W skrzydle szpitalnym należy zachowywać bezwzględną ciszę, o czym informuje tabliczka przybita do drzwi wejściowych. Panuje tu pedantyczna czystość, a w powietrzu unosi się drażniący zapach chloru i środków dezynfekujących.
Też parę godzin później do Skrzydła Szpitalnego zajrzała Bell. Ciekawa była tej dziewczyny, chciała dowiedzieć się O CO CHODZIŁO. Bo Bell była z natury niezwykle ciekawska. Zajrzała przez szparę w drzwiach i stwierdziwszy, że pielęgniarki nie widać, weszła po cichu. Puchonka już nie spała. Leżała z otwartymi oczami. Podeszła do niej i stanęła z boku łóżka. - Cześć. Jak się czujesz? - zaczęła, przyglądając się jej. Pewnie nie miała pojęcia kim ona jest. Albo i miała, wiadomo, może ją kojarzyła? W końcu od paru lat była prefektem naczelnym. Posłała dziewczynie uśmiech. - Jestem Bell. Znalazłam cię pod ścianą zamku - wyjaśniła.
Gdzie coś się dzieje, tam Irytka przywieje! Miał szczęście znajdować się akurat w sąsiedniej sali, gdzie zajmował się zapychaniem dziurek od klucza gumami do żucia. Usłyszał rumor a tam, gdzie hałas tam musi pojawić się szkolny poltergeist. Ledwie zobaczył blade twarze, krew i strach a wpadł w euforię. - Jupii…!- pisnął w niskich decybelach i przeleciał przez przechodzącą akurat Valerie. - Ooo… a co robicie? Ale macie grobowe miny! - śmigał między sylwetkami studentów (taktownie nie przeszkadzając pielęgniarce) i porywał za sobą w ruch porcelanowe wazony, niewielkie doniczki z kwiatkami, puste i pełne fiolki eliksirów, zasłony łopotały gdy śmigał w powietrzu obok przedmiotów materialnych. W pewnym momencie uznał, że jest tu za cicho a skoro idą na stypę to postanowił zasłynąć ze swojej poetyckiej twórczości: -Krukon trupa w korytarzu niesie Wilkołaka chce zakopać w lesie Krew się leje na prawo i lewo To wszystko wina Bazory’ego!! Lloyd mu tylko przytakuje Alibi mu tutaj wynajduje Tyle krwi, tyle krwi Jak zajebiście, łiii…! -- zarechotał i wyleciał przez ścianę, kontynuując piosenkę tak, aby jak najwięcej osób usłyszało co się dzieje drugiego dnia po rozpoczęciu roku szkolnego. Głos niósł się echem więc pewnym było, że plotki będą… tyle zabawy! Nie mógł tego przepuścić!
Żarty się go trzymały i to grubo. Nie był spokojnym i cierpiącym w ciszy pacjentem, ale pani Finch doskonale o tym wiedziała. Jedyny moment kiedy zamykał swą jadaczkę to gdy po pełni przychodził do niej zmarnowany, odwodniony i poraniony (jeśli w nocy się uszkodził a czasami mu się to zdarzało). Poza tym był… wygadany. Bolało jak diabli, był blado-czerwony na twarzy, pot skraplał jego czoło, a krew przesiąkła już część ubrania. Nie chciał nic mówić ale w trakcie powolnego dreptania korytarzem - protestował wobec przenosiń za pomocą lewitacji grożąc, że puści pawia - tkwiąca w jego ramieniu część halabardy przesunęła się lekko i spowodowała większe krwawienie. Wiedział, że tylko dotrą do Skrzydła to pielęgniarka go ustabilizuje. Nie był spanikowany ani zmartwiony z prostego powodu - był w dobrych rękach. Pani Finch swoje własne życie powierzy, jeśli zajdzie taka potrzeba. Widywał się z nią regularnie w ciągu nauki szkolnej więc nic dziwnego, że gdy już była przy nim, wszystkie troski znikały. Nie potrzebował pocieszenia tylko trzymania w ryzach. W takich sytuacjach wymagających interwencji medycznej dostawał do głowy, wpadał na durne pomysły, zasłaniał się gadulstwem i poczuciem humoru. Wiedział, że to denerwuje Benjamina ale wbrew pozorom nie chciał się z nim kłócić. Nie był pewien co próbował tym osiągnąć. - Valerie, weź szturchnij Bena, on ma gorszą minę ode mnie!- przerywał słowami dźwięki jakie z siebie wydawał - ciężkie kroki i trochę nerwowego oddychania. Wspierał się w głównej mierze na pani Finch bo jednak kręciło mu się w głowie od utraty krwi. Nad głowami przeleciał Irytek, a zaraz za nim kilkanaście latających przedmiotów. Westchnął ciężko i zwolnił kroku gdy byli już przy drzwiach skrzydła szpitalnego. Tracił siły ale dalej uważał, że puści pawia jeśli ktoś potraktuje go zaklęciem lewitującym. - Kłamczuch!- krzyknął i zerknął kontrolnie na Valerie i Bena - oczywiście przy tym znów się zachwiał i gdyby nie pielęgniarka to pewnie by runął jak długi. Uparł się, że dowlecze się sam do łóżka. Tam nie będzie stawiać żadnego oporu. - Irytek ściemnia. Pani Finch, Ben też oberwał, pewnie w życiu pani tego nie powie. Cała zbroja na niego spadła. Na mnie tylko halabarda.- nawijał jak najęty a był to efekt stresu i próby wmówienia wszystkim, a zwłaszcza sobie, że nie jest źle. Ot, z jednej strony jego ramienia wystawał ząbkowany grot a z drugiej odcięty kawałek drewnianej halabardy. Piekło, szczypało, każdy krok wywoływał dodatkowy impuls bólu jednak… nie było to takie trudne do zniesienia. Zahartowany organizm nie traktował tego bólu jako zwalającego z nóg.
Pomyśleć, że tuż przed pierwszym września zastanawiała się, czy nie odejść z Hogwartu. Nie ukrywała przed nikim, że szkoła była dla niej wyłącznie przystankiem, zwykłym zboczeniem z trasy, którą obrało jej życie. Miała ambicje i plany być wielką uzdrowicielką, łamiącą klątwy i zawracającą nieszczęśników spod bram niebiańskich, dającą szansę tym, na których reszta bez wahania postawiła krzyżyk, pozwalając im tonąć w otchłani szaleństwa i bólu. Szkoliła się, czytała, zarywała noce, by podwyższać swoje kompetencje, w międzyczasie nastawiając złamane nosy czy paluchy, marząc o dniu, w którym poczuje się gotowa na stawienie czoła swoim demonom. A raczej demonowi, próżnie paradującemu korytarzami świętego Munga. Zamiast tego otrzymała prawdziwy dar od losu i nieustanny ostry dyżur w zamku. Powitana pierwszego dnia ogłoszeniem o otwarciu legalnego klubu bludgera, nie miała zbyt wielkich nadziei co do spokoju w szkole w najbliższych tygodniach. Dodatkowo istniało kilkoro uczniów i studentów, którzy choćby bardzo chcieli, nie mogli utrzymać się z dala od tarapatów - tak więc gdy Valerie przybiegła do skrzydła z wieścią o przebitym na wylot, intensywnie krwawiącym ramieniu, miała w głowie maksymalnie trzy nazwiska gagatków, którzy zdolni byli do takiej rozróby. I niestety nie pomyliła się. Szybko rzucony na własną głowę focus okazał się być bardzo dobrym pomysłem, bo o ile spodziewała się, że wokół poszkodowanego zbiorą się gapie, nie sądziła, że cała grupa będzie razem z nią podążać do skrzydła. Nie zapominajmy też o Irytku, który na szczęście ulotnił się z miejsca zdarzenia szybciej, niż nadszarpnięte nerwy Noreen skłoniły ją do rzucenia w niego jęzlepem. Podpierając bladego jak ściana, może odrobinę zielonkawego Trevora, w myślach układała już plan dalszego działania. Tkwiąca w jego ręce broń przebijała mięśnie i skórę na wylot. - Używasz tuus claudere? - zapytała Benjamina, cichego i skupionego, który miał zdecydowanie więcej pomyślunku w głowie z dwójki Krukonów. Skinęła głową w geście uznania, dając mu jednocześnie sygnał, by kontynuował zabieg przez dalszą ich wędrówkę. - Trevor, proszę... - Tylko tyle zdążyła powiedzieć, gdy zwalił się na nią ciężarem ciała, tylko cudem nie przewracając jej na posadzkę, gdy wygrażał się poltergeistowi. Może i nie był od niej wiele wyższy, ale należało pamiętać, że Noreen z masą była na bakier. - Posadźcie go tutaj - poprosiła, wskazując jedną ze szpitalnych kozetek, jednocześnie przekazując ramię Krukona Valerie. Sama machnęła różdżką na parawany, które natychmiast rozstawiły się dookoła, odgradzając całą... Czwórkę? Piątkę? Sam jeden Merlin wiedział, ile ich tam było. - Możesz puścić - powiedziała do Benjamina, każąc mu tym samym zwolnić zaklęcie tamujące krwotok. Potrzebowała ocenić sytuację taką, jaka była. A była kiepska...
Val wciąż milczała, również kiedy Irytek w całej swojej wredocie postanowił wpaść do pomieszczenia, narobić rabanu, przemknąć przez jej ciało (brr, jakie to okropne uczucie) i pomknąć dalej, aby roznieść po zamku plotki. Co za idiotyczny duch, przemknęło przez myśl Val. Nie reagowała na zaczepki Trevora, choć blado się do niego uśmiechnęła. Nie była pewna, czy chłopak wie, jak wygląda to z jej perspektywy, a wyglądał bardzo źle. Ben również nic nie mówił, ale martwił się jak diabli - widziała też, jak na nią patrzy i przegryzła wargę, spoglądając na dwójkę chłopaków. Jednemu i drugiemu chciała dodać otuchy choć z różnych powodów - nieśmiało się do nich uśmiechnęła, dusząc w sobie westchnienie. Kiedy Trevor krzyknął, w końcu nie wytrzymała i poprosiła go cicho. - Trev, proszę cię. Oszczędzaj się i nie przejmuj Irytem. - Starała się, by jej głos zabrzmiał łagodnie, choć stanowczo. Prawda była taka, że była i zła i zmartwiona. W mugolskim świecie taka rana to nie lada gratka, w czarodziejskim z powodu zaklęć takich jak transfusion na pewno mniejsza, ale wciąż. Trudno było postrzegać Val życie w wyłącznie magicznych kategoriach - w jej oczach Collins był ciężko ranny. I nie traktował tego faktu poważnie. Puchonka wykonała posłusznie polecenie pani Finch, obserwując sytuację w milczeniu. W razie czego wyciągnęła różdżkę i za pomocą vulnerra ferre wyczarowała zwój bandaży, tak w razie gdyby profesjonalistka chciała mieć materiał pod ręką. Zrobiła to, bo czuła się tu zbędna i nieważna. Czuła się źle, chciała się przydać, choć jednocześnie nie zamierzała tu w niczym nikomu przeszkadzać. Zerknęła w stronę Bena, po raz kolejny w myślach zadając sobie pytanie, co się stało. I co równie ważne - jak on się trzyma? A przecież w życiu jej tego nie powie.
"Pani Finch, Ben też oberwał, pewnie w życiu pani tego nie powie" - w zasadzie nie było o czym mówić. Nie sprawdzał jeszcze czy na skórze nie pojawiły się mu siniaki po kontakcie z metalem, ale na to kilka kropli eliksiru łagodzącego było wystarczające. Czy zamierzał go zastosować? Pewnie nie. Po ludzku mógł przeczekać zanim same zejdą. Czy byłby to argument w dyskusji jeśli taka miałaby miejsce? Oczywiście, że tak. W końcu to, że nie zamierza czegoś zrobić, nie sprawiało, że dana metoda leczenia była mniej skuteczna. Reszta paplaniny Trevora czy Irytka przeszła obok niego. Skupiny na tamowaniu krwi i asekurowaniu krukona, nie danie się zwariować nawołującym go głosom w głowie, nie dawało dodatkowych możliwości by przejmować się jeszcze wszystkim naokoło. Dopiero po przekroczeniu progu pomieszczenia szpitalnego i zajęciu przez Trevora miejsca, mógł nieco rozproszyć uwagę. Wysłuchał pytania pani Finch, gdy do niego było kierowane, po czym odpowiedział na nie tylko skinięciem głowy i łagodnym uśmiechem, do którego niechętnie zmusił swoje kąciki ust. To nie była jej wina, że był w tym momencie przejęty stanem Collinsa, więc nie chciał by mogła odczuć od niego jakieś negatywne reakcje. Gdy już odstąpił od tamowania krwawienia, spojrzał na Valerie, która została nową podpórką dla ramienia Trevora. Nie sądził by to na dłuższą metę miało prawo się udać. Dziewczyna była filigranowa, a przy wyciąganiu halabardy z rany, Trevor na pewno będzie odczuwać spory ból, przez co mógłby nieumyślnie jeszcze puchonkę uszkodzić. Dziewczyna akurat zerkała w jego stronę, w spojrzeniu mając te same pytania co wcześniej. - Val, ja go podeprę. - wiedział, że dziewczyna nie jest głupia i zrozumie skąd te słowa pojawiły się na jego ustach. Niedługo po tym znalazł się ponownie obok Trevora, zastępując przyjaciółkę. Patrzył na coraz bardziej bladego krukona, który gadał jak najęty w stresie. Nie chciał komentować jego zachowania. Może i mówił, że ból przemiany jest po dziesięćkroć gorszy, ale nie był go w stanie doprowadzić do śmierci, a krwawienie tak. Następnie przeniósł wzrok na pielęgniarkę, która pracowała w pocie czoła. Pomyślał, że o to sprawili, że będzie miała o czym opowiadać mężowi przy obiedzie. Wiedział, że jeśli pielęgniarka będzie potrzebowała jakiekolwiek pomocy to Valeria ma dwie wolne ręce. W dodatku bardziej przyda się teraz jego męska budowa, jaka by ona nie była, niż jakiekolwiek umiejętności uzdrawiania. W tych na pewno obie kobiety są zdecydowanie lepsze od niego.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Musiał przyznać sam przed sobą, że tracił siły. Uwaga skierowana od strony Valerie przypomniała mu jak bardzo słabo się czuje i to nie z powodu bólu a utraty krwi. Z każdą kolejną chwilą stopniowo przestawał się odzywać bo jednak potrzebował oddechu do podtrzymywania przytomności umysłu. - Strasznie to wygląda, tak, Val? Widzę to po twojej minie. - zapytał z mniejszą energią i siłą głosu. Puchonka była blada, przejęta, spoglądała na każdego po kolei. Pamiętał doskonale jak potrafiła się uśmiechnąć, wzruszyć i przejąć sytuacją. Nic dziwnego, że teraz jej wyraziste zmartwienie nieco sprowadziło go na ziemię. Skupiony na trzymaniu się w pionie, zauważył, że to Ben go podtrzymuje dopiero kiedy poczuł od niego zapach papierosów, które musiał jakąś godzinę temu palić. Starał się go nie przygniatać tak jak wcześniej pielęgniarkę i Valerie ale nie opierał się gdy był podprowadzany do kozetki. Usiadł ciężko... nie, położył się bo dłonie Benjamina mówiły, że ma leżeć. Popatrzył na wystający z ramienia grot i musiał kilkukrotnie zamrugać aby nie odpłynąć. Próbował znaleźć spojrzenie Benjamina od którego bił zimny spokój dyktowany zapewne nerwami i niepokojem. Szukał jego wzroku aby chociaż dowiedzieć się co mógłby na ten temat myśleć. Czy może coś go boli? Czy jest wściekły? Wtłoczył do płuc więcej powietrza i odkrył, że pół leżenie wywołuje więcej bólu przez przeciętą część halabardy. Chcąc nie chcąc musiał się trochę podnieść do siadu, wierząc, że nie dostanie za to bury. O dziwo, ten drobny ruch kosztował go znacznie więcej sił niż myślał. - Mam deja vu. Polskie utopce. - identycznie czuł się gdy został przez jednego z potworów ugryziony, przez co nagle stracił całą energię i nie był w stanie się podnieść, zdany jedynie na przyjaciół. Zerknął na swój świeżo kupiony mundurek szkolny. Wiedział, że będą musieli rozerwać rękaw aby dostać się do rany. Uderzyła go kolejna fala gorąca, gardło miał suche, oddech płytszy. Rozejrzał się po sali szpitalnej jakby szukał wody lecz nie dał rady wyartykułować tej prośby.
Spodziewała się, że krwawienie będzie duże, ale ilość krwi, która zaczęła wypływać z rany Trevora przerosła jej najśmielsze oczekiwania. W zasadzie cudem było, że chłopak jeszcze żył i nie wykrwawił się na śmierć na szkolnym korytarzu. Na pewno jakaś większa tętnica uległa uszkodzeniu, co stwierdziła już po tych dwóch silnych tryśnięciach. Pewnie gdyby nie Benjamin i jego zaklęcie hamujące krwotok, nie byłoby co zbierać z młodego Collinsa i ich akcja uzdrowicielska zmieniłaby się w spotkanie nekromanckie. - Valerie, tak? - zapytała szybko dziewczynę, przytykając koniec różdżki do ręki chłopaka. - Zaraz mnie zmienisz, rzucając Tuus claudere varices, okej? - powiedziała, patrząc na nią uważnie spojrzeniem nieznoszącym sprzeciwu. Musiała stanąć na wysokości zadania i pomóc jej w tej chwili doprowadzić Krukona do porządku. - Bardzo dobrze, podtrzymaj go - rzuciła do Benjamina, wspierając ich spontaniczną zmianę w kwestii asekuracji pacjenta. Szybko przywołała stazę, która przyfrunęła do niej z jednej z szuflad. Gdy tylko złapała narzędzie w ręce, zacisnęła je na ramieniu chłopaka parę centymetrów wyżej od faktycznej rany i tkwiącej w niej halabardy. - Nie przerywaj zaklęcia - poprosiła Puchonkę. - Duritio - mruknęła, chcąc znieczulić pulsującą krwistą ranę. - Muszę zobaczyć, jak duże są obrażenia naczyniowe, dlatego potrzebuję, żebyś wytrzymała jeszcze chwilę - poinformowała Valerie, wiedząc, że nieco igrała z czasem, ale ocena przebiegu naczyń była dla niej bardzo istotną kwestią dla dalszego postępowania. - Flumine Sanguinis - Zaklęcie powędrowało do uszkodzonej ręki, pokazując przebiegające pod skórą naczynia. Cholera...
Stopniowo ubywało z niego sił. Rozmowy między pielęgniarką, Benjaminem i Valerie stawały się trudne do zrozumienia. Czasami się krzywił gdy coś przy nim robiono lecz to ubywająca krew odbierała mu siły. Na twarzy wystąpiły rumieńce, a pot sperlił czoło. Ograniczył swój ruch do absolutnego minimum. Nawet nie zorientował się, gdy oparł głowę o ścianę, a brodę o swój obojczyk. Zamknął oczy aby dać im odpocząć... Bolące miejsce piekło, było gorące, nadwrażliwe. Ciężar części tkwiącej w ramieniu halabardy coraz bardziej doskwierał. Jakikolwiek ruch, nawet palcami, wywoływał reakcję układu nerwowego i dodatkowy impuls bólu. Szkolny sweter kleił się już do przepoconego tułowia, w gardle drapało z suchości, a oddech stał się nieco płytszy. Dopadło go tak silne zmęczenie... miał trudność aby reagować na słowa pielęgniarki. Słyszał jedynie inkantacje i czuł ich moc na ramieniu. Nim się zorientował, odpłynął, zasnął. Na szczęście nie osunął się głową na kozetkę bo półsiedział dosyć stabilnie. Równie dobrze może to być zasługa Valerie, że nie opadł. Zaklinał się, że wytrzyma dużo bólu - istotnie, to prawda. Utrata krwi jednak była inną historią i nawet najbardziej zatwardziały chojrak nie da rady tego wytrzymać.
Valerie Lloyd
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : blizna na łuku brwiowym; nosi kolorowe soczewki, najczęściej brązowe
Co miała mu powiedzieć? Że stracił tyle krwi, że to już nie są żarty? Dopiero w tamtej chwili Val uświadomiła sobie, że w sumie jej milczenie i gapienie się na wszystkich po kolei dodaje jedynie sytuacji dramatyzmu. Była bardzo wrażliwą osobą, choć z drugiej strony nie brakowało jej umiejętności pragmatycznego myślenia. Siły, aby w stresowych sytuacjach zacisnąć zęby i po prostu robić swoje. - Hariel po spotkaniu z tygrysem szablozębnym wyglądał gorzej, Trev. Kiedyś ci opowiem - Siliła się na uśmiech, na lekki ton, na niby-żart. I obiecała mu kiedyś, które było pewne przede wszystkim dlatego, że była tu pani Finch. Bez niej zginiemy, pomyślała Val, patrząc w perspektywie uczniów z całej szkoły.
Potem jej uwaga była skupiona już przede wszystkim nam uzdrowicielce (bo nazywać ją w tym momencie szkolną pielęgniarką to już chyba obraza). - Jasna sprawa - odpowiedziała jej, już z różdżką w ręku. Prawda była taka, że Val umiała nawet nieco więcej, ale to nie był czas i miejsce na dyskusje. To była sytuacja awaryjna, a w takiej grzecznie wykonujemy polecenia specjalistów. Rzuciła najlepsze tuus claudere varices, na jakie było ją stać i tkwiła w skupieniu z różdżką skierowaną ku ranie. W odpowiedzi na słowa pani Fich, kiwnęła głową - słowa nie były potrzebne, ważne było, aby w pełni skupiała się na swoim zadaniu. I wszystko wydawało się już r e l a t y w n i e opanowane, gdy nagle… Trevor odpłynął. O kurwa! - pomyślała Val, ale nic nie powiedziała. Spojrzała spanikowana na uzdrowicielkę, jakby była tu jej alfą i omegą. Dalej skupiała się na zaklęciu, nic nie mówiła i po prostu czekała na dalsze polecenia. Zerknęła też na Bena, bo psychicznie? Musiał czuć się coraz gorzej z każdą upływającą sekundą.
Sytuacja nie stawała się prostsza. Pani Finch przyglądała się zawiłości rany, a Valeria asystowała jej, ograniczając szkody. Obserwował je w milczeniu, słuchał coraz mniej radosnych słów Trevora, ale nie odzywał się, milczenie maskowało jego zdenerwowanie. Podtrzymywał Trevora jak tylko potrafił, do momentu utraty przez niego przytomności. Czuł jego opadający ciężar, ale wiedział, że nie może dać mu leżeć, bo taka pozycja nie zapewniała, że metalowa część halabardy nie zacznie się przesuwać. Ignorując powszechnie panujący zakaz siadania na łóżku pacjenta, znalazł się obok Trevora i pewnym ruchem oparł zemdlałego, jego zdrową stroną, o siebie tak by pielęgniarka i Valeria miały jak najlepszy dostęp do rany. Jego głowę ułożył na swoim ramieniu, a omdlałe ciało do pionu podtrzymywał ręką na wysokości żeber. Zdawał sobie sprawę, że w pozycji pionowej jest również szansa, że krew nie będzie tak intensywnie z niego wypływać niż gdyby leżał. Swoje samopoczucie psychiczne całkowicie odstawił na bok, przez co spojrzenie Valerii w jego stronę nie zrobiło na nim wrażenia, zwyczajnie nie zinterpretował go w sposób który sugerowała. Czekał na moment w którym ciało obce zostanie wyjęte z rany, a krwotok na dobre zatamowany. Wiedział, że musi to nastąpić niebawem. Wygląd młodszego krukona, jego wybladła skóra i wychłodzenie, które czuł od jego ciała, jasno wskazywały, że jeśli ma z tego wyjść bez poważnych konsekwencji na zdrowiu, działać trzeba było natychmiast. Wiedział również, że jego rola dopiero się zacznie, bo wyciągnięcie metalu z omdlałego ciała kolegi będzie wymagało mocniejszego przytrzymania go niż gdyby panował nad swoimi mięśniami.
Zaczynała pomału godzić się z faktem, że łatka "szkolnej pielęgniarki" przylgnęła do niej na dobre. Nauczyła się też z czasem, że ta nazwa, choć przez niektórych używana z pobłażaniem, wcale nie umniejszała jej zdolnościom uzdrowicielskim. Działanie pod presją nie było jej obce i choć należała do wrażliwych emocjonalnie ludzi, w chwilach grozy naprawdę potrafiła zachować godny podziwu spokój. Dlatego też, gdy zobaczyła ogrom zniszczeń dosięgających naczyń i liczne wylewy podskórne, a także uszkodzenie jednej z głównych tętnic ramienia, jej twarz ani przez moment nie drgnęła. Zaklęciami powstrzymującymi krwotok mogli już dłużej nie pociągnąć, bowiem sam poszkodowany zaczynał przelewać się Krukonowi przez ręce. Kończył im się czas. Wyciąganie halabardy teraz wydawało się Noreen poronionym pomysłem, ale wiedziała, że póki nie usunie ciała obcego, nie będzie w stanie wyleczyć żadnego z uszkodzeń. Zaklęcie do wydobywania ciał obcych radziło sobie świetnie z małymi odłamkami i drzazgami, jasne, ale z tym? Doznała nagle olśnienia. Małe odłamki! - Reducio - rzuciła na tkwiącą w ramieniu broń, zmniejszając jej rozmiary, a tym samym nacisk kładziony na poranione tkanki Trevora. Jedna z tętniczek wypluła strużkę krwi, zdobiąc nią policzek @Valerie Lloyd. - Haemorrhagia iturus - wypowiedziała formułę, by całkowicie zatamować krwawienie z przerwanych naczyń. Najgorsze za nimi... Zmniejszona halabarda wysunęła się z ramienia chłopaka z nieprzyjemnym cmoknięciem, a gdy nie zasłaniała jej widoku, Noreen mogła przeprowadzić większą inspekcję. - Pomóż mi oczyścić ranę, szybko - poprosiła Puchonkę, by ta razem z nią przy użyciu Astral Forcipe doprowadziła okoliczne tkanki do ładu, nim pielęgniarka będzie mogła ostatecznie zasklepić uszkodzenie. Pracowały w pocie czoła - dosłownie, bo jedna, drobna, szkląca się w przytłumionym świetle perełka wykwitła na jej czole. Gdy rana była dostatecznie opracowana, Noreen nie traciła czasu i rzuciła zaklęcie Vulnera Arcuatum, by zasklepić uszkodzone tkanki. A skoro już naprawdę najgorsze było za nimi, mogła zająć się ostatnimi krokami, dzięki którymi Trevor miał odzyskać siły. - Transfusion - mruknęła pod nosem, z wielkim skupieniem odliczając kolejne sekundy, aż dobiła trzydziestu. Przetoczony litr przywrócił nieco koloru na twarz chłopaka. - Rennervate - dodała, kierując różdżką w stronę Krukona, chcąc wybudzić go ze stanu omdlenia. - Trevor, słyszysz mnie? Jak się czujesz?
Trzymał Trevora najstabilniej jak potrafił, choć jego omdlone ciało nie chciało trzymać odpowiedniej pozycji. Martwił się, ale zimne myślenie było w tamtym momencie bardziej na miejscu. Wiedział, że nie może wiele więcej dla Krukona zrobić. Obserwował jak pani Finch wydaje polecenia Valerie, jednocześnie samej podejmując kolejne kroki by sprawę zakończyć możliwie jak najsprawniej i najszybciej. Musiał przyznać w myślach, że rozwiązanie problemu tkwiącego metalu w ranie, które zastosowała pielęgniarka było sprytne. Eliminowało wiele niedogodności przeciętnych zjadaczy chleba i pokazywało wprawę w zawodzie. Nie znał jej za dobrze, ale już kilka razy Trevor mu mówił, że w ręce kobiety byłby w stanie oddać swoje życie i teraz udowadniała ona, że miał racje w tym przekonaniu. Przetoczenie krwi po zatamowaniu krwotoku, sprawiło, że Trevor zaczął wyglądać na niego bardziej żywego niż wcześniej. Benjamin nie sądził, że to zakończy temat leczenia, ale na pewno sprawiło, że sytuacja nie rysowała się już w czarnych barwach. Choć ciało dalej nie nabierało sprężystości to czuł na trzymanym przez ramiona ciężarze wyraźniejszy puls. Ostatnie zaklęcie miało wybudzić Trevora, a przynajmniej tak sugerowały słowa pielęgniarki. Czuł, jak mięśnie mężczyzny powoli wracają do sił, przypominając sobie o utrzymywaniu podstawowej postawy. Czuł się dalej potrzebny Trevorowi, ale sądził, że to już była kwestia minut by jego otworzył oczy i odezwał się. Nie był pewien na ile będzie przytomny, ale to było teraz najmniej ważne. Bazory sądził, że czeka go jeszcze przynajmniej kilka godzin w łóżku szpitalnym zanim wróci pełnej przytomności.
+
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
W pierwszej kolejności poczuł przyjemny chłód na rozpalonym czole a dopiero później dotarły do niego słowa, jak i obecność kogoś bardzo ciepłego kogo nieumyślnie potraktował jako poduszkę. Najpierw głęboko westchnął, oparł się o swoją rękę - co za tym idzie, odejmując ciężaru Benjaminowi - i dopiero wtedy otworzył oczy. Zmrużył je jakby światło dzienne miał go razić lecz wystarczyło parę razy zamrugać aby świat się wyostrzył. - Chyba uciąłem sobie drzemkę. - odezwał się schrypniętym głosem i poczuł, że chętnie poszedłby spać dalej. Zobaczył przed sobą przejętą pielęgniarkę, tuż obok spiętą jak struna Valerie, a obok... dopiero widząc skamieniały wyraz twarzy Benjamina na jego ustach pojawił się uśmiech. Głos pani Finch przypomniał mu, że zadała mu pytanie. Przypomniał sobie co tu właściwie robią więc odruchowo popatrzył na swoje ramię... pozbawione w końcu halabardy. - Ooo... mówiłem, że jest pani najlepsza. Nawet nie zauważyłem kiedy mi pani wyjęła to tatałajstwo. - ze swoim gumochłonim refleksem pochwalił czynności kobiety, której ufał bezgranicznie w kwestii naprawiania wszelakich szkód i dolegliwości cielesnych. Bądź co bądź był jej częstym gościem. Rzadko jednak trafiał do szpitalnego łóżka. Sądząc po dzisiejszych wydarzeniach, zapewne nie obędzie się bez odpoczynku w wykrochmalonej pościeli. Cóż, nie miał nic przeciwko bo jednak senność dawała się we znaki. Spojrzenia przypomniały mu, że cały czas nie odpowiedział na pytanie. Uniósł zdrową rękę do oczu i wcisnął palce do ich kącików, chcąc się tym nieco bardziej ocknąć. - Teraz ból to wcale nie jest bólem. Ćmi, mrowi a skoro ruszam palcami to nie trzeba amputować? - oczywiście od razu trzymały się go żarty. Co prawda nie były górnolotne jednak sam fakt, że się na nie silił mówił więcej niż słowa. Poruszył dłonią tej sponiewieranej ręki lecz nie zaobserwował niczego niepokojącego. Poczuł silny głód, jeszcze silniejsze pragnienie zmieszane z silną dawką zmęczenia. - Dzięki. Nie ogarniam ale dzięki. - mniej oficjalna wersja wdzięczności kierowana do Valerie, której niemrawo zasalutował i Bena, którego barku dotknął ramieniem bo gdyby ujął teraz jego rękę to pewnie byłoby to skomentowane uniesieniem brwi. Powrócił wzrokiem do pielęgniarki. - Czy mogę iść dalej spać? Daję słowo, nie chrapię. - to była aktualnie najsilniejsza potrzeba, większa niż jedzenie (!) czy picie.
Ani przez moment nie pomyślała, że się nie uda - miała wprawną asystentkę, a szpital, choć pracowała w nim krótko, nauczył ją zachować zimną krew. Jedynym, co mogło zdradzać jej napięcie, były ciasno zaciśnięte szczęki, które drgnęły lekko, gdy Trevor pomału zaczął się wybudzać. Klatka piersiowa pielęgniarki uniosła się w głębokim wdechu, a powietrze rozlało się w jej płucach na kształt oblewającej jej fali ulgi. Wrócił do przytomności całkiem szybko i sprawnie, więc istniała szansa na dobrą rekonwalescencję. - Miałeś chociaż jakieś słodkie sny? - zażartowała lekko, pochylając się przy nim i kierując świecący koniec różdżki ku jego źrenicom, badając ich reakcje. - Będziesz oczywiście musiał zostać w skrzydle noc, może nawet dwie, zobaczymy jak dobrze będzie się goiła ręka - zapowiedziała, jednocześnie dając Benjaminowi znak, że to był moment, w którym mógł całkowicie odpuścić bycie podpórką Trevora. O ile oczywiście chciał. - Najlepiej by było, żebyś nie ruszał za bardzo tą ręką do jutra - poleciła, gdy Krukon zaczął testować ruchomość stawów w uszkodzonej kończynie. Zaklęcie działało znakomicie, ale potrzebowało czasu, by przypieczętować to, czego dokonało. Jak klej, który musiał wyschnąć, by odpowiednio utrzymać sklejoną konstrukcję. Skorzystała z wyczarowanych przez Valerie bandaży i z pomocą Puchonki założyła usztywniający opatrunek na bark Collinsa. - To łóżko jest już do twojej dyspozycji. Prześpij się, poproszę skrzaty, aby dostarczyły Ci kolację. Jeśli obudzisz się z krukiem nad głową, to nie halucynacje. Wyślę Tara, aby Cię przypilnował. Ostrzegam - on wszystko widzi - dodała i puściła mu oczko, reszcie dając znać, że należało zapewnić Krukonowi odpoczynek.
/Zt dla wszystkich
Clara Hudson
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 162
C. szczególne : tatuaż przy prawym cycku (podgląd w kp - bez cycka, zboczuszki)
Własnoręczne robienie sobie tatuażu wiązało się z pewnym ryzykiem. Clara była przekonana, że wykonanie go różdżką nie będzie tak niebezpieczne, jak gdyby robiła to igłą i może nawet miała trochę racji, bo nic jej nie gniło, ale zaczynało ją już martwić, bo cholerstwo nie chciało się do końca zagoić. Skóra wokół niedorozwiniętego kota cały czas była zaczerwnieniona. Weszła do skrzydła szpitalnego ze skrzywioną miną. Było to jedno z jej najbardziej znienawidzonych przez nią miejsc. Wbrew pozorom nie bywała tam stałym gościem. Choć często szukała wrażeń nie myśląc o zagrożeniach, a do tego była na tyle nieuważana, że zderzenia, upadki, przytrzaśnięcia i wykręcenie kończyn były dla niej chlebem powszednim, to może właśnie dlatego nabrała jakiejś tam twardości. Kiedy przychodziła do skrzydła, znaczyło, że jest bardzo źle. A jak było źle, to trzeba było leżeć. W miejscu. Samej. W dzwoniącej w uszach ciszy. Przy smrodzie medykamentów. Wolała już poczekać aż cokolwiek jej dolegało, samo przejdzie. Tym razem również próbowała znaleźć rozwiązanie na własną rękę, ale nie bardzo wiedziała gdzie. Hogwarcka biblioteka, o dziwo, nie miała w swoich zbiorach nic o magicznych tatuażach. Zwykłych z resztą też. W obliczu tej przeciwności zdecydowała się w końcu zasięgnąć porady w skrzydle szpitalnym. Zwlekała z tym rozwiazaneim także dlatego, że nie wiedziała, kto tam teraz urzęduje. Trochę obawiała się, że nowa piguła będzie jej wymyślała za rzucanie na siebie trwałych zaklęć. W końcu jednak lęk przed ewentualną utratą cycka przerósł jej strach przed pielęgniarką. - Halooo? - rzuciła w eter, bo po przekroczeniu progu, nie zobaczyła żadnego człowieka.
Uczniowie i studenci Hogwartu trafiali do Noreen z bardzo różnymi dolegliwościami, przechodząc od problemów dnia powszedniego w postaci dolegliwości migrenowych, menstruacyjnych bóli brzucha lub dalece idących niestrawności (począwszy od nieświeżych pasztecików dyniowych, na niespecjalnie legalnym przemycaniu alkoholu kończąc), aż po trudne przypadki przewlekle leczonych chorób. Pewnego Ślizgona dawno u niej nie było, więc chyba dotychczasowe ich działania, a także podjęte przez niego akcje okazały się być skuteczne w kwestii trzymania targających nim klątw w ryzach. Jej przewlekle chory pacjent z pufkozą, kategorycznie odmawiający oddania zwierzęcia, napisał do niej list odnośnie przygotowań do odbywającego się w szkole konkursu kulinarnego i siedziała właśnie w gabinecie, głowiąc się nad tym, jak głupie byłoby pozwolenie mu na udział w przedsięwzięciu. Dodatkowo kombinowała nad jego jadłospisem, a należało wspomnieć, że układanie diet nie było jej mocną stroną, toteż tonęła w podręcznikach i pomału zaczynała zapominać, jak się nazywała, ślęcząc nad tabelami z wartościami odżywczymi. Tar wydał z siebie dźwięk, sygnalizując jej szybciej nadejście nowego pacjenta, niż niejeden dzwonek w drzwiach mógłby tego dokonać. Z westchnieniem odłożyła na bok notatkę, w duchu dziękując Merlinowi, że chociaż na chwilę będzie mogła zająć się czymś innym, po czym wstała i wyszła naprzeciw wołającej dziewczynie. - Dzień dobry - przywitała się, obrzucając drobną studentkę badawczym spojrzeniem, ot, wstępny triage. Gdy jednak dostrzegła, że jej dolegliwości na pewno nie wymagały natychmiastowej interwencji, złagodniała, uśmiechając się ciepło. - W czym mogę Ci pomóc?
Odpowidział jej kruk, czego tak się nie spodziewała, że aż podskoczyła. - Ty chyba nie jesteś zbyt higieniczny - zauważyła, po czym podrapała się po głowie, do której przyszło jej właśnie, że może to właśnie jest nowa pielęgrniarka. Był już w Hogwarcie taki jeden, co sięzmieniałw kruka, a nawet jakby nie on, to przewinęło się przez te mury dość animagów, by podejrzliwie patrzeć w kierunku zwierząt, które wydawały się być nie na miejscu. Nim zdążyła podjąć jakąś decyzję względem witania się z ptakiem, rozległ się ludzki głos. Być może przez zachrypnięty głos kruka, a może tak po prostu z dupy, była przekonana, że nowa pielęgniarka będzie starsza. Zmurowało ją, kiedy dostrzegła piękną panią. Ale to tak piękną, że zapierało dech w piersiach. Tak piękną, że człowiek żałował, że nie potrafi tworzyć wierszy, bo po ludzku nie dało się tego wyrazić. Piękną jak rozgwierzdżone niebo odbijające się w jeziorze. Jak mgła nad wrzosowiskiem. Jak wschód słońca nad jebaną stadniną jednożorców. Tak piękną, że powinna za to płacić jakiś podatek. - Dźńbry - wybełkotała, a dźwięk własnego głosu trochę ją oprzytomnił. Najdyskretniej jak się dało, powiodła dłonią do ust, jakby chciała się upewnić, czy są zamknięte. Zamrugała kilkakrotnie, żeby się otrząsnąć i nawet jej się to udało, ale tylko na ułamek sekundy, bo potem znów spojrzała na kobietę. - Apanijesttunowa - powiedziała, nim zdążyła zorientować się, że mówi, tym razem zbyt głośno. Spaliła buraka. Morgano, co się działo?
Tar z pewnością bardzo obruszył się na ten niegrzeczny komentarz na temat jego higieny, bo zaznaczyć należało, że był bardzo czystym ptakiem. Który bardzo lubił, gdy pielęgnowało się jego pióra. I który samodzielnie bardzo dbał o ich zdrowy, błyszczący wygląd. Noreen spojrzała na Clarę od góry do dołu, ponownie oceniając jej kondycję fizyczną, teraz już łagodniej i cieplej uśmiechając się, by zachęcić ją do podzielenia się z nią bolączkami, które sprawiły, że zawitała w progi skrzydła szpitalnego. Z doświadczenia zdążyła zorientować się, że nie każdy był zdolny do omawiania swoich problemów zdrowotnych w sposób otwarty, wobec tego widząc jej nagłe zakłopotanie, wskazała ręką jedno z łóżek, drugą dłonią dobywając różdżki, którą machnęła, by zmusić oparte o ścianę parawany do ustawienia się wokół, by zapewnić im nieco więcej prywatności. - To prawda - przyznała, kiwając lekko głową. - Jestem tu dopiero od roku. A skoro mnie nie kojarzysz, to albo też Cię tu wcześniej nie było, albo cieszyłaś się wyjątkowym zdrowiem przez ostatni rok - skomentowała, zrzucając jej szybko wypowiadane słowa i zdobiący drobną buzię rumieniec na stres i dyskomfort związany z wizytą u lekarza. Jej nic co ludzkie, nie było obce, ale nie każdy musiał mieć w sobie takie same pokłady opanowania. - To jak, co się dzieje? - ponowiła pytanie, gdy znalazły się we dwie w odgraniczonej magicznymi parawanami przestrzeni.
Kobieta uśmiechnęła się, a Clara miała wrażanie, że się rozpływa. Latami jebała po chłopakach, którzy żartowali sobie z chodzenia do skrzydła, żeby dać się, hehe, zbadać, hehe, Norze Blanc. Ale rzeczy, które przyszły jej do głowy, kiedy posłusznie ruszyła w stronę wskazanego przez pielęgniarkę łóżka… Słodka Morgano! Starała się ich pozbyć, co okazało się jeszcze trudniejsze, gdy kobieta rozstawiła parawany. W tym momencie porzuciła już wiarę w to, że jej uczucia były wyłącznie estetyczne. Pielęgniarka była doskonała, jak antyczna rzeźba, ale Clara nigdy nie miała ochoty, żeby rzeźba robiła z nią to, na co pozwoliłaby pielęgniarce, gdyby ta tylko zechciała. Ekhem… Nie, żeby nie miała żadnych doświadczeń z dziewczynami. Gap year okazał się naprawdę bogaty w odkrycia, tylko może nie takie, o których opowiada się rodzicom. Nigdy jednak nie myślała o tym inaczej, niż jak o eksperymentach. Tak tylko, żeby życie miało smaczek. Koncerty Amortecii West nie różniły się wcale tak bardzo od Woodstocku, tyle tylko, że ich uczestnicy byli ładniejsi i myli dupy. A tu proszę! - Hahaha! - Zaśmiała się z komentarza kobiety, jakby to był najśmieszniejszy żart pod słońcem. Już przy pierwszym "ha" myślała, że umrze z zażenowania, ale wszystkie odpowiedzialne za śmiech części jej ciała najwidoczniej odłączyły się od mózgu i uparły, by kontynuować, to co zaczęły. Odkaszlnęła, żeby upewnić się, że jej aparat mowy jest gotowy już z nią współpracować. - Nie - odpowiedziała zupełnie przeciwnym do poprzedniej reakcji, rzeczowym tonem - Miałam gap year. Zdążyła już zapomnieć, po co tu przyszła, ale wspomnienie rocznych szaleństw, naprowadziło ją na dobry trop. W samą porę, bo kobieta powtórzyła pytanie o cel wizyty. - A! Właśnie! - Wzięła głęboki wdech, żeby odegnać natrętne myśli i skupić się na konkretach. - Bo sobie w sierpniu zrobiłam tatuaż i nie wiem chyba powinien się już zagoić i niby nic mnie nie boli ale dalej jest czerwone a chyba już nie powinno nie wiem. - Słowa wypłynęły z niej jednym ciągiem, kiedy podciągała koszulkę do góry, by pokazać, w czym problem. Podsunęła do góry brzeg sportowego stanika. Ależ żałowała, że nie założyła nic ładniejszego! Przez mózg przebiegło jej, że może kobieta będzie musiała dotknąć podrażnionego miejsca. Och, BŁAGAM, niech mnie dotknie! Poczuła, że czerwieni się bardziej od skóry przy tatuażu, udała więc, że koszulka jej opada, żeby mieć pretekst do podniesienia jej wyżej i schowania w jej ryja. - Emmm… - wybąknęła zduszonym przez materiał głosem. - To jak się pani nazywa?
Studenci bardzo różnie zachowywali się w Skrzydle Szpitalnym. Mimo że parokrotnie zdarzyło jej się paść ofiarą wyimaginowanych chorób, z którymi zgłaszali się najczęściej dojrzewający chłopcy, szczególnie tacy skłonni do ulegania rówieśnikom i łasi na hazard, nie było niczego, czego sugestia odesłania na oddział specjalistyczny w Szpitalu św. Munga nie byłaby w stanie załatwić. Dotychczas nie spotkała się z jakimś rażącym zachowaniem ze strony żadnego ze swoich pacjentów tu, czego nie można było powiedzieć o niektórych bywalcach na jej starym oddziale, ale czasy inne i kaliber różny, więc nie było czego roztrząsać. Nie widziała niczego nadzwyczajnie śmiesznego w swojej wypowiedzi, więc spojrzała na dziewczynę trochę pytająco, acz wciąż ciepło i życzliwie, bo jeśli nerwowy śmiech był dla niej sposobem na radzenie sobie ze strachem i dyskomfortem, nie zamierzała dać jej poczucia bycia ocenianą przez ten pryzmat. Nie każdy potrafił zachować stoicki spokój na widok białego fartucha i była pod tym względem wyrozumiała. Sama zresztą, mimo uzdrowicielskiego wykształcenia (a może właśnie przez wzgląd na nie?) nie znosiła być pacjentem i siadanie na kozetce było jedną ze straszniejszych rzeczy w jej kategoriach. - Mam nadzieję owocny? - podchwyciła temat, w międzyczasie stukając różdżką w szafkę, by wszelkie pojemniczki i koszyczki napełniły się potrzebnymi jej przyborami, zależnie od tego, co miało być powodem jej dzisiejszej wizyty. Biorąc pod uwagę, jak często chrząkała i kaszlała, mogła podejrzewać początki zapalenia gardła. - W sierpniu? - powtórzyła. - Początkiem, czy końcem? - zapytała, by oszacować potencjalny czas gojenia. Oczywiście już dawno został on przekroczony, aczkolwiek istotne było dla niej, czy o jeden tydzień, czy o trzy. Spojrzała na wątpliwej jakości "dzieło" rozpięte na jej żebrach i zmarszczyła lekko brwi, gdy dostrzegła rozlewający się wokół nierównych konturów rumień oraz opuchliznę. Dostrzegła nawet jeden pęcherzyk z płynem. - Mogę wiedzieć, w jakich warunkach został zrobiony? - podjęła jeszcze, odwracając się na moment, by stuknięciem różdżką wyczarować sobie parę rękawiczek egzaminacyjnych.
Nigdy w życiu nie zniżyłaby się do wymyślania chorób, żeby tylko posiedzieć sobie w skrzydle. W jej głowie zaświtało już oczywiście postanowienie, by wracać tu jak najczęściej, zamierzała się jednak do tego przyłożyć. Zresztą jaki to problem wetknąć rękę między pędy wnykopieńków? Albo wpaść zimą do jeziora i się przeziębić? Clara była tak wypadkowa, że podejrzewała, że nawet nie będzie musiała za bardzo prowokować nieszczęść. Po prostu nie będzie już czekać, żeby cokolwiek by się jej nie stało, samo przeszło. W ostateczności Adeli na pewno nie będzie trzeba przekonywać, by bez zbędnych pytań rzuciła na nią upiorogacka. - Tak jakoś w środku - oszacowała, starając się przypomnieć sobie datę ostatniego koncertu. Poczuła przy tym przypływ nadziei, że może jednak tatuaż goił się tak jak powinien, zaraz jednak uznała, że nie byłby to dobre wieści, bo mogłaby już opuścić skrzydło. - Normalnych - rzuciła bezmyślnie, wyglądając zza koszulki. - Różdżką w hostelu. Doskonale wiedziała, że warunki, w których powstał jej tatuaż nie powinny być normą dla tego typu zabiegów. Dlatego też do tej pory nie przyznała się do niego rodzicom. Nie umiałaby skłamać, a nie chciała wiedzieć, jak zareagowałby jej tata na tę obrazę uczuć uzdrowicielskich. Pewnie tak samo powinna przejmować się reakcją kobiety, ale w tym momencie była całkowicie zaabsorbowana chęcią poznania jej imienia. Chciała jak najszybciej skończyć temat dziary, który widocznie zajął ją na tyle, że nie usłyszała pytania. Serce zabiło jej mocniej, kiedy zobaczyła na rękach pielęgniarki rękawiczki, przyjmując to jako obietnicę macanka, ale zaraz się uspokoiło, gdy uświadomiła sobie, że w jej marzeniach rękawiczek właśnie nie było. Może głupio, że nie wzięła tego pod uwagę, ale zważywszy na to, jakie warunki uznawała za normalne do robienia tatuażu, nie powinno to dziwić.
Noreen długo pracowała nad tym, by jej mimika nie zdradzała absolutnie żadnego osądu w stosunku do pacjenta. Miała być osobą, której drugi człowiek miał zaufać i zdradzić jej w wywiadzie jak najwięcej istotnych dla sprawy faktów, dzięki którym mogła stworzyć prawdopodobny ciąg wydarzeń i zawęzić przyczyny, które mogło do niego doprowadzić. Pokazywanie na twarzy wydanego z góry osądu, karcącego spojrzenia, lekceważącego gestu. Pacjent miał się czuć wysłuchany i zaopiekowany na tyle, by nie chcieć kłamać i wprowadzać jej w błąd. Brak poprawnych danych wyłącznie odsuwał w czasie diagnozę, a także utrudniał postępowanie lecznicze, toteż niezwykle istotne było dla niej zachowywać zimną krew i ciepłe oblicze. Które nie drgnęło mimo ogarniającej ją zgrozy na wieść, w jakich warunkach wykonano tatuaż. - Miałabym obawy odnośnie jakości i bezpieczeństwa wykonania takiego tatuażu - poinformowała ją spokojnym tonem, podchodząc bliżej i sadowiąc się na przysuniętym bliżej stołku. Nie zwróciła uwagi na sposób, w jaki dziewczyna przyglądała jej się znad koszulki, a także nie zwróciła uwagi na jej ostatnie pytanie, zbyt skupiona na przygotowywaniu narzędzi do badań. - Faktycznie nie wygląda to najlepiej - powiedziała, cmoknąwszy cicho, po czym odwróciła się, by machnięciem różdżki przywołać do siebie szalkę z podłożem do namnażania drobnoustrojów. - Pobiorę próbki do badań - zapowiedziała, różdżką i zaklęciem collection pobierając z powierzchni zaczerwienionej skóry odpowiednie wymazy, które następnie kolejnym machnięciem magicznie rozprowadziły się na szalce. Gotowe do inkubacji naczynko odstawiła na szafkę. - Czy jak robię tak - przyłożyła delikatnie palce do wierzchu spuchniętej skóry. - Boli?
- Taaaa… ale komu ufać, jeżeli nie można zaufać samej sobie. - Nie miała pojęcia, co pierdoli. Koniecznie chciała podtrzymać rozmowę z pielęgniarką, ale jej świadomość była zajęta stawianiem ołtarza z jej podobizną w centralnym punkcie mózgu. Najwidoczniej, zdobienie mu miejsca wypagało wprostowania kilku zwojów. Mimowolnie uśmiechnęła się, kiedy kobieta wyraziła niepokój stanem jej tatuażu. Zdążyła już postanowić, że gdyby wszystko okazało się w porządku, znalazłaby sposób, żeby spowolić gojenie. Wolała jednak tego uniknąć, bo póki co jej jedynym pomysłem, było tarcie go pumeksem, a kiedy coś przyszło jej do głowy, bardzo trudno było się tego pozbyć. - O, a będę mogła obejrzeć, co wyrośnie? - Na chwilę jej uwaga, przeskoczyła z pielęgniarki, na naczynko, na którym zrobiła wymaz. Człowiek nie często miał okazję oglądać paskudztwa, które na sobie hodował. Z jednej strony ją to obrzydzało, z drugiej fascynowało. Całkiem jednak straciła zainteresowanie drobnoustrojami w moemncie, gdy kobieta zbliżyła do niej dłonie. - Nie - pisnęła, wstrzymując oddech, więc może nie zabrzmiała zbyt wiarygodnie. - Bardziej swędzi niż boli - dodała, starajac się wymusić na sobie spokój, chociaż serce waliło jej jak oszalałe. Zamknęła oczy i zaczęła sobie wyobrażać obleśne rzeczy. Groszopryszczka, Patton Craine, robaki na martwym jeżu…
Spojrzała na nią z przebijającym się w oczach niepokojem, bo słowa, które wypływały z ust dziewczyny były tak pozbawione troski, jak tylko mogły być. Przez sekundę zastanowiła się, czy była to wyłącznie wciągana na twarz maska w celu zatuszowania faktu, że decyzja o tatuażu była może zbyt pochopna, ale idea o jej podjęciu za mocno budowała ego Puchonki, czy może rzeczywiście nie widziała problemów i zagrożeń płynących z braku zachowania odpowiednich zasad aseptyki, co mogło świadczyć o głębokich brakach wiedzowych z zakresu uzdrawiania. Będzie musiała zainteresować się tą kwestią i podpytać profesora Williamsa, czy na którymś z wykładów mógłby poruszyć temat odpowiedzialnego upiększania ciała. - To trochę zajmie - stwierdziła, bo choć dysponowała preparatami mającymi za zadanie przyspieszyć wzrost drobnoustrojów, wciąż czekały ją przynajmniej trzy doby, nim będzie w stanie zidentyfikować najpoważniejsze źródło powikłań. Jej pierwotna reakcja istotnie przeczyła temu, o czym głosiła, przez co Noreen natychmiast cofnęła palce, zerkając na nią badawczo, by upewnić się, że nie sprawiła jej zbyt dużego dyskomfortu. Twarz Puchonki płonęła rumieńcem i pielęgniarka dostrzegła delikatne drgnięcia jej mięśni żwaczy, gdy prawdopodobnie zaciskała zęby. Rzuciła Dispareo Oedema, a następnie Fringere, by zmniejszyć obrzęk i na chwilę schłodzić zaczerwienione miejsce. - Przygotuję Ci zaraz krem do smarowania - powiedziała, odwracając się do szafek, by wyciągnąć pudełeczko z uniwersalną maścią, do której następnie dodawała po kropli eliksiru łagodzącego. - Staraj się robić to co około trzy, cztery godziny. Nie musisz budzić się w nocy specjalnie po to, by posmarować skórę, po prostu w ciągu dnia dobrze by było, żeby robić to jak najczęściej - dodała, gdy machnięciem różdżki sprawiła po raz trzeci, by mikstura zmieszała się z nawilżającym medium.
Clara bardzo dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że tatuaże powinno robić się w sterylnych warunkach i co nimi nie było. Najzwyczajniej w świecie, nie przechodziło jej przez myśl, że coś złego mogło stać się akurat jej. Tak często jak pakowała się w kłopoty, tak często udawało jej się z nich również wyleźć, co sprawiało, że czuła się niezniszczalna. Teraz również nie przejmowała się zbytnio stanem tatuażu. Spokój pielęgniarki utrzymywał ją w pewności, że się wyliże. - Mogę wrócić - odparła z jeszcze większym entuzjazmem. - Może mi pani wysłać sowę, albo ten… - Zawahała się. - Na wizengerze. - Wątpiła, czy kobieta będzie chciała konkatkować się z uczniami w ten sposób, ale przecież nic nie szkodziło spróbować. Starania pielęgniarki, żeby uśmierzyć jej nieistniejący ból, sprawaiły, że chciała, żeby naprawdę ją bolało. Marzenia o leżeniu w skrzydle z rozwaloną czaszką, jelitami na wierzchu, albo poparzeniami trzeciego stopnia i bycia otoczoną opieką najpiękniejszej kobiety na świecie, zupełnie wyparły myśli o obleśnościach. Dla niej mogłaby nawet zachorować na groszopryszczkę. Okazało się z resztą, że skuteczniej pozwoliły jej przetrwać badania bez dalszych niezręczności. Krótki czas, w którym pielęgniarka przygotowywała jej maść, wystarczył, by Clara wyciagnęła skądś wizbuka. Miała poczekać z próbą wystalkowania kobiety do czasu, aż wyjdzie ze skrzydła, ale kogo ona oszukiwała z tym czekaniem? Zadanie było cholernie trudne, biorąc pod uwagę, że nie wiedziała nawet jak jej bogoni się nazywa, ale wcale jej to nie zniechęcało. Pierwszym miejscem, w którym szukała byli znajomi siostry, ale ta widocznie nie zadała sobie trudu, żeby zapoznać się z całym personelem Hogwartu. Wielce rozczarowujące. Gdyby nie były pokłócne, mogłaby pchnąć jakoś Bridget we właściwym kierunku, niestety w obecnym klimacie znajomość z siostrą nie przynosiła Clarze żadnych korzyści. Zamierzała przetrząsnąć profile członków LabMedu, z naadzieją, że może to będzie jakiś punkt zaczepienia, ale zorientowała się, że kobieta do niej mówi. - Acha - przytaknęła posłusznie, zatrzaskując wizbuka, jakby bała się, że mama pielęgniarka zorientuje się, co tam robiła. Szczęśliwie nie musiała prosić o powtórzenie, bo chociaż z opóźnieniem, to w końcu zatrybiło jej tam, gdzie powinno. Spojrzała na dłonie, przeliczając na palcach liczbę godzin w dobie, podzielonych przez cztery, odjętych od spania w nieregularnych porach, podniesionych do potęgi jej debilizmu i w końcu wyszło jej, że wstyd być takim zjebem. - A jak zapomnę - wymamrotała, pąsowiejąc, tym razem z zażenowania samą sobą. - I sobie przypomnę, powiedzmy, dopiero wieczorem? Nie żeby kiedykolwiek miała jakiekolwiek szanse na cokolwiek z tym aniołem, ale z każdy swoim kolejnym słowem, czuła że oddala się od niej tak bardzo, że nawet jej fantazje tego nie przerobią.
Niektórzy posiadali to zatrważające Noreen poczucie, że byli niezniszczalni, a jej samej zawsze wydawało się w przeciwwadze, że życie było bardzo krótkie i zaskakująco brutalne jak na to, jak kruche były ludzkie organizmy. Naoglądała się w szpitalu naprawdę okropnej magii, paskudnych klątw i niszczących życia uroków, które odbierały niektórym całe piękno z istnienia. Może zrobienie sobie tatuażu nie plasowało się w tych kategoriach i w gruncie rzeczy było wyłącznie mało mądrym wybrykiem, ale Merlin jeden wiedział, co by było, gdyby ta nieumiejętnie wpleciona między tkanki magia zbuntowała się przeciwko dziewczynie. Takie przypadki też już widziała. Krzywy kot miał na szczęście jedynie przez jakiś czas naprzykrzać jej się, swędząc i ciągnąć, co miało być łagodzone przez maść. Spojrzała na nią przez ramię, gdy tak gorliwie deklarowała ponowne przyjście do skrzydła, by dowiedzieć się, cóż takiego wyrośnie z pobranych od niej próbek. - Dobrze, wyślę Ci sowę - przystała na taki układ, bo gdyby wyszło tam coś, co miało martwić ją bardziej i tak będzie musiała sprowadzić studentkę z powrotem na kozetkę. Nie było na szczęście zbyt wiele patogenów, z którymi nie poradziłaby sobie regularna higiena i kapka eliksiru wiggenowego. Nie zwróciła szczególnej uwagi, że dziewczyna zatonęła w wizbooku, a już na pewno nie przyszło jej do głowy, że w stronicach notesu szukała jej samej. Nie miała zbyt wielu znajomych, ukrywając swój profil też z uwagi na obawę kontaktu ze strony swojego byłego męża, na pewno nie zamierzała też przenosić kontaktu z uczniami na wizzengera. Nie było jej dane dowiedzieć się, czemu z takim trzaskiem zamykała kajet, ale może właśnie żaliła się komuś na swój los? - Myślę, że nie zapomnisz - powiedziała, wlepiając w nią spojrzenie brązowych oczu i uśmiechając się lekko, wyraźnie sugerując tonem głosu, że tatuaż nie miał zamiaru pozwolić o sobie zapomnieć. Dziewczyna sama miała przekonać się o tym, że sam będzie upominał się o użycie maści, piekąc i swędząc. - Ale nic strasznego się nie stanie, gdyby się tak akurat zdarzyło - dodała, bo ostatecznie też wierzyła, że się z tego szybko wygrzebie.