nastawieni do jego rodu. Chociaż Gale nie ma pojęcia, dlaczego negatywne relacje są pomiędzy Dearami, a Swanseami, bo malują obrazy? Bo są kreatywni? Czasami zastanawiał się, kto to wymyślił, może to przeszłość naznaczyła ich, a niechęć trwała przez pokolenia, pielęgnowana przez starszych? W Hogwarcie jednak wiele młodzików odchodziło od zagrywek starych dziadów. Dlatego Gale może polubić Lokiego, za kumplować się z nim, zwiedzać świat, nasikać na ich rodowe herby w geście protestu, co może się stać? Odpowiedź ślizgona podoba mu się, ta pierwsza, sugerująca, żeby ciemność ich pochłonęła. Nie bał się, wszechogarniającego kosmosu, czegoś, co można doświadczyć tylko w tym miejscu. Odwzajemnia uśmiech, zaraz to jednak na nowo na jego twarzy pojawia się ponura mina. - Może przed niczym. - Pewniejszy głos, rozbrzmiewa w sali, a on czeka, czeka na otchłań, ale ona jeszcze nie nadchodzi. Nie tracąc gracji, postanawia wzbić się jeszcze trochę wyżej. To fajne uczucie zawisnąć w próżni, z drugiej strony to całkowicie przerażające stracić grunt pod nogami, ściany wyznaczające granice... - Często sobie tu tak latasz? Moglibyśmy...- Zaczyna, ale nie wie, czy dokończyć, powoli kładzie się na plecach, bo jakaś siła tu go trzyma w powietrzu, jakby unosił się na wodzie, chociaż to nie woda. - Zrobić sobie zawody z powietrznych akrobacji, dobrą jesteś gimnastyczką? - Uśmiecha się chytrze, żartując trochę, bo Swansea to spoko gość przecież.