Tutaj uzdrowiciele z oddziału wypadków i urazów zajmują się się osobami które trafiły do szpitala z powodu zatruć wywarami bądź roślinami. Trafiają się pacjenci z wysypkami, wymiotami, jak i niekontrolowanym chichotem.
Całe przedpołudnie minęło jej na przeglądaniu dokumentów otrzymanych od genewskiego Biura Bezpieczeństwa, które bardzo skrupulatnie podchodząc do jej zmiany miejsca zamieszkania i – oczywiście – stanowiska, zasypało drobną Szwedkę całą masą pergaminu do podpisania. Spędziła nad tym stanowczo zbyt wiele czasu, sugerując się starą zasadą nie markowania swoim nazwiskiem niczego, czego by wcześniej dobrze nie przeanalizowała, ale początek lipca wydawał się być o wiele lżejszy w tej materii, niż zabiegany czerwiec. Ruth odstawiła w zamyśleniu filiżankę z zimną już kawą i powróciła do studiowania grubych rolek pergaminu, ale zajęcie było tak szalenie nieabsorbujące, że już po minucie wstała, żeby otworzyć okno. Na dobrą sprawę mogłaby zrobić cokolwiek innego, byleby nie czytać tych administralnych głupot. Nic wielkiego się przecież nie działo, ostatecznie dokładnie znała procedurę nieujawniania tych wszystkich sekretów, nieoczerniania pracodawcy a zresztą – komu niby miałaby powierzać te strzeżone tajemnice? Uczniom w Hogwarcie? No jasne, a może ktoś podejrzewał ją o zamiar organizacji spotkania z nauczycielską śmietanką celem wyartykuowania jakichś kompletnie bezsensownych tematów w stylu „Panie Fairwyn, Panie Craine, macie ochotę może poznać parę fajnych zaklęć?”. Całe zamieszanie związane z poprzednią pracą Ruth było dla niej samej tak niewiarygodnie przesadzone, że mimo świadomości zagrożenia, nie rozumiała tej genewskiej, paranoicznej wręcz obawy o wszystko. Za oknem, które właśnie otworzyła, rósł wielki, bardzo stary już bez, który od maja zdążył już całkiem przekwitnąć, więc wyglądał właściwie jak zielony, nijaki krzak w zielonym, nijakim ogrodzie. Dla Ruth był jednak najpiękniejszym wspomnieniem z dzieciństwa, kiedy płakała, nie mogąc dostrzec fioletowych kwiatów pod śnieżną kopułą szczelnie okrywającą roślinę, a jej babcia czarowała ten sam śnieg, aby stworzyć wnuczce wyjątkowe ukwiecenie bzu. Wittenberg zatrzymała się u tej czarodziejskiej rodziny, bojąc się, że wracając do mugolskiego dziadka najzwyczajniej w świecie może mu tym zrobić krzywdę. Stary Larsson ze swoją wspaniałą żoną wyjechał na zasłużone (choć Ruth wcale by tak nie powiedziała) wakacje, więc jego ukochana wnuczka miała cały apartament dla siebie, po tym jak spaliła swoje wynajmowane mieszkanie i nie planowała już rozglądać się za kolejnym – a przynajmniej nie w Szwecji. Wpatrywała się w krzew tak długo, że o mało nie dostała w twarz świeżą prasą, robiąc unik w ostatnim momencie i z niedowierzaniem wpatrując się w mizerny papier. Właściwie to chyba nikt się nie obrazi, jeśli odłoży papierologię na chwilę i wybierze się do cukierni po kawałek ciastka umilającego czytanie. Ostatnio nawet otwarto tu nową, całkiem niedaleko i mimo, że założycielami był podobno szwajcarski ród czarodziejów, od którego to państwa Szwedka chciała sobie zrobić wolne, skusiła się na dwa duże kawałki tortu czekoladowego, kilkanaście przepięknie zdobionych pralinek i bezę z owocami. Ku jej zdziwieniu nie mogła się doprosić ani o kociołkowego pieguska, ani o czekoladową żabę, dosłownie o nic, co jadła w Anglii przez okrągłe dziesięć lat, a ekspedientka na wszystkie te pytania odpowiadała wyłącznie urażonym wyrazem twarzy. Wittenberg nie zdążyła dobrze usiąść w fotelu, z niedojedzoną bezą na stoliku, omal nie wypluwając całej kawy na trzymaną w ręku gazetę. Rozpoznała mężczyznę na zdjęciu i jak stała, tak wypadła z apartamentu, przeskakując schody co dwa stopnie, już po dwóch minutach dobiegając do najbliższego świstoklika do Londynu. Nie zdążyła nawet dobrze nań spojrzeć, a jakiś miły jegomość w cylindrze poinformował rozdygotaną Szwedkę, że do odlotu została jeszcze godzina i pośpiech absolutnie nie jest tu wskazany. Czas transportu świstoklika nie był winą nieznajomego, więc Ruth pozwoliła sobie tylko na obojętne spojrzenie, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę i myśląc w tym samym czasie, czy ma opcję szybszego transportu do Londynu. Nie śledziła zbyt intensywnie dekretów londyńskiego ministerstwa, więc nie była pewna, czy poruszanie się z prędkością nadświetlną magicznym motocyklem nie nadaje się pod jakiś paragraf. Nie należy się jednak spodziewać, że Ruth nagle zaczęła egzekwować prawo – po prostu złapanie wiązałoby się z opóźnieniem, na które teraz absolutnie nie mogła sobie pozwolić. Szpital nie zmienił się w jej oczach wcale, od kiedy po raz ostatni zakończyła tu zmianę ponad rok temu. Przy ladzie wciąż siedziała jej młodsza koleżanka, tylko już bez tego niedorzecznego mundurka z wyfruwającymi motylami przy najdrobniejszym ruchu. Szwedka wpadła przez drzwi wejściowe, choć jej poddenerwowanie można było poznać wyłącznie po szczegółach jak szybszy krok i głośne stukanie obcasami – nie miała w zwyczaju wylewać na innych swoich uczuć i tym razem pozostawiła swoje obawy wyłącznie dla siebie. Mimo wszystko znajoma rozpoznała temat. -Ruth twój... – zaczęła, ale nie skończyła, bo Wittenberg oparła dłonie na skraju blatu niemal z hukiem i nachyliła się, pełna czujnego spojrzenia, w stronę recepcjonistki. -Gdzie on jest? - zapytała tonem nieznoszącym sprzeciwu, nie zważając na to, co miała jej do powiedzenia dziewczyna. I tak pewnie było to to, co Ruth już przecież wiedziała. -Nie mogę... – biedna pracownica znów nie skończyła, bo była krukonka ponownie przerwała jej w połowie zdania. -Gdzie on jest? -Dziewczyno, ja serio nie mogę... – zaczęła zawodzić tamta, ale Wittenberg tylko przewróciła oczami i zrobiła – tym razem – minę faktycznej obawy o następne kilka minut. Jednak po serii tłumaczeń i przypomnienia, jak Ezra przychodził tu w odwiedziny do Szwedki prawie całe studia, ostatecznie otrzymała numer sali i przebiegła długi korytarz wydawać by się mogło w sekundę, wpadając do pokoju Ezry całkiem, jak na nią, dynamicznie. Spał, wciąż spał. Nie chciała tego tłumaczyć inaczej, choć doskonale zdawała sobie sprawę, że to wierutne kłamstwo. Sen można było przerwać, oczekiwać jego końca po konkretnym czasie, jakoś go zracjonalizować... Tutaj wszystko pozostawało wielką niewiadomą. Bezradnie opadła na krzesło wiejące pustką przy łóżku przyjaciela i spojrzała na tę młodą, wiecznie roześmianą twarz z troską. Clarke, nie zostawiaj mnie...Nie teraz.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Godziny, które dla Ruth Wittenberg wypełnione były pracą i obowiązkami, dla Ezry stanowiły wyłącznie pustą, czarną dziurę, która niemal zaborczo rozkładała swoje macki, pochłaniając go bardziej i bardziej w swoje objęcia. Była bardziej bezwzględna niźli diabelskie sidła, wszak ta roślina atakowała okrutniej tylko, kiedy próbowano się z niej oswobodzić. Ezra nie pamiętał, by podejmował trud ucieczki. Ale tak naprawdę, co mógł wiedzieć, kiedy wszystko zlewało się w jedno, ostatecznie dając nic? Zapewne w oczach większości jego przebudzenie miało być niespodziewanym momentem, nagłym zrywem serca, które jeszcze nie było gotowe na odejście. Miało być jak głęboki haust powietrza, upragniony i wyczekiwany, nabrany przez osobę wyciągniętą bezwładnie z toni jeziora. Ezra Thomas Clarke był właśnie takim niedoszłym topielcem. Dryfował pomiędzy świadomością i nieświadomością, przekraczając granicę ciała ludzkiego. Istniał gdzieś na styku zmienności i trwałości, materii i ducha, czasu i wieczności. Choć ciałem znajdował się w szpitalnej sali, jego myśli i duch zdominowane zostały przez śpiączkę, wodzącą go za nos. Ezra wyznaczał granicę między dwiema rzeczywistościami, a zarazem je łączył - poprzez siebie i w sobie, jako dwa wymiary tej samej, jego własnej rzeczywistości. Naiwne byłoby sądzenie, że w jednej sekundzie mógłby wyrwać się tylko do jeden z nich. To nie była jedna chwila, ale cały proces. Proces wewnętrznej walki, który dla nieświadomego Ezry porównywalny był z ćwiartką wieczności. Zaczęło się od małej rzeczy; od drgnięcia powieki w swego rodzaju naturalnym tiku niż świadomej próbie otworzenia oczu. Od słabego, delikatniejszego niźli opadający na ziemię płatek kwiatu westchnienia. Od odstępującego od normy uderzenia serca. Od pierwszej myśli na wskroś przenikającej jego umysł. Ciemność. Wiła się pod jego powiekami jak wąż. Niemal słyszał jej kuszące, łagodne szepty, że o wiele łatwiej jest poddać się ciemności, że przecież... wcale nie chciał się budzić. Świat był zimny i szary, i taki wymagający. W ciemności nie musiał przejmować się niczym, choć świadomość samotności była niemal przytłaczająca. Nigdy nie czuł się tak opuszczony jak w tej chwili. Nie mógł jednak wiedzieć, że w tej walce nie był osamotniony, na żadnym jej etapie. Że były osoby, które przychodziły tylko po to, aby obserwować jego poddane bezwzględnej śpiączce ciało i czekać na choćby najmniejsze drgnienie któregoś z mięśni. Jeżeli jeszcze kiedykolwiek miało się to stać. I może to któreś z głupich, bezsensownych słów, wypowiadanych łamiącym się matczynym głosem wreszcie dotarła do uśpionej świadomości Ezry. Może dotarł do niego znajomy zapach, któremu zechciał zawierzyć. A może to kojący dotyk pobudził jego receptory na tyle, by jego ciało odebrało jeden ważny komunikat: Ezra Clarke musiał się obudzić. Podjął więc walkę. Walkę o odzyskanie władzy nad własnym ciałem czy choćby najmniejszym jego fragmentem - nawet palce rąk nie chciały ugiąć się pod jego wolą. Nie miał pojęcia, jak daleko zdążyły posunąć się wskazówki zegara, poczucie czasu zupełnie dla niego nie istniało, choć wszystkie inne bodźce odbierał niemal wyraźnie. Czasami szurnięcie krzesłem boleśnie wbiło mu się w umysł, niepożądane. Częściej dochodziły do niego szepty, zbyt odległe, by rozróżnić słowa. A potem znowu była ciasna jak kleszcze ciemność. Podobno tuż przed śmiercią można było doznać halucynacji. I właśnie za to Ezra wziął łagodny zapach perfum Ruth Wittenberg, który w pewnym momencie do niego dotarł. Nie mogło jej tu być. Nie mogła wiedzieć. Nie było jej tu. Ale właśnie ten jeden bodziec był przeważający; Ezra chciał spotkać niebieskie oczy przyjaciółki, choćby były wyłącznie złudzeniem poddającego się umysłu. To byłoby dobre ostatnie wspomnienie. Wkładając więc w to cały wysiłek, uchylił powieki... Jasność. Jego nieprzyzwyczajone do światła oczy w jednym momencie zalane zostały całym kolorytem zbyt jaskrawych wrażeń. Wszystko inne ciągle osnute było brakiem zrozumienia, a myśli nie chciały nadążać za wydarzeniami. Patrzył na nieco rozlewającą się postać Ruth Wittenberg, ale żadne słowo nie potrafiło opuścić jego gardła.
Mijały dłużące się minuty, tykanie zegara stawało się coraz bardziej nieznośne a powieki cięższe, mimo że na stoliku obok szpitalnego łóżka stał plastikowy kubeczek z kawą. Ruth cały ten czas spędziła w milczeniu, łamiąc się na kawałki po cichu, wręcz bezszelestnie. Nie potrafiła sobie poradzić z myślą, że mogłaby już nigdy nie zobaczyć tego ciepłego uśmiechu, że mogłaby nie usłyszeć tych serdecznych słów, które stawały się otuchą od przyjaciela w najczarniejszych dniach jej życia. Był jej wiernym stróżem, głosem rozsądku za bezmyślną odwagą kobiety, który bronił Ruth zawsze, nawet wtedy gdy myślała, że wcale tego nie potrzebuje. Także, a właściwie w szczególności, przed nią samą. Był zawsze. A teraz, kiedy już postanowiła, już spakowała rzeczy, już prawie dopięła sprawy związane z pracą, zniknął. Tak po prostu, nie pozwalając się jej przygotować, odszedł, dając się złapać w ciasny uścisk pustki o żadnej barwie, przepełnionej goryczą, której kobieta nawet nie potrafiła sobie wyobrazić. Gdzie teraz był? O czym myślał? Jak się czujesz, Ezro Thomasie Clarke, w tej bezkresnej nicości, czy ściga cię strach? A jeśli tak, to czy już cię dopadł? Życie śmiało się w twarz najardziej tym, którzy postanowili, że poskromią je według swoich potrzeb i pragnień, jakby wierzyli, jakże naiwnie, że wszystko da się zmierzyć, policzyć i w końcu – uzyskać wiarygodny wynik. Jedną z tych osób była Ruth, analizując każdą rysę na krawężnikach własnych przeżyć, wkładając pod lupę wszystkie usłyszane słowa i usiłując je sklasyfikować konkretną, choć nierealną specyfiką. Wręcz mogła usłyszeć, jak gromkim śmiechem wybuchał los raz za razem, kiedy już myślała, że wszystko ma pod kontrolą. Mikkel. Ministerstwo. Dorien. Genewa. Ezra. Roztarła obolałe mięśnie twarzy, z rosnącą rezygnacją i niepokojem, pozwalając aby kawa na stoliku obok zupełnie wystygła. Nic nie było już takie samo, żaden odgłos, żadnen deseń, żaden smak – wszystko zlewało się w niejasną, trudną do zidentyfikowania masę, która zabierała przestrzeń w jej płucach, ledwie pozwalając na płytkie oddechy. Wpatrywała się w nieruchomą, skamieniałą twarz mężczyzny usiłując odszukać w niej czegokolwiek, co zwiastowałoby powrót, czegoś co mogłaby traktować jako nadzieję sądząc, że była obecnie jedynym, co mogło ją nasycić. I tylko perfumy, używane nieprzerwanie od czasu przeprowadzki do Hogsmeade, pozostały te same – zapach, który czuła w amortencji, który wypełniał przestrzeń jej mieszkania jak wtedy, gdy pokazywała Ezrze glob po raz pierwszy, zdradzając mu jedną z największych tajemnic swojego ówczesnego życia. Nie zostawiaj mnie... I wtedy jego powieki się poruszyły. Przez Ruth przeszedł dreszcz, który mogłaby porównać do ekscytacji pomieszanej z niepokojem i, choć obiecała sobie, że od razu powiadomi uzdrowicieli, wyciągnęła do przyjaciela dłoń, żeby pogładzić jego blady policzek. -Ezra... Ezra... – zaczęła, ale nie umiała powiedzieć wiele więcej z jednej strony powodowaną szokiem niemocą, z drugiej świadomością konieczności zapewnienia mężczyźnie spokoju. -Słyszysz mnie? - złapała jego dłoń w swoją, ściskając z podobną czułości delikatnością, wyczekując poruszenia palcem, jakiegoś słabego spięcia mięśni, byle tylko dał znak, że rozumie. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że po tych wszystkich spędzonych razem latach jej charakter zmodyfikował ogromnie istotny wniosek – bardziej bała się śmierci Ezry, niż swojej własnej.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Merlin sam wiedział, że Ezra nigdy nie chciał być przyczyną tak bolesnych emocji i myśli, które teraz mimowolnie rozbijały się po głowie Wittenberg pod hasłem nieprzewidywalnego "gdyby". Nie było sprawiedliwe, że to ją teraz gryzły te wszystkie wspomnienia. Wolałby budzić się w samotności, nawet jeśli była przykra, niż skazywać przyjaciółkę na podobne myśli. Tym bardziej kiedy czas nie był po ich stronie - przy ich ostatnim spotkaniu nasuwał się wniosek, że niemożność zatrzymania się w danej chwili była bardzo okrutna, teraz za to chyba oboje żałowali, że minuty tak bardzo się dłużyły. Zawsze los działał na przekór im; nie podobało mu się takie poczucie humoru. Kiedy zaczynał się stopniowo wybudzać, jednego był pewien - nie chciał żadnych uzdrowicieli wokół siebie, otuchę i siłę w tej dziwnej i niepojętnej jeszcze przez niego sytuacji odnajdując w obecności bliskiej osoby, jedynej, która tak niezachwianie trwała u jego boku przez te wszystkie lata. Mogli się prześcigać w argumentach, które z nich częściej niosło drugiemu dobrą radę lub pociechę, ale prawda była taka, że tu nie można było wyłonić zwycięzcy. Ezra bez Ruth byłby nikim - wciąż był jej wdzięczny, że wyciągnęła do niego rękę, kiedy nie potrafił odnaleźć się w Hogwarcie, zupełnie oderwany od dotychczasowego życia. Clarke może rozumiał ludzi, ale tylko Ruth tak naprawdę rozumiała Ezrę i tylko ona miała prawo powiedzieć, że go znała. Znała i akceptowała, i być może dla wielu była to mała rzecz, lecz dla niego miało to niesamowitą wartość. Z Ruth nie musiało go łączyć pokrewieństwo, aby śmiało powiedział, że Szwedka należała do jego rodziny. I dlatego właśnie jej chciał przy szpitalnym łóżku, nie lekarzy, którzy zaczęliby świecić mu po oczach, sprawdzać tętno i badać na inne sposoby. Łagodny dotyk jej ciepłej dłoni na policzku był wystarczający, dawał poczucie bezpieczeństwa. I dlatego jeszcze gorzej się czuł z tym, że nie potrafi jej odpowiedzieć natychmiast. Wszystko na razie tkwiło w jego oczach, ale to przecież nie znaczyło jeszcze całkowitego przebudzenia. Musiał jej pokazać, że był świadomy. Czuł i rozumiał. Być może zbyt szybko próbował dokonać zbyt wielkiego kroku. Chciał jakoś odpowiedzieć na zaniepokojone nawoływanie jego imienia "Ezra Clarke, nie Ezra Ezra" pomyślał nawet i rozbawiło go to wewnętrznie bardziej niż powinno. Może jakiś przebłysk humoru pojawił się w jego oczach? Nie potrafił tego jednak wyartykułować. Westchnął za to głębiej, a jego klatka piersiowa wyraźnie się poruszyła. Tak jak chwilę później poruszyć się miały jego palce w bardzo nieznacznym geście, po pełnej paniki chwili, kiedy wydawało mu się, że nie władał nad ręką. Ale przecież nie było powodu, dla którego miałoby się tak stać. Miał nadzieję, że to wystarczy, aby Ruth odetchnęła i odpędziła zmartwienia ze swojego serca. Przymknął na chwilę powieki, które wciąż były trochę ciężkie, biorąc równomierne oddechy. - Słyszę - powiedział wreszcie, ale dźwięk, który wydobył się z jego gardła nie był głosem, który chcieliby oboje słyszeć. Pobrzmiewała w nim jakaś niemoc, która zupełnie do niego nie pasowała. - Skąd wiedziałaś? - Wiedział przecież, że Ruth miała bardzo ograniczony kontakt ze światem, nie mówiąc już o tym, jak złe łącze miał świat, jeżeli bez zgody Wittenberg chciał ją odnaleźć. A jednak siedziała przy jego łóżku. I Clarke, mimo umykania mu pewnych szczegółów, nie miał wątpliwości, że nie był to sen ani wyobraźnia.
Tak bardzo niepodobny do Ezry był głos, który wydobył się z jego gardła przy pierwszym słowie, że zaskoczona Szwedka zapominając, jak musztrowała przyjaciela w tej kwestii przez okrągłe dziesięć lat, zacisnęła swoją dłoń w jego jeszcze mocniej. Słyszał, mówił, co prawda jeszcze słabo, ale to wciąż była mowa - a to znaczyło, że żył. Ruth skarciła samą siebie w myślach za to ziarno niepokoju, które kazało jej myśleć, że Ezra Clarke, ten sam, który swoim promiennym uśmiechem rozpraszał całe zło w promieniu całego miasta, miałby poddać się jakiejś niezaradnej ciemności, która najprawdopodobniej nawet nie wiedziała, gdzie go szukać w zawłaszczonej przez sen krainie, nie wspominając o jakimkolwiek ściganiu młodego krukona. Wciąż był jednak słaby i Ruth zdawała sobie sprawę, że wkrótce będzie musiała pozostawić to miejsce uzdrowicielom, bo jakkolwiek Ezra ich nie lubił, umiejętności magiczne Wittenberg w tej materii kończyły się na dobrym słowie, bo o dobrych zaklęciach uzdrawiających nigdy nie było w ogóle mowy. Błysk ulgi w oczach Szwedki nie zgasł nawet wtedy, gdy chłopak zapytał o genezę jej wizyty w Świętym Mungu. Cóż, trudno powiedzieć, że nie było jej trochę niezręcznie w związku z tym, że przez skrajne zaniedbanie przyjaźni musiała dowiadywać się tak istotnych rzeczy z gazet, ale nie był to też czas na roztrząsanie jej win względem Ezry, które ewidentnie powinna mu odkupić, choć może niekoniecznie w tym momencie. Zamiast tego postanowiła skupić się na jego stanie zdrowia i radości przepływającej jak przyjemny prąd przez jej ciało, warunkowanej przekonaniem, że jej najdroższy przyjaciel jest cały i zdrów. -Z gazety, wszędzie o tym piszą... Wiem, jak to brzmi, powinnam być przy tobie wcześniej - stwierdziła spokojnym, acz dobitnym tonem, bardziej dając tę delikatną reprymendę sobie, niż wynikałoby z adresata tej wypowiedzi. -Przepraszam - zmarszczyła brwi - Potrzebujesz czegoś? Mogę zawołać uzdrowiciela - zapytała, w końcu odrywając swoją dłoń od jego. Był blady jak kreda, choć widziała po jego twarzy, jak silny próbował teraz się wydawać. Nie dała, choć bardzo chciałaby się teraz oszukać i szukając wzrokiem pozostawionej tu przez pielęgniarkę szklanki wody, mimowolnie wciąż zaciskała brwi w wyrazie zmartwienia. W końcu odnalazła mały kubek z uchem, stojący po drugiej stronie szpitalnego łóżka i przywołała go do siebie bezróżdżkowo, stawiając wodę na niewielkim blacie bezpośrednio obok Ezry. -Oj Ezra... - zaczęła, kręcąc głową, jakby zrobił coś, za co należy mu się wittenbergowa reprymenda - Nie wolno tak straszyć najlepszych przyjaciółek, bo już całkiem odejdę od zmysłów przez ciebie - przyznała z udawanym wyrzutem, przez krótką chwilę zaciskając usta w wąską linię, jakby była wysoce niezadowolona z postępowania Clarke'a. I może nawet gdyby nie znał jej te wszystkie lata, uwierzyłby, że Wittenberg właśnie próbuje mu przełożyć, jak okropnie nieładnie z jego strony było wypicie trucizny. -Żarty o wczuwaniu się w rolę opowiedzą ci inni - uśmiechnęła się i pogładziła go po wierzchu dłoni, badając, czy ciepło jego ciała wraca do zdrowej wartości lub też - choć pewnie sama Ruth by tego nie przyznała - chciała fizycznie czuć, że Ezra jest tuż obok. Cały, zdrowy i bezpieczny.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
To nie był jego czas - Ezra nie założył jeszcze własnego mini zoo, nie został światowej sławy aktorem i nie dostał nawet świadectwa ukończenia szkoły. Nie mógł przecież zostawić aż tak wielu niedokończonych spraw, a pozostawała jeszcze kwestia kilku niezakopanych dotąd toporów wojennych... Ciemność nie mogła więc walczyć z ezrowym perfekcjonizmem, który domagał się posprzątania całego życiowego bałaganu. Tak lekko być nie mogło. Ezra zdążył pogodzić się z tym, że zajęcie Ruth wymagało od niej całkowitego wyalienowania się ze społeczności i nie miał jej zupełnie za złe tego, że dziewczyna osobiście nie znajdowała się na widowni w momencie wypadku. Zmarszczył więc tylko brwi i nieznacznie poruszył głową w skinieniu; nie miał pojęcia, że wszystko rozniosło się aż po wszystkich gazetach. Zresztą, jego wspomnienia były rozmazane, a całe zdarzenie wydawało się być bardzo nierealne. - Nie przejmuj się, teraz jesteś - odparł i także w słabym głosie Ezry dało się usłyszeć dobitną nutkę, która nie dopuszczała możliwości kłótni na ten temat. Ruth chyba nie chciała przemęczać Ezry poprzez wdawanie się w dyskusje, które i tak nie mogłyby się rozwiązać. Zarówno Ezra, jak i Ruth, mieli swoją rację. - Nie. Pomożesz mi zaraz usiąść? - poprosił ją, potrząsając głową w kwestii uzdrowiciela. Ezra potrafił być równie uparty, co jego przyjaciółka. Musiał jednak przyznać, że rzeczywiście jego gardło przypominało papier ścierny i każde słowo było swego rodzaju wyzwaniem. Woda była zatem świetnym pomysłem, gdyby tylko mógł znaleźć się w odpowiedniej pozycji. Nie czekając na odpowiedź i ewentualne wyrażenie wątpliwości przez Ruth, spróbował się zaprzeć, by wprawić w ruch zastałe mięśnie. Ruth mogła to obserwować lub mu pomóc. - Pamiętasz, jak zabrałaś Leonardo na wycieczkę życia? Rok czekałem, żeby się zemścić - poinformował ją z małym uśmiechem, jakby wypicie wywaru żywej śmierci i wszystko to, co zdarzyło się w międzyczasie zostało przez Ezrę ukartowane, żeby doprowadzić do tego momentu stanowiącego pstryczek w nos dla Wittenberg. - Przepraszam - dodał zaraz, kontrastując niezadowoloną minę przyjaciółki z wyrazem głębokiego aktorskiego smutku zamykającego się w ustach wygiętych w podkówkę. - Mam nadzieję, że chociaż reżyserzy czytają gazety i nie będę musiał więcej udowadniać mojego oddania dla sztuki - westchnął, czując że faktycznie znajdzie się kilku ludzi, którzy łatwo nie odpuszczą mu tego wypadku. Zresztą, skoro już Clarke się obudził, aż się prosiło, aby odetchnąć i przykryć nerwy głupimi żartami. Mogli, skoro wszystko kończyło się dobrze.
Czym jest błahy, ludzki sprzeciw wobec świata? Nie mamy wpływu na opadający z drzewa liść, na śmiertelny, przerażający nurt w dzikiej rzece, ani nawet na ten szereg mrówek, usiłujący całą swoją motywacją wynieść z naszej kuchni kilka ziaren cukru. Możemy się jedynie przyglądać, jak płynie czas, usiłować go spowolnić, bawić się z grawitacją, genetyką i przestrzenią wokół nas, nigdy jednak nie będziemy ich panami, o czym życie brutalnie zwykło przypominać, gdy zaczynamy sami siebie orzekać Bogami. Kiedy trucizna zalewa ciało, możemy się szarpać, bić i tupać nogami, ale ona i tak wykończy nas kiedy zechce. Pozostaje jedynie patrzeć, jak nieuchronnie giniemy w łapach swojego własnego przeznaczenia, mimo że tak bardzo wydaje nam się, że wszystko mamy pod kontrolą. A Ezra? Ezra po prostu powiedział „nie” całemu temu bełkotowi i jak gdyby nigdy nic otworzył oczy, kłaniając się śmierci z uprzejmym uśmiechem na ustach. Ruth mogłaby przysiąc, że widziała te scenę na żywo w swojej wyobraźni, kiedy jej przyjaciel omija wszystkie trupy po drodze w tej nieprzebranej ciemności i odmawia kostusze wspólnej podróży mówiąc, że nie zdążył jeszcze zostać sławnym aktorem. Właśnie, śmierci. Zabieraj sobie tych, którzy już założyli własne zoo lub tych, których przyjaciele nie popadali w szaleństwo, czujnie obserwując każdy ich oddech przy szpitalnym łóżku. Ruth nie zdążyła nawet zaczerpnąć powietrza, żeby uświadomić Ezrze, że może niekoniecznie powinien teraz siadać, czy generalnie wykonywać jakieś ruchy, kiedy ten oczywiście był już w połowie drogi do góry. Widział, że nie jest zadowolona, mimo że pomogła mu zmienić pozycję i spokojnie, bez słowa poczekała, aż się napije, ale otruty czy nie, miał podstawy do reprymendy, chociażby za bycie w tej chwili bardziej upartym niż ona, a to już można było sobie wpisać do CV lub chociaż na wizbookowy profil. -Wycieczkę życia, to ty zaraz będziesz miał ze mną, z powrotem do pozycji leżącej – mruknęła, marszcząc brwi z udawanym gniewem, mimo że przed chwilą planowała rzeczywiście jakoś mu przełożyć, że powinien odpoczywać. Dziesięć lat nie udało jej się ujarzmić tego barwnego charakteru, a teraz niby miała próbować? Pozostawało jej wykonywanie wyłącznie tego, w czym była na chwilę obecną najlepsza – bycie przyjaciółką, po prostu. -Gdybym cię nie znała, pewnie bym się nawet zdziwiła, czemu po tym wszystkim wciąż myślisz, czy dobrze wypadłeś – uśmiechnęła się, kiwając nieznacznie głową – Lepiej? – jej wzrok powędrował najpierw na szklankę z wodą, a potem na przyjaciela, który mimo wszystko wciąż był bardzo słaby po tak ciężkim przeżyciu.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Śmierć niewątpliwie chciała ofiarować Clarke'owi spektakl życia. Czy nie właśnie tak wyobrażał sobie odejście z tego świata za - jeśli dobrze pójdzie - kilkadziesiąt lat? Zamiast cichego zaśnięcia w tle codziennego życia, chciał swoje ostatnie oddechy wypełnić żarliwością pasji przyświecającej mu na każdym kroku, a za akompaniament mieć oddalający się dźwięk oklasków. Najwyraźniej jednak sama śmierć nie była nieomylna i źle ustawiła swój złowieszczy zegar. A może po prostu sama nie mogła doczekać się zebrania żniwa i przygarnięcia Clarke'a w swój niebywale barwny orszak dusz? Nieważne jednak, co jej przyświecało; tym razem Ezra zmuszony był zawieść oczekiwania. Z tym samym uporem przeciwstawiał się nadmiernej troskliwości przyjaciółki. Pić musiał, a nie chciała przecież, aby po tym teoretycznie heroicznym, a w rzeczywistości fortunnym (głupi ma przecież szczęście, a trzymania nieoznakowanego wywaru żywej śmierci w domu nie można było nazwać popisowym pomysłem Ezry) powrocie z zaświatów umarł na skutek zakrztuszenia. Zresztą, czy można było winić chłopaka, że miał potrzebę rozruszania zastygniętych przez kilka dni mięśni? Ta śpiączka zdecydowanie odebrała mu ochotę na drzemki na najbliższy czas. - Och, trzeba było od razu mówić, że chcesz się ze mną położyć. To wskakuj - odparł zaczepnie na tę gniewną groźbę, odrzucając materiał kołdry w zaproszeniu. Jeżeli Ruth Wittenberg zdecydowałaby z okazji jego uratowania szyi przed zaświatową kosą podarować mu odrobinę bardzo limitowanej czułości, nie śmiałby nawet nosa wychylić spoza kołdry. Jednak tak, jak on, pomimo dosyć drastycznego przeżycia, wciąż pozostawał tym samym lubiącym błaznować Ezrą, tak ona, pomimo dużych emocji, wciąż była tą samą zdystansowaną i stateczną Ruth. A świat dalej się gdzieś tam w tle kręcił, poddany identycznym prawom natury. Tak samo jak przez te dziesięć lat, podczas których wielu mogłoby uznać, że przyjaźń Ezry i Ruth była kolejną absurdalną zagadką wszechświata. - Mam wyjątkowe parcie na sławę - potwierdził z uśmiechem. - A przy tobie nauczyłem się jak robić huczne wejścia. - Nie trudno było sobie przypomnieć wszelkie popisy młodej Wittenberg jeszcze z czasów Hogwartu. A Ezra miał całe dziesięć lat, aby się na to naprzeć - a przecież przyjaciółkę długi czas stawiał jako wzór do naśladowania. - Lepiej, dziękuję - trochę spotulniał, drobnymi łykami wciąż zwilżając gardło. Wciąż czuł się nierealnie; głowa w dużej mierze wciąż wypełniona była powietrzem, przez co jego myśli nie chciały się prawidłowo składać. Nie czuł głodu, jego poczucie czasu również pozostawało zaburzone. Nie ufał nawet swoim rękom - bał się, że jeśli nie będzie skupiał się dostatecznie mocno na czynności tak prozaicznej, jak trzymanie szklanki, to w pewnym momencie z samej nieuwagi przedmiot wymsknie mu się spod palców. Stąd też po chwili oddał ją przyjaciółce. - Na jak długo wróciłaś? - odważył się zadać pytanie. Dało się wyczuć dosyć nagłą zmianę jego nastroju; powaga dosięgnęła jego oczu, gdy posłał jej badawcze spojrzenie. Nie był pewny, czy był gotowy, by ponownie ją tracić.
Dobrze się znali. Znali się lepiej, niż niektóre rodzeństwa, a Ruth po pełnych zawodu doświadczeniach miłosnych mogłaby ze stuprocentową pewnością stwierdzić także, że lepiej niż niektóre pary, za przykład stawiając swój, niezbyt zatopiony w prawdzie, związek. Ezra przez dziesięć za długich lat przyglądał się, jak serce Szwedki obrasta oszukanym lodem, za nic mając cały chłód, który tak skrupulatnie wokół siebie tkała – mogło minąć i sto lat, a on i tak wciąż grał jej na nosie swoimi niedorzecznymi, zaczepnymi zachowaniami i uwagami. I choć Wittenberg uważała, że całkiem trafnie potrafi przewidzieć ruchy przyjaciela, za każdym razem po takim błazeńskim wyskoku mógł obserwować jej prawdziwie zszokowaną twarz, jakby uderzył ją w kark tępym narzędziem lub – ewentualnie – jakby nie rozumiała po angielsku, co zresztą czasem zakładała, gdy Clarke produkował kolejne zaskakujące tezy. -Nawet jakbyś leżał w kilku kawałkach rozszarpany przez chimerę, nie opadłby ci ten dziecięcy humor – odparła z uśmiechem, z ulgą przyjmując, że przyjaciel musiał poczuć się już lepiej, skoro zaczęli prowadzić rozmowę, jakich stoczyli wiele przez ostatnią dekadę. Kurz nerwów, który spowodowała nagła śpiączka powoli opadał, a oni wydawali się zapominać o niej z każdą kolejną sekundą, w której mogli uzupełnić braki spowodowane prawie roczną rozłąką. Ruth chciała opowiedzieć przyjacielowi o tak wielu rzeczach, szczególnie o tym, czego się nauczyła, dać do zrozumienia, jak bardzo jest mu wdzięczna za wsparcie, którego udzielił jej na początku edukacji i przez wszystkie dalsze lata jej trwania, ale ten – oczywiście – nie byłby Ezrą Thomasem Clarke, gdyby nie przypajacował po raz kolejny, wytykając jej wszystkie grzeszki, które w zasadzie nie zrujnowały szkoły doszczętnie tylko przez cierpliwe hamowanie zapału Szwedki przez krukona. -Proszę nie zrzucać na mnie odpowiedzialności za swoje głupoty – żachnęła się, wywracając oczami. Owszem, była szalona i bezmyślnie odważna, najchętniej spaliłaby Reeda razem z chochołem na błoniach, ale wolałaby, żeby nikt nie brał z niej przykładu tych – choć faktycznie całkiem dużych – niezbyt roztropnych popisów. Z drugiej strony nie mogła mieć do niego pretensji, że brał z niej przykład, a jedynie żałować, że zamiast pokazywać mu przez te wszystkie lata jak być dobrym, mądrym i rozważnym, pokazywała mu jak robić więcej zamieszania, niż to warte. Co ciekawe, przerastał ją w tej kwestii na tyle, że powoli to ona zaczynała uczyć się od niego. Przyglądała się w skupieniu, jak powoli, łyk za łykiem, sączył płyn, magnetycznie wręcz przyciągana przez potrzebę pilnowania, czy nic się nie wydarzy podczas tej – z pozoru całkiem prostej – czynności. Clarke miał bowiem całkiem dużo racji w kwestii nieopatrzności powodowanej samopoczuciem; był zdecydowanie zbyt słaby, żeby ufać teraz w stu procentach swoim mięśniom. Może także dlatego Wittenberg na jego ostatnie pytanie zareagowała szczerym zaskoczeniem – nie spodziewała się, że przyjdzie jej teraz, w tym stanie, przynosić niezbyt kolorowe wieści przyjacielowi. -Prawdę mówiąc na któcej, niż się z początku spodziewałam – wzruszyła ramionami, opuszczając wzrok na wypolerowaną posadzkę pod sobą. Cóż innego miała mu powiedzieć? Genewa przygarnęła ją, kiedy życie rozszarpywało Szwedkę na kawałki, męcząc wyrzutami sumienia i nieprzemyślanymi decyzjami i nawet teraz, gdy teoretycznie Wittenberg odwróciła się do nich plecami, wciąż czekali z otwartymi ramionami, nie zważając na fakty. -Ale trochę na pewno zostanę, poza tym sytuacja musi się ustabilizować, więc będziemy mieć kontakt nawet będąc na dwóch różnych końcach świata – uspokoiła przyjaciela, jednocześnie nachylając się delikatnie w jego stronę i przecierając kciukiem po bladym policzku mężczyzny – Masz na siebie uważać – spojrzała mu prosto w oczy, nie siląc się na dobroduszne pytanie lub przykaz. Wittenberg zależało obecnie wyłącznie na przyjaciołach, a Ezra miał wśród nich niezmiennie pierwsze miejsce, więc – będąc śmiertelnie poważnym – gdyby znów coś próbowało go zabić, Ruth prawdopodobnie zabiłaby to coś.
Nie miałby problemu zwrócić się do uzdrowiciela, gdyby miało to miejsce gdzieś indziej. Obydwoje zdawali sobie sprawę z tego, jaką niechęcią pałał do tego miejsca. Godny poszanowania? Zależy czy była tam nutka sarkazmu, który był skierowany do jego samotnych wypraw i tendencji do pakowania się w kłopoty, a z racji tego, że podróżował sam... Cóż, nie wszystkiego mógł dokonać samodzielnie. Zadziwiające jest to, że jak na kogoś, kto ciągle posiada jakieś obrażenia, sam nie do końca umiałby siebie wyleczyć. To się nazywa ironia, mój drogi. Był jedyną znaną mu dorosłą osobą, która zdawała sobie z tego sprawę i nie prawiła mu moralnych pogaduszek. Mógł mieć swoje własne zdanie na ten temat, podzielić się nawet nim z Wessbergiem, nigdy jednak nie sądziłby, że jego racja jest tą najsłuszniejszą, którą chłopak powinien kroczyć. Dlatego nie miał problemu przed pokazaniem tego oblicza Alexandrowi. I zapewne jako jeden z niewielu widzi w nim dorosły byt... Nie wiedział, czyja dokładnie naiwność była w tym momencie szczytem głupoty. Trzymał się jeszcze na siedzeniu, co całkiem dobrze o nim świadczyło. Był dosyć postawnej postury facetem, dlatego krwawienie nie ścięło go od razu z nóg. Wiedział, że gdyby jeszcze dłużej tak pochodził, z pewnością straciłby szybko przytomność. Nie był niezniszczalny, o czym przekonywał się każdego dnia. Kiwał głową na znak, że zrozumiał wszystko, co do niego mówił. Nie chciał być kimś, kto zjeżdża na bladym przy tłumie osób. Dopiero teraz rozejrzał się po pomieszczeniu, a kiedy automatycznie zacisnął dłoń na przyjętej ręce uzdrowiciela, dostrzegł spojrzenie jednej z kobiet, która również czekała na jednym z siedzeń. Miał czuć zgrozę, kiedy tak surowo na niego spoglądała? Po chwili ona zniknęła, a sam pojawił się w jakimś obskurnie wyglądającym oddziale. Kiedy był młodszy, czasem wykradał się do innych pomieszczeń, aby popatrzeć. Nie tylko na inne sale i na pacjentów. Tu śmierdziało. Zasiadł na jednym z wolnych łóżek i spojrzał na Matthew.-Czuję się jak celebryta.-Mruknął, a to znak, że powoli wracał do siebie. Chociaż wciąż odczuwał ból w kostkach, wiedział, że żył jakby to uczucie w dolnych kończynach mu o tym przypominało. Łączyło go niewidzialną nicią z tym światem.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Być może dlatego po części wiedział, że spotkania z Thomenem na oddziałach szpitalnych nie będą po prostu nudne. Zawsze coś od niego czekało, zawsze - czy to jakieś mniejsze obrażenia, a może poważniejsze, jedno było pewne - bywał w szpitalu niezwykle często, tudzież nie martwił się o brak towarzystwa podczas mniej lub bardziej zatłoczonych dyżurów. Na szczęście, mimo instynktu wychowawczego w stronę młodszych osobników, lekarz nie zamierzał go pouczać w tej kwestii, no ba, prawie w pełni ten fakt akceptował. Za bardzo się wczuwał, za bardzo się adaptował do innych ludzi, w wyniku czego tracił poczucie samego siebie; wiedział jednak, jak należy postępować w przypadku poszczególnych osobników - i takim pacjentem był właśnie Wessberg, chorujący na dość ciekawą chorobę - Sinedolorem, sprężoną prawdopodobnie z męskim choromosomem płci. Każdy jego pobyt zatem był po części traktowany jako okazja do zdobycia większej informacji o jego chorobie; chorobie zbierającej żniwa poprzez fakt nieświadomości ofiary na potencjalne obrażenia, które uzyskała nawet podczas zwykłego spaceru. Spaceru jak Thomen. Powinien mu zaoferować lekcje z Uzdrawiania? Najwidoczniej. Być może nie przybywałby aż tak często do jego miejsca pracy, choć mu to wcale nie przeszkadzało; prędzej chodziło tutaj o fakt spędzania dodatkowych godzin przez chłopaka w miejscu, za którym zwyczajnie nie przepada. Nie tylko on. Z czasem praca mu cholernie zbrzydła; białe ściany kojarzyły się tylko i wyłącznie z zawodem, zaś łóżka - śmiercią niektórych pacjentów. Niestety, nie był w stanie wszystkich wyleczyć, nawet jeżeli w swoim zawodzie był po prostu dobry. Nie przodował, nie idealizował samego siebie, nie pozostawał też daleko w tyle, trzymał się za to w zwartym szeregu, pomagając ewentualnie słabszym jednostką. Oto on, jak zwykle. - Gwiazda wieczoru. - choć wieczoru jeszcze nie było; dodał kiedy to wreszcie pojawili się na odpowiednim oddziale. Mung zdawał się być trochę źle posortowany pod względem stref, aczkolwiek ostatecznie nie zamierzał stać bezczynnie oraz patrzeć, jak Ślizgon zwyczajnie cierpi. Pomógł mu ewentualnie w pojawieniu się na szpitalnym łożu; otwierając szafki przy pomocy specjalnego kluczyka, coby potencjalni chciwi złodzieje nie zabrali medykamentów, chwycił po Eliksir Czyszczący Rany, by móc pozbyć się wszelkich zarazków spowodowanych kontaktem z Brzytwotrawą - wyjątkowo zdradliwą odmianą trawy. - Brzytwotrawa zazwyczaj ma na sobie dość sporo zarazków, tudzież muszę odkazić rany. - powiedział, otwierając eliksir i tym samym przygotowując kostki chłopaka do dezynfekcji, odsuwając niepotrzebny materiał na bok. Obrażenia nadal wyglądały okropnie, aczkolwiek nie krwawiły - co było zdecydowanie dobrym znakiem skuteczności wcześniej rzuconego zaklęcia. Nadal jednak musiał być wyjątkowo ostrożny. Purpurowy roztwór pojawił się na cięciach skóry, powodując pieczenie związane kontaktem magicznego eliksiru z jej manufakturą - w powietrzu zaczęły unosić się zaś kłębki dymu. - Dolina Godryka? - zapytał się. Wiedział, jakie tam zła mogą się zwyczajnie czaić.
Był zajebistym pacjentem, co? Nie mógł się przy nim nudzić. Teraz przynajmniej wiedzieli, że nie tylko zaklęcia na niego działały, ale i magiczne rośliny. Może wszystko, co należało do tego świata i na celu miało zadać człowiekowi ból, będzie wpływało na jego stan? W końcu zaklęcia już dawno mają sprawdzone, teraz przyszło na nacieranie się krzakami. Lubił pomagać współczesnej medycynie. Lekcje? Nie był to wcale głupi pomysł... Z pewnością odciążyłby mężczyznę od wiecznego ratowania tyłka temu chłopakowi, a jemu oszczędziłby podróży z miejsca wypadku tutaj, kolejnego horroru. Choć w jakiś sposób przyzwyczaił się do tego, że miał obok siebie na tyle kompetentnego, kto w każdej chwili był skory go wyleczyć. Może uznał Matthew za jedynego godnego uzdrowiciela, który może coś poradzić na to, kim był? Może dojdą do przełomu, przy każdym wypadku coraz bliżej i bliżej... Czy zwyczajnie go wykorzystywał? -Gdybym tylko mógł, zaprezentowałbym Ci mój ukłon godny gwiazdy.-Powiedział spokojnie, wygodnie układając się na wcześniej uniesionej poduszce. Nie kręciło mu się w głowie, nie widział mroczków. To chyba dobry znak, przynajmniej tak uznał Thomen. Było tu paskudnie i całe to miejsce było do kitu... Czy możemy się z tym zgodzić? Nie był zwolennikiem życia przeszłością, jednak ona i tak go dosięgała. Na przykład w tym momencie. Nawet człowiek, do którego się zwrócił był jak machina czasu, która zabierała go w tamte rejony. -Świetnie.-Mruknął i skrzywił się na sam widok odkażacza, który wyjął z szafki. Swoją drogą, zabezpieczenia na szafki to dobry pomysł... Nie chcieliby, aby jakiś nierozważny pacjent podimał eliksir, który na jakiś czas zaprowadziłby go do krainy marzeń. Przyszła mu jedna osoba na myśl, która chętnie by podobne rzeczy wymieszała i sprawdziła, jak działają razem. I nie, to nie on. Skrzywił się na widok ran, a jeszcze bardziej, kiedy zaczął oczyszczać rany. -Kurwa.-Jęknął cicho, gdzieś w swoją skórę, która znajdowała się między jego zębami. Piekło niemiłosiernie, a dym unoszący się do jego nozdrzy pachniał trochę mięsem. Jedynym sposobem na wytrzymanie tego było zagryzienie bólu. -Tak.-Powiedział dopiero w momencie, w którym wiedział, że jego głos nie będzie brzmiał jak u pięcioletniej dziewczynki.-Zapomniałem się... I może chciałem coś tam ciekawego znaleźć.-Wzruszył lekceważąco ramionami.-Przerwałem coś istotnego?-Spytał i spojrzał na uzdrowiciela.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Nie ma co - tylko i wyłącznie pogratulować Thomenowi, by następnie, po iluś tam wizytach, dać mu Kartę Stałego Klienta Pacjenta. Może nie chciał go widzieć codziennie, aczkolwiek zawsze z jakimś tam sentymentem wracał do pacjentów - większym lub mniejszym, zależnie od własnych wymagań oraz predyspozycji osób do jego zawodu; nie zawsze ludzie cierpieli jego zamknięcie, wycofanie, brak nawiązywania kontaktu wzrokowego. Był machiną powstałą tylko i wyłącznie do wykonywania swojej pracy - nic więcej. Prawie idealnie mieścił się w rewirach pracownika roku; szkoda tylko, że z tak niebywale dużym poświęceniem, że zapominał niemalże zawsze o sobie. No cóż, idiotyzm boli, zaś empatia - była narzędziem nie tylko pomocnym dla innych, ale także destrukcyjnym dla niego. Psuła, niszczyła to, co starał się w sobie poprawić; dbał o innych ze znacznie większym zaintrygowaniem, niż powinien. Samego siebie zaś pozostawiał gdzieś daleko, pozbawionego jakiejkolwiek możliwej pomocy; byleby naprawdę nie musieć się narażać na światło dzienne wynikające z faktu życia w cieniu samego siebie. Charakterystyczne, kędzierzawe włosy, broda, pierwsze objawy zbliżającej się czterdziestki, jeszcze brak siwych kosmyków - jeszcze. Chociaż i tak trzymał się nieźle - jak na czarodzieja z multum chorób uderzających w jego głowę z siłą wiertarki pneumatycznej, z wątpliwą przyszłością, niezbyt szczęśliwą przeszłością i melancholiczną teraźniejszością. Być może rzeczywiście powinien udzielić mu odpowiednich wskazówek, by nie musiał za każdym razem udawać się w rewiry sterylnego zapachu wydobywającego się ze Świętego Munga. Na pewno byłby to dobry pomysł, innego rozwiązania po prostu chyba nie widział. Tym bardziej, że gorzej będzie, gdy chłopak nie będzie mógł się tutaj dostać - lepiej chyba, aby jakieś większe lub mniejsze podstawy zaklęć leczniczych po prostu przyswoił, czyż nie? - Teraz gwiazda z nieba spadła i trzeba się nią niestety-stety zająć. - zripostował, być może wpływając na jego własne ego, choć każdy, kto znał Matthewa, wiedział, że czasami lubił rzucać żartami. Bardzo czasami i w stosunku do bardziej znanych osób; choć i znajdowały się takie osobniki, które tego zaszczytu po prostu nie osiągnęły, nie mogły złapać przy pomocy dłoni wysuniętej do przodu. Nie przejmował się tym jednak w żaden szczególny sposób - to on wybierał, z kim ma zamiar się zadawać, a przede wszystkim; mógł w każdym razie zwyczajnie uciec niczym przestraszony pies, z podkulonym ogonem. I choć nadal uważał siebie za jakiegoś podludka, Thomen jakoś zdawał się go napawać energią. Mimo iż jego zachowania były nieraz debilne, to jednak było w nim coś, co chętnie przyswajał przy pomocy empatii - pewność siebie. - Levatur Dolor. - chwycił za różdżkę, tym samym próbując ulżyć jakkolwiek w bólu i cierpieniu chłopakowi. Wiedział, że to nie jest zbyt przyjemny zabieg, tym bardziej że odczuwał go o wiele mocniej; na szczęście zaklęcie się udało i mogło w jakiś sposób zapobiec większym dawkom nieprzyjemnego zetknięcia tkanek z eliksirem. Dopiero potem mógł przejść do o wiele przyjemniejszych rzeczy, tym samym określając, które z zaklęć byłoby odpowiednie do tego typu obrażeń. Były one głębokie, a przede wszystkim - ostre, jakby nie było przecież. Roślina ta żywiła się krwią, bez krwi zaś - umierała. - Wiele legend krąży wokół Obelisków Przydziału, aczkolwiek nigdy tam moja stopa nie stanęła; dość nietypowe miejsce. - zapoznał młodzieńca z własnymi informacjami; nie zamierzał jednak go pchać w to miejsce, skoro mogło przynieść na niego nieszczęście spowodowane faktem zwyczajnego zrządzenia losu. Nie był taki - nie lubił wręcz świadomie prowadzić ludzi do jeszcze większego niebezpieczeństwa. - Nie, nie. - westchnąwszy cicho, przeszedł do dalszej części leczenia. - Vulnera Arcuatum. - wystarczyło słowo, wystarczyło wypowiedzieć zaklęcie, by wszelakie obrażenia poczęły znikać.
Jeżeli taka karta znaczyłaby, że dostanie zniżkę na tutejsze żarcie, to chyba podziękuje bardzo, ale woli być zwykłym Pacjentem, bez żadnych udogodnień. W końcu to pojęcie mogło być (a zapewne na pewno jest) kompletnie odbiegające od jego wyobrażeń. I to było w nim najlepsze. Nie był taki jak cała reszta, nie starał się tego ukrywać ani szczególnie zmieniać. Alexander był dziwacznym osobnikiem, który stronił od innych. A Thomen jak na przekór, szukał jego towarzystwa, jakby był jednym z godniejszych osobników. Godnych rozmowy i zainteresowania wykazanego przez chłopaka. Czuł nić porozumienia, niewypowiedzianą i zapewne jeszcze nieświadomie istniejącą między nimi... To dziwne. -Okrutnik z Ciebie. W słowach i czynach, jak widać. Mógłbyś być delikatniejszy, wiedząc, jakiego to celebrytę przyjmujesz.-Powiedział, wskazując swoje nieszczęsne kostki, z których jeszcze unosił się dym. Jego fani będą niepocieszeni, kiedy dowiedzą się, jakie to tortury musiał przechodzić. Naprawdę złapałby się za serce w akcie przypływu sympatii do tego człowieka. Czy tak właśnie go widział? Jako człowieka, który emanował pewnością siebie, czym mógł przysłonić swoje niekiedy idiotyczne pomysły? Cóż, Thomen nie uważa ich za idiotyczne (chyba że naprawdę wchodzi tam, gdzie znak mówi, NIE WCHODŹ KURWA, ZAGROŻENIE)... Odetchnął z ulgą, kiedy przez jego ciało przeszedł przyjemny dreszcz ukojenia. Ból ustępował, chociaż nie odszedł od razu. Musiał odczekać chwilę. Poruszył palcami, które mocno zaciskał, nie zdając sobie z tego sprawy. Krew powoli wracała do normalnego obiegu. Jak na człowieka, który często poddaje się różnym dziwacznym eksperymentom, chętnie trzymał się swojego życioratującego znajomego. -Cała Dolina jest nietypowa... I zdajesz sobie sprawę, że tylko podsycasz moje zaciekawienie?-Uniósł lekko brwi i uśmiechnął się pod nosem. Czyli to był jego kolejny punkt do zwiedzania? Słyszał o nim kiedyś na lekcji, przypadkowo podsłuchał to, o czym mówili na samym przodzie sali.-Chociaż udawaj, abym miał wyrzuty sumienia, że wyrywam Cię z Twojej jakże istotnej pracy.-Powiedział i choć obydwoje wiedzieli, że Wessberga nigdy nie biorą wyrzuty sumienia, fajnie jest czasem pomyśleć, że naprawdę mogłoby tak być. Spojrzał na swoje kostki i poruszył wolno nogą, jakby w każdej chwili rany miały ponownie się otworzyć. Musiał wyrzucić te buty... Szkoda.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Na jedzenie Wessberg mógł zwyczajnie nie narzekać - przecież nie było aż tak źle, prawda? Może nie potrzebował tejże plastikowej zabawki w postaci jakiegoś dodatkowej ulgi na stołówce, co nie zmienia faktu, że i tak zbyt sporego wyboru nie było. Może on - owszem, najbardziej podstawowe jadło miał okazję dostać; nie zmienia to faktu, że inni musieli jednak żyć na samym grysiku, gdyż takie były zalecenia w ich chorobach. A te, no cóż, były różne. A czasami jednak nic nie mogli mieć i po prostu musieli przeżywać głód, by przeprowadzić jakieś bardziej zaawansowane badanie diagnostyczne. Chociaż, tak czy siak, Matthew wolał tutaj zwyczajnie nie jeść; w wyniku czego jadł po prostu słabo i marniał w oczach innych ludzi, zaś koloryt skóry znacznie się zmienił od chwili, gdy wrócił z Meksyku. To nadal jednak była ta sama osoba; może z drobnymi zmianami bądź usprawnieniami; ten sam model, ta sama dusza, inny umysł. To czyniło z niego osobę niezwykle nietypową, mającą zasady w głębokim poważaniu. Taki przecież był Wessberg. Pozbawiony kręgosłupa moralnego, pozbawiony pewnych specyficznych dla rówieśników zachowań, lubiący sobie psuć życie i zwyczajnie testować własne możliwości. Matthew był zaś osobnikiem wyjątkowo uległym, przystającym prawie na większość decyzji, byleby płynąć zgodnie z prądem; niczym jakaś martwa ryba. Kiedy jednak wiedział, iż coś złego może się stać, że zwyczajnie większość dusz ucierpi na tym, co mają zamiar inni zrobić - odzywał się, okazywał się być buntownikiem. Rzadko kiedy - ale mimo wszystko i wbrew wszystkiemu, w jakiś sposób okazywał głos sprzeciwu. - Jak wielkiego celebrytę przyjmuję zatem pod swoje skrzydła? - oznajmił bez żadnej zwłoki na podłodze lub zwłoki w czasie, kiedy to zajmował się najistotniejszymi wówczas rzeczami. Ciekawiła go odpowiedź, reakcja, fakt tego, że może w pewien sposób podyskutować, tudzież podroczyć się delikatnie, choć nie było to w ogóle w jego interesie. Jakby nie było - to właśnie dzięki empatii tracił poczucie o samym sobie, nie wiedział, gdzie tak naprawdę się znajduje i co może na swój temat powiedzieć. Silny indywidualista, z mocnym wpływem skrzydła Dawcy w Enneagramie. Bardzo mocnym, gdyby nie fakt, że równie dobrze skutecznie pełnił rolę Obserwatora życia codziennego; był połączeniem największych absurdów, a raczej rzeczy, których nikt by się nie spodziewał. Przyjmował pewność siebie, być może nie miał zamiaru nawet wiedzieć, co znajduje się pod kopułą czaszki należącej do młodzieńca - czyżby to był wystarczająco dobry pozytyw, by zwyczajnie przejść dalej, do jego leczenia? Owszem. - Będę musiał Cię ponownie składać, przez ciekawość. - powiedział na podsumowanie; to była najczystsza i najbardziej oczywista prawda. Może nie miał zamiaru liczyć dni, aczkolwiek intuicja mówiła mu, że to nie będzie ostatni raz, kiedy z własnego braku rozwagi Thomen jeszcze raz wyląduje na szpitalu. Czyżby nie szanował swojego zdrowia? No cóż, grunt, że je jakoś miał, mimo choroby oblegającej prawdopodobnie układ nerwowy. Nadal starali się ustalić podstawy choroby, jej wpływ na organizm, a przede wszystkim - możliwe lekarstwo. Może fakt braku bólu był czymś niesamowitym - nie zmienia to faktu, że mimo wszystko jest on potrzebny i pozwala wykryć zagrożenie, przygotowując organizm do ataku lub ucieczki. Wessberg zapewne by nie poczuł nawet, gdyby ktoś mu wbił nóż w klatkę piersiową - co jak co, ale miałby zajebisty strój na Halloween. - Uwierz mi, wolę zajmować się Tobą niż znacznie mniej przyjemnymi pacjentami. Przynajmniej jest mniejsze prawdopodobieństwo, że jakiś taki jegomość postanowi uciec, nie zastosować się do zaleceń i zwyczajnie zniknąć. - historia autentyczna, nie każdy pacjent wydawał się być pacjentem idealnym, ale na tle ostatnich wydarzeń - owszem, był. Zawsze mógł normalnie pogadać, ominąć wszelkie formalności, za którymi nie przepadał; przystanąć na propozycję spotkania człowieka z człowiekiem. Ostatecznie chwycił za alkohol etylowy i zwyczajnie przeczyścił ostrożnie miejsca po obrażeniach. - Będziesz musiał przez parę dni uważać; rany mogą się ponownie otworzyć. Unikaj najlepiej spacerów. - oznajmił, jak to właśnie przystało na niego. Ale czy Wessberg miał zamiar się przystosować do zaleceń... kto wie. - To tyle z mojej strony. Jak chcesz, to mogę Cię gdzieś deportować. - powiedział, spoglądając na zniszczone buty. Przecież chłopak nie mógł iść przez ten śnieg boso. - Reparo. - skierował różdżkę na buty i je zwyczajnie... naprawił. Czyżby szczęście w zakresie tychże zaklęć?
Może miał delikatny żołądek i musiał jadać jedynie specjalnie przygotowane potrawy? Oczywiście, byłoby to wierutne kłamstwo. Zwyczajnie nie lubił tego miejsca, więc wszystko co miało tutaj miejsce... Co się tutaj znajdowało... Osoby, które tutaj pracowały... Naprawdę wszystko źle mu się kojarzyło. Jako dzieciak biegał wokół łóżka swojego ojca wraz z siostrą, później kiedy ich wyganiano to korytarz był miejscem zabaw. Jednak Św. Mung był miejsce, do którego nie trafiają jedynie lekkie przypadki. Dużo pacjentów nigdy stąd już nie wychodzi, kończąc na tych skrzypiących metalowych łóżkach. To nie było odpowiednie miejsce dla dziecka, które chłonęło wszystko jak gąbka. Czy tak widział go Matthew? Czemu tak dobrze udało mu się go określić, kiedy sam obecny miał z tym problem? Były to oczywistości, które się wręcz z niego wylewały. Wiedziałby to, gdyby chociaż na moment się na tym skupił. Tyle. -Największego... Czerwony dywan, blask fleszy. Za sam wywiad biorę krocie... Masz niebywałe szczęście.-Powiedział, kiwając głową, jakby był pewny swoich słów.-Rzadkością jest, że zstępuję z wyżyn i mieszam się w tłum zwyczajnych ludzi.-Uśmiechnął się lekko. Można by było pomarzyć... O chwale, pieniądzach... Nope. To raczej nie bajka, w której pławiłby się ten człowiek. On wyśmiewa ludzi, którzy stoją na czele jakiejkolwiek grupy, a bycie na językach wszystkich niekoniecznie mu odpowiada. Nie był typem gwiazdy, jak o nim mówili, lepiej aby było mówione po kątach. Ludzie bali się spoglądać mu w oczu, co zdecydowanie mu odpowiadało, chociaż czy robił to wszystko umyślnie? Czy z premedytacją i uśmiechem na twarzy, podąża za zapachem swoich ofiar? -Obydwoje wiemy, że nie masz nic przeciwko... A jedynie czekasz z zatartymi rękoma w tych swoich sterylnych rękawiczkach.-Powiedział spokojnie, choć było to raczej mruknięcie, które uleciało z jego ust. Wessberg nie szanował swojego życia, niestety, nie szanował zdrowia osób, które znajdowały się w jego najbliższym otoczeniu. Wykańczał psychicznie matkę oraz własną siostrę, która również służyła mu medyczną pomocą. Ta choroba mogła być największym wrogiem, o ile tylko się postara. Racja, nie poczułby noża wbitego w własne ciało, a przynajmniej tego rozdzierającego skórę bólu. Gorzej, jak ucierpi na tym narząd, o którym nie wiedział... Czasem wystarczą sekundy aby się wykrwawić. -Nie wywołuj wilka z lasu. A co jeżeli nagle mi odbije i zacznę robić sceny na środku sali?-Uniósł wysoko brwi... Jednak obydwoje wiedzieli, że do niczego takiego by nie doszło. Thomen przychodził, uzdrowiciele robili swoje i żegnał się, jak na grzecznego chłopca przystało. -I jeszcze nic za moje dobre sprawowanie nie otrzymałem... Jak dbacie o swoje dobre imię?-Mruknął. W końcu opinia pacjentów, którzy wychodzą z tego miejsca była istotna dla istnienia tej placówki. Spojrzał na uzdrowiciela.-Żartujesz? Nie umiem siedzieć w miejscu.-Westchnął. Zsunął nogi z łóżka i pokiwał lekko głową. -Dzięki.-Powiedział i spojrzał na swoje prawie całkiem nowe buty. Wciąż wolał je wyrzucić niż ponownie w nich chodzić... Czuł, jakby wciąż były przesiąknięte jego krwią, a pomimo tego, jak był do niej przyzwyczajony... Wciąż było to dziwne.-Dbasz o mnie... Niemal się rozczuliłem. Spoko, poradzę sobie.-Uśmiechnął się i wstał. Kiwnął mu lekko głową i wsunął dłonie do kieszeni spodni, wychodząc z sali. Spróbuje ograniczyć spacery.
/zt
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Jeżeli do delikatnego żołądka zalicza się zespół jelita drażliwego, to tak, w pewnym stopniu dosięga to Matthew'a, ale w niezbyt wysokim wpływie; nie miał wręcz prawa, podczas wykonywania własnego zawodu, pozwolić na to, by jakiekolwiek choroby wyszły na jaw. Musiał dbać o pacjentów, zaniedbując samego siebie; taka była jego rola, pozbawiona sensu dla własnych przyjemności, niesamowicie potrzebna dla pozostałych w celu uratowania ich życia. Choć nie czuł się jak bohater, to jednak miał świadomość tego, że inaczej by nie potrafił prowadzić własnego życia. Nie potrafiłby zasmakować tego, co jest dla innych na porządku dziennym; zatapiając smutki tylko i wyłącznie w lekach, kiedy to nie chciał testować ich wpływu połączenia z alkoholem na wątrobę, zdawał się być cieniem, a przede wszystkim człowiekiem wypranym z emocji. Czy tak jednak było? Czy nie okazywał dosłownie żadnych uczuć, był maszyną, pod której blachami tak naprawdę znajdowały się magistrale, zestawy złącz, odpowiednie pamięci, tranzystory, kondensatory, diody prostownicze, układy Graetza oraz inne tego typu rzeczy? Otóż nie. Jakieś tam emocje przejawiał; nawet jeżeli były one suche, pozbawione głębszego dna, wydające się być zwyczajnie fałszywymi. Brnął dalej, nie dbał o siebie, nie odkrywał samego siebie - wyjątkowo mało był świadom o istnieniu jego własnej duszy, własnych myśli, własnych czynności. Oddawał się zatem tylko temu, co było mu znane; choć nie stronił od nowych doświadczeń, wolał twardo stąpać po ziemi, nawet jeżeli umysł nieraz starał się go wynieść na coraz to wyższe wyżyny. - Aż boję się składać w jedną całość. - odpowiedział, choć w jego głosie nie było ani krzty strachu. Prędzej żartował, starał się, by cokolwiek z tego wyszło, choć ewidentnie był w tym po prostu do dupy; nic dziwnego zatem, że w towarzystwie kogokolwiek nie mógł zabłysnąć i był tylko małą gwiazdeczką obok pacjenta, który zdawał się mieć wysokie mniemanie o sobie. Gdyby tylko Matthew tak potrafił! - Jeszcze coś Ci się nie spodoba i mnie pozwiesz. - chociaż w oferowane usługi wątpił, to jednak nie wiedział, czy coś przypadkiem mu się nie spodoba i nie będą musieli się spotykać następnie pod obliczem Sprawiedliwości. A tego raczej by nikt nie chciał; i to nie wcale dlatego, gdyż Matthew miał mało pieniędzy. Tak samo - nie widział siebie w postaci gwiazdy. Czemu niby miał nią być? Nie byłby pod tym względem idealny, nie potrafiłby być. Musiałby jednocześnie płacić własną prywatnością, unikać zatłoczonych miejsc, stresować się przy każdym samodzielnym wyjściu na miasto, bo przecież zawsze ktoś może go złapać i rozpoznać. Wolał życie samotnego, pozbawionego rodziny uzdrowiciela z bandą zwierzaków we własnym domu. - Czytasz mi w myślach. - czy czekał? No cóż, wolał jednak, żeby ten trzymał się jak najdalej od Świętego Munga i wreszcie przestał przyciągać problemy, być na nie magnesem. Całe nieszczęście, miał z nim dość często do czynienia; nie oznacza to, że spotkania nie były w żaden sposób przyjemne, skądże. Lepiej mu się z nim rozmawiało niż przykładowo z pewnymi typkami spod ciemnej gwiazdy, którzy mimo wszystko i wbrew wszystkiemu lubili od czasu do czasu rzucać groźbami karalnymi. Thomen przy nich to był po prostu pikuś; nawet jeżeli w jakiś sposób zdawał się nie mieć świadomości zagrożenia życia, to jednak nić porozumienia po prostu między nimi istniała. - Eliksir Spokoju, oddział zamknięty Świętego Munga... - wypowiedział, choć nie zamierzał w żaden szczególny sposób (i przede wszystkim z premedytacją) go tam wysyłać, tudzież posyłać. To nie jego robota, poza tym nie cierpiał widoku osób z widocznymi chorobami psychicznymi, które trzeba było przypinać do łóżek i podawać na siłę leki. Jakby sam się tam znajdował; odliczając tylko i wyłącznie sekundy wskazówek zegara do chwili, gdy to wszystko się po prostu wyda i będzie musiał również odbębnić swoje na tymże znienawidzonym oddziale. - Naklejka "Dzielny Pacjent" spełni pańskie wymagania? - zapytał się, choć nie zamierzał mu jej już dawać. Był dużym chłopcem, który pchał się do niebezpieczeństw jak ćma do światła, więc nie mógł mu dać takiego fajnego przedmiotu, z którego cieszą się najmłodsi uczestnicy życia Świętego Munga. Na słowa dotyczące braku chodu zwyczajnie przekręcił głową, zatwierdzając to, co wcześniej zdołał mu oznajmić. - Uważaj na siebie. - tyle zdołał powiedzieć, zanim Ślizgon opuścił salę. Czas powrócić do rutyny.
| zt
Hannah Rose Jones
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : Burza rudych włosów i twarz usypana piegami
Hannah od jakiegoś czasu szukała miejsca dla siebie, jeżeli chodzi o specjalizację. Była stosunkowo świeżą uzdrowicielką i jeszcze próbowała, co najbardziej jej „podchodziło” i w czym czuła się najlepiej. Zwykle to wyglądało więc tak, że szła tam, gdzie akurat były jakieś braki w kadrze. Dziś akurat tak wypadło, że na oddziale zatruć eliksiralnych i roślinnych był niedosyt kadry, więc gdy została poproszona tam o pomoc nawet sekundy się nie zastanawiała i po prostu się zgodziła. Narzuciła na siebie swój fartuch i od razu wzięła się do roboty. Pierwszą nieszczęśnicą z jaką przyszło się jej zmierzyć była młoda czarownica – musiała niedawno skończyć swoją naukę w Hogwarcie – która miała nieprzyjemność spotkania się z Salionixem. Drżała z zimna, pomimo bycia okrytą ciepłym kocem. Skarżyła się również na zawroty głowy i ogólną dezorientację. Diagnoza była stosunkowo prosta – glacialicistus. Rzuciła zaklęcie mające na celu ogrzanie organizmu pacjentki – calefieri. Następnie postanowiła stworzyć eliksir pieprzowy – jako że pacjentka zgłosiła się stosunkowo szybko, nie doszło do hipotermii, więc postanowiła, że nie będzie potrzeby, żeby robić wzmocnioną wersję. Od razu podała eliksir pacjentce. Jednej z asystentek kazała pilnować, żeby temperatura ciała młodej czarownicy była cały czas lekko podwyższona do czasu, aż pasożyt nie opuści organizmu dziewczyny – a jakby coś się działo, miała ją natychmiast zawołać. Kolejny pacjent miał halucynacje i był bardzo niespokojny. Przeprowadzenie jakiegokolwiek wywiadu graniczyło niemalże z cudem… i dopiero matka chłopaka, gdy się pojawiła w szpitalu, powiedziała, że syn robił sobie sałatkę na kolację i dodał do niej liści Raptuśnika. To bardzo wiele wyjaśniało i sprawiało, że praca Hannah od razu była łatwiejsza – owszem, miała takie podejrzenia wcześniej, że to mogło być to, jednak również dobrze mogłoby być to obscero i wtedy nie byłoby tak miło i przyjemnie. Na szczęście okazało się to niegroźne, wystarczyło podać jedynie eliksir uspokajający – ten był podawany na zmianę przez Hannah oraz asystentkę co godzinę, w zależności, która aktualnie miała wolną minutę. Na sam koniec przyszło się jej trafić z nieco bardziej ciekawym przypadkiem, a mianowicie na pacjenta z vomilią. Czarodziej dobrze po pięćdziesiątce z silnymi wymiotami, przez które jego ciało było wycieńczone i skrajnie wychłodzone. Postanowiła zadziałać więc dwuetapowo – po pierwsze podała mu eliksir po – zatruciowy, który miał na celu zahamowanie dalszych wydalania treści żołądkowych, Następnie rzuciła zaklęcie ocieplające, gdyż po sprawdzeniu jego temperatury działa, była ona znacznie obniżona. Zaleciła także spożywanie lekkostrawnych potraw i to było tyle, co mogła dla tego pacjenta zrobić. Dzień minął szybko – jak zawsze. Tutaj nigdy nie mogła się nudzić. Nie miała nawet czasu zbytnio zjeść, więc była głodna jak wilk. Dobrze, że w domu miała jeszcze kolację ze wczoraj. Przekazała swoich pacjentów lekarzom, którzy właśnie zaczęli dyżur, przebrała się w swoje „cywilne” ubrania i wyszła ze szpitala.
Praca sprzątacza w szpitalu świętego Munga zawsze obfitowała w rewelacje. Może nie był to najbardziej wymagający zawód, jednakże nie było co się łudzić, że przebimbasz każdego dnia swojego dyżuru te kilka godzin na zmywaniu podłogi i pójdziesz do domu. Zdarzały się różne przypadki przecież, takie jak ostatnio, kiedy po meczu lokalnej drużyny quidditcha musiałeś ogarniać całą izbę przyjęć bo ktoś wpadł na genialny pomysł, by kiboli lokalsów i przyjezdnych trzymać w tym samym miejscu w oczekiwaniu na udzielenie im pierwszej (bądź niekiedy drugiej i trzeciej) pomocy. Wywabianie plam krwi z siedzisk w izbie przyjęć masz opanowane chyba do perfekcji. Dziś na całe szczęście żaden dramat się chyba nie odbył - dostałeś za to zlecenie od ordynatora by pomóc na wydziale zatruć ze względu na dużą dostawę środków wspomagających i antidotum, jakie szpital zakupił przed sezonem wiosenno-letnim. Zasadniczo Twoja praca ma polegać jedynie na ogarnięciu składzika, magazynku i półek pod dostawę - jeśli jednak wyrazisz taką chęć i postarasz się pomóc medykom w rozliczaniu, przyjmowaniu i ustawianiu towaru po sprzątaniu, a post, który napiszesz będzie miał min. 3k znaków ze spacjami będzie wspominał o tym, że się z tym towarem zapoznajesz - możesz także upomnieć się o dodatkowy 1pkt z uzdrawiania, eliksirów bądź zielarstwa.
Jedną z najśmieszniejszych rzeczy w Świętym Mungu było to, iż zawsze dowiadywał się ciekawych historii, mimo iż tego tak naprawdę nie chciał, zważywszy na uszanowanie prywatności przez samego pracującego tutaj Puchona. Dramaty, tudzież czasami ich brak, ale zawsze jakieś problemy. Felinus podchodził z perfekcją do rzeczy, które robił, co nie zmienia faktu, iż dość często zmagał się z brakiem poszanowania od strony pacjentów. Nabłyszczanie podłogi? Zawsze ktoś nadepnie, mimo iż trzeba trochę odczekać, a potem dziwota, iż pozostają odciski butów. Jedno było na pewno prawdziwe – możliwość organizacji samodzielnie własnej pracy, przy wykonywaniu odrobinę tego, co nałoży szefostwo, wydawało się być największym atutem wykonywania obowiązków w szpitalu, na miejscu sprzątacza. Zawsze w swojej małej kanciapie na mopy, środki do dezynfekcji i inne mógł przecież usiąść, napić się kawy, posłuchać odrobinę muzyki, jeżeli oczywiście nie miał nic do roboty na zewnątrz – dopóki nie trzeba skrobać podłogi z krwi, foteli dezynfekować, a innych pacjentów, którzy poniekąd czują się zobowiązani do rozmowy; odganiać. Na szczęście pod tym względem Felinus był jednostką wyjątkowo zorganizowaną; nie lubił wszystkiego odkładać na ostatnią chwilę. Każdą pracę wykonywał w natychmiastowym tempie, ażeby mieć po tym wszystkim wolne; tym razem jednak uzyskał propozycję bycia jeszcze bardziej dobrym samarytaninem, od ordynatora. Sprawa dotyczyła przede wszystkim pomocy w zakresie ogarnięcia miejsca pod dostawę składającą się z odpowiednio przygotowanych eliksirów. Kiedy ta dotarła do jego uszu, bez problemu ruszył do składziku, gdzie zaczął organizować odpowiednie przedmioty, a to tylko po to, by zrobić odrobinę przestrzeni. Na szczęście, przez jego staranność, półki nie były zakurzone. Tak samo magazyn, do którego dotarł w dość szybkim tempie – staranny, poselekcjonowany, czasami nawet tam zaglądał i patrzył, czy wszystko leży na swoim miejscu. Na szczęście, mimo niewielkiej wagi, Faolan wyniósł z gospodarstwa siłę – może nie aż tak sporą, ale ewidentnie dawał sobie z tym wszystkim rady; mimo iż mało jadł, co pozostało mu z wczesnego dzieciństwa. Nawet jeżeli mógł korzystać z różdżki. W pewnym stopniu czuł, że należał do społeczności Świętego Munga, a w związku z brakiem innych obowiązków po wykonaniu swojej zmiany, postanowił pomóc uzdrowicielom w zakresie przyjmowania całego towaru. Wiedział, żeby obchodzić się z tym wszystkim ostrożnie, wszak niezbyt przychylnie inni by patrzyli na to, jak marnuje cenne zasoby ludzkie – w związku z czym planował każdy krok, ustawiając każdą buteleczkę i tym samym poniekąd nawiązując dialog z obecnymi w pomieszczeniach medykami. Liczenie tego wszystkiego, no cóż, zajęło na pewno trochę większą ilość czasu, co nie zmienia faktu, iż dostawa była całkiem sporą dostawą. Od czasu do czasu odwracał fiolki, by zapoznać się z ich zawartością. Łagodzący, o którym wyniósł wiedzę z lekcji uzdrawiania, miał na celu łagodzić wysypki, podrażnienia, zaczerwienienia skóry. Wiedział o tym, znał jego działanie; jest dość łatwym do skojarzenia eliksirem. Spokoju, którego sama nazwa wskazywała na działanie, rozluźniający mięśnie, w sumie też łatwy do skojarzenia. Od czasu do czasu Felinus potrząsał buteleczkami, patrząc na ruch płynów najróżniejszych barw w stosunku do naczynia, w jakim się znajdowały. Było to dość fascynujące, dopóki nie natrafił na Dictum. Za cholerę i za dżumę nie wiedział, do czego ten służy. O ile wcześniejsze były dziecinnie łatwe w identyfikacji, teraz musiał się pogłowić z łaciny, ażeby cokolwiek zrozumieć. Niestety – nie mógł powiązać z tym żadnego słowa, co nie zmienia faktu, iż był zaciekawiony – do czego takie coś niewiadomego pochodzenia może służyć? Musiał, na swoje nieszczęście, zapytać kolegę z wyższej półki społecznej i medycznej, jakie zastosowanie ma ów dziwny eliksir. Na całe szczęście, student nie spotkał się z pogardą, choć przeczuwał, iż coś takiego może mieć miejsce. Jak się okazało, Dictum stanowi eliksir usuwający toksyny i substancje narkotyczne, które odpowiadają za naganny stan pacjenta, dostarczając w ich miejsce elektrolity i sole. Odpowiedź nie posiadała w sobie składników, z którego wykonuje się wymienioną substancję, ale za to zawierała przykłady, jak chociażby zastosowanie po zażyciu surowych liści Raptuśnika, które wywołują histerię. Faolan podziękował za otrzymane informacje, skupiając się przede wszystkim na przeniesieniu towaru do magazynu, a dopiero po trudach, które trwały dość długi, męczący okres czasu, student stał się wolny od obowiązków. Mógł zakończyć wszystko, przebrać się w normalne ubrania, napić się ostatniego łyku kawy i pożegnać z własną kanciapą, którą zamknął na klucz. Trzeba przyznać, dzisiejszy dzień był męczący.
zt
Leighton J. Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Duże usta, kilka pieprzyków, ślady farby na rękach
Wspaniale, właśnie tego jej tylko brakowało – żeby jakaś gówniana roślina przekreśliła jej szansę na udaną sesję zdjęciową. Oczywiście istniało jakieś prawdopodobieństwo, że ten skończony kretyn, którego jakimś cudem ktoś ustawił za aparatem, potrafił wykorzystać czas, który spędziła na planie i zrobił kilka fotek, które będą się do czegokolwiek nadawały. W innym wypadku wszystko było psidawkowi w dupę i niepotrzebnie tak bardzo się starała mimo bez przerwy pogarszającego się stanu zdrowia. Oczywiście nie żałowała, że do ostatniego momentu próbowała zachować profesjonalizm, nawet jeśli przypłaciła to ręką tak obrzydliwie opuchniętą, że starała się na nią nie patrzeć, żeby nie musieć o tym myśleć. Już teleportacja była całkiem traumatycznym przeżyciem, jak zwykle oczywiście. Nikt nie słuchał jej, że to bardzo kiepski pomysł, zresztą i tak brakło jej sił na sensowne tłumaczenia i ostatecznie machnęła na to wszystko ręką, godząc się z tym, że w szpitalu najpewniej przywita się z uzdrowicielami pięknym pawiem. Na szczęście było to miejsce, w którym podobne przypadłości nie były ani trochę dziwne. Dostała obrzydliwy eliksir, potem drugi, przyszedł przystojny lekarz, potem niestety znacznie mniej urodziwa pielęgniarka i każdy patrzył na nią, jak na przedziwny okaz. Generalnie zanim doszli do tego, co jej zaszkodziło i w jaki sposób mogą sobie z tym poradzić, był już całkiem późny wieczór, a sama Swansea kipiała frustracją, że tak się to wszystko skończyło. Siedziała tutaj sama, nie chciała informować brata, który na pewno zmartwiłby się niemożebnie i przyszedł spanikowany. A przecież nie było czym, nic takiego się nie stało, to tylko durne zielsko, które wywoływało jeszcze durniejszą chorobę. Z obojętną miną i godną naklejki z napisem „dzielny pacjent” poddawała się wszystkim zabiegom, kiwała głową, kiedy dostała pokaźną torebkę leków i dopiero przy możliwości opuszczenia tego miejsca ożywiła się na tyle, na ile pozwalał jej na to zmęczony organizm.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie był najbardziej zadowolony z faktu, że znów tu wylądował. Od powrotu z dżungli czuł się mocno nieswojo, co chwilę wymiotując, ale uznał to za objaw magicznego wywaru, który podał mu tamtejszy szaman, a który musiał teraz opuścić w całości jego organizm. Nic więc dziwnego, że praktycznie jak tylko świstoklik przeniósł go do Wielkiej Brytanii, Max udał się do laboratorium w "Luxie", by spróbować wcielić w życie wiedzę, jaką przez ostatnie tygodnie zdobył nie tylko w Kolumbiii, ale i Avalonie. Pracował nad kociołkiem, raz na jakiś czas robiąc przerwę na wywalenie zawartości żołądka, ale niestety był tak wykończony, że w końcu nadeszło nieuniknione. Solberg popełnił błąd i wypił błędnie przyrządzoną miksturę. Na efekty nie musiał długo czekać. Skóra chłopaka zrobiła się sinoniebieska, a na jego ciele zaczęły pojawiać się nienaturalne wypryski, przypominające łuski. Wymioty nasiliły się jeszcze mocniej i w końcu Max zemdlał. Na całe szczęście znalazł go jeden z pracowników, który przyszedł prosić o uzupełnienie jednego z eliksirów potrzebnych na barze. Mężczyzna bez chwili zawahania przeniósł szefa do świętego Munga, gdzie oględnie opisując sytuację, do której nie miał pełnego wglądu, zadbał o to, by Solbergiem zajęli się uzdrowiciele. Facet miał też na tyle łeb na karku, by zabrać w fiolkę nieco wywaru, który znajdował się w Maxowym kociołku, by magiczni lekarze mieli jakikolwiek punkt odniesienia. Były ślizgon nie miał bladego pojęcia, gdzie i kiedy się obudził, ale w miarę jak dochodziła do niego rzeczywistość zrozumiał, że wcale nie chce tu być. -Przepraszam! Halo! - Zaczepił przechodzącą obok kobietę, która ewidentnie tu pracowała. -Można się u Ciebie wypisać? - Zapytał jak zawsze rozsądnie, biorąc pod uwagę, że ledwo miał siłę podnieść się do siadu.
Praca na dwóch oddziałach bywała wykańczająca, ale jej ambicje nie pozwalały odpuścić. Tak więc lawirowała pomiędzy dyżurami na jednym i drugim oddziale, wiedząc, że niewiele uzdrowicieli to rozbiło, co jedynie sprawiało, że czuła się lepsza. Każdy kto ją znał doskonale wiedział jak bardzo lubiła to uczucie, więc nie zwalniała tempa. Nie mogła tego zrobić, jeśli chciała piąć się wyżej i wyżej po szczeblach swojej kariery. I chociaż trochę dorównać swojej matce. Przechodziła akurat wzdłuż łóżek, z zamiarem pójścia coś zjeść w szpitalnej kafeterii. Nie wiedziała nawet co, nigdy nie sprawdzała co dokładnie znajdowało się w szpitalnej brei, a i była do niej tak przyzwyczajona, że nie robiło jej to większej różnicy. Przeglądała właśnie pergaminy, które dostała od Smallflowera, marszcząc brwi, bo była przekonana, że jeden z pacjentów już dawno został wypisany. Nie cierpiała takich niedociągnięć, nie znosiła braku precyzji, w tej pracy coś takiego mogło kosztować czyjeś życie. Westchnęła więc zrezygnowana i pokręciła głową, kiedy dotarło do niej pytanie. Zerknęła w stronę młodego chłopaka, który wyglądał jakby miał zaraz wyzionąć ducha i oddała stertę pergaminów asystentowi, by zaniósł je do dyżurki - później się tym zajmie. Poprawiła swój bordowy scrubs i podeszła do chłopaka, którego przyjmowała jakiś czas temu. — Cześć... — sprawdziła w karcie — Max, jak się czujesz? — zapytała, ciepło się do niego uśmiechając. Dostał już dożylnie kilka eliksirów wzmacniających, ale wciąż czekała na wyniki analizy eliksiru, który dotarł do szpitala razem z nim — Jestem dr Heartling, poprowadzę twój przyadek i stanowczo odradzam wypis ze szpitala — uniosła brew, odnosząc się do jego pytania. Rzecz jasna niewiele będzie mogła zrobić, jeśli zażąda wypisu na własne życzenie, ale mogła przynajmniej spróbować odwieść go od tego durnego pomysłu. Tacy pacjenci bywali irytujący i autodestrukcyjni, w głowie już planowała konsultację z magipsychologiem, jeśli zajdzie taka potrzeba, ale najpierw chciała spróbować własnych sił. Chłopak natomiast wyglądał nie najlepiej – jak zdecydowana większość czarodziejów na tym oddziale. Pomyłki przy eliksirach bywały powszechne, nieuwaga częsta, więc mieli zawsze pełne ręce roboty. Nie żeby jej to jakkolwiek przeszkadzało, lubiła to szybkie tempo.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie był zbyt zaskoczony odpowiedzią kobiety. Dokładnie tego się spodziewał, bo tak było praktycznie zawsze. W końcu nie leżałby na oddziale gdyby był w wyśmienitej formie, ale zdecydowanie nie chciał tu być i to było dla niego ważniejsze. -Na tyle, żeby wyjść. - Chciał zażartować, ale zdecydowanie słabo mu to wyszło. Nie lubił się jednak poddawać bez walki. -Dobrze, przejdźmy przez to. Czemu tu wylądowałem i co muszę zrobić, żeby jak najszybciej się stąd wydostać? Tyle co wróciłem zza granicy i muszę nadrobić zaległości w pracy. - Zaczął kombinować, chociaż nie do końca było to kłamstwo. Po prostu nie sprecyzował o jakiej pracy mówił. No i obiecał Paco, że go powiadomi jak wróci, a niezbyt chciał mu mówić, że leży w Mungu. Znowu.... -Macie coś do....? - Nie zdążył skończyć zdania, bo poczuł, jak wszystko mu się cofa i po chwili fala żółci wylądowała na podłodze obok jego łóżka. I zdecydowanie zbyt blisko dr Heartling, z którą właśnie rozmawiał. -Przepraszam... - Wybąkał, obierając usta wierzchem dłoni i dopiero wtedy zauważył, że ta jest jakaś pojebanie nienaturalna. -Kurwa.... - Mruknął pod nosem, opadając znów na poduszki, bo powoli chyba zaczynał rozumieć, jaki przebieg miała ta cała historia.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Thalia S. Heartling
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1,65m
C. szczególne : czarny tatuaż armband na prawym przedramieniu || zapach miodu, szpitala i kawy
W pracy już widziała wszystko i przez wszystko rozumiała naprawdę wiele dziwnych rzeczy, które sprawiały, że niełatwo było ją zaskoczyć. Prawdę mówiąc powoli dochodziła do wniosku, że już nic jej nie zdziwi, tak więc sinoniebieska, pokryta łuskami skóra chłopaka nie robiła na niej wielkiego wrażenia. Odradzałaby jednak opuszczenie szpitala w takim stanie, nawet jeśli nie przez wzgląd na długotrwałe możliwe skutki, to chociaż na fakt, że wyglądał jak wyglądał i nawet w świecie czarodziejów nie uchodziło to za coś normalnego. Stała więc obok jego łóżka, wcale nie zamierzając się z nim kłócić, po pierwsze nie mogła tego zrobić, a po drugie to nigdy nie miało zakładanych skutków. Zostali też poinformowani, że chłopak był już pełnoletni, więc nie zostało jej nic innego jak subtelne przekonanie Maximiliana, że opuszczenie budynku św. Munga w takim stanie było nienajlepszym pomysłem i mogło być nieprzyjemne w skutkach. — Nie wątpię — odparła, patrząc mocno powątpiewająco na pacjenta — Miałam nadzieję, że ty mi odpowiesz na to pytanie, jeszcze nie mam wyników, żeby wiedzieć dokładnie co poszło nie tak w eliksirze, który wypiłeś, ale jesteś na oddziale zatruć — była nauczona, by nigdy nie wierzyć pacjentom, ale była też zdania, że zawsze mogli ją nieco nakierunkować. Rzecz jasna nie zamierzała podejmować żadnych radykalnych środków bez odpowiednich wyników, ale mogło to pomóc choćby i minimalnie, a to już i tak było coś. Słowa o wyjeździe jednak zwróciły jej uwagę. — Gdzie byłeś? — bywały różne choroby i zwierzęta, które w Anglii nie występowały, a jednak łatwo było je ze sobą przywieźć. Nie zdążył jej jednak odpowiedzieć, bo kilka sekund później wymiotował i może gdyby nie pracowała tyle lat jako uzdrowicielka, to by zrobiło to na niej wrażenie, ale nawet nie mrugnęła. Machnęła tylko różdżką, sprzątając wymiociny ze szpitalnej podłogi, kiedy upewniła się, że już skończył. — Zdarza się — odparła i uśmiechnęła się pokrzepiająco. To z całą pewnością nie było nic przyjemnego, więc chciała dodać mu trochę otuchy. Zdjęła też magiczny stetoskop z szyi i osłuchała chłopaka. — Jest ktoś, kogo powinniśmy powiadomić, że tu jesteś?
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Kobieta nie miała łatwego zadania. Max był pacjentem niewdzięcznym, ale za to regularnym. Od kiedy wszedł w związek z Felkiem jeszcze bardziej sceptycznie podchodził do wszelkiego rodzaju placówek medycznych, wychodząc z założenia, że da radę sobie jakoś z tym poradzić sam. Nie zawsze miało to odzwierciedlenie w rzeczywistości, ale tym zazwyczaj martwił się już w ostateczności. Uśmiechnął się nieco szerzej, doceniając odpowiedź kobiety, choć nie skomentował jej. -To może być ciekawe, bo nie do końca sam to wiem. Próbowałem wykorzystać liście z kolumbijskiej dżungli do wzmocnienia eliksiru spokoju i następne co pamiętam to obudzenie się tu, przed paroma chwilami. - Rozmasował sobie skronie czując, jak powoli nachodzi na nie migrena. Jeszcze tego mu tu teraz brakowało. -Gdzie nie byłem. - Jak zwykle zaczął od próby żartu, ale szybko mina mu zrzedła, gdy poczuł jak mu się odbija. -Najpierw Antarktyda, skąd wywiało mnie do Avalonu, a z wyspy przeniosłem się prosto do Kolumbii. - Wyjaśnił w końcu swoją półtora miesięczną tułaczkę. Miał wybyć tylko na chwilę, a ostatecznie pisał na wizzie do Paco, że zmienia lokację, by tym samym dać mu znać że żyje mimo wielu tygodni ciszy. Wymioty nie były dla niego obce i choć nie mógł powiedzieć, że je lubił, to zdecydowanie się przyzwyczaił do wywalania zawartości swojego żołądka. -Rzygam od kiedy wróciłem. Mogłem się trochę odwodnić. - Rzucił, po części czując, że skoro już tu jest, to może lekarka mu pomoże, a po części mając nadzieję, że dzięki temu szybciej go zdiagnozują i tym samym wyleczą i będzie mógł znów wyjść na wolność. Słysząc pytanie pani doktor, zamilkł na chwilę. Bił się w milczeniu z myślami, ale ostatecznie podjął decyzję, którą uważał za jedyną słuszną. -Tylko jeśli umieram lub zaraz stracę możliwość Komunikacji że światem. Chyba jestem w stanie jeszcze sam skontaktować się z ludźmi w reszcie wypadków. - Jak zwykle chciał umniejszyć wagi swojego stanu, ale też nie wiedział, kogo powinien informować. Nie chciał współczucia, sztucznych pocieszeń, a już tym bardziej nie chciał niepotrzebnie nikogo martwić, a zwłaszcza tych , którzy byli mu najbliżsi.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees