Na przedmieściach Londynu znajduje się stare i opuszczone centrum handlowe, tak naprawdę wewnątrz niego znajduje się największa w kraju Klinika Magicznych Chorób i Urazów. Pracuje tam wielu uzdrowicieli, zawsze mających ręce pełne roboty. W recepcji znajduje się rozpiska jakie działy znajdują się na poszczególnych piętrach tego wysokiego budynku. Można także uzyskać informację od pracujących tam recepcjonistów.
Jej oczy zaszły łzami. Ale dlaczego? Przecież doskonale wiedziała, że ma tylko matkę i może gdzieś tam ojca, który zasadniczo też mógł już dawno nie żyć. To nie powinno tak w nią uderzyć, nie powinno wywrzeć na niej żadnego wrażenia. Zacisnęła na chwilę powieki, bo nie zamierzała rozklejać się w gabinecie jakiegoś kompletnie nieznanego sobie lekarza. - Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej - odparła jeszcze bardziej oficjalnie, już uspokojona, otwierając oczy. Cóż, pozostało jej tylko mieć nadzieję na to, że Amity nie postanowiła pobawić się w chemika na poddaszu, skoro już wiedziała, że jest ostatnią pozostałością rodziny Lloyd. - Po cichu miałam nadzieję, że to matka będzie obskakiwać Londyn, gdy już mnie nie będzie, ale oczywiście nic nie poszło po mojej myśli - dodała bez emocji. Cieszyła się, że na Amity przyszedł czas już po ukończeniu przez jej córkę osiemnastu lat. Tego by tylko brakowało, żeby Voice trafiła do jakiegoś ośrodka opieki nad nieletnimi. - A... O której zmarła? - zapytała z czystej ciekawości, bez żadnego celu. Musiała wrócić do domu jeszcze przed wycieczką do Ministerstwa. Ten przeklęty testament musiał wyjść cało z tego wybuchu, musiał gdzieś być... Nie było innej opcji. Z nim mogła już zająć się formalnościami i, gdyby wszystko poszło po jej myśli, może nawet miałaby kogoś do pomocy przy tym i po tym. Na razie jednak była nastawiona na działanie solo, bo wszystko mogło paść już za pół godziny. Dała sobie jeszcze dziesięć minut na rozmowę z uzdrowicielem, bo w końcu czas to pieniądz, a jej brakowało i jednego, i drugiego.
- O 6.17, po nieco ponad pięciu godzinach od przyjęcia do szpitala - odpowiedział rzeczowo Alexander, przypatrując się jak dziewczyna powili zaczyna okazywać zdradliwe emocje. Umysł legilimenty był wyczulony na takie rzeczy.
- Wspominała pani w korespondencji, że nie posiada pani żadnych żyjących członków rodziny, jeśli dobrze zrozumiałem? - zapytał wprost, wyczuwając w jej słowach ślady pomieszania i zagubienia. - Jeśli się pani podzieli ze mną zarysem sytuacji, być może będę mógł pomóc.
Znał się na tego typu sprawach nienajgorzej, gdyż były przedmiotem jego zainteresowana, a także należały do dziedzin bardzo praktycznej i przydatnej wiedzy. Oparł się nieco wygodniej na krześle. Propozycja była aktualna i to od dziewczyny zależało, czy i jak ją odbierze. Wyglądała na osobę skonfliktowaną z rodziną i to poważnie. Jaki dokładnie był problem? Im więcej szczegółów, tym lepiej dla rozwiązania. Może akurat znajdzie się sposób. Dziękował Merlinowi, że przynajmniej dziewczyna nie jest nieletnia. To byłby prawdziwy kłopot.
Pokiwała głową. Szósta siedemnaście. Kawa i papierosy. Przynajmniej nie przespała śmierci własnej matki... Odchyliła nieznacznie głowę do tyłu, przez chwilę wpatrując się w sufit i słuchając słów uzdrowiciela, powstrzymując cisnące się na usta pytanie - jak niby może mi pan pomóc? To byłoby nieuprzejme. Z resztą wiedziała, że Sinclair był poważnym człowiekiem i nie mówił niczego bez powodu. Tylko czy była w stanie zdobyć się na powiedzenie mu chociaż o części problemów z matką? Wróciła wzrokiem na twarz mężczyzny i badawczo spojrzała mu w oczy. W sumie co jej szkodziło? Najwyżej ją wyśmieje albo machnie ręką. Albo powie, że tylko żartował z tą pomocą. - Mój ojciec zostawił moją matkę, gdy dowiedział się, że jest w ciąży - zaczęła bezceremonialnie, zaciskając prawą dłoń na materiale sukienki najmocniej, jak tylko potrafiła. - Nie znam jego imienia ani nazwiska i nie wiem, gdzie obecnie może być. Z tego powodu nigdy nie miałam dobrych kontaktów z matką. Powtarzała, że powinnam jej się nigdy nie przytrafić. Stała się bardzo... Oschła, brutalna. Niektórzy powiedzieliby, że szalona. Biła mnie, krzyczała na mnie, kiedyś pocięła mi dłonie. Nie pamiętam, kiedy, ale powiedziała mi, że mam brata. W sensie, syna ojca. Znalazłam go i nie zapałaliśmy do siebie miłością... Spłodził jakiejś pannie dzieciaka i zniknął, a ja poznałam fajnego chłopaka półkrwi. Bardzo się ze sobą... Zżyliśmy. Ale wie pan, jak to jest w rodach czystej krwi - domniemany mąż tylko czekał, aż skończę szkołę. Matka się wściekła i mnie wydziedziczyła, w testamencie wszystko jest zapisane na ojca, o ile dobrze mi wiadomo. No więc krótko po tym, jak postanowiła pozbawić mnie prawa do majątku, postanowiła mi udowodnić, że sobie bez niego nie poradzę. Znaczy się, zmarła - zakończyła z krzywym uśmiechem. Dopiero sobie uświadomiła, że drugą rękę również zacisnęła na sukience i w pewnym momencie spuściła wzrok. Trudno. Może powiedziała trochę za dużo, może momentami mówiła zbyt emocjonalnie, ale... Powiedziała to. Szkoda tylko, że wcale nie czuła się lepiej.
Sinclair skrzywił się nieprzyjemnie. Nic mu tutaj nie pasowało. Albo kłamała, albo coś jej się pomyliło... albo też żyła w ogromnym błędzie.
- Zaraz, zaraz, panno Lloyd. Pani matka i ojciec z tego co wnioskuję nie byli małżeństwem. Skoro nie wie pani, kim pani ojciec jest, to oznacza, że nie został on przez matkę wpisany w pani akt urodzenia? Nie zostały przeprowadzone żadne badania, ani nic podobnego... nie znając personaliów ojca... jak może pani twierdzić, że jakiś człowiek jest pani bratem, panno Lloyd? - zapytał dla uporządkowania wiadomości Alexander. Historia wydawała mu się niesamowicie naciągana. Nie miał pojęcia, co o tym myśleć.
- Voice, nie panikuj - starał się otrzeźwić myślenie dziewczyny. - Po pierwsze podczas przeszukania mieszkania, które Ministerstwo zarządziło dla wykluczenia zabójstwa, nie znaleziono żadnego testamentu.* Nawet gdyby tak było, matka nie mogłaby cię w nim wydziedziczyć. Dotychczas byłaś nieletnia, a nieletniego w ogóle nie można wydziedziczyć. A pełnoletnią osobę rodzic wydziedziczyć może tylko przez specjalną procedurę sądową - tłumaczył powoli i cierpliwie, mając nadzieję, że młódka nadąża za jego słowami - Aby tak się stało, musiałabyś popełniać przestępstwa przeciwko rodzicowi. Długotrwale się znęcać, okradać - wszystko dowiedzione procesowo. Bądź pewna - wydziedziczona nie jesteś. Nawet gdyby matka zapisała obcej osobie majątek, możesz złożyć wniosek do sądu o przyznanie części majątku i możesz być pewna, że ją dostaniesz. Skoro nie wiadomo o żadnym testamencie, dziedziczysz całość majątku.**
Pomieszanie z poplątaniem, tak to oceniał. Nawet było mu trochę szkoda Voice. Musiała wszystko sama pozałatwiać. Była za młoda na takie rzeczy. Na szczęście po wojnie sporo instytucji powstało, by zająć się powojennymi sierotami i tak funkcjonują aż do tej pory. Zniesiono także wszystkie przepisy dyskryminujące ze względu na czystość krwi jeszcze za ministra Shacklebolta. To ułatwiło wiele spraw. Pokręcone rodziny nie mogły tak łatwo pomiatać swoimi dziećmi. Poprawił lekarski kitel i zmrużył lekko oczy, badając reakcję Voice. A jednak popołudnie stało się interesujące.
* - jeśli będziesz chciała sobie utrudnić, to potem napiszesz, że Ministerstwo coś znalazło. ** - angielskie prawo spadkowe jest nieco pokręcone, nie roztrząsam wszystkich niuansów, bo zginiemy tu w common law. XD
- Ta sprawa jest dosyć... Rozbudowana. Rodzice faktycznie nie byli małżeństwem. Ojciec, gdy poznał moją matkę, powiedział jej, że ma syna z jakąś inną kobietą. Podał jego imię i nazwisko, i miejsce zamieszkania. Matka była głupia i ślepa, bo machnęła na to ręką. Gdy byłam jeszcze dosyć mała matce przypomniało się, ze mój ojciec miał syna i postanowiła poszukać swojego pseudo-ukochanego w Walii bodajże. W każdym razie spotkała Madnessa. Wszystko się zgadzało - personalia dziecka, jego matki, adres. Porozmawiała z tą panią, która miała imię chyba na R, pokazały sobie zdjęcia i faktycznie ja i Toinen jesteśmy z tego samego ojca. Chyba, że całe moje życie jest jednym wielkim spiskiem przeciwko mnie; w takim wypadku proszę mi wybaczyć moją naiwność. - Dopiero teraz uświadomiła sobie, że matka rzeczywiście mogła po prostu wkręcać ją od lat, ale... To nie miało sensu, nie mogło mieć celu, to było... Nieprawdopodobne. Lloyd odpędziła natrętne przemyślenia. Amity nie była psychopatką. - Przepraszam, ale jest pan zabawny. Jak można raz nazywać mnie panią, raz panną, a innym razem zwracać się do mnie po imieniu? - wcięła mu się z faktycznie rozbawionym uśmiechem, może dlatego, że w środku zżerało ją nieokazywane zdenerwowanie, któremu nie pozwalała wydostać się na zewnątrz? - Byłam nieletnia do połowy stycznia, do której moja matka miała mnie nadzwyczaj głęboko gdzieś. Bynajmniej ufam panu tak, jak jest to obecnie możliwe. I dziękuję - dodała z dosyć naciąganym uśmiechem, bo nie czuła żadnej wdzięczności. W sumie nie wiedziała, co czuła - nie wiedziała, jak nazwać dziwną mieszankę nienawiści, samotności, zagubienia, szczęścia, rozbawienia i smutku. Chyba po prostu nikt tego jeszcze nie nazwał. - C'est la vie, oui? - szepnęła jeszcze, nie wiedzieć czy do siebie, czy do Sinclaira, zamykając na dłużej oczy, by stłumić zbierające się pod powiekami łzy. Kiedy stała się tak słaba?
Mało nie złapał się za głowę. To te kobiety miały w swoich pustych łepetynach. A mówią, że to mężczyznami rządzi libido. Dwie kobiety, które zdążyły sobie zrobić zdjęcia i dziecko w obcym facetem, a nie zdążyły go zapytać nawet o imię i nazwisko. Śmiechu warte. Sam miał raptem dwa late wcześniej podobną nieco sytuację. Dziewczyna chciała go wrobić w ojcostwo. Dała się wychędożyć trzem kolejnym napotkanym gagatkom, ale na ojca wybrała sobie nie jakiegoś młodego wypłosza, ale ustawionego, trzydziestokilkulatka. Sprytna. Badania wykluczyły jednak jakiekolwiek możliwości, aby był ojcem. Na całe szczęście. Zresztą, wyglądała na nieco starszą... była ledwie legalna. Nuda robiła z nim przedziwne rzeczy.
- Cóż, nie miała pani zbyt wiele szczęścia. Ale z racji tego, że pani matka nie miała pojęcia, jak nazywa się mężczyzna, który panią spłodził, jest oczywisty, że nie mogła go uwzględnić w testamencie, nawet gdyby taki funkcjonował. Sądzę, że chociaż ta sprawa rozwiąże się pomyślnie - stwierdził uzdrowiciel, opierając dla stabilności łokcie na biurku. Wyglądał dość autorytatywnie i wiarygodnie. Pacjenci czasem takich drobnych rzeczy potrzebowali, aby się uspokoić.
- W takim razie najwygodniej będzie, gdy będę zwracał się do ciebie po imieniu - odpowiedział Sinclair, wykonując niedbały gest ręką. - W tym momencie najlepiej będzie udać się do Ministerstwa Magii w sprawie dokumentów, a potem do zakładu pogrzebowego i umówić się na ceremonię. Po tym wróci tu pani z pracownikami zakładu po ciało zmarłej i jak wspominałem, podpisze pani odpowiednie dokumenty. Nieprzyjemna procedura, ale konieczna - podkreślił, starając się jakoś nakierować dziewczynę. - Masz jeszcze jakieś pytania?
Czuła, jak powoli uchodzą z niej wszystkie siły. Przerastało ją to. Przerastało ją każde słowo Sinclaira, przerastały ją własne myśli. Czy nie tego właśnie chciała? Czy nie chciała pieniędzy, by móc kupić duże mieszkanie, nie musieć zasuwać od wieczora do rana w jakiejś marnej pracy od razu po zajęciach? Czy nie chciała pieniędzy, by pomóc matce i siostrze pewnego Czecha? Chciała. Udźwignęłaby to wszystko... Ale teraz nie miała z kim zamieszkać, nie miała komu pomóc, nie miała dla kogo się starać. Miała tylko jedno - ogromną ochotę pochować matkę, usiąść i już nic do końca życia nie robić, nie starać się o żaden majątek, o dobre studia, o pracę, o nic. Czuła, że to przejdzie, ale nie chciała czekać. Chciała zapaść się pod ziemię. - Przepraszam, nie zrozumieliśmy się, albo ja niedokładnie coś wytłumaczyłam. Matka znała nazwisko ojca. Ja go nie znam, ale sądzę, że teraz poznanie go nie będzie już stanowiło dla mnie żadnego problemu. Bynajmniej potraktuję to jako życzenie, panie... Sinclair - dodała jeszcze i chwała Merlinowi, że nie zastanawiała się długo, bo i tak to drobne zawahanie musiało nieźle zdenerwować lub rozbawić uzdrowiciela. Następnym razem powinna wszędzie chodzić z kartką z nazwiskiem osoby, z którą rozmawia, żeby przypadkiem po połowie godziny nie przyszło jej do głowy pytanie o personalia, które postanowiły zostawić po sobie puste miejsce w pamięci. Gdy tylko mężczyzna oparł się na biurku, Lloyd machinalnie założyła ramię na ramię, zupełnie jakby nie chciała, by ktokolwiek do niej dotarł lub próbował coś wmówić, albo samą mową ciała coś zasugerować. Powstrzymała się przed zmarszczeniem nosa, bo niekoniecznie była zadowolona z tego, że Sinclair postanowił zwracać się do niej po imieniu. Prawdopodobnie było to spowodowane chęcią wczesnego zostania dorosłą i odbierania należnego dorosłemu szacunku... I tym, że teoretycznie dorosła już była, więc odnoszenie się do niej jak do dziecka było irytujące. Nie pozwoliła sobie jednak na żaden komentarz ani mrugnięcie. Zamierzała go nigdy więcej nie zobaczyć, mogła przetrwać jeszcze trzy minuty. - W porządku, dziękuję - odparła krótko, mocno oficjalnie. - Nie. Dziękuję jeszcze raz... Pójdę już - dodała, opuszczając ramiona, chwytając lekko brzegi sukienki i wstając. Prawdę mówiąc nie wiedziała, czy podawać mężczyźnie rękę, więc pozostawiła tę kwestię jego wychowaniu i odczuciom.
Obserwacje nie przyniosły Sinclairowi niczego nowego, ani zdumiewającego. Młoda kobietka wciąż jeszcze była na etapie rozregulowania emocjonalnego i zapewne zostanie na nim jeszcze przez dłuższy czas. Nie mógł nic na to poradzić, w związku z czym postanowił pozwolić jej samodzielnie mierzyć się z problemami. Nie dotyczyły go. Co prawda nie miał przyjemności w patrzeniu na cały ten życiowy bałagan, ale niczego nie zamierzał robić na siłę. Jeśli dziewczyna będzie wyraźnie czegoś potrzebować, wie, gdzie go szukać i wie jak prosić o pomoc. Zaproponował jej odpowiedzi, a to czy i kiedy skorzysta z jego propozycji należało już do zakresu jej decyzji.
Wstał, gdy dziewczyna wstała i odprowadził ją do drzwi. Lloyd nie wyciągnęła w jego kierunku ręki, a że nawiązywanie tego typu kontaktu należało do przywilejów kobiet, nie prowokował fizycznie pożegnalnych gestów. Dystans z jego strony był stosowny, przynosił komfort im obojgu. - W takim razie życzę ci dużo siły w nadchodzącym czasie. Żegnaj - odpowiedział krótko, patrząc jak dziewczyna wychodzi z gabinetu i kieruje się w stronę windy.
Nareszcie błogi spokój. Dopóki nie przywiozą kolejnej ofiary losu na ostry dyżur. Usiadł wygodnie w fotelu i przymknął oczy, oddając się rozmyślaniom. Swobodnym i bzdurnym jak przystało na człowieka marnującego cenny czas pracy, za który jakże sowicie płacą podatnicy.
Raymond był w pracy od samego rana. Nie był zadowolony, ponieważ dzisiaj w szpitalu nie było zbyt wielkiego ruchu. Najwyraźniej nie był to jeden z tych dni, kiedy w szpitalu lądowała masa czarodziei z najróżniejszymi przypadłościami. Wertował strony gazet, szukając ciekawych informacji i odliczał czas do zakończenia jego zmiany. Dzisiaj minuty ciągnęły się niemiłosiernie. Zdecydowanie wolał, gdy był tutaj ruch i coś się działo. Mógł poobserwować ludzi, a to zajęcie było jednym z jego ulubionych. Cisza stała się nieznośna, było słychać tylko tykanie zegara. Mimo wszystko Ray starał się nie marudzić, w końcu płacą mu za to, że tu siedzi.
Nie ma to jak praca za śmieciowe pieniądze w starym, opuszczonym centrum handlowym oglądając przez kilka godzin wykłócających się, pokiereszowanych pacjentów, którzy domagają się natychmiastowego przyjęcia. To się nazywa posada marzeń! Cud, że Ruth nie pracowała tu sama a i dziś na jej zmianie nie było niemal żadnego ruchu, więc mogła spokojnie poczytać książkę i zjeść darmowego batona, którego dwie miłe hostessy wręczyły jej w ramach darmowej reklamy nowych batoników zbożowych. Emocje...Jak na grzybach - pomyślała ze znużeniem obserwując nieruchome drzwi wejściowe. Nawet pies z kulawą nogą tu dziś nie przyjdzie. Dziewczyna przez pierwszą godzinę miała nawet jakąś motywację i uporządkowała karty obecnych pacjentów, ale już od pierwszej kawy myślała, że z nudów strzeli sobie w głowę. Jak zaraz nikt nie przyjdzie to sama złamię komuś nogę, żeby mieć cokolwiek do roboty - pomyślała z rozbawieniem i wróciła do studiowania książki.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Niektórzy w wolnym czasie lubili sobie pograć w Quidditcha, inni dobrze bawili się na imprezach. Nikt jednak raczej nie słyszał, żeby piękny dzień spędzać z własnej woli w recepcji szpitala. Cóż, pomysły Ezry niekiedy potrafiły zaskakiwać, a jeszcze bardziej ich źródła. Krukon oczywiście oficjalnie powiedziałby, że postanowił zrobić sobie badania kontrolne. Prawda była jednak taka, że po prostu na hogwarckim korytarzu obiło mu się o uszy, że posadę w tym miejscu uzyskała jego znajoma z domu. Kiedy zatem wszyscy jego koledzy porozchodzili się do własnych zajęć, stwierdził, że warto poszukać towarzystwa w nieco innym krajobrazie. Ezra spodziewał się tłumów, - no bo przecież statystycznie co kilka minut komuś zdarza się wypadek. A to przez nieszczelny kociołek, a to błędne użycie zaklęcia... - dlatego tak bardzo zdziwiony był widokiem Ruth kompletnie pogrążonej w lekturze. Pokręcił z rozbawieniem głową. - A mówili, że na nic nie robieniu nie można zarabiać - skomentował trochę kąśliwie, ale w gruncie rzeczy ze szczerym uśmiechem. Widocznie i dziewczynie trochę towarzystwa mogło wyjść na dobre.
Kiedy dziewczyna usłyszała zbliżające się kroki nawet nie drgnęła. Zanim zakrwawiony, ranny, podtruty czy cokolwiek czarodziej doczłapie się do lady zdąży jeszcze doczytać stronę do końca. To nie tak, że Ruth nie szanowała swojej pracy, po prostu lubiła wykorzystywać czas maksymalnie i z doświadczenia wiedziała, że gapienie się na chorego w momencie jego drogi od drzwi do okienka sprawiało, że ten czuł się jeszcze gorzej, a więc - to wszystko dla dobra pacjentów, oczywiście! Jednak kiedy podniosła wzrok znad książki zobaczyła kogoś, kogo właściwie mogłaby się tu spodziewać. Tylko Ezra mógł wpaść na tak niecodzienny pomysł wałęsania się po Mungu w wolnych godzinach. -Jakby można było zarabiać na nic nie robieniu, to właśnie kupowałbyś sobie drugi dom pod Londynem - rzuciła odgryzając się przyjacielowi. Uwielbiała spędzać z nim czas, bo był bystry, inteligentny i miał tak trafne uwagi, jak nikt, kogo wcześniej znała, więc siłą rzeczy stał się jej kompanem do rozmów i naprawdę musiała przyznać, że w rozmowach Ezra mógłby dostać pierwszą nagrodę. -Zarabiam właśnie miliony galeonów żeby wydać na głupoty, chyba widać - zaśmiała się, odkładając książkę. Kolejną, zresztą, mugolską książkę, więc na wszelki wypadek schowała ją głęboko pod ladą, żeby nie musieć i jemu się tłumaczyć. -Co tu robisz? Kolejna piękna puchonka złamała ci serce i przyszedłeś je posklejać do Munga? Sekunda, znajdę twoją kartę pacjenta i coś się wymyśli - powiedziała z uśmiechem pokazując szereg dziecinnych ząbków. Swoją drogą, tego dnia wyglądała wyjątkowo dziecinnie, ale cóż, na to stanowisko wzięliby nawet pierwszoklasistę, oby tylko mówił w kilku językach i ładnie się uśmiechał do pacjentów.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Był trochę zdziwiony, że dziewczyna nie zareagowała na jego wtargniecie. Na sam odgłos kroków. Może powinien odchrząknąć? Odezwać się? Albo paść na ziemię i zrobić ze swojego przyjścia ogromne przedstawienie...? Zanim jednak zdążył się zdecydować na którąkolwiek z tych opcji, Ruth ulitowała się i uniosła wzrok znad tekstu. Jego twarz natychmiast rozświetliła się w szczerym uśmiechu. Podparł się o blat i powiódł ciekawsko wzrokiem za książką, którą Krukonka ukryła pod ladę nim zdążył się zainteresować jej tematyką. Nic jednak na to nie powiedział, przypuszczał, że dziewczyna po prostu dokształca się z Astronomii, Run czy innej nudnej dziedziny. Lubił jej ambicję, nawet jeśli często żartował sobie z osób, których jedynym celem życiowym jest bycie najlepszym. - Gdyby ktoś to jeszcze doceniał - westchnął, wyobrażając sobie życie w podmiejskim domku bez przymusu zdobywania pieniędzy... - Całe szczęście, że na razie starcza mi na wszystko galeonów, bo inaczej musiałbym korzystać z drastycznych środków. Co jakbym się stoczył? - zauważył z udawanym przerażeniem. Dwie sekundy potem jednak żartobliwie otarł czoło i odetchnął, uspokojony. - Ale przecież ty, jako moja przyjaciółka-przyszła milionerka, na pewno wtedy byś mnie wspomogła. Puścił jej żartobliwie oczko i z kieszeni wyciągnął talię kart - swój nieodłączny atrybut. Jak Zeus miał swoje pioruny, Hermes skrzydlate sandały, a Atenie zawsze dzielnie towarzyszyła sowa, tak Ezra miał swoje mugolskie karty. Zaczął je powoli przetasowywać. - Co ja zrobię, że" serce ma swoje racje, których rozum nie zna"? Mamy w Hogwarcie zbyt ładne panie. - Wzruszył bezradnie ramionami z zadowoleniem malującym się na twarzy. Nie narzekał z tego powodu. Ani troszkę. Jeśli chodzi o walory... estetyczne, Hogwart był niezrównany. Dopiero po chwili Ezra zmarszczył brwi, jakby dopiero zrozumiał, o czym mówiła Ruth. - Nie rozśmieszaj mnie, Puchonka łamiąca serce? Tego jeszcze nie było - zaszydził w sposób nieco zbyt nieprzyjemny. Zupełnie niepotrzebnie, bo w gruncie rzeczy chłopak lubił tych bezproblemowych, wesołych wychowanków Hufflepuffu. Szybko więc zmienił temat, który pozostawił na jego języku niemiły posmak. - Nie, tym razem nie jestem tu, żeby słuchać jak wyśmiewasz moje bujne życie miłosne. Jestem po prostu wspaniałym, niezastąpionym i bezkonkurencyjnie najlepszym przyjacielem, który zamierza wybawić cię od nudy.
Ruth go uwielbiała. Właściwie czasem łapała się na myśli, że gdyby nie byli takimi dobrymi przyjaciółmi i gdyby nie wiedziała o nim zdecydowanie za dużo to mogliby być razem. Były chwile, kiedy dochodziła do wniosku, że nie wylądowali nigdy w łóżku tylko dlatego, że mieli do tej relacji zbyt duży szacunek, jakkolwiek to teraz nie zabrzmi. -A to te twoje czeluści piekielne mają dno gdzieś głębiej, że zakładasz, że mogłoby być jeszcze gorzej? - zapytała udając zdziwienie. Tak naprawdę to dziewczyna miała wrażenie, że z ich dwójki to ona szybciej wpadnie w kłopoty, z których się nie wywinie, niż on. Ezra zdawał się wyplątywać ze wszystkiego, jakby był pokryty impregnatem. Chociaż może w sumie i był, ostatnio wszyscy znajomi Ruth byli podejrzanie piękni i młodzi. Czyżby przegapiła lekcję eliksirów o wywarze :"Jak być młodym bogiem przez całe życie"? -Oczywiście, że mamy ładne panie, w końcu to Hogwart. Poza tym jeśli mi teraz powiesz, że odmówiłbyś takiej puchonce to ja nie jestem Szwedką - powiedziała przyrównując najbardziej niezbijalny fakt, na jaki teraz mogła się zdobyć. Ona też lubiła Hogwart za przekrój osobliwości i przystojnych, wysportowanych facetów. Trudno jej jednak było odeprzeć wrażenie, że chłopak miał za sobą coś nieprzyjemnego związanego z tematem, który przed chwilą poruszyła w żartach. Nigdy się tak nie zachowywał i dziewczyna potrafiła już wyłapywać te ułamki sekund jego zawahania, po których przychodził wesoły, świeży, młodzieńczy ton głosu, którym Ezra czarował wszystkie swoje koleżanki. -Dobrze, bezkonkurencyjny przyjacielu, też cię kocham, tylko tak się składa, że muszę tu zostać jeszcze przynajmniej pół godziny do końca zmiany, żeby zarobić pieniądze na staż w ministerstwie - westchnęła, z rezygnacją patrząc na zegarek. Nienawidziła tu siedzieć bezczynnie, ale doskonale zdawała sobie sprawę, że jeśli nie zarobi na kursy, nikt inny ich za nią nie skończy. -Może zróbmy tak, ty tu usiądziesz na te pozostałe trzydzieści minut i będziesz wspaniałym, niezastąpionym i ....jak to dalej było? Aha, bezkonkurencyjnym przyjacielem a ja naleję ci wody i opowiesz komu ostatnio złamałeś biedne serduszko - puściła do niego oczko i poderwała się do małej szafki przy blacie, wyciągając z niej dwie pękate szklanki. -O, a może wyskoczymy gdzieś na piwo? Mam ochotę się upić z tej nudy - dodała wzdychając ciężko, jakby przerzucała tu co najmniej gigantyczne kamienie przez osiem godzin.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Gdyby ktoś Ezrę zapytał, czy kiedykolwiek myślał o Ruth w innych kategoriach niż tylko przyjacielskich, Krukon zastanawiałby się, co nie tak było ze wzrokiem tej osoby. Dziewczyna robiła na nim ogromne wrażenie, szczególnie w pierwszym etapie ich znajomości. Patrząc jednak z perspektywy czasu, Ezra cieszył się, że nie zdecydował się na żaden krok w tę stronę, bo byłoby to ogromne marnotrawstwo świetnej znajomości. - Uszczypliwa i bezbłędna jak zawsze. - Przewrócił oczami, nieco rozbawiony. Faktycznie, czasami się martwił o to, czy któregoś dnia nie pójdzie w ślady swojego ojca. W końcu wszyscy, którzy go znali z lat młodzieńczych, twierdzili, że inteligencję chłopak odziedziczył właśnie po nim... A potem przypominał sobie, że łączył najlepsze cechy swoich rodziców. Po matce miał urodę - a powszechnie wiadomo, że tacy wygrzebują się nawet z dziesięciometrowego mułu. - Ruth! Jak mogłaś mi wcześniej nie powiedzieć o swoim pochodzeniu! Żebym dowiadywał się w takich warunkach - oburzył się, chociaż ten fakt był nie do zbicia. Ale przecież nie mógł przyznać jej racji tak po prostu. - Chociaż po chwili zastanowienia... coś w tym może być. Dlaczego pozwoliłem ci się tak dobrze poznać, bo nie pamiętam? - Skrzywił się. Dlatego właśnie nie lubił przyjaźni. Również podążył wzrokiem za wskazówkami zegara, które poruszały się wyjątkowo powoli. Cóż, Ezra nie zdziwiłby się, gdyby pracodawca dziewczyny zaczarował go tak, by chodził dwa razy wolniej. Właściwie było prawdopodobne, że sam by tak postąpił... - Nie obraziłbym się, gdybyś dodała parę własnych epitetów opiewających moją wspaniałość, kiedy prosisz mnie o przysługę, ale niech będzie. Zmywaj się z tego krzesła, będę najlepszym trzydziestominutowym recepcjonistą na świecie. - Strzelił palcami z entuzjazmem. - Ale woda? Plotkuje się przy kawie, kochana. - zażartował, kręcąc z dezaprobatą głową, jakby chciał powiedzieć "Musisz się jeszcze tak wiele nauczyć". - Kilka godzin pracy i już chcesz się zatopić w alkoholu. Prawie cię nie poznaję, dziewczyno. Ezra sam nie pił. Nie lubił, nie chciał... Nie miał jednak nic przeciwko temu, by robili to ludzie w jego towarzystwie. W końcu, czy miał prawo komukolwiek tego zabraniać? - Wytrzymasz jeszcze te dwadzieścia osiem minut na trzeźwo?
Dziewczyna ukłoniła się z gracją przechylając głowę, kiedy Ezra wypomniał jej uszczypliwość, jakby była to zaleta pierwszego sortu. Faktycznie, często nie była dla niego najmilsza, ale zawsze zapewniała, że to wszystko w dobrej wierze, żeby chłopak zbyt nie obrósł w piórka po pochwałach od innych, zauroczonych jego aparycją i bardzo czarującym sposobem bycia koleżankom. -A co z tą talią? - rzuciła jeszcze, wskazując palcem artefakt przyniesiony przez mężczyznę, bo wcześniej nie do końca zarejestrowała chyba fakt pojawienia się talii kart na jej blacie. Uśmiechnęła się na jego wzmiankę o tym, że chyba zbyt dobrze się znają. Przypomniały jej się wszystkie chwile, w których rozmawiali w ten sam dwuznaczny i zaczepialski sposób jak teraz i te, w których rozmawiali całkiem serio, ale wtedy to ona pytała go o opinię, czy radę, wierząc niemal na ślepo, że słowa Ezry są panaceum na każdą słabą sytuację. W istocie, w przytłaczającej większości przypadków tak też było, dziwnym trafem mężczyzna zawsze znał sposób, zawsze wiedział, gdzie uderzyć i co zrobić, żeby poczuła się lepiej. Choć Ruth wolała wierzyć, że on po prostu lepiej rozumie świat i ludzi, niż ona. Ona była od książek. On był książek i całej reszty. -Nie mam pojęcia, kim pan jest. Poproszę jakiś dokument tożsamości, to może znajdę pana w bazie - powiedziała udając rzeczowy ton, żeby trochę rozładować atmosferę spowodowaną jego skrzywioną miną. Jakby tak się zastanowić, to oprócz tych kilku najważniejszych faktów, to wcale go nie znała. Nigdy się nie martwił, nigdy nie miał problemów, zawsze był uśmiechnięty i rzeczowy. Może był robotem? Trzeba sprawdzić, gdzie ma jakieś źródło zasilania, bo to na pewno robot. Ruth spojrzała z rozżaleniem na zegar. Tyle czasu, jak ona tu wytrzyma? Dobra, dość tego udawania perfekcyjnej recepcjonistki. Poza tym po słowach Ezry o alkoholu przypomniało jej się, że on przecież nie pije. Brawo Ruth, dostajesz medal za bycie najbardziej beznadziejną przyjaciółką ever. Dziewczyna odstawiła szklanki z powrotem do szafki i wyszła zza lady, jakby chciała ustąpić miejsca koledze. Teraz mógł zobaczyć, jak bardzo profesjonalnie ubrała się do pracy. Siedząc za ladą miała na sobie gładką, białą koszulę, elegancko zapiętą prawie pod szyję, ale wysokie szpilki i ołówkowa, szara spódnica budziły spore podejrzenia, nawet jak na Ruth. -Wybacz ten oficjalny strój, później ci wyjaśnię - powiedziała mijając go szybciutko i wskakując w tych szpilkach na krzesło. Sięgnęła zegara i ręcznie, tak, żeby nie można się było tu doszukać ingerencji magii przestawiła wskazówkę o trzydzieści minut do przodu. -Spójrz, już dwie minuty po czasie - odwróciła się do niego uśmiechnięta i zeskoczyła z krzesła. Zazwyczaj nie robiła takich rzeczy, ale ma tu zdecydowanie zbyt wiele nadgodzin, żeby marnować czas znajomych na siedzenie tu z nią bez ruchu. -Teraz możemy iść poplotkować przy kawie - powiedziała z niknącym uśmiechem i zamilkła nagle. Stała właśnie pół metra od niego, gotowa chwycić torebkę i iść napić się z nim kawy, usłyszeć kolejne przytyki i śmieszne historie, ale jakoś nie umiała zrobić nawet pół kroku. Nie widzieli się całkiem długo i w momencie, w którym zdała sobie sprawę, jak dawno nie patrzyła na niego z tak bliska coś w niej zamarło. Rzuciła mu się z przyjacielskim uściskiem na szyję, wtapiając weń, jakby był jedynym źródłem ciepła w całej sali. Objęła go najwidoczniej sądząc, że w jakiś magiczny sposób przekaże jej wszystko, czego nie zdążyła się dowiedzieć przez ostatnie tygodnie. -Strasznie za tobą tęskniłam, Ezra - powiedziała wzdychając nieznacznie. Był jedyną szczerą osobą świecie pełnym cwaniaków i kłamliwych podróbek. Doceniała nie tylko jego wiedzę i umiejętność współpracy z otoczeniem - w gruncie rzeczy doceniała go za to, że po prostu jest.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Podążył wzrokiem za palcem dziewczyny, dopiero wtedy orientując się, że tak nieopatrznie porzucił swoją wartościową kolekcję. Miał do niej ogromny sentyment - to w końcu dzięki niej zdobył numer swojej pierwszej mugolskiej dziewczyny i wzbudzał zainteresowanie wśród hogwarckich przedstawicielek płci pięknej. - Z talią? To tylko zabawka - zaśmiał się, biorąc karty z powrotem i popisując się trochę przy przekładaniuich. - A co? Chcesz zobaczyć jakąś sztuczkę? Niezależnie od decyzji przyjaciółki, Ezra i tak zamierzał wykonać mini pokaz. Tak naprawdę często ekscytował się tym bardziej niż jego widzowie. Cieszyło go okazywane mu zainteresowanie, cieszyło go zdziwienie i pewny rodzaj ciekawości pojawiające się niekiedy na twarzach, a przede wszystkim cieszył go zachwyt, który zastępował nawet ponure miny. Docieranie w ten sposób do ludzi i wpływanie na poprawę ich samopoczucia sprawiały, że Ezra nigdy nie miał dosyć prezentowania swoich umiejętności. Lubił sądzić, że używa ich w słusznej sprawie. - W bazie danych znajduje się wiele informacji. Skąd mam wiedzieć w jakim niecnym celu ich użyjesz, panno Wittenberg? - zaśmiał się, unosząc brwi i zaczął stukać palcami po blacie w nieokreślonym rytmie. Tak naprawdę Ezra niewiele mówił o sobie - choć było to niedostrzegalne dla jego znajomych, bo jednocześnie miał tak otwarty sposób bycia, że wszystkim wydawało się, że znali go na wylot, a tak naprawdę widzieli tylko część przeznaczoną dla publiczności. Wszyscy wiedzieli, że był kobieciarzem, ale kto tak naprawdę znał to, co działo się w jego sercu? Miał opinię lekkoducha, a czy ktokolwiek pytał o jego przeszłość? W Ruth cenił to, że dziewczyna potrafiła odróżnić jego kłamstwa. Może nie zawsze o tym mówiła, - cóż, może dlatego, że wciąż nie była dopuszczona do jego najgłębszych myśli i nie miała pełnego obrazu - jednak Krukon również brał sobie do serca obserwację. I po prostu widział te drobne zmiany w torze rozmowy czy w gestach, którymi starała się go wesprzeć. - Dlaczego mam wybaczać ci to, że dobrze wyglądasz? - Otaksował ją uważnie spojrzeniem, kiedy szybciutko przemieszczała się w stronę zegara. Ezra był eleganckim typem człowieka, więc dla niego nie było to absolutnie nic zadziwiającego. Z niedowierzaniem przyglądał się drobnemu sabotażowi przyjaciółki. Kto jak kto, ale Ruth? Byłaby ostatnią osobą, którą Ezra mógł podejrzewać o takie pomysły. Cieszył się jednak, że się mylił - oczywiście, że był gotowy siedzieć z nią w recepcji, jednak istniały lepsze miejsca na spotkania i nadrabianie historyjek z życia niż Święty Mung. Za późno zauważył, że coś zmieniło się na twarzy Krukonki. Ezra zachwiał się lekko, a z jego ust uciekło zaskoczone sapnięcie, gdy Ruth tak nagle rzuciła mu się na szyję. Zupełnie nie spodziewał się po niej tak ciepłego gestu, bo nawet, jeśli nazywali się przyjaciółmi, nawet jeśli darzyli się sympatią i to w bardzo czystej formie tego uczucia, Ezra po prostu nie nawykł do podobnych sytuacji. Dlatego z pewną niezręcznością położył dłonie na dolnej części pleców Ruth, oddając uścisk. - Ja za tobą też, Ruth. Przecież wiesz, że cię kocham - mruknął cicho, wreszcie będąc zupełnie poważnym. Dziewczyna była dla niego ważna, niemal tak bardzo jak jego rodzona siostra i Ezra chciał, żeby była tego świadoma. Przejechał kciukiem wzdłuż linii jej kręgosłupa, gładząc ją delikatnie. - Ale mogłabyś być trochę niższa. Kiedy dorównujesz mi wzrostem, nie wyglądamy tak świetnie jak byśmy mogli - dodał po chwili, nie mogąc się powstrzymać od jakiegoś komentarza, który przekułby tę czułą bańkę, którą wytworzyła Krukonka.
Lubiła, kiedy Ezra się trochę popisywał. Stylem ubioru, zachowaniem, gestykulacją, czy słownictwem. Był tak niewymuszenie lekki w tym wszystkim, że Ruth zwyczajnie miło się na to patrzyło. Jednak im dłużej śledziła ruch kart, tym wyraźniej zaczęła dostrzegać w nich pewien mankament - mianowicie przez te ułamki sekund, w których rejestrowała talię nie tak bardzo rozmazaną jak podczas lotu wydawało jej się, że karty są jakby czymś popisane. Zupełnie, jakby Ezra oddał je przez przypadek młodszemu rodzeństwu do zabawy. -Jasne, że chcę, tylko coś chyba trochę pokiereszowane są te karty. Kto ci je tak zniszczył? - zapytała marszcząc brwi, będąc tym samym święcie przekonaną, że te zapisane skrawki, które zdołała dostrzec to zwykłe dziecięce bohomazy, albo mało śmieszny żart kolegów Ezry. Nie odpowiedziała nic, nie licząc wymownego uśmiechu na wzmiankę o domniemanych informacjach na temat Ezry w bazie pacjentów. Doskonale zdawała sobie sprawę z jego skąpego opisywania swojego życia wśród przyjaciół i przypisywała to jakiemuś wydarzeniu z przeszłości, które możliwe, że wywarło na mężczyznę taki wpływ, że teraz postanowił nic o sobie nie mówić. Tak naprawdę oceniała tę sytuację tylko w kategoriach, czy Ezra będzie szczęśliwy, czy nie, a szczęśliwszy był zdecydowanie, kiedy nikt nie wściubiał swojego wścibskiego nosa w jego sprawy, toteż Ruth nie zadawała nigdy zbędnych pytań. Tak czuli się w swojej dziwnej relacji zdecydowanie lepiej. Wszystko szło w jak najlepszym porządku. Dziewczyna beztrosko skakała na szpilkach po krzesłach, a chłopak zniecierpliwiony stukał palcami po blacie, więc wyglądało to jak standardowy koniec zmiany każdej recepcjonistki w Mungu, nie tylko młodej Szwedki. Niestety, z chwilą jej niekontrolowanego przypływu przyjaźni i rzucenia się Ezrze na szyję cały plan zwykłego popołudnia spalił na panewce. Ruth czując jego ciepło na swoich plecach na chwilę się rozpłynęła i zamarła bez ruchu, wpijając się w przyjaciela tak, jakby zbyt delikatny uścisk sprawił, że zaraz zniknie. Mógł jej nie mówić, że ją kocha... W takich momentach, choć jej rozum dokładnie znał pełną definicję "kochania" Ezry w odniesieniu do przyjaciółki serce podpowiadało, że trzeba zacząć szybciej bić. Na szczęście, kiedy ona nie domagała i podwinęła jej się uczuciowa noga Ezra zawsze był na posterunku ze swoimi głupimi żartami przywracającymi Ruth do pionu. Słysząc komentarz o jej wysokim wzroście odczepiła się od niego i z miną nieukrywanej dezaprobaty przyjrzała swoim szpilkom. -Mogłabym sobie skrócić nogi, ale wtedy raczej nie dałabym rady chodzić, a nie latam zbyt dobrze na miotle - powiedziała udając zasmuconą i momentalnie uciekła za blat w poszukiwaniu pozostałych rzeczy do spakowania. -Naprawdę dawno się nie widzieliśmy... - dorzuciła z sentymentem, chwytając za klucze. Przecież ostatnio wydarzyło się tyle rzeczy, o których Ezra nie wiedział, że Ruth wydawało się, że nie widzieli się co najmniej kilka lat. Choć to może i ona tak przyspieszyła na koniec studiów i nie patrząc na innych zaczęła w końcu inwestować w swoje życie? Mieszkanie, praca i praktyka musiały to potwierdzać, tylko co z tego, skoro nie mogła się z tym nikim dzielić wieczorami przy herbacie? Czy w życiu nie ma półśrodków? Czy decydując się na karierę kobieta automatycznie przekreśla szansę na cudowne życie z kimś? A co z jej rodzicami? Aha, no tak - jej matka z braku czasu zabrała się za mugola. To Ruth już chyba woli być sama. Nie, nie sama. Z fantastycznymi, najlepszymi przyjaciółmi, którzy nadają sens jej życiu i nigdy, przenigdy jej nie skrzywdzą. Dla takich ludzi warto się starać. -No dobrze, to może zróbmy tak, że na tę kawę zaproszę cię do.... - tutaj Ruth zaczęła udawać werble uderzając na przemian otwartymi dłońmi w blat - swojego nowego mieszkania - uśmiechnęła się pokazując z dumą swój dziecięcy rozpromieniony wyraz twarzy. Wprowadziła się całkiem niedawno, na dobrą sprawę nie zdążyła poznać jeszcze wszystkich kątów, choć było ich niewiele i były niespecjalnie duże za tę cenę, ale to wciąż jej - własne - mieszkanie! Była dumna, jak nigdy dotąd mogąc zaprosić przyjaciela na kawę do swoich czterech kątów. Tyle mu musi opowiedzieć. O pracy, o planowanym stażu, o zdanym prawku na motor i planach zakupu Bravo wzorowanego na Harleyu Davisonie, o jej paskudnym kierowniku i o tym, jak kiedyś będzie sławna i bogata... Wymieniając te wszystkie sprawy w myślach przyłapała się na tym, że faktycznie miała także nieodpartą ochotę dowiedzieć się co u niego. Tak po prostu, bez interesownych zdań i czynności, usiąść przy kawie i posłuchać jak płynie życie jej ukochanemu Ezrze. Uśmiechnęła się pod nosem na tę myśl i zgarnąwszy wszystkie niezbędne rzeczy do torebki poszła przodem wskazując kierunek koledze. -Chodźmy, i tak za chwilę przyjdzie koleżanka - dodała usprawiedliwiając się, ale na wszelki wypadek pozwoliła sobie i mężczyźnie wyjść dopiero wtedy, gdy minęli się w drzwiach z recepcjonistką, która i tak zawsze przychodziła wcześniej. Ruth może i miewała szalone pomysły, tak jak ten z zegarem, ale przecież nie zostawiłaby recepcji bez opieki, dlatego nie trudno się dziwić, że nawet jej spontaniczne akcje były jakkolwiek wcześniej planowane po to, żeby nie zrzucić sobie na głowę jeszcze więcej problemów. I tak miała wystarczająco.
zt
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Pokiereszowane? Zepsute? Gdyby Ezra nie używał od czasu do czasu zaklęć odnawiających ta talia pewnie przestałaby istnieć! Przez chwilę nie rozumiał więc o czym mówiła Ruth. Rogi nie były pozaginane ani zabrudzone... Dopiero po momencie zrozumiał, że miała na myśli te cudowne autografy. Dla niego były tak integralną częścią talii, że nawet ich nie zauważał. - Cóż. Dziewczyny. Wszystko wraca jak zawsze do tego tematu, a wbrew pozorom robię w życiu coś więcej niż randkowanie. Tak jak o tym rozmawiamy to czuję, że powinienem pójść na odwyk od miłości i znaleźć sobie inne hobby - zaśmiał się sam z siebie, po czym zaczął wybierać poszczególne karty, aby zobrazować przyjaciółce, o czym mówi. - To historia moich najważniejszych związków. Chociaż na tej - Wyciągnął Asa Kier i podał Krukonce - podpisała się najważniejsza kobieta w moim życiu, czyli moja siostra. Nie zdążył ugryźć się w język zanim to czułe stwierdzenie uciekło z jego ust. Mało kto wiedział, ze w ogóle miał siostrę - może dlatego, że dziewczyna nie chciała się do niego przyznawać, a on respektował jej decyzję? - O, a tu jest... Nie, poczekaj. Nie mam pojęcia. To musiało być naprawdę dawno. Erado. - Stuknął różdżką w kartę i czarny autograf z dziewiątki pik zniknął. Wzruszył ramionami i ją również wcisnął w dłonie Ruth. - W takim razie proponuję, żebyś ty zajęła to miejsce. Lub jakiekolwiek inne. Wybierz sobie kartę - każdą oprócz Damy Kier, bo ona czeka na tę moją jedną jedyną wybrankę. Teraz już wiedziała. Czy było to coś istotnego? Nie bardzo. Ale gdyby Ruth postanowiła dokonać małego śledztwa, za pomocą jego drobnego artefaktu mogłaby dużo zdziałać. Dotrzeć do osób, które znały część jego przeszłości i potem złożyć to w całość. Ale nie sądził, by taka była. - Ktoś musiałby cię wtedy nosić, więc masz rację, już wolę przyjaciółkę-żyrafę - zaśmiał się. Tak naprawdę wzrost Ruth wiele ułatwiał. Na przykład, kiedy mijali się na korytarzu, nie było sposobu aby nie dostrzegł jej twarzy wybijającej się ponad tymi drobniutkimi i niewyrośniętymi dziewczynami. Jego brwi wystrzeliły do góry, kiedy Krukonka wspomniała o własnych czterech ścianach. - Kiedy dorobiłaś się własnego mieszkania? I nie zaprosiłaś mnie pięć minut po dokonaniu zakupu na oblanie tego niesamowicie ogromnego kroku w samodzielność? Co prawda bezalkoholowym szampanem, ale hej, nie można tego pominąć! Poczekał, aż dziewczyna zbierze wszystkie swoje rzeczy - względnie cierpliwie, bo wcale a wcale nie podrygiwał nogami - i przytrzymał jej drzwi, kiedy wychodzili. Maniery w końcu zawsze go obejmowały... I nawet ta nieznajoma recepcjonistka nie zwróciła jego uwagi. Właściwie to chyba nawet na nią nie spojrzał. Wieczór spędzony z Ruth na wzajemnym wymienianiu się historiami z czasu rozłąki był o wiele bardziej absorbujący niż ktokolwiek czy cokolwiek, co mogłoby przejść przez drzwi tego budynku.
[zt]
Aleksander Cortez
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 194
C. szczególne : Kruczoczarne, kręcone, długie włosy (od ostatniego pobytu w szkole jeszcze dłuższe) luźno opadające. Ubrany w wszystko co wygodne i swobodne - brak garniturów. Karnacja skóry znacznie ciemniejsza. Opalił się w tym Meksyku.
Pojawił się na terenie szpitala cały pobity i opuchnięty jakby to kila osób się nad nim znęcało. No cóż niestety była to prawda, lecz nawet nie miał możliwości przyjrzeć się swoim katom. Ledwo dotarł do szpitala bowiem prawie nic nie widział na oczy tak bardzo były opuchnięte. Warga rozcięta, a nos zapewne złamany. Pielęgniarka jak go tylko zobaczyła od razu pokierowała go do lekarza uznając, że może mieć jakieś złamania, krwotoki wewnętrzne i wstrząśnienie mózgu. Leżał na łóżku operacyjnym bardzo długo, a magowie za pomocą różdżek zaczęli doprowadzać go do normalniejszego stanu. Dali kilka mikstur na to by opuchlizna szybciej zeszła. I tak resztę będzie musiał sobie załatwić u matki. z/t
Wiliams. Jones. Roberts. Johnson. Lewis. Brown. Zaraz... Jaki Brown?! Wright! Chłopak tego dnia w ogóle nie myślał. Miał definitywnie jeden z tych dni, kiedy mózg nie chce współpracować i wyjątkowo jest bezużyteczny. Ile razy można wertować te same teczki pacjentów? No ile?! -Tom! Mówie do ciebie! - usłyszał głośny ton niejakiej Beth, która tego dnia miała tę "przyjemność" być z nim na zmianie. Gdyby nie to, że pomachała mu ręką przed nosem, pewnie dalej mogłaby bezskutecznie próbować się do niego dobijać. Brawa za wytrwałość! -Przepraszam cie, zawiesiłem się. Co mówiłaś? - powiedział, odwracając się w jej stronę. -Co ty dziś jesteś taki... Sama nie wiem. Ja bym to zrobiła w pięć minut a ty męczysz się z tym już godzine. - mruknęła wracając do swojej obowiązków. -A są ci potrzebne? Bo jak tak, to ja już kończe właśnie... I trach! Odwracając się na krześle z powrotem przodem do biurka łokciem strącił na ziemię wszystkie teczki, z których arkusze papieru szybko znalazły drogę ucieczki. Westchnął i przymknął oczy, jakby nie dowierzał, że ten dzień jeszcze się nie skończył. Elisabeth zaśmiała się i poklepała go po ramieniu. -Właśnie o tym mówiłam - rzuciła.- Zostaw to już. Ja to zrobię. Ty idź zrób sobie kawy. Koniecznie mocnej, bez mleka. Na ogół Thomas był roztrzepany. I to bardzo roztrzepany. Potrafił codziennie coś zgubić i większość tych rzeczy raczej przepadało na zawsze. Ot taki talent. Jednak tego dnia miarka się przebrała. Miał nadzieję, że wyczerpał limit pecha na chwilę obecną. Wracając do recepcji z kubkiem aromatycznego napoju z kofeiną, natknął się po drodze na ojca, który schodził właśnie z dyżuru. Woobin był pielęgniarzem na oddziale wypadków przedmiotowych i zawsze po swojej zmianie miał do opowiedzenia jakiś ciekawy przypadek pacjenta. Cóż poradzić na to, że czarodzieje czasami nie potrafią poprawnie używać przedmiotów zgodnie z ich przeznaczeniem. Kiedy Tom ponownie zasiadł za biurkiem w recepcji miał już lepszy nastrój i dużo więcej zapału do pracy. Pan Choi wiedział dobrze jak skutecznie poprawić synowi humor. Teraz tylko pozostało młodemu skupić się i nie narobić bałaganu w papierach, większego niż już tam jest. Fighting!
Praca recepcjonisty w Szpitalu Świętego Munga mimo obcowania z wieloma naprawdę wyjątkowymi przypadkami i pośredniego doświadczania ludzkich dramatów na co dzień była raczej dość monotonna i nieszczególnie przyjemna, ze względu na bardzo upierdliwych pacjentów. Bez wątpienia @Curtis Mousseau nie spodziewał się, że tego dnia podczas pracy spotka go coś o niego ciekawszego. Po odpowiedzeniu na wątpliwości setek kapryśnych osób do lady podeszła jedna z najładniejszych dziewczyn, jakie młody Puchon widział w ostatnim czasie. Bez wątpienia coś się stało - dziewczę jest bowiem bardzo zapłakane. Po krótkiej rozmowie dowiedział się się, że ojciec, którego zamierzała odwiedzić zniknął ze swojej sali. Ze względu na niewątpliwy urok dziewczęcia Curtis zdecydował się zostawić swojego kolegę ze zmiany samego i pomóc jej w poszukiwaniach.
Rzuć kostką, żeby zobaczyć co stało się później 1,2 - po długim chodzeniu po oddziałach wciąż nie możecie znaleźć ojca dziewczyny, w końcu jednak okazuje się, że mężczyzna jest właśnie poddawany zabiegowi, co doprowadza młodą dziewczynę do jeszcze większych spazmów płaczu. Chcąc zapanować nad jej emocjami podajesz jej eliksir spokoju z własnych zapasów - to okazuje się strzałem w dziesiątkę. Dziewczyna uspokaja się i w oczekiwaniu na koniec zabiegu wdaje się z Tobą w sympatyczną pogawędkę. Najwyraźniej bardzo jej się spodobałeś, bo zostawiła Ci adres korespondencyjny! Na dodatek zyskujesz 1 punkt z eliksirów - upomnij się o niego w odpowiednim temacie. 3,4 - podczas poszukiwań natykasz się na swojego szefa, który jest wściekły, że opuściłeś miejsce pracy bez pozwolenia. Otrzymujesz naganę, a szef potrąca Ci z pensji 20 galeonów. Odnotuj stratę w odpowiednim temacie. 5,6 - okazuje się, że dziewczyna w swoim roztargnieniu pomyliła piętra i po chwili bez problemu udało Wam się odnaleźć jej ojca. Wracasz do recepcji bardzo szybko, zadowolony z tego, że chociaż na moment oderwałeś się od codziennych zajęć.
______________________
Curtis Mousseau
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 1.88 m
C. szczególne : ślad po ugryzieniu na lewej nodze i wiele mniejszych blizn, wysportowany i zbudowany, lekki zarost, akcent francuski jednak potrafi go maskować
Zawsze chciał tu pracować. Dla mugoli wyglądało to, jak stare i opuszczone centrum handlowe, ale za to dla czarodziei mieściła się tu największa w kraju Klinika Magicznych Chorób i Urazów. Zawsze pełno tu uzdrowicieli, mających pełno roboty — podobnie Curtis, jako recepcjonista również niekiedy nie mógł wyrobić. Monotonność potrafiła dopaść w każdej pracy, zmęczenie również. Upierdliwi pacjenci? To już nie w każdej pracy. Ludzie potrafili wykańczać psychicznie, dlatego Mousseau nauczył się jednego — trzeba wszystko brać na luzie, bo inaczej długo się nie pociągnie. Nie spodziewał się, że tego dnia podczas pracy spotka go coś ciekawszego niż zazwyczaj. Odpowiadając na pytania naprawdę czasami idiotyczne i irytujące, już nie patrzył, kto do niego podchodzi. Nie starał się zapamiętać ich twarzy tak jak na początku. Nawet już mniej się uśmiechał. Chciał w końcu wrócić i odpocząć w dormitorium. I wtedy zjawiła się ona. Śliczna dziewczyna, która od razu zwróciła uwagę Puchona. Nawet taka zapłakana. Oczywiście, Curtis zaraz zapytał się, jak może jej pomóc. Szybko dowiedział się, że ojciec, którego zamierzała odwiedzić, zniknął z sali. Puchon niewątpliwie musiał pomóc tej młodej damie. Może nie powinien zostawiać swojego kolegi ze zmiany, ponieważ panował niezły sajgon, ale nie mógł zostawić tej biednej dziewczyny w potrzebie i takiej ślicznej. Curtis miał na drugie imię "pomoc" (w tym przypadku "dobra pomoc"). Okazało się, że dziewczyna była tak zakręcona, że pomyliła piętra. No cóż... Chociaż Mousseu, na chwile oderwał się od tej papierkowej roboty i ciągle czegoś chcących krnąbrnych pacjentów.
Jak to jest, że po tak długiej nieobecności w szkole i olaniu jej kompletnie Sunny dalej chciała zostać uzdrowicielką? Czy to w ogóle było jeszcze możliwe? Jej marzenia nie zmieniły się przez ten czas. Wciąż chciała pomagać potrzebującym jej pomocy. Od zawsze interesowała się magią uzdrawiania oraz eliksirami leczniczymi. By zostać uzdrowicielką potrzeba bardzo dużo pracy i chęci. Oczywiście miała obie potrzebne rzeczy więc to nie problem. Jednak jeden problem był. Jaki? Oczywiście brak osoby, która znała się na uzdrawianiu i która chętnie poprowadziła by Słoneczko w odpowiednim kierunku. Po długich przemyśleniach całej sytuacji postanowiła udać się do Św. Munga i odnaleźć @Matthew Alexander. Był on uzdrowicielem w owym szpitalu. Nie znali się, ale słyszała o nim wiele dobrego. Może był by skłonny dać puchonce parę cennych rad. Pełna nadziei i optymizmu Panna Saltzman udała się do szpitala. Oczywiście nie obyło się bez pesymistycznych rozmyśleń. A co jeśli powie jej, żeby spadała bo jest zajęty? Albo, że nie ma czasu bawić się w nauczyciela jakiejś głupiej dziewczyny, która olała szkołę bo taki miała kaprys a teraz wielce chce wrócić do nauki uzdrawiania? Już nieco podenerwowana dziewczyna pokręciła głową w prawo lewo i od początku by odgonić od siebie te okropne myśli. Wchodząc do pomieszczenia w którym znajdowała się recepcja poczuła znajomy zapach szpitala. Uśmiechnęła się delikatnie i odetchnęła głęboko. Podeszła niepewnie do recepcjonistki i przełknęła zdenerwowana śliwę. -Dzień dobry. Czy jest może Pan Matthew Alexander? -wydukała niepewnie. Recepcjonistka spojrzała na nią świdrującym spojrzeniem i odpowiedziała jednym zdaniem "Pan Alexander jest zajęty, proszę przyjść innym razem." Puchonka zacisnęła dłonie w pięści i odwróciła się tyłem do kobiety. Zrobiła kilka kroków ku wyjściu jednak szybko się zatrzymała. Zazgrzytała zębami i usiadła na jednym kilku foteli w pomieszczeniu. Dobrze, skoro jest zajęty Sunny poczeka. Nie ma problemu. Przyszła tu z ważną sprawą więc może poczekać z godzinkę, dwie a nawet dziesięć jeśli trzeba. W sumie nawet nie wiedziała ile czasu już siedziała w tej recepcji. Nudziła się i to strasznie. Przyjrzała się już chyba każdej rzeczy w tym pomieszczeniu. Kręcąc się niespokojnie w fotelu wbiła wzrok w drzwi obok recepcjonistki. Po kolejnym upływie dłuższej chwili wstała i niecierpliwie zaczęła krążyć po pomieszczeniu. Recepcjonistka co chwilę rzucała jej oburzona złowrogie spojrzenie. -Przecież nie będę siedziała tu nie wiadomo ile. Niedługo przyjdzie..na pewno.-wymamrotała do siebie pod nosem, nie przestając krążyć niespokojnie po recepcji.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Po części miał luzy, po części otrzymał dłuższy urlop po wypadku, który miał miejsce na terenach kulturowo bogatego Meksyku. Może nie chciał, a może wynikało to z czystej złośliwości troski osób pracujących na oddziale - nikt nie chciał go narażać na straty i nikt nie chciał, żeby stał się chodzącym problemem. Dzisiaj wreszcie, po zagojeniu ostatnich ran, które zdobiły jego ramię już w postaci blizn, zdołał udać się do pracy po zapoznaniu całej familiady zwierzaków z innym zwierzakiem, mając w miarę stosowny ku temu humor. Większość osób go kojarzyła i znała, a w ciągu dziewięciu lat, dziewięciu wiosen całej kariery, spotkał się chyba niemalże z całym Londynem. Tu ktoś podczas latania na miotle spadł, tu ktoś zapoznał się z niezbyt przyjemnym skutkiem spotkania z hipogryfem, tu ktoś inny wykazywał objawy jednej z tych mniej pospolitych chorób, no i się narobiło. Może były to tylko i wyłącznie powierzchowne znajomości, co nie zmienia faktu, iż zarówno dobre oraz złe plotki opływały miasto pod jego nazwiskiem. Całe szczęście - sytuacja przypominająca bagno podczas spędzania wakacji jako opiekun w drugiej części świata nie wydostała się na zewnątrz i nie zasiała ziarna kłamstwa oraz braku rozwagi. Jednocześnie Matthew miał nadzieję, trzymał ją w jak najczystszym porządku, iż nauczyciel od ONMS ma na tyle oleju w swojej głowie, iż nie będzie rozpowiadał rozpustnego wieczoru, który w ogóle się nie wydarzył. Niestety - dotarcie do Cromwella było niczym rzucanie grochem o ścianę, spowite przy okazji śmiechem okoliczności czasu śmiejącego się mu czasami aż zbyt często w twarz. Nie spodziewał się, że dzisiaj spotka go coś innego. Owszem, praca jako uzdrowiciel zdawała się być czasochłonna - były jednak takie dni, kiedy tej roboty było o wiele mniej, a jedyne, na czym należało się skupić, to uzupełnianie kart medycznych, raportów z leczenia oraz podsuwanie ich do szefostwa w celu załatwienia sobie większego spokoju. Każdy wiedział, że mężczyzna wędruje między oddziałami, wpycha ręce tam, gdzie się da, aczkolwiek w tym pozytywnym znaczeniu; przyjmuje na barki więcej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Postanowił jednak znaleźć odrobinę czasu dla siebie w całym życiu, nie kierować się głównie sytuacjami na szpitalu, zadbać o swoje zdrowie psychiczne, które wymagało natychmiastowego wsparcia - dotykał tafli wody nieustannie, starając się zanurzyć w niej pełną rękę, aczkolwiek nadal odczuwał w pewnym stopniu strach. Bał się, że chęć zwyczajnego zadbania o siebie przerodzi się w obojętność wobec innych. Nie chciał - zmieniać się na gorsze, chciał zrobić krok do przodu, chciał po prostu znaleźć w pewnym stopniu samego siebie w tym całym bałaganie; a niestety, odtrącił siebie wiele lat temu. - Alice, oto raporty. - powiedział do recepcjonistki, przekazując jej konkretne papiery, które następnie trafiły do systemu. Może nie był to jakiś wybujały, pełny technologii, aczkolwiek utrzymujący względny porządek na szpitalu. Nikt nie chciał, by robota papierkowa utrzymała ich na sznurkach i skręciła jednocześnie karki - poza tym, każde informacje należało zaktualizować. Zauważył pewne zbulwersowanie z jej strony, pewnego rodzaju niechęć, spojrzenie złowrogo w stronę sali, gdzie kręciła się pewna dziewczyna. Zdziwił się, mruknął cicho pod nosem, ruszył dalej, stawiając kroki w korytarzu i mając na sobie kitel. Właśnie ją mijał, rzucając spojrzeniem charakterystycznych, niebieskich tęczówek na jej lico, gdy nagle usłyszał, mimo względnego gwaru panującego wokół niego, pewne słowa wychodzące ze strony ust młodej damy. - Szuka pani kogoś? - zapytał, przeczuwając, że sprawa jest bardziej skomplikowana - tym bardziej, iż ta kręciła się nieustannie. Wyczuł - niepokój, niepewność, jednak skierowaną wobec czego, wobec kogo? Chyba nie trzeba wspominać, jaką minę miała recepcjonistka?
Panna Saltzman kręciła się po pomieszczeniu kręcąc głową na boki. Gdyby tak teraz ktoś ją zobaczył pomyślałby, że jest chora psychicznie i wysłałby ją do psychologa lub psychiatry. Na szczęście jednak nikt nie odważył się skomentować jej zachowania. Nie przerywając wykonywanej czynności zerknęła na zegar i westchnęła cichutko. Ok, spędziła tu już sporo czasu a mężczyzny ani śladu. A może on jednak tutaj był tyle że dziewczyna go nie rozpoznała? Co jeśli tak było?! Z przerażeniem wymalowanym na twarzy zatrzymała się gwałtownie by rozejrzeć się po pomieszczeniu i właśnie w tym momencie zauważyła mężczyznę stojącego obok niej. Otworzyła szerzej oczy by zaraz zrobić krok w tył. Przyjrzała mu się uważnie by stwierdzić czy to nie czasem ten którego szukała. Właściwie nigdy nie widziała Matthew na oczy. Słyszała tylko opowieści o nim, o jego charakterze i wyglądzie. W sumie wyglądał całkiem podobnie do tego mężczyzny z opowieści. Pytanie wyrwało ją z zamyślenia. -Tak, znaczy dzień dobry..-wydukała zmieszana i niepewna tego co w tej chwili się działo. -Czekam na Pana Matthew Alexander. Recepcjonistka powiedziała, ze jest bardzo zajęty. Jednak potrzebuję z nim pilnie porozmawiać. Wie Pan może do której pracuje? Może będzie miał niedługo przerwę czy coś.-wyjaśniła szybciutko i odwróciła wzrok. Jednak rozmowy z lekarzami nie były jej mocną stroną. Wbiła wzrok w podłogę czekając na odpowiedź swojego rozmówcy. Ciekawe czy wiedział coś na temat osoby której szukała. A co jeśli minęła się z Matthew i ten wyszedł już do domu? Powinna być o wiele czujniejsza. "Kurka wodna"-pomyślała marszcząc zabawnie nosek. Ostrożnie uniosła wzrok by zmieszana spojrzeć na lekarza. Odgarnęła z policzka zbłąkany kosmyk kasztanowych włosów po czym wetknęła go za ucho. Może lepiej by było gdyby wysłała mu jakiś list a nie przychodziła do pracy go nękać. A co jeżeli ten nie miał najmniejszej ochoty jej wysłuchać. Jeśli był tak bardzo zajęty jak powiedziała kobieta w recepcji powinna po prostu sobie pójść i się nie narzucać. Mówi się trudno prawda? Gdyby nie rzuciła szkoły nie potrzebowała by pomocy i nie marnowała by cennego czasu uzdrowiciela. A tak? Musi teraz wszystko nadrobić i potrzebowała w tym pomocy eksperta. Słyszała, że właśnie on jest najlepszy z najlepszych dlatego też postanowiła poprosić go o pomoc.