Miękki, jasny piasek i krystalicznie czysta woda - plaże Meksyku są niesamowite. Trzeba uważać na mocno prażące słońce, które ze względu na chłodniejszą bryzę można łatwo zbagatelizować. Sceneria jak z raju i jednocześnie wymarzone miejsce dla wszystkich fanów sportów wodnych. W okolicy bez problemu znaleźć można budki, w których wypożyczane są różne sprzęty, np. do surfingu. Tubylcy oferują mnóstwo atrakcji i tylko od plażowiczów zależy, czy będą woleli wylegiwać się w spokoju, czy aktywniej spędzić czas.
Jak to przystało na bardzo ostrożnego Puchona, udał się samodzielnie na plażę po sztormie (puhahah), by zasmakować uroków wakacji - co prawda zbyt późno dotarł do Meksyku oraz zbyt późno zdał sobie sprawę z tego, że trzeba się poopalać, jednak nie ma na złe tego, co by na dobre nie wyszło - przynajmniej nieźle się bawi! Machnął sobie zatem włosy na żółty (Chryste Panie, niech ktoś go powstrzyma przed tymi szatańskimi, pozbawionymi skrupułów rzeczami!), by jakoś wyróżnić się z tłumu, a następnie, z jakimś mizernym bagażem w postaci śmiesznego plecaka Pikachu, udał się na plażę. Nie mógł doczekać się, mimo że jakoś pogoda nie zapowiadała się zbyt dobrze, na jakikolwiek rozwój zdarzeń - a nuż widelec, może kogoś spotka i nie będzie całkowicie sam? Przecież wiadomo, jak to z nim bywa, zapomina imion, przekręca je, jakimś cudem unika szczęścia, przyciągając same problemy - nie ma bata, tam, gdzie jakiekolwiek niebezpieczeństwo, tam również znajduje się on, całkowicie nieświadomie oraz mimo wszystko, jak na złość, zapomina o tych wydarzeniach, stając się kompletnie bezużytecznym świadkiem. No cóż, z czegoś trzeba być udolnym, czyż nie? Usiadł sobie wygodnie przy brzegu, odziany w swoją elegancką koszulę, o nienagannej aparycji, zaś z jego ubrań wydobywał się przyjemny zapach wody kolońskiej, muskającej nosy potencjalnych osób, które postanowiły również odwiedzić to dziwne miejsce. Rozglądali się. Ludzie rozglądali się wszędzie. Panika. Co się dzieje. Ano, przecież coś mogło wyrzucić na brzeg jakiś skarb. Zastanowiło go to mocno, niemniej jednak nie postanowił stać jak idiota w jednym miejscu, a zamiast tego również się rozglądał, nawet jeżeli oznaczało to, że w pewnym momencie się przewróci i sobie ten głupi ryj rozwali. Uśmiechnąwszy się pogodnie, rozpoczął poszukiwania, mając nadzieję na to, że coś odnajdzie i coś mu wpadnie w te jego dziurawe łapki. Czujne oczy z łatwością były spostrzegawcze, aczkolwiek nic nie pojawiło się przed jego obliczem - nawet żadne ze stworzonek morskich, jeżeli te się tutaj wylegiwały, nie miało ochoty mieć z Charliem do czynienia. Niemniej jednak coś dostrzegł, coś zwróciło jego uwagę - natychmiastowo, niczym lis, doskoczył do tego czegoś, co się okazało być... tylko odpadem pozostawionym przez turystów. No jasna ciasna Częstochowska! - Aghrghrhgr, ale mam pecha! - dodał, przekrzywiając buźkę w charakterystyczną podkówkę, nawet jeżeli stworzył z siebie jakiegoś dziwaka. Jakoś mało go to obchodziło, no ba, podchodził dość luźno do tego wydarzenia - no cóż, zdarza się, przecież nie musi zdobywać wszystkiego tylko dla siebie. Poprawiwszy te kudły, zaczął szukać wśród innych osób kogoś znajomego, mając nadzieję, że na nikogo nie wpadnie przez swoją niezdarność.
Kostki: 15 Wydarzenie losowe: 6
Śmiało można zaczepiać, na razie nie mam żadnych fabuł szczególnych :'D
W Meksyku nastąpiło załamanie pogody, które zdaniem Nessy było czymś bardzo potrzebnym. Upał stawał się irytujący, a wśród ceglanych budynków nie dało się oddychać. Burza była nagła, wiatr kołysał liśćmi palm, a przyjemny, orzeźwiający deszcz sprawiał, że znad bruku unosiła się para. Spędziła wieczór w pensjonacie, ćwicząc grę na skrzypcach, która na taką pogodę — była idealna, nieco nostalgiczna. Uspokoiło się dopiero nad ranem. Lanceley wstała, przekąsiła sałatkę owocową w ramach śniadania i zebrała się do wyjścia, słysząc już wcześniej opowieści o wyrzuconych przez morze skarbach, które znaleźć można było na okolicznych plażach. Nie miała zamiaru spędzać kolejnego dnia w pokoju hotelowym. Westchnęła cicho, zamykając za sobą główne drzwi prowadzące do ich stancji, po czym poprawiła tkwiącą na ramieniu torebkę. Nie wzięła nawet kapelusza, bo powietrze było przyjemnie chłodne, a na niebieskim niebie wciąż wiele było chmur, które skutecznie przysłaniały promienie słońca. Przestały być tak natrętne, upierdliwe. Miasto też nie było pogrążone w chaosie, wielu turystów i mieszkańców wciąż siedziało w domach lub w okolicznych barach, dochodząc do siebie po trwających tu ciągle fiestach. Przyjemnie było spacerować uliczkami, podziwiać wciąż wilgotne kamienice bez przepychania się. Nad wodę doszła szybko, pogrążona we własnych myślach. Wciąż powracała nimi do animiagii oraz liścia, który tkwił w jej ustach już przeszło dwa tygodnie, stając się jakby elementem jej samej. Radziła sobie z nim już całkiem dobrze, chociaż na początku było ciężko i panicznie bała się uduszenia albo połknięcia rośliny podczas jedzenia. Nic takiego na szczęście nie miało miejsca! Zielony listek mandragory bezpiecznie tkwił przy wewnętrznej stronie prawego policzka. Całe szczęście, że jeszcze ani razu jej nie wyleciał i nie uciekł! Nessa uśmiechnęła się pod nosem, czując pod stopami inne podłoże oraz słysząc rozbijające się o brzeg fale. Zsunęła buty ze stóp, kierując się w stronę wody i przyglądając się porozrzucanym po plaży patykom, śmieciom i wielu innych przedmiotom. Za każdym razem, gdy ocean obmywał jej stopy, przechodził ją przyjemny dreszcz, a ciało skutecznie się schładzało. Wyciągnęła ręce do góry, przeciągając się leniwie i wtedy też dostrzegła błyszczący przedmiot skryty w wilgotnym piasku. Podeszła, kucając i grzebiąc palcami w ziemi, aż w końcu w jej drobnej dłoni znalazła się piękna muszelka. Przypominała zaklętą w przedmiocie tęczę, a bijąca od niej aura magiczna sprawiła, że na pełnych wargach zatańczył cień uśmiechu. Cofnęła się nieco, wciąż kucając i w końcu usiadła na piasku, obracając przedmiot w dłoniach. To doskonała pamiątka, ruda była zachwycona znaleziskiem. Taki drobiazg, a tak cieszył. Zauważyła, że im bardziej chciała jakiś kolor na powierzchni muszelki dostrzec, tym częściej się pojawiał — jednak tylko na kilka sekund, aby zaraz zniknąć. Jej uwagę odwrócił nieznajomy głos, a orzechowe ślepia powędrowały w stronę znajdującego się nieopodal chłopaka. Dopiero teraz zauważyła, że na plaży było coraz więcej ludzi! Posłała nieznajomemu krótkie, pytające spojrzenie. Miała wrażenie, że twarz wydawała się jej znajoma, jednak nigdy nie miała z nim styczności. Czyżby @Charlie C. Chapman również mieszkał w ich pensjonacie? Posłała mu krótki uśmiech, który miał go zachęcić do dalszych poszukiwań, po czym odgarnęła kosmyk włosów za ucho, wracając brązowymi ślepiami do podziwiania muszelki.
Po długiej nocy spędzonej w towarzystwie współlokatorów z pokoju nadmorski spacer był wybawieniem . Delikatna bryza muskająca jeszcze nie do końca rozbudzoną twarz Isabelle była kojąca. Z radością oddawała się tej przyjemności mając nadzieję, że nie skończy się prędko. Wieczorny sztorm pozostawił po sobie nieliczne szkody w postaci złamanych gałęzi i rozrzuconych dookoła liści. Doskonale pamiętała wieczorny taniec deszczu o okiennice ich pokoju. Momentami był tak silny, że nie mogli spać. Dodatkowo parująca ziemia jak i okoliczne budynki, które zdołały nagrzać się od słońca uniemożliwiały spokojny sen. Kilka razy w ciągu nocy miała ochotę zanurzyć się w zimnej wodzie aby zmyć z siebie całą wilgoć. Delikatny piasek łaskotał ją w stopy, a zimna woda dawała orzeźwienie. Już dawno nie czuła się tak dobrze. Na chwilę zdołała nawet wybaczyć ojcu ten cały cyrk ze studiami, przeprowadzką i zmianą otoczenia. A, niech Merlin świadkiem, miała ochotę rzucać najgorszymi zaklęciami. Idąc wzdłuż brzegu przypomniała sobie jak pewna starsza kobieta opowiadała jej o tajemnicach Meksyku. Wspominała, że po sztormie zawsze można zaleźć ciekawe przedmioty na plaży - magiczne. Z początku Isabelle uznała to za brednie, jednak teraz miała ochotę to sprawdzić. Nie było lepszej sytuacji ku temu. Mimo pokonania kilkunastu metrów nie znalazła nic ciekawego. Same muszelki, jak i kamienie. Żadnych przedmiotów emanujących magią. Pech jednak nie został w Hiszpanii. Rozmyślając nad swoim "losem" nie zauważyła nawet jak weszła w coś oślizgłego. Z obrzydzeniem spojrzała na swoją stopę i aż ją cofnęło. Nie dość, że oślizgłe to jeszcze cuchnęło niemiłosiernie. wstrzymując powietrze wyciągnęła z zapaska różdżkę celując w stopę którą uprzednio wyciągnęła ze śluzu. - CHŁOSZCZYŚĆ - zaklęcie od razu zaczęło działać. Stopa co prawda była czysta jednak zapach nadal unosił się w powietrzu. Kręcąc nosem weszła po kostki do wody mając nadzieję, że chodź trochę to pomoże. O tym nic, a nic, nie wspominała starsza kobieta. Z niezadowoleniem pokręciła głową spoglądając kilka metrów dalej. Przez chwilę wydawało się jej, że widziała znajomą postać jednak szybko otrząsnęła się z tych myśli.
Jako względnie grzeczny Puszek (względnie, bo niestety, zdarzają się wpadki), nie miał żadnych problemów z zaakceptowaniem daru losu. Zdarza się i tyle - po co przez dłuższy czas rozmyślać nad tym, że się jest w czymś nieudolnym? Dzisiaj jego spostrzegawczość została wyłączona, jakby ktoś maczał palce, pozmieniał specjalne mechanizmy oraz zwyczajnie zepsuł wcześniej odpowiednio działający moduł. Wbił się jakoś na plażę po sztormie, nie miał z tym problemów, może później nie trafi do domu i biedny zabłądzi, ale wiecznie radosny i tryskający wręcz energią Charlie nie potrafił się zrazić z powodu jednej, nieudolnej porażki. Gdyby to robił, już dawno nie byłoby go na tym pełnym tajemnic świecie, na pewno skończyłby pod mostem, nie zdając do następnej klasy i ostatecznie się załamując, wpadając w niezbyt przyjemne ramiona względnie niższej samooceny od tej, którą ma teraz. Narzekał, oj biedny narzekał na to, że nie przejawia żadnych cech męskich, a jego gust w sprawie ubrań... no cóż, kto normalny zakłada tak śmieszny plecak oraz kolorystycznie przygotowuje włosy, by po prostu stały się jego znakiem rozpoznawczym? Nie śmiał jednak dopuścić żadnych negatywnych myśli, nie śmiał ich skazić jakimś nieprzyjemnym świństwem, a zamiast tego pogodnie przyjął do faktu to (pomijając wcześniejszą reakcję), iż nie udało mu się niczego szczególnego znaleźć, oprócz papierka, który pozostawiony przez turystów wylegiwał się między odmętami piasku - a jako że szacuneczek do natury miał, wziął z łatwością odpad oraz zwyczajnie wyrzucił go do kosza, na szczęście trafiając. Rzucił brązowymi oczami w stronę jakiejś dziewczyny, która charakteryzowała się iście rudymi włosami. Na szczęście nie zrobił tego w znaczeniu dosłownym - po prostu zwrócił na nią krótkie, nic nie znaczące spojrzenie. Skądś ją kojarzył. Oczywiście nic do rudzielców nie miał, no ba, paru znał i nie mógł na nich narzekać, aczkolwiek owa persona przykuła jego uwagę na tyle, iż na chwilę się zamyślił. Widział ją kiedyś. Ewidentnie widział. Ale gdzie? Kiedy? Po co? Nie był w stanie stwierdzić, dlatego zbyt długo to nie trwało, wraz oczywiście z uśmiechem, który odwzajemnił równie serdecznie. Nie mógł narzekać, aż tak źle nie było! Nie miał jednak odwagi się odezwać, zagadać, zyskując jakoby nową energię do odnalezienia czegoś ciekawego i intrygującego wśród ziarenek powszechnego piasku - koty na pewno miałyby tutaj raj. Powrócił jeszcze raz do poszukiwań - o nie, tak źle być nie może! Nawet jeżeli czasami zatrąca się w myślach i zwyczajnie wędruje między jednym niebieskim migdałem a drugim niebieskim migdałem, nie ma bata, żeby się tak łatwo poddał. Puchonowa energia mu się udzieliła z niezmierną łatwością, zaś Chapman od razu ruszył, czujnym wzrokiem badając każde możliwe miejsce ulokowania się czegoś, co go rzeczywiście zdoła zainteresować. Niemniej jednak, pech zdawał się go nie opuszczać - nie chciał go wyrwać ze swoich ramion, a, co gorsza, o zgrozo, wdepnął w jakiś dziwny, lepki śluz, do tego nieprzyjemnie pachnący. Jego aparycja, jego roztrzepanie, jeszcze miałby takiego pecha, że całym ciałem by w to runął - na szczęście zdołał wylądować tylko szanownymi czterema literami na wilgotnym piasku, lekko oszołomiony - nie tylko przez smród, a po prostu przez swoją niezdarność.
(zajęte!)
Kostki: 15 Losowe wydarzenie: 2
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Wakacje przebiegały krukonce spokojnie. Okazjonalnie wyjścia do klubów, popołudnia pośród ruin lub miejskich uliczek, a poranki na plaży. Uwielbiała kąpiele słoneczne, o czym świadczył przyjemny kolor skóry jasnowłosej, uzyskany przez systematyczne opalanie. W najgorszym wypadku ćwiczyła rysunek bądź czytała, korzystając z ogrodów należących do pensjonatu, w którym się zatrzymali. Nie mogła powstrzymać wrodzonej ciekawości przed przekonaniem się na własne oczy, czy legendy mieszkańców o magicznych przedmiotach, które znaleźć można było na plaży, są prawdziwe. Takie rzeczy zawsze wydawały się jej ekscytujące, podobnie jak spędzanie czasu w towarzystwie magicznych zwierząt. Przygody były ważne w życiu, ojciec zawsze jej powtarzał, że powinna korzystać z nich w młodości i się wyszaleć, aby później było łatwiej się ustatkować i skupić na pracy czy innych obowiązkach. Ala wyszła więc z pensjonatu i ruszyła w stronę jednej z plaż, na których była wcześniej. Przyszła dość późno, zdążyło się już zebrać sporo turystów, jak i miejscowych, którzy ochoczo przeszukiwali piasek. Wywołało to uśmiech na wargach blondynki, a nawet ciche roześmiane — chyba każdy miał w sobie cząstkę dziecka! Ubrana w krótkie, jeansowe spodenki i koszulkę w czerwonym kolorze, sama zabrała się za rozglądanie i szukanie czegoś, co mogłoby być cudowną pamiątką z wakacji. Na plaży rzeczy było naprawdę wiele, chociaż znaczną część stanowiły śmieci i fragmenty morskiej fauny wyrzucone na brzeg, brutalnie oderwane od otaczających Meksyk raf koralowych. Patrzyła pod nogi, nie chcąc się skaleczyć czy też potknąć, nucąc sobie coś pod nosem. Lazurowe tęczówki omiotły najbliższe otoczenie, a po kilku dużych, bezowocnych minutach poszukiwań, westchnęła, zatrzymując się i opierając dłonie na biodrach. Stała teraz bliżej wody, czując przyjemną bryzę i ten niesamowity zapach, który unosił się po nocnym sztormie. Dziewczynę aż przeszedł dreszcz, gdy nabrała solidnej dawki powietrza w płuca! Była urodzoną optymistką, więc mruknęła głośniej pod nosem, ruszając do przodu i raz jeszcze rozglądając się za jakimś skarbem. W końcu jej cierpliwość, wytrwałość i przede wszystkim entuzjazm, zostały nagrodzone. Dostrzegła wystający z mokrego piachu, skryty za jakimiś patykami, fragment instrumentu. Z promiennym uśmiechem podbiegła do niego, kucając obok i wygrzebując go w ziemi, aby w końcu zaśmiać się triumfalnie i zacisnąć na nim ręce. Nie był to może kompletny przedmiot, ale drzemiąca w nim moc była wyczuwalna! Zagryzła dolną wargę, widocznie ucieszona i wstała, otrzepując z kolan resztki piaski. Przyglądał się znalezisku, obracając go w dłoniach i lustrując spojrzeniem, chociaż na użycie poczeka do powrotu do pensjonatu. Ruszyła wolno, wzdłuż linii brzegowej, widocznie szczęśliwa. Wtedy też dostrzegła dziewczynę, której mina wskazywała na brak powodzenia lub jakieś nieszczęście, które mogło ja spotkać podczas przeszukiwania piasku. Nie mogąc powstrzymać swojej porządnej, pomocnej natury, zatrzymała się przed nią, przekręcając głowę w bok i posyłając jej życzliwy, ciepły uśmiech. Podobnie jak @Isabelle L. Cortez, stała w wodzie. - Hej! Wszystko w porządku? Wyglądasz na zagubioną! - zaczęła tym swoim charakterystycznym, spokojnym tonem głosu. Wpatrywała się w jej buzię, dochodząc do wniosku, że z pewnością ma jakieś orientalne, może latynoskie korzenie, ponieważ jej uroda była bardzo wyraźna, charakterystyczna. Starała się odszukać jej twarz w pamięci, jednak na próżno. Nie potrafiła jej skojarzyć ze szkoły. W związku z tym, że nie miała pojęcia, czy ma do czynienia z mugolem, czy czarodziejem, starała się zachowywać jak najnormalniej. - Przyjemnie po deszczu, prawda?
Kręcił się bez konkretnego powodu wcześniej po tej plaży, kompletnie nie rozumiejąc, dlaczego te tereny są zazwyczaj puste podczas słonecznych dni oraz ciepłych, niepokalanych tłumem nocy. Matthew zdawał sobie sprawę, że nie wszyscy muszą być tacy jak on - preferował różnorodność w poznawaniu ludzi, choć byli dla niego największą zagadką, on zaś manewrował na granicach antyspołeczności a aspołeczności, nie potrafiąc znaleźć swojego miejsca w tym całym zgiełku. Niemniej jednak, im bardziej przebywał sam, tym mocniej zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma sensu ukrywać się, uciekać od problemów, znikać bez powodu, sprawiać problemy społeczności, której w ogóle nie zna. Nie chciał być dla nikogo problemem, nawet jeżeli wcześniej w jakiś sposób doprowadził do konfliktu - zmęczone psie oczy zwróciły się w kierunku pomuskanego przez wodę piachu, zaś uszy wsłuchały się w szumiące fale odgrywające melodię, która doprowadzała go do stanu melancholii. Wcześniej jednak się bał. Niebo przeszyły szare obłoki, których być może się nie bał, aczkolwiek negatywny nastrój udzielił się najwidoczniej nie tylko w pensjonacie, ale także poza nim. Wszystko, nawet wieczne i huczne zabawy, zdawały się przybrać szarych, poblakłych barw, wiecznie uśmiechnięci mieszkańcy Meksyku również zostali okryci jakąś szatą względnego smutku. Bał się, bał się, że świat, który wykreował we własnej głowie stał się rzeczywistością, przeniknął, przedarł się, poplamił pergamin skażonym piórem, wpłynął na pejzaż, zepsuł barwy, odebrał urok. Nawet jeżeli wydawało się, że nie ma żadnych emocji, miał je, jednak gdzieś w środku, po przebiciu odpowiedniej skorupki - czuł się samotnie, czuł się względnie depresyjnie. Szedł powoli przez odmęty skupionych ludzi, najwidoczniej szukających czegoś - jakiegoś przedmiotu, który wyniosły fale zostawiające białą, charakterystyczną pianę. Charakterystyczne, szare tym razem tęczówki, z odrobiną nuty zielonego, przyglądały się drobinkom piasku - nic ciekawego. Co prawda nie skupiał się bezpośrednio na tym, co robiła reszta osób - nie był martwą rybą płynącą wraz z nurtem, nie przywyknął do prostego, pozbawionego sensu brnięcia w tę samą breję wraz z innymi - grupowa odpowiedzialność dla niego w ogóle nie miała jakiegokolwiek sensu, nie ciągnęła go, nie kusiła na żaden sposób. Chciał być niezależny - i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Być może sam przez siebie doprowadził do sytuacji, kiedy jest sam, kiedy mętny, pozbawiony jakiejkolwiek krzty emocji wyraz twarzy przyozdobił jego lico, a ręce wylądowały do kieszeni. Westchnął ciężko. Alexander jednak miał takie szczęście, że o mało co się nie zabił. To znaczy się, nie byłby z tego powodu aż tak zniesmaczony, jednak po chwili zauważył przedmiot, o który się potknął. Zaciekawiony przykucnął, przyglądając się nowemu instrumentowi. Zawsze go one interesowały, jak dokładnie muzyka wpływa na nastrój, a przede wszystkim w jaki sposób oddziałuje na otoczenie. Pochwycił z gracją instrument, przetarł go ostrożnie chusteczką oraz zwyczajnie dmuchnął, gdy wydostała się z niego przyjemna melodia, oczywiście jak na zniszczony instrument. Zdziwiło go to - powinien ten flet pozostawić na odpowiednim miejscu czy go wziąć? Widząc jednak posępne twarze tubylców, postanowił, jak na złość, zwyczajnie przygarnąć sobie przedmiot. I nie wiedział, co ma robić.
Chmury odeszły, rozpierzchnęły się na powierzchni odwróconej, jasnej misy niebieskiej; z kolei on, sam, otulony był poprzez kłęby ogromu zawisłych myśli. Szum fal uspokajał zmysły, zaś Daniel Bergmann spróbował - zaznawać, być może - choć odrobiny szczęścia. Stąpał bez wyraźnego pośpiechu - pośród piaszczystej scenerii, jasnych połaci drobin, mieszających się razem z granatem wody; był stosunkowo sceptyczny, chociaż sceptycznie uważny. Wytężał wzrok - krążyła wszechobecna opinia, dotycząca bogactwa gromadzącego się po przypływie morskiego gniewu; z drugiej zaś strony - niewiele wierzył w ogromne błogosławieństwo fortuny - większość kwestii, zwykł wydrapywać własną, sumienną pracą. Z okazji - niemniej - nieodmiennie korzystał. Nie wypuszczał ze swoich palców. Zauważył ją - zauważył już wkrótce jedną (i wyjątkową) z muszli - wyróżniającą się gamą rozmaitości kolorów. Mieniła się, pulsowała, zmieniała - niezrównoważona tak, chwiejna. Podniósł ją, objął schronieniem dłoni; wydawała się przepełniona magiczną energią. Jej wygląd ujmował Bergmanna, zaciekawił - czy zależała od czegoś jej przybierana forma? Zamyślony podwójnie, nawet nie zauważył - jak przecież zachodzi drogę zaskakująco znanej (znajomej bardziej, aniżeli powinien) postaci. Odnalazł prędko jej twarz, powracając na łono rzeczywistości. - Panna Holmes - wypowiedział znamienne, tak profesorskie słowa; tak bardzo prześmiewcze - gdyby przyrównać ich oficjalne, zdystansowane brzmienie do wielokrotnych uniesień. Dystans jednakże pomagał, pozwalał oderwać się Bergmannowi od chmary prześladujących uczuć. Obecnie - tak będzie najlepiej. - Jak mijają wakacje? - banalnie zapytał (unikałeś jej, i d i o t o?); zegarek, osadzony na męskim przegubie jednakże - jakby wspominał ostatni kontakt; między palcami dłoni wyglądała nieśmiało przebierająca w odcieniach zdobycz.
Zuchwałość pogody wydawała się być kpiną wycelowaną pomiędzy żebra podróżników, kiedy to wybierając się na plażę, obserwowali rozszalały ocean, który tłamsił swą potęgą i rozniecał strach. Dla niej - artystki, której palce wybrzmiewały w tym czasie na zniszczonym fortepianie melodie - było to coś nad wyraz niezwykłego. Utkany w onirycznym śnie spektakl atmosferycznych wrażeń dopełniał się dopiero teraz, kiedy stopy raz po raz zahaczały o piaszczystą taflę, zaś uśmiech błąkał się po oszronionym przez piegi licu. Drobna sylwetka skąpana była w krótkiej, o dość subtelnym materiale sukience, jak gdyby miała podkreślić tę niewinność - analogiczną do uśpionego żywiołu, co stałoby się zaprzeczeniem oczywistej postawy, podczas emocjonalnego sztormu. Potrzebowała odrobiny c i s z y odrobiny skradzionego spokoju. Błękitne tęczówki osiadały na perspektywie znajdującej się tuż przed nią, a gdy zrezygnowana nie chciała podejmować się dalszego spaceru, nadepnęła na coś zaskakująco nietypowego. Kawałek instrumentu, z którym obycia nie miała, wydawał się przesiąknięty pierwiastkiem magicznym, tak jakby chcąc ofiarować swą energię rudowłosej. Wtem z głębokiej zadumy wyrwał ją głos, zbyt znajomy, czyniący w jej umyśle niebywałe spustoszenie. Ileż to tygodni minęło od ostatniej rozmowy? Były to już miesiące? Czas uciekał przez smukłe palce, a serce biło nieustannie tym samym rytmem na jego widok. - Profesorze - zdobyła się na cień kolejnego uśmiechu, który tym razem był zadziwiająco krótki. Zrządzenie losu przygnało ich w to miejscu i choć było tu wiele znajomych twarzy, Marceline w tym momencie dostrzegała tylko Daniela Bergmanna. - Intensywnie - odpowiedziała bez przekonania, bo jedyne co zaświtało jej w głowie to wspomnienie wypowiadane przez Matthew. Wyjawienie jednak mu wiedzy o lokatorach jego pokoju oznaczałoby sugestię zawartej znajomości, a przecież nie powinien wiedzieć o jej wizycie w szpitalu. - Mam nadzieję, że pańskie również - chłodny dystans ranił, podobnie jak każde dłuższe rozstanie.
Nawałnica emocji - owym razem - odrodziła wewnątrz niestabilności Daniela Bergmanna - wystarczyło już jedne, rozchodzące się słowo intensywnie z równą intensywnością wwiercane - podczas tortury w czaszkę. Wściekłość, zazdrość czy inne poczwarne cechy nie uszły zza wyważonej, stabilnej powierzchowności mężczyzny; niemniej, mogła być w zupełności pewna - istniały, panoszyły się, rzeźbiąc bezwzględnym dłutem odmienne, skomplikowane wzory - pośród wewnętrznych przeżyć. Oczywiście pamiętał - tych wszystkich, zapatrzonych w nią chłopców; siedzących na lekcjach w ławce, tuż obok; szeptali, domagali się choć odrobiny uwagi - pochłonięci doszczętnie, pragnący rozwikłać zagadkę Marceline Holmes (nie mogli, nie mieli prawa - powtarzał w zatwardziałości umysł). - Dostatecznie? - przekornie spytał, prędko po chwili rozejścia się znamiennego przekazu. Nie byli obecnie obok; ich drogi zdołały się rozejść - sam, nie uczynił nic, zagnieżdżony we własnym świecie. Było to dosyć żałosne - w rzeczywistości lękał się, przerażał samą osobą niepozornego dziewczęcia; panicznie bał się zobowiązania, bał uczuć, bał słów - które nigdy nie wybrzmią od jego strony. To wszystko nie pasowało. - Godzę obowiązki z rozrywką - przyznał, krótko - jednakże prawdziwie oraz wyczerpująco. Jako opiekun, musiał przez większość czasu uważać; posiadał również - ponadto - wywalczone przez siebie na odpoczynek, niekrępowane zasoby, spędzane głównie samotnie. Zerknął raz jeszcze, dyskretnie oraz bez dwuznaczności; spostrzegł prawdopodobnie nowy, znaleziony przez Holmes nabytek. Poświata magii zdawała się wyczuwalna. - Widzę - oznajmił, kontynuując rozmowę w powolnym (jak gdyby wspólnym) spacerze - że dopisuje pani dziś szczęście.
Informacje o sztormie szybko obiegły całą wycieczkę, by broń Merlinie nie wybierali się nad wybrzeże w tym czasie. Oczywiście byłam świadoma, że nie każdy będzie tak wspaniałomyślny i oszczędzi kadrze szkoły oraz innym opiekunom problemów, skoro jednak do następnego poranka nie doszły do nas wieści ani o dryfujących na wodzie nastolatkach, ani o zaginionej młodzieży, byłam pozytywnie zaskoczona. No, no, niektórym meksykańskie słońce nie wypaliło wszystkich szarych komórek. Całe wybrzeże było podobno zasłane przeróżnymi skarbami z samego dna. Hogwartczycy tłumnie wylęgli na plażę, a wśród nich szłam ja sama. Nie miałam zbyt wielu oczekiwań w związku ze skarbami, które mogłam znaleźć. W praktyce przez dobre dziesięć minut przedzierałam się przez wyrzucone na brzeg glony. Nos sam mi się marszczył od intensywnego zapachu, jaki wydzielały, tym samym wcale nie zachęcając do głębszego eksplorowania ich. Wyczułam jednak coś pod podeszwą buta - względnie zaciekawiona schyliłam się i zanurzyłam rękę w roślinności, nie kryjąc na twarzy obrzydzenia. Palcami natrafiłam na twardy obiekt, który po wyciągnięciu z zielonego gąszczu okazał się być czymś w rodzaju fletu. Wyglądał na odrobinę wyświechtany, w praktyce nie miałam pojęcia, do czego mógł służyć. Nie odważyłabym się przetestować go od razu na plaży, fuj. Ważyłam go w dłoni, rozglądając się wkoło i szukając wzrokiem kogoś, kto byłby w stanie mi powiedzieć, czym było moje znalezisko.
Celowość działania zmuszała do emocji, które były zadane z bezczelną, nad wyraz egoistyczną zachcianką, byle się przekonać o jego intencjach. Podejmowanie ów gry wiązało się ze swoistego rodzaju ryzykiem, niosącym za sobą widmo popełnianych błędów, świadczących o niezmiennych uczuciach kierowanych pod jego adresem. Widziała zmianę w przeszywającym spojrzeniu mężczyzny, co zmusiło jej serce do intensywniejszej pracy, jak gdyby starała się ukrócić lawinę nieoczekiwanych odczuć. Nie sądził chyba, że i jej było patrzeć z łatwością jak bawi się w towarzystwie innych kobiet? Pamiętała moment, w którym dowiedziała się o obecności tamtej nauczycielki na wyjeździe, potem unikanie siebie wzajemnie, by na festynie zauważyć jak obnosił się z nad wyraz zażyłą relacją pomiędzy nim a asystentką. Irracjonalne wyobrażenia tłamsiły pogniecioną duszę rudowłosej krukonki i zmuszały do wymierzania kary, aczkolwiek przychodziło jej to z niebywałą trudnością, gdyż nie słynęła z hedonistycznych zapędów owianych iluzją emocjonalnej brei. Zbyt wiele, a zarazem wciąż za mało. - Wystarczająco - posłała mu przekonujący uśmiech, a następnie wzruszyła lekko ramionami. D o s t a t e c z n i e było słowem, do którego miała swoistego rodzaju odrazę, jak gdyby określał ją mianem szukającej rozrywki. Mógł tak myśleć, ba!, nawet powinien, wszak nie musiała mu wyjawiać prawdy związanej z minionymi dniami. - Tak, zorientowałam się, że pańska rozrywka jest dość obszerna - odparła z nutą drwiny, a smukłe palce zahaczyły o odsłonięty obojczyk, dając mu do zrozumienia, że źle wybierał. Sięgała do sfer nieodpowiednich, zakazanych, ale robiła to z premedytacją, by Daniel Bergmann odnalazł ukryty podtekst w każdej wypowiedzianej sentencji. - Pan również- powiedziała zupełnie szczerze, po czym zrobiła krok w przód. - Ta muszelka to dla kogoś - oczywiście, miała na myśli siebie.
Biegł aktualnie w objęcia niewiedzy - udawał przed nią, udawał niewzruszonego, udawał także idiotę. Dysonans drwiny w dziewczęcym głosie przebiegł bez dosadniejszych reakcji - bez żadnych rys, zostawionych na profesorskim obliczu - mającym w zamierzeniu odgórnym stać się wyzutym z intensywności uczuć, poprawnym, nieskazitelnym. Ostatnie słowa niemniej dotkliwie wpijały się w skórę - nie miał jednakże szansy odnieść w obecny sposób zwycięstwa - nie przekraczając uznanej przez konwenanse linii. Dlatego - zdawał się nie dostrzegać ironii, nie wyłapywać rozsianych tuż między wierszami przekazów - zdawał - lecz mielił to wszystko w sobie, po tysiąckroć tłamsił, planował wkrótce pochwycić ją w swoje sidła. - Nie mogę narzekać - przyznał wyłącznie, prosto, nie przeciągając struny przekomarzania. Dla niego wszystko nie było wystarczające; o ile - kiedykolwiek być mogło - posiadał trudne (niemożliwe?) w zahamowaniu ambicje, żądze odwiecznie rozprawiające się z ciałem jak z marionetką. Zainteresowana? Ciepły, do bólu pełen pospolitości uśmiech przystąpił na męskie oblicze; podobnie, Marceline Holmes wychwyciła też jego zdobycz. To było całkiem łapczywie urocze - chociaż on, nie zamierzał się poddać. Grał dalej. - Obecnie jestem jej właścicielem - wyjaśnił prosto, choć w tym momencie z pewnością podcinał część planów. Może, z kolei sądziła - iż chciałby ją podarować nowo poznanej kobiecie; jakiejś, bliżej nieokreślonej? - Posiada dosyć ciekawą cechę. - Nie omieszkał się zauważyć. Rozłożył dłoń; na jej wewnętrznej powierzchni, spoczywała spokojnie muszla - nadal nie ustępując w pokazie rozmaitości odcieni.
Melusine O. Pennifold
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 169
C. szczególne : turban na głowie z magicznymi wzorami, piegi na twarzy, płynne ruchy, zwiewne ubrania;
Boli mnie głowa. Dlatego, kiedy Marcelina wychodzi z naszego łoża, mówi coś gdzie idzie, ja wciąż kacuję pod swoja kołdrą, jęcząc coś niewyraźnie w odpowiedzi. Tequila, którą wypiłam poprzedniego dnia pulsuje mi w głowie, a w ustach mam okropny posmak. Niewiele daje mi poranny prysznic, dłuższe leżenie w łóżku, aż w końcu stwierdzam, że i tak będę dziś cały dzień się źle czuła. Nawet z zakładaniem turbanu mam kłopoty i robię to jakieś tysiąc lat, chociaż zwykle zajmuje mi to trzydzieści sekund. Zakładam odrobinę krótszą sukienkę niż zwykle, skoro będę musiała chodzić po plaży. Kiedy wychodzę już się cieszę, że się na to zdecydowałam, bo powietrze jest naprawdę, znacznie... cóż brakuje mi na to odpowiednich epitetów w mojej ciężkiej głowie. Doganiam opornie resztę ludzi na plaży, męcząc się przy tym jakieś trzy tysiące razy. I tyle samo razy zastanawiając się, czy nie zwrócę wszystkiego co wczoraj wypiłam po drodze. Powinnam zapatrzeć się w eliksir na kaca, jak najszybciej. Są! Po drodze szukam, czy czegoś nie przeoczyli i na moje szczęście nadziewam się na flet pana. Podnoszę go zadowolona z siebie. Chyba to wystarczy, jak na moje dzisiejsze możliwości. W końcu widzę na horyzoncie @Marceline Holmes i kiedy znajduję się za Tobą obejmuję Cię bez pytania ramionami i przykładam usta do Twojej szyi, bynajmniej nie po to, żeby złożyć Ci tam pocałunek, chociaż to po części, ale też barwnie pierdnąć ustami na Twojej skórze. Kiedy orientuje się kto jest Twoim kompanem, natychmiast żałuję swojego wulgarnego przywitania łaskotkami w szyję. Zawsze mi się wydawało, że @Daniel Bergmann nie ma o mnie najlepszego zdania, a teraz to pewnie się potwierdzi. - Dzień dobry - mówię zdziwiona Twoim wyborem do pogaduszek, natychmiast wypuszczając Cię z ramion i patrząc na nauczyciela transmutacji. - Chyba ktoś wyrzucił skrzynię z fletami - mówię, podnosząc swoje znalezisko, łudząco podobne do Marcelinki. Mam nadzieję, że ładnie wybrnęłam z tej sytuacji i wyglądam już na elokwentną, żartobliwą syrenę. - Tilda też coś znalazła - zauważam swoją furtkę do ewakuacji. Zakładam, że raczej ratowałam wcześniej Holmes od gadania z profesorem. W czym przecież mogłabym im przeszkadzać? W gadaniu o pracach domowych? Puszczam oko do Marce i oddalam się do znajomej z dzieciństwa. Zaglądam przez ramię @Tilda Thìdley. - Co masz? - pytam zaglądając jej w ręce. - Kolejny flet? - pytam już szczerze zdumiona i pokazuję Ci moją zdobycz.
Widocznie oboje byli perfekcjonistami w udawaniu osób, którymi wcale nie są; dokładnie tak jak teraz – on – pod oniryczną zasłoną niewypowiadanych słów, ukrywał prawdziwe emocje. Marceline natomiast bez skrupułów przekraczała umowną granicę, bawiła się frazami, które ulatywały spomiędzy jej spierzchniętych warg, dając sobie perspektywy na przekroczenie umownych granic. Ironia jednak przelewała się przez niemal każdą sentencję, jak gdyby nadając tempo rozmowie, która była inna, odległa od dotychczasowych; jak mogłaby postąpić inaczej? Była zła i pełna ż a l u. - Tak, słyszałam – powiedziała cicho, a następnie odwróciła wzrok. Nie zamierzała mówić o rzeczach, które były oczywiste, dokładnie tak samo jak nie powinna wtrącać się w jego egzystencję, zbyt pogmatwaną, by zrozumieć. Zresztą, kim była, gdyby rozliczała go z podejmowanych decyzji? - Jeszcze – rzuciła ledwie słyszalnie, kiedy wspomniał o byciu właścicielem. Nie mogła się nawet powstrzymać od teatralnego wywrócenia oczami, choć jej irytacja zniknęła nad wyraz szybko, gdy poczuła wątłe ramiona należące (z pewnością) do zbyt znajomego dziewczęcia. Uniosła wymownie brwi i przekrzywiła lekko głowę, by dostrzec kątem oka materiał charakterystyczny dla Melusine, pod którym skrywała ciemne pukle. Nie spodziewała się takiego obrotu spraw, jednak gdy miękkie wargi krukonki osiadły na jej szyi, spojrzała na Daniela skonsternowana, a zaraz potem wybuchła niepohamowanym śmiechem. - Melu! – mruknęła pod nosem, jak gdyby chcąc sprowadzić koleżankę na ziemię, bo skoro już obie tkwiły przy opiekunie to czy warto było pogrążać się w jego oczach? Holmes dopiero rozpoczęła z nim grę, a już została skutecznie sprowadzona na inne tory niż te początkowo przez nią obrane. - Chyba tak… – przyznała, gdy pojęła, że Pennifold odnalazła podobny fragment co ona sama i uśmiechnęła się subtelnie, dając jej do zrozumienia, że ratunek był niemal doskonałym pomysłem, aczkolwiek realizacja – niestety – kulała. Dopiero, gdy odeszła, Marceline zwróciła ponownie wzrok na Bergmanna. - Jaką cechę? – była ciekawska i teraz ten iluzoryczny pierwiastek dawał o sobie znać intensywniej niż kiedykolwiek wcześniej.
Isabelle L. Cortez
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 163
C. szczególne : leworęczna, blizna na ramieniu zakryta tatuażem, hiszpański akcent, szczupła, długie brązowe włosy, brązowe oczy .
Trzy wdechy były w zupełności wystarczające aby dziewczyna uspokoiła się do końca. Nie lubiła wszystkiego co było oślizgłe i cuchnące. Z naciskiem na ostatnie słowo. Doskonale pamiętała jak w pewne wakacje musiała, przez dobrych kilka tygodni, wdychać odór nieumytego, rzecznego trolla. Miała ochotę zatłuc swojego brata za to. A wszystko przez to, że nie wyszedł mu jeden z eliksirów. Od tamtej pory omija wszystko co mogłoby wydzielać obrzydliwy zapach. Nie spodziewała się jednak, że coś takiego znajdzie na plaży. Zaraz po sztormie. Butelki, glony, liście, gałęzie, muszle na plaży ale nie TO! Z kogokolwiek to coś pochodziło. Delikatnie poruszała palcami u nóg aby chodź trochę wprawić wodę w ruch. Wydawała się jej zbyt stała. Trochę jak kobieta. Wpierw napad szału, tłuczenie talerzami, rzucanie klątwami, aby pod sam koniec usiąść z kieliszkiem dobrego wina w fotelu i delektować się ciszą. Z pewnością każdy mężczyzna przytaknąłby jej słowom. Nie było innej możliwości. Podniosła głowę patrząc przed siebie. Cudownie byłoby popłynąć z dala od tego miejsca i zapomnieć o Londynie. Wrócić do Hiszpanii i tam zacząć studia. Szkoda tylko, że było to tak bardzo niemożliwe. Zaczerpnęła głębszego wdechu po czym kopnęła jedną z muszli przed siebie. Nie odleciała jednak za daleko. W wodzie wszystko było wolniejsze. Chciała krzyknąć lecz obok niej pojawiła się jakaś dziewczyna ( @Alise L. Argent ). W sekundzie nałożyła maskę opanowania na twarz odwzajemniając jej uśmiech. - Trochę tak jest. – zmrużyła oczy. Nie wiedziała czy powinna mówić tej dziewczynie coś więcej. Prosta odpowiedź powinna wystarczyć. Mimo to była pierwszą osobą która odważyła się do niej zagadać na tych wakacjach. Niech tylko spotka się z Elisabeth. Da jej do wiwatu. Która siostra zostawia drugą siostrę samą aby tylko móc się bawić? Już ona sobie z nią pogada. – To prawda. Chodź trochę można odetchnąć od tego skwaru. – mówiąc to zakopała swoje stopy w miękkim piasku. Było to bardzo miłe uczucie. Przeważnie robiła tak na plażach w Hiszpanii, Alcante. Na samo wspomnienie o domu poczuła ukłucie złości. Oczywiście na ojca. – Jesteś tutaj na wakacjach? - spojrzała na nią swoimi dużymi, brązowymi oczami. Zdecydowanie nie wyglądała na mieszkankę Meksyku. Jasne włosy, cera i niebieskie oczy. Bardziej na mieszkankę Niderlandów bądź któregoś z europejskich miast… Francja. Akademia Magii Beauxbatons. Nadawała by się do niej idealnie. – Wybacz za moje maniery. Isabelle Cortez. – uśmiechnęła się delikatnie do dziewczyny. Jak mogła zapomnieć o przedstawieniu się? Przecież była to główna zasada w rozmowie z drugim czarodziejem, człowiek. Ojciec by ją wyśmiał w tej chwili dając reprymendę. Dobrze, że go nie było. Kątem oka zauważyła coś błyszczącego w wodzie. Od razu się rozbudziła mając nadzieję, że szczęście wreszcie się do niej uśmiechnęła. Niestety, był to jedynie kawałek szkła. Mugole byli nie do zniesienia. A co jeśli ktoś by wszedł na nie.
Jeszcze? Poczuł się, jakby igrał obecnie z małą, wypatrującą sroką - choć w tym przypadku, była to rudowłosa i niepozorna istota; lub raczej - całkowicie skąpana pośród mglistości pozorów. Udawali - z perfekcją, udawali kompletnie innych, niż byli w rzeczywistości - sam powstrzymywał ogromne ambicje pragnień w przełamywaniu dystansu czy innych, zakazywanych czynnościach. Marceline Holmes, aktualnie - wystawiała jak gdyby jego, całkowicie na próbę; celowo - tak wierzył - wzmagała siłę zazdrości. Ich moment został przerwany, właściwie - zanim - Krukonka mogła dokładniej przyjrzeć się znalezisku. Przywitał się z @Melusine O. Pennifold, która w spontaniczności wybryku nie zdołała mężczyzny dostrzec (tak sądził) - wyglądało to dość komicznie oraz zarazem intrygująco - niewiele wiedział o koleżankach Holmes, skoncentrowany na nielubianej płci męskiej. Tego rodzaju myśli, niemniej jednak - postanowił odłożyć na nieco później; znowu zostali wyłącznie (aczkolwiek nadal zwodniczo) we dwoje. Był w stanie - wówczas - powrócić do podzielenia się z nią dokładniej swą posiadaną wiedzą, spostrzeżeniami na temat - przed chwilą znalezionego obiektu. Muszla nie ustawała w zmienności swoich nastrojów, przebierając na dłoni ciągle w bogactwie barw. - Potrafi zmieniać kolory - powiedział, pozwalając się Holmes przyjrzeć dokładniej, do czego zdolny jest drobny skarb, odszukany na plaży. - Jest bez wątpienia magiczna. Zaciekawiona nadal?
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Jakkolwiek bardzo chciałaby zobaczyć sztorm, nie odważyła się wyjść z pensjonatu i udać nad samo wybrzeże. Woda, choć potrafiła być piękna, w swojej wzburzonej postaci potrafiła być nad wyraz przerażająca. Kiedy tylko usłyszała, że na plażę fale wyrzuciły sporo skarbów, postanowiła czym prędzej to sprawdzić! Słyszała już wiele historii na temat tego, co można było znaleźć po sztormach w złotym piasku. Podczas wypadków na morzach i oceanach, także przez przypadek, wiele przedmiotów, często drogocennych, wpadało pod spienioną taflę i ginęło w odmętach. Tylko niewielki ich ułamek miał szansę ponownie osiągnąć brzeg - może dziś w rączki Bridget wpadnie jeden z tych cudów? Przyszła na plażę z całą grupą, od razu zdejmując sandałki i bosymi stopami stąpała przed siebie, w kierunku brzegu. Ekscytacja malowała się na jej twarzy, gdy z błyskiem w oku wodziła wzrokiem po piachu, rozgrzebując go co jakiś czas nogami, schylając się po pomniejsze muszelki, które akurat wydawały jej się całkiem ładne. Zrobiła kilka kroków w kierunku wody, pozwalając delikatnej fali na obmycie kostek. Była zimna! To jednak nie przeszkodziło jej w przeszukaniu płycizny. Brodziła raz w prawo, raz w lewo, aż w końcu kucnęła, bo pewien kamień przykuł jej uwagę. Wyciągnęła spod wody piękny, dorodny kawałek bursztynu! Przez chwilę wpatrywała się w niego z otwartymi oczami, po czym odwróciła się na pięcie, by pochwalić się innym swoim małym odkryciem. - Marceline! Patrz, co znalazłam! - krzyknęła, by przyjaciółka ją dosłyszała, po czym niemal wybiegła z wody, wymachując w powietrzu swoim bursztynem. Dopiero po dwóch sekundach (o trzy za późno) zorientowała się, że Krukonka stała w towarzystwie nauczyciela transmutacji. Było już jednak zbyt późno, bowiem oboje na nią spojrzeli, dlatego też podeszła do nich, z pewną dozą niepewności. - Dzień dobry, panie profesorze - przywitała się uprzejmie, nie potrafiąc powstrzymać delikatnego rumieńca wstępującego jej na policzki. Od razu odwróciła od niego wzrok, który padł na piegowatą buzię Marce. - Popatrz, jaki piękny kamień znalazłam! To bursztyn, tak mi się wydaje. Ciekawe, czy prawdziwy - powiedziała, prezentując jej znalezisko na dłoni. - A Ty coś masz? - zapytała jeszcze szybko.
Powietrze było rześkie po sztormie i Carson wzięła bardzo głęboki wdech, delektując się nim. Najchętniej teraz udałaby się na przebieżkę wzdłuż brzegu, lecz nie była w stanie wcielić w życie swojego planu, przynajmniej nie teraz. Wieści o wyrzuconych przez fale skarbach (i glonach) rozeszły się wśród wycieczkowiczów błyskawicznie, wobec czego cała masa studentów i uczniów, a nawet kadra nauczycielska i inni opiekunowie wylęgli na plażę, by zbierać muszelki. Tylko by jej przeszkadzali w tym bieganiu, ot co. Ona sama znalazła ciekawą muszlę bardzo szybko - podniosła ją z piasku bardzo ostrożnie, bowiem wydawała jej się bardzo krucha. Mieniła się przeróżnymi kolorami i naprawdę ją intrygowała. Jeszcze dowie się, czy jest w jakiś sposób wartościowa, lecz na tamten moment porzuciła rozważania, bowiem dostrzegła stojącą w wodzie @Alise L. Argent wraz z inną dziewczyną (@Isabelle L. Cortez), której nie kojarzyła - a to było dziwne. Carson znała praktycznie wszystkich uczniów i studentów chociaż z widzenia, więc zobaczenie zupełnie nowej twarzy zdziwiło ją. - Alise! - zawołała już z daleka, machając w powietrzu ręką do Krukonki i przybierając na twarz szeroki uśmiech. Zaczęła brodzić w wodzie, by dostać się do miejsca, w którym stały dziewczęta. - Cześć, my się chyba nie znamy. Carson Gilliams - powiedziała do egzotycznie wyglądającej koleżanki, wyciągnąwszy energicznie rękę na przywitanie. Jej usta wciąż rozciągały się w uśmiechu - dobre pierwsze wrażenie to przecież podstawa, prawda? - Znalazłyście już coś? - spytała jeszcze, z zaciekawieniem spoglądając na ich ręce, by zobaczyć, czy przypadkiem nie trzymają większych skarbów niż jej muszla.
Wbrew pozorom – nie miała na myśli siebie, tego oboje powinni być pewni. Zapewne dlatego igrała, mówiła słowa, których być może kiedyś pożałuje, ale trwało to zbyt długo. Dni przemieniły się w tygodnie okraszone nutą rozłąki, a co się z tym wiązało – przyzwyczajeniem do rozstania. Być może egoistyczne wrażenia przysłaniały zdrowy rozsądek, ale jak miałaby postępować inaczej(?), skoro wyrok został wydany i wykonany z precyzją godną mistrzów. - Och, w takim razie… – zawiesiła na moment głos, gdy jej wzrok raz jeszcze powędrował w stronę Melusine, a dopiero po chwili osiadł na znalezisku Danielu. - Ma pan niebywałe szczęście – szepnęła cicho, jak gdyby analizując czy jest możliwe, by w przedmiocie zawarto choć szczyptę transmutacyjnej magii. Zapewne podążając śladami ojca, szkoląc się i będąc istotą zdolną do rozwijania własnych umiejętności – byłaby w stanie to stwierdzić, teraz jednak – była ledwie początkującym adeptem podążającym ścieżką folklorystycznych zdolności. Znajomy głos wybił ją z rozmyślań, toteż skierowała błękit tęczówek na wodę, przez którą przedzierała się Bridget. Jakież one miały dzisiaj wyczucie, prawda? Chciała parsknąć pod nosem, zdając sobie sprawę, że puchonka również nie dostrzegła rozmówcy Francuzki, ale było już za późno, skoro i tak spojrzenie osiadło miękko na drobnej sylwetce. - Możemy iść sprawdzić, a podejrzewam, że w Meksyku jest wielu znawców takich kamieni – zaproponowała, nieco ślamazarnie, aczkolwiek intencje miała dobre. Liczyła też, że Hudson wyczuje szczerość w wypowiedzianej sentencji, by zaraz potem zawiesić wzrok ponownie na muszli Bergmanna. - Ja znalazłam odłamek fletu, ale profesorowi trafiło się doprawdy intrygujące znalezisko, sama oceń – głos Holmes nieznacznie zadrżał, ale przecież to tylko neutralny grunt, po którym brodził każdy o zdrowych zmysłach.
Długo zwlekała, za nim wyszła po za pensjonat. Obawiała się wszystkiego i zarazem niczego. Ciężko było ją zrozumieć, a przede wszystkim do niej dostrzec. Spędziła tu może ze dwa tygodnie i nadal z nikim nie nawiązała żadnej nici porozumienia. Nikt nie mówił jej cześć na korytarzu, ani kiedy mijała jakieś ładne dziewczyny, które miały na sobie cudowną biżuterie. Niestety kiedy wpatrywała się bliżej w ich twarze, uszy, dłonie to dochodziła do wniosku, że to dziadostwa. Nie warte jej uwagi. Nikt teraz nie nosił takich kamieni, jakie należało nosić. Zazwyczaj były to podróby lub (tak wydawało się Clarke) nie pasowały do ich energii osobistej. Skąd to wiedziała? Felka była jedyna w swoim rodzaju. Wyszła na palażę tylko dlatego, że chciała wypatrzyć jakieś kamyczki. Takie z oceanu, zawsze miały inną energie, a najlepiej byłoby jakby udało jej się znaleźć jakiś cenny okaz. Nie liczyła na nie wiadomo co, ale miała nadzieje. Nadzieje dziecka, a tej nadziei w puchonce mieściło się bardzo, bardzo dużo i tak przecież była wysoka. To na pewno musiało się jej dużo mieścić. Zapewne lepiej czułaby się, gdyby miała obok kogoś, jednak nikogo takiego nie było. Przeczekała sztorm, obserwując silny wiatr przez okno w pokoju i czekając na dogodny moment ruszyła na łowy. Idąc wpatrywała się w mokry piasek, nie rozglądała się, ani nie zerkała na fale. Nie podchodziła za blisko wody, żeby nie zostać ochlapaną. Nie chciała być chora, a mama zawsze jej mówiła, że będąc mokrym szybko można zachorować. Czas mijał, a ona chodziła i chodziła... Nic nie mogła znaleźć, ani nic jej się nie przytrafiło, z drugiej strony dobre i to, a ona wcale się nie nudziła.
Kostki: 2,4,2,1 Wydarzenie losowe: 5
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Lubił taką pogodę; oczywiście żałował, że nie mieli okazji z wybrzeża poobserwować sztormu, kiedy jeszcze trwał. Gdyby tylko dowiedzieli się o nadchodzącym zjawisku trochę wcześniej, bez wątpienia spróbowałby się wymknąć z pensjonatu. Ezra lubił obserwować takie załamania pogodowe, czy chodziło o zwykłą burzę, zamieć śnieżną czy sztorm. Tym razem musiał się jednak zadowolić jedynie rześkim powietrzem, które pozostało. Wychodzenie w tym momencie na plażę było trochę dobrowolnym pójściem za tłumem, ale nawet Clarke'a skusiła perspektywa odnalezienia skarbów z złocistym piasku. Być może jednak przyszedł zbyt późno, bo choć kręcił się i wypatrywał uważnie, nic nie znajdował. Postanowił więc skorzystać z okazji i podszedł do @Felicity D. Clarke, która kręciła się tuż przy brzegu. - Hej - przywitał ją z radosnym uśmiechem. Zanim Puchonka zdążyła się zdziwić, jaki miał cel, Ezra wyciągnął z kieszeni kupiony w sklepie z pamiątkami naszyjnik z turkusem. Wiedział, że siostra wolała sama znajdować kamienie, a w dodatku nie zarabiała na siebie, a już na pewno nie tyle, co on i mogło być jej nie stać na mocno zawyżone w cenie pamiątki. A zdecydowanie zasługiwała, by posiadać meksykańską biżuterię. - To dla ciebie. Pomyślałem, że ci się spodoba. Turkus podobno napełnia wodnika natchnieniem, spokojem i siłą do urzeczywistniania postawionych celów. I stanowi ochronę przed niekorzystnymi wpływami ze strony innych, ale sama na pewno wiesz więcej... - Włożył naszyjnik w jej rękę, mając nadzieję, że jej się spodoba. Ezra nie znał się aż tak na kamieniach i wierzył z całego serca, że nie kupił jej szajsu. Ona wpierw jednak musiała to zatwierdzić. Tak się skupił na reakcji Felicity, że nie zauważył, jak coś wyrosło pod jego stopami. Omal nie potknął się o przedmiot, jak się później okazało - flet pana. Co prawda był odrobinę uszkodzony, ale Ezra i tak chętnie go podniósł. Później zamierzał go oczyścić i wypróbować. Skarb to skarb. A może dało się go jeszcze naprawić...? - A już straciłem nadzieję. Tobie jak idą poszukiwania? - zainteresował się, nie widząc jednak niczego w rękach siostry. Ale cóż, mieli jeszcze czas.
Tak prawdę mówiąc, wcale się nie pchała na plażę po sztormie. Niezbyt wiedziała czego się spodziewać - a co, jeśli jeszcze trochę za duże fale obmywały brzeg i ściągały biedne, małe wisienki z lądu? Ogólnie to taki żywioł trochę Puchonkę przerażał i tak jak normalnie chętnie biegała po piasku, tak teraz znacznie bardziej podobała jej się wizja przesiadywania przy basenie w pensjonacie. Mimo wszystko doszły ją słuchy o niesamowitych skarbach wyrzucanych na brzeg, a także o wielkich, słynnych poszukiwaniach owych cudeńków. W końcu zatem zdecydowała się na spokojny, powolny spacerek, żeby trochę się rozejrzeć i wybadać sytuację. Narzuciła na siebie ogromną (to jest, jak dla niej) koszulę Neirina, spięła ją skórzanym paskiem, na ramię zawiesiła torbę... No i poszła, po drodze jeszcze spinając włosy w koka podtrzymywanego przez wetkniętą weń różdżkę. Było ciepło, nawet teraz, kiedy burzowe chmury jeszcze nie zniknęły z pamięci Hogwartczyków. Rozglądała się, wytrzeszczała oczy i poważnie próbowała coś znaleźć - choćby maleńki bursztynek! - ale poza kamykami, nic nie pochwyciło jej uwagi. Miała się zawijać z powrotem do pensjonatu, gdy dostrzegła dziwny, kolorowy błysk pomiędzy wilgotnymi drobinkami piasku. Skoczyła w tamtym kierunku, padła na kolana (i trochę sobie jedno obtarła, ale kto by na to zwracał uwagę?) i podniosła niewielką muszelkę, mieniącą się chyba wszelkimi kolorami tęczy. - Łooo - westchnęła sama do siebie, by zaraz zorientować się, że gdyby nie wyhamowała tak gwałtownie, to wylądowałaby prosto na @Matthew Alexander - a tak, to po prostu klęczała sobie obok, z wielkimi oczami wlepionymi w muszelkę. No, teraz już wzrok podniosła, rozpoznając w mężczyźnie swojego tanecznego partnera z czerwonego festynu. Pewnie powinna dojść do wniosku, że jest to czarodziej starszy od niej, pełniący funkcję opiekuna i w ogóle, szacuneczek... Ale wcale nie przeszkadzało jej to w tym, by uśmiechnąć się promiennie i wyrzucić radosne "cześć" na powitanie. Porwał ją do tańca i wydawał się sympatyczny, jeśli liczył na zostanie panem, to powinien budować większy dystansik. Puchonka uniosła dumnie muszlę. - Zobacz, co znalazłam! Myślałam, że to jakaś ściema z tymi poszukiwaniami skarbów wyrzuconych podczas sztormu. Jednak Meksykanie to ciekawie tutaj mają, nie? Jak myślisz, robi to coś, czy tylko się błyszczy? Bo ja to w sumie nie mam za dużych oczekiwań. - Podniosła się, otrzepując nogi z piasku i dopiero zauważając, że kolano sobie niezbyt elegancko zdarła.
Rysował odpowiednią linię, oznaczał granice między relacjami ludzkimi a nim samym - bawił się, mówiąc szczerze i zarazem niezbyt prawdziwie, jakoby połączyć dwa terminy o przeciwstawnym znaczeniu w jedną całość. Był panem, aczkolwiek tylko i wyłącznie w sprawie własnej psychiki - kierował nią jak na sznurkach od marionetki, karząc samego siebie za coś, co mu się nie udało i doprowadziło to do klęski. Odizolował całkowicie emocje, nie pozwalając im wpłynąć w jakikolwiek sposób na resztę wydarzeń w świecie - wyznaczając samego siebie w całym bałaganie, nad którym starał się mieć jakąkolwiek kontrolę. Może przypominał wrak człowieka, kiedy to przyszło powrócić do roli opiekuna, aczkolwiek nadal, gdzieś tam w głębi, posiadał emocje, z którymi rzadko kiedy ma do czynienia - ten sam głos potrafił męczyć, a brak jakichkolwiek uczuć powodował, iż zwyczajnie rozmowa z nim przypomina gadanie do ściany. Niektórzy jednak byli w stanie się przekonać, że on, ten skromny uzdrowiciel o mało bogatym życiu, potrafi wykorzystywać swój dar nadwrażliwości emocjonalnej i empatii do odkrywania tajemnic między wierszami, aczkolwiek nie chwali się tym w żaden sposób. Wiedział, że nieraz jest jak bańka mydlana, którą wystarczy dotknąć, by pękła oraz zwyczajnie wypuściła to, co trzyma w środku - nie miał zamiaru testować tego, jakie rzeczy tam zwyczajnie się znajdują. Wolałby nie pożałować decyzji narażenia pęknięcia tego tworu - trzymał go w bezpiecznym schronieniu, nie pokazywał dosłownie nikomu. Plaża wydawała się kusić tym, co można tutaj znaleźć - posiadała wyjątkowe dary, którymi jednak mężczyzna nie był w żaden sposób zainteresowany. Schowane między drobnymi ziarenkami piasku, wiele osób kręciło się, by je znaleźć, pochwycić w swoje dłonie oraz zwyczajnie ukraść, ku uciesze własnej duszy i ku złości sąsiadów. Nigdy w sumie Alexander nie należał do materialistów - jakoś nie korciło go do nagminnych poszukiwań. Niemniej jednak, zdołał się jakimś cudem potknąć o magiczny flet, który w sumie zwrócił jego powierzchowną uwagę - zatrzymał się przy nim, przykucnął, wziął, widząc na twarzach potencjalną złość wynikającą ze szczęścia, które otrzymał. Starał się nie osądzać niewinnie samego siebie, aczkolwiek nadal był skory do podejmowania się roli sędzi, który siedzi oraz czyta z otwartej księgi oskarżenia. Westchnąwszy, chodził bezmyślnie po plaży, by następnie zatrzymać się choć na chwilę w miejscu. Aż tak długo nie musiał czekać na potencjalną konfrontację z rzeczywistością, gdy to jedna z dziewczyn o mało co na niego nie wpadła - nie zareagował w żaden szczególny sposób, kiedy ta ostatecznie uklęknęła, najwidoczniej zaintrygowana znaleziskiem. Zaskoczyło go to, kojarzył ją - no tak, wspólne tańce, podczas których zaprosił ją do tańca oraz przy okazji podniósł. Uśmiechnął się bardzo słabo - bo nawet jeżeli zabawa była niesamowita, to poranny kac nie należał do zbyt urokliwych. Na szczęście zna zaklęcia zapobiegające bólowi głowy, tudzież mógł poranek spędzić bez większych zobowiązań - przynajmniej tyle wyniósł z tej pracy w Świętym Mungu. - Cześć. - odpowiedział na jej powitanie - nie uważał siebie za tak doskonałego opiekuna, by każdy zwracał się do niego na sir - poza tym, chciał jakieś luźniejsze rozmowy, a nie te przypominające pracę jako uzdrowiciel. Każdy, dosłownie każdy mówił do niego na "pan", podczas gdy wolał po prostu po imieniu. Dlatego nieraz chętniej pracował na oddziale pediatrycznym - gdyż dziecięca intuicja oraz otwartość nieustannie to zaskakiwały. Spojrzał na dziewczynę pytającym wzrokiem, kiedy to zalała to lawina słów - wiedział, że był otwarty na festynie, dlatego czuł się teraz głupio, że wytwarzał dystans, co nie zmienia faktu, iż zwyczajnie przyłączył się do konwersacji - a raczej to ona pokazała w jego stronę muszelkę, różnobarwną oraz niezwykłą, z której czuł delikatną cząstkę magii. - W Wielkiej Brytanii to jednak mało się chyba dzieje. - przyznawszy, obejrzał przedmiot raz jeszcze - wydawał się posiadać bardziej niezwykłe właściwości niż flet, w który został wyposażony przez czysty wypadek. Sam do grona artystów się nie zaliczał, aczkolwiek piekarzem nie musiał był, by określić, że coś jest dobre w smaku, dlatego muszelka znaleziona przez Cherry wydawała mu się być na swój sposób wyjątkowa oraz niezwykła. - Podejrzewam, że może ona robić coś więcej niż tylko mienić się różnymi kolorami - jednak nie jestem tego do końca pewien. - Matthew podzielił się swoimi odczuciami dotyczącymi tego, co trzymała w swoich dłoniach młoda dziwaczyna, którą poznał wcześniej na festynie, by następnie, tak samo jak ona, zauważyć pewnego rodzaju drobiazg, ukłucie, niedoskonałość - zdarte kolano. Podniósł w zaskoczeniu brwi, by następnie chwycić za chowaną różdżkę oraz przykucnąć delikatnie, nie naruszając jednak jej prywatnej przestrzeni na tyle, by zaczęła się czuć nieswojo. - Pozwolisz? - rzuciwszy pytaniem, już po chwili w ruch poszło zaklęcie wykonane prostym ruchem nadgarstka, a Cherry już z łatwością mogła pożegnać się z niefortunnym, aczkolwiek małym wypadkiem - trafiając na uzdrowiciela, który pracował dniami i nocami, całkowicie przyzwyczajony do tego typu rzeczy. Jakoś chyba by nie żył, gdyby tego nie zrobił - wyprostował się, spoglądając ciepłymi, jasnymi tęczówkami w jej stronę - całkowite przeciwieństwa. Może nie prześwietlał jej całkowicie, aczkolwiek przypisywał jej powoli kolejne cechy charakteru - radosna, beztroska, zauważająca różne drobne elementy, pozytywna. - Zapomniałem się przedstawić na festynie... Matthew Alexander, "Matt" dla sprostowania. - schował drewniany kijek oraz zwyczajnie, jak się oczywiście zgodziła, podał jej dłoń w ramach gestu przywitania.
Zaryzykowała, zagadując do swojego tanecznego partnera. W gruncie rzeczy Cherry niewiele o nim wiedziała, poza tym, że był w stanie poprosić ją do tańca. To jej zasugerowało, że jest osobą otwartą - albo przynajmniej nie obawia się nawiązania kontaktu z uśmiechniętym dziewczęciem. Powinna mieć gdzieś z tyłu głowy, że na festynie działy się różne dziwne rzeczy i magia wisiała w powietrzu, zatem największy introwertyk mógł wylądować na środku zabawy... Ale postawiła wszystko na ten swój wielki uśmiech i przyjazne podejście. Na całe szczęście, mężczyzna nie odrzucił jej, nie posłał jej nawet jakiegoś zgorszonego spojrzenia; dał się wciągnąć w konwersację, zupełnie jak gdyby wyczuł, że Wiśnia potrzebuje nawiązywania nowych znajomości. Jego uśmiech mógł być słaby, jej nadrabiał za wszystko. Nie wyczuwała też żadnego dystansu, przynajmniej na chwilę obecną... Nie rzucała mu się na szyję, nie zadawała osobistych pytań, a po prostu luźno zaczęła konwersację w ten typowy dla siebie, gadatliwy sposób. - Może popytam później miejscowych - uznała, biorąc z powrotem muszelkę. - Jeszcze się okaże, że spełnia życzenia, albo nie wiem, pozwala oddychać pod wodą... Swoją drogą, nie jest za duża, może uda mi się z niej zrobić jakąś bransoletkę, albo naszyjnik? Mam wrażenie, że jeśli pozostanie luzem, to zaraz ją zgubię... Szkoda, żeby utknęła na dnie kufra. Ja to się na robótkach ręcznych za cholerę nie znam, ale akurat stylistów mi nie brakuje! - Rozgadana i zamyślona nad tym, co ze swoim nowym skarbem zrobić, początkowo nie zrozumiała czemu mężczyzna przed nią klęka. Ściągnęła brwi, patrząc na niego skonfundowana, a zaraz potem po prostu się roześmiała i przytaknęła. - Całkiem dżentelmeńsko! Ciągle chodzę z jakimiś obtarciami i siniakami, mam talent do takich drobiazgów, a w dodatku - dumnie wypięła pierś - jestem sportowcem! Ale dziękuję, dziękuję. Wcale nie staram się kolekcji obrażeń powiększyć. Zgięła lekko kolano, jak gdyby to jedno małe zaklęcie tak wiele zmieniało; śladów nie było, a ona mogła zachwycać się wspaniałą asystą. Uścisnęła jego dłoń, bezgłośnie powtarzając "Matt", chcąc to jak najlepiej wbić sobie do głowy. Jednocześnie wpatrywała się w jego tęczówki, barwą całkiem przypominające szumiącą obok nich wodę. Cherry miała wrażenie, że nie tylko kolor jest dobrym powiązaniem, ale też sama w sobie natura - spokojne, a jednak tajemnicze, gotowe do wzburzenia się... Ale przecież ten potworny sztorm przyniósł im skarby. - Cherry Eastwood. - Przygasła odrobinkę, choć może po prostu zdołała odnaleźć w sobie odrobinę powagi, dzięki czemu nie zalała Matta kolejnym potokiem słów. Wsunęła muszlę do torebki, ani na chwilę nie pozbywając się z twarzy uśmiechu. - Po prostu Cherry, chociaż toleruję wszelkie wariacje. Nie ma co tępić kreatywności, nie?
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew również niezbyt wiele wiedział o potencjalnej partnerce do tańca, którą porwał, kto wie, być może pod wpływem magii - żałował? Tego nie był w stanie jednoznacznie stwierdzić. Starał się jakoś nie nawiązywać do zdarzeń przeszłych, co nie zmienia faktu, że to właśnie poprzednie czyny spowodowały, że więzi ich przeznaczenia na odrobinę się spotkały, a potem rozeszły w całkowitym skupieniu. Tym razem jednak ponownie doszło do ich zetknięcia, ponownie owinęły się, zawiązały na charakterystyczną kokardę oraz zmusiły (?) do rozmowy. Nie mógł aż nadto narzekać, skoro wcześniej ją poznał - nie wiedział jednak, czy przestał być introwertykiem przez proste czarodziejskie słowa działające w otoczeniu wiecznej hulanki trupich kostiumów, czy może po prostu tequila wpłynęła na jego szare komórki na tyle, iż nie przejmował się swoimi następnymi krokami. Proste barwy zlewały się razem ze sobą, wytwarzając nieznaną wówczas mieszankę - on zaś stał, bezpiecznie okryty, obserwując całą sytuację, jakby to była tylko gra - a może była? Nie wiedział, co ma dokładnie sądzić o swoim sposobie myślenia o świecie - nie wiedział, czy odgradzanie się od uczuć mógł nazwać grą uczciwą, skoro przecież powodował, że sam na tym więcej tracił. Niemniej jednak, fakt znajdowania się w bezpiecznym miejscu, gdzie jego księga jest zabezpieczona specjalną, metalową kłódką, sprawiał, że wtapiał się w cieple ramiona, które z łatwością wychwytywały każde jego westchnięcie oraz drgnięcie - nie chciał, żeby ktoś z niego czytał. Nie chciał, żeby ktoś opuszkami palców przejeżdżał po stronach, które sam napisał oraz z którymi wolałby już nie mieć do czynienia. Siedział, odziany w swoją koronę, jednocześnie znajdując się między granicą życia i śmierci. Wciągnął się zatem uzdrowiciel w konwersację, nie mając zamiaru odtrącać w jakikolwiek sposób partnerki z hucznej zabawy, w której wziął udział przez zupełny przypadek. Uznałby to po prostu za niegrzeczne, niegodne jego własnego zachowania - nikt nie lubi być bezpośrednio odtrącany. Zdawał sobie z tego doskonale sprawę, przywołując w kufrze wspomnień sylwetkę ojca, który zwyczajnie pozostawił go na pastwę losu. - Jeżeli mogłaby ona spełnić jedno z Twoich życzeń, jak ono by brzmiało? - zapytał zaintrygowany. Lubił słuchać ludzi, ich różnych mniej lub bardziej zwariowanych rzeczy, rzadziej chwaląc się własnymi. Osobiście za samymi relacjami zbytnio nie przepadał, co nie zmienia faktu, iż po części go te istoty interesowały - jako że się różnił oraz znajdował się gdzieś z tyłu, patrząc jedynie spojrzeniem charakterystycznych tęczówek w stronę, nie miał prawa do kierowania tłumem. Zdawał sobie doskonale sprawę z własnej słabości, aczkolwiek był w stanie wypiąć pierś dumnie z tego powodu, iż zwyczajnie może poświęcić się słusznej sprawie - ratowania życia. Po chwili doszło drobne klęknięcie, uleczenie rany należącej do dziewczyny oraz zwyczajny powrót do rzeczywistości. Dżentelmeńsko? Jakoś tego u siebie nie widział. Prędzej jego działania były przesiąknięte zwyczajną opieką o mniej lub bardziej znane osoby, aczkolwiek na dżentelmena nie wyglądał, nawet jeżeli dzisiaj ubrał jakieś cieplejsze rzeczy i w ciemniejszych po prostu czuł się lepiej. - Grasz w Quidditcha czy może coś bardziej ze świata mugolskiego? - typowe, Matthew, typowe. Pytasz, bo chcesz uniknąć opowiadania o samym sobie. Szkoda, że nie potrafił inaczej podtrzymać rozmowy niż tylko pytaniami, zdradzając o sobie jak najmniej. Na tym polega rozmowa. Wymiana zdań. Ewidentnie tego unikał, chodził własnymi ścieżkami niczym kot, choć jego Patronus mówi coś innego. Heh, nie potrafił zwalić rzeczy ze stolika, tyle dobrego - nie zmienia to faktu, iż przechadzał się przez własny labirynt, owiany płaszczem tajemnicy. Zwrócił raz jeszcze spojrzenie w jej stronę - oczy mogły chować wiele tajemnic, dlatego unikał bezpośredniego kontaktu wzrokowego, sprawiając wrażenie kompletnej zagubionego. Ukrywały w sobie wiele rzeczy, charakteryzował je jednak spokój, który wyrobił sobie przez ostatnie lata w pracy jako uzdrowiciel. - Cherry... - powtórzył, byleby nie zapomnieć, choć jego pamięć do imion go po prostu nie zawodzi - wolał nie czynić z siebie większego idioty. Uśmiechnął się słabo, pozwalając na to, by kąciki ust podniosły się do góry. Dzisiaj jednak nie był tym ekstrawertynym tancerzem, wręcz przeciwnie - młodsza od niego uczennica powinna zdać sobie sprawę z tego, że dzisiaj mężczyzna zachowuje się całkowicie inaczej. - Kreatywność może być wykorzystana na różne sposoby. Niemniej jednak tłumienie jej nie należy do zbyt rozsądnych czynów. - zdawał sobie doskonale powagę z tego, że może być ona zarówno darem, jak i okrutną karą. W jego przypadku - tym drugim. - Do jakiego domu zatem należysz, Cherry?
Słodka Morgano, Cheryl nie potrafiła zbyt dotkliwie analizować poznawanych przez siebie ludzi. Może nie skrywała tak wiele, by tego spodziewać się po innych? Była w stanie patrzeć na nich i oczekiwać zwykłej rozmowy, zwykłego zapoznania się wzajemnie... Bez żadnych zahamowań, zbędnych sekretów, ucieczek myśli. To było niesamowicie naiwne, skoro patrzyła na Alexandra i choć widziała coś podejrzanie zagubionego w jego sylwetce, to nie potrafiła tego w pełni zrozumieć i, no cóż, zaakceptować. Serce drgnęło jej niespokojnie, bo należała do osób empatycznych i troskliwych - bywała nietaktowna, ale mimo wszystko w większości przypadków wyczuwała, kiedy coś było nie w porządku. Nawet, jeśli nie wiedziała co z tym zrobić. - Oooch, nie mam pojęcia. Mogłabym powiedzieć, że nowa miotła - ale chciałabym na nią sama zapracować, wiesz? I podobnie chyba z wieloma rzeczami... Chociaż powinnam pomyśleć o jakimś pokoju na świecie, albo nie wiem... nie wiem. Mam wrażenie, że gdybym chciała wykorzystać życzenie na taką skalę, to nie zostałoby ono określone wystarczająco precyzyjnie, a wolałabym nie mieć efektów ubocznych na sumieniu. Myślisz, że to jakiś egoizm przeze mnie przemawia? Nie wiem, czy nie wykorzystałabym tego życzenia, żeby jakoś - chciała powiedzieć, pomóc komuś bliskiemu, ale jednak zawiesiła się i na chwilę sama uciekła wzrokiem... - zmienić siebie? - Dokończyła, znacznie ciszej, a jednak zbyła to pospiesznie śmiechem. Nie chciała wyjść na zakompleksioną nastolatkę, nie chciała w ogóle robić z siebie ofiary; wystarczyło jedno proste pytanie, by przypomniała sobie o największym zarzucie, jaki przed sobą stawiała. Gdyby tylko jej upodobania nie były tak specyficzne, to mogłaby bardziej zadowolić matkę. Och, Aileen marzyła o idealnej córeczce, o szukaniu jej perfekcyjnego męża... a Cherry się w ten schemat nie wpisywała... I obawiała się myśleć, nawet teraz - czysto teoretycznie - na jak prostsze by się jej życie zmieniło, gdyby rzeczywiście dostała takie magiczne życzenie. Odkaszlnęła. - A ty? - To było trochę odbicie piłeczki, bo przecież sama właśnie zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo osobiste było to pytanie, jak wiele refleksji mogło sprowadzić na człowieka i jak bardzo mogło zmienić tor ich rozmowy. Skoro Matt się na to zdobył, czemu ona nie mogła? Może doszedł do wniosku, że radosna Puchonka może zażyczyć sobie psidwaka, albo zaraz opowiedzieć o wymarzonym wyjeździe na Hawaje... - Quidditch. Nie wiem, czy się interesujesz? - Wcale nie chciała się chwalić tym, że jej ojciec trenował drużynę popisującą się niesamowitymi wyczynami na ostatnich Mistrzostwach Świata, ale podała swoje nazwisko i jeśli Matthew był obeznany z tematem, to fakty mógł skojarzyć. To właśnie Eastwood dbał o Sroki z Montrose! - Może mało to oryginalne, ale to moja taka mała miłość. Udało mi się zdobyć odznakę kapitana i- przepraszam, przechwalam się? Cały czas gadam tylko o sobie - zreflektowała się, nie wiedząc, czy mężczyzna sam pokierował tak rozmowę, czy może to ona zalewała go informacjami. Nie chciała przesadzić. Z tego wszystkiego aż cofnęła się odrobinę, zapadając w piasku i razem z nim zsuwając. Nie to, że uciekała, a jedynie starała się zapewnić rozmówcy trochę... przestrzeni? Całkiem sprytnie to zamaskowała, podchodząc bardziej na brzeg i pozwalając, aby fale obmyły jej bose stopy. Odwróciła się tyłem do wody, spoglądając na Alexandra. - A jak powiem, że do najlepszego, to zgadniesz? - Znowu ten śmiech, radosny i perlisty, oczyszczający atmosferę. Cherry odrzuciła lekko głowę do tyłu, pozwalając aby niesforne kosmyki włosów, które uciekły spod prowizorycznego upięcia, połaskotały ją po karku i plecach. - Żartuję, oczywiście, ale... ale i tak możesz spróbować zgadnąć. - Kogo mu przypominała? Jak bardzo trzymał się stereotypów, jak bardzo ona się w nie wpasowywała?