W skrzydle szpitalnym należy zachowywać bezwzględną ciszę, o czym informuje tabliczka przybita do drzwi wejściowych. Panuje tu pedantyczna czystość, a w powietrzu unosi się drażniący zapach chloru i środków dezynfekujących.
Też parę godzin później do Skrzydła Szpitalnego zajrzała Bell. Ciekawa była tej dziewczyny, chciała dowiedzieć się O CO CHODZIŁO. Bo Bell była z natury niezwykle ciekawska. Zajrzała przez szparę w drzwiach i stwierdziwszy, że pielęgniarki nie widać, weszła po cichu. Puchonka już nie spała. Leżała z otwartymi oczami. Podeszła do niej i stanęła z boku łóżka. - Cześć. Jak się czujesz? - zaczęła, przyglądając się jej. Pewnie nie miała pojęcia kim ona jest. Albo i miała, wiadomo, może ją kojarzyła? W końcu od paru lat była prefektem naczelnym. Posłała dziewczynie uśmiech. - Jestem Bell. Znalazłam cię pod ścianą zamku - wyjaśniła.
Gdzie coś się dzieje, tam Irytka przywieje! Miał szczęście znajdować się akurat w sąsiedniej sali, gdzie zajmował się zapychaniem dziurek od klucza gumami do żucia. Usłyszał rumor a tam, gdzie hałas tam musi pojawić się szkolny poltergeist. Ledwie zobaczył blade twarze, krew i strach a wpadł w euforię. - Jupii…!- pisnął w niskich decybelach i przeleciał przez przechodzącą akurat Valerie. - Ooo… a co robicie? Ale macie grobowe miny! - śmigał między sylwetkami studentów (taktownie nie przeszkadzając pielęgniarce) i porywał za sobą w ruch porcelanowe wazony, niewielkie doniczki z kwiatkami, puste i pełne fiolki eliksirów, zasłony łopotały gdy śmigał w powietrzu obok przedmiotów materialnych. W pewnym momencie uznał, że jest tu za cicho a skoro idą na stypę to postanowił zasłynąć ze swojej poetyckiej twórczości: -Krukon trupa w korytarzu niesie Wilkołaka chce zakopać w lesie Krew się leje na prawo i lewo To wszystko wina Bazory’ego!! Lloyd mu tylko przytakuje Alibi mu tutaj wynajduje Tyle krwi, tyle krwi Jak zajebiście, łiii…! -- zarechotał i wyleciał przez ścianę, kontynuując piosenkę tak, aby jak najwięcej osób usłyszało co się dzieje drugiego dnia po rozpoczęciu roku szkolnego. Głos niósł się echem więc pewnym było, że plotki będą… tyle zabawy! Nie mógł tego przepuścić!
Żarty się go trzymały i to grubo. Nie był spokojnym i cierpiącym w ciszy pacjentem, ale pani Finch doskonale o tym wiedziała. Jedyny moment kiedy zamykał swą jadaczkę to gdy po pełni przychodził do niej zmarnowany, odwodniony i poraniony (jeśli w nocy się uszkodził a czasami mu się to zdarzało). Poza tym był… wygadany. Bolało jak diabli, był blado-czerwony na twarzy, pot skraplał jego czoło, a krew przesiąkła już część ubrania. Nie chciał nic mówić ale w trakcie powolnego dreptania korytarzem - protestował wobec przenosiń za pomocą lewitacji grożąc, że puści pawia - tkwiąca w jego ramieniu część halabardy przesunęła się lekko i spowodowała większe krwawienie. Wiedział, że tylko dotrą do Skrzydła to pielęgniarka go ustabilizuje. Nie był spanikowany ani zmartwiony z prostego powodu - był w dobrych rękach. Pani Finch swoje własne życie powierzy, jeśli zajdzie taka potrzeba. Widywał się z nią regularnie w ciągu nauki szkolnej więc nic dziwnego, że gdy już była przy nim, wszystkie troski znikały. Nie potrzebował pocieszenia tylko trzymania w ryzach. W takich sytuacjach wymagających interwencji medycznej dostawał do głowy, wpadał na durne pomysły, zasłaniał się gadulstwem i poczuciem humoru. Wiedział, że to denerwuje Benjamina ale wbrew pozorom nie chciał się z nim kłócić. Nie był pewien co próbował tym osiągnąć. - Valerie, weź szturchnij Bena, on ma gorszą minę ode mnie!- przerywał słowami dźwięki jakie z siebie wydawał - ciężkie kroki i trochę nerwowego oddychania. Wspierał się w głównej mierze na pani Finch bo jednak kręciło mu się w głowie od utraty krwi. Nad głowami przeleciał Irytek, a zaraz za nim kilkanaście latających przedmiotów. Westchnął ciężko i zwolnił kroku gdy byli już przy drzwiach skrzydła szpitalnego. Tracił siły ale dalej uważał, że puści pawia jeśli ktoś potraktuje go zaklęciem lewitującym. - Kłamczuch!- krzyknął i zerknął kontrolnie na Valerie i Bena - oczywiście przy tym znów się zachwiał i gdyby nie pielęgniarka to pewnie by runął jak długi. Uparł się, że dowlecze się sam do łóżka. Tam nie będzie stawiać żadnego oporu. - Irytek ściemnia. Pani Finch, Ben też oberwał, pewnie w życiu pani tego nie powie. Cała zbroja na niego spadła. Na mnie tylko halabarda.- nawijał jak najęty a był to efekt stresu i próby wmówienia wszystkim, a zwłaszcza sobie, że nie jest źle. Ot, z jednej strony jego ramienia wystawał ząbkowany grot a z drugiej odcięty kawałek drewnianej halabardy. Piekło, szczypało, każdy krok wywoływał dodatkowy impuls bólu jednak… nie było to takie trudne do zniesienia. Zahartowany organizm nie traktował tego bólu jako zwalającego z nóg.
Pomyśleć, że tuż przed pierwszym września zastanawiała się, czy nie odejść z Hogwartu. Nie ukrywała przed nikim, że szkoła była dla niej wyłącznie przystankiem, zwykłym zboczeniem z trasy, którą obrało jej życie. Miała ambicje i plany być wielką uzdrowicielką, łamiącą klątwy i zawracającą nieszczęśników spod bram niebiańskich, dającą szansę tym, na których reszta bez wahania postawiła krzyżyk, pozwalając im tonąć w otchłani szaleństwa i bólu. Szkoliła się, czytała, zarywała noce, by podwyższać swoje kompetencje, w międzyczasie nastawiając złamane nosy czy paluchy, marząc o dniu, w którym poczuje się gotowa na stawienie czoła swoim demonom. A raczej demonowi, próżnie paradującemu korytarzami świętego Munga. Zamiast tego otrzymała prawdziwy dar od losu i nieustanny ostry dyżur w zamku. Powitana pierwszego dnia ogłoszeniem o otwarciu legalnego klubu bludgera, nie miała zbyt wielkich nadziei co do spokoju w szkole w najbliższych tygodniach. Dodatkowo istniało kilkoro uczniów i studentów, którzy choćby bardzo chcieli, nie mogli utrzymać się z dala od tarapatów - tak więc gdy Valerie przybiegła do skrzydła z wieścią o przebitym na wylot, intensywnie krwawiącym ramieniu, miała w głowie maksymalnie trzy nazwiska gagatków, którzy zdolni byli do takiej rozróby. I niestety nie pomyliła się. Szybko rzucony na własną głowę focus okazał się być bardzo dobrym pomysłem, bo o ile spodziewała się, że wokół poszkodowanego zbiorą się gapie, nie sądziła, że cała grupa będzie razem z nią podążać do skrzydła. Nie zapominajmy też o Irytku, który na szczęście ulotnił się z miejsca zdarzenia szybciej, niż nadszarpnięte nerwy Noreen skłoniły ją do rzucenia w niego jęzlepem. Podpierając bladego jak ściana, może odrobinę zielonkawego Trevora, w myślach układała już plan dalszego działania. Tkwiąca w jego ręce broń przebijała mięśnie i skórę na wylot. - Używasz tuus claudere? - zapytała Benjamina, cichego i skupionego, który miał zdecydowanie więcej pomyślunku w głowie z dwójki Krukonów. Skinęła głową w geście uznania, dając mu jednocześnie sygnał, by kontynuował zabieg przez dalszą ich wędrówkę. - Trevor, proszę... - Tylko tyle zdążyła powiedzieć, gdy zwalił się na nią ciężarem ciała, tylko cudem nie przewracając jej na posadzkę, gdy wygrażał się poltergeistowi. Może i nie był od niej wiele wyższy, ale należało pamiętać, że Noreen z masą była na bakier. - Posadźcie go tutaj - poprosiła, wskazując jedną ze szpitalnych kozetek, jednocześnie przekazując ramię Krukona Valerie. Sama machnęła różdżką na parawany, które natychmiast rozstawiły się dookoła, odgradzając całą... Czwórkę? Piątkę? Sam jeden Merlin wiedział, ile ich tam było. - Możesz puścić - powiedziała do Benjamina, każąc mu tym samym zwolnić zaklęcie tamujące krwotok. Potrzebowała ocenić sytuację taką, jaka była. A była kiepska...
Val wciąż milczała, również kiedy Irytek w całej swojej wredocie postanowił wpaść do pomieszczenia, narobić rabanu, przemknąć przez jej ciało (brr, jakie to okropne uczucie) i pomknąć dalej, aby roznieść po zamku plotki. Co za idiotyczny duch, przemknęło przez myśl Val. Nie reagowała na zaczepki Trevora, choć blado się do niego uśmiechnęła. Nie była pewna, czy chłopak wie, jak wygląda to z jej perspektywy, a wyglądał bardzo źle. Ben również nic nie mówił, ale martwił się jak diabli - widziała też, jak na nią patrzy i przegryzła wargę, spoglądając na dwójkę chłopaków. Jednemu i drugiemu chciała dodać otuchy choć z różnych powodów - nieśmiało się do nich uśmiechnęła, dusząc w sobie westchnienie. Kiedy Trevor krzyknął, w końcu nie wytrzymała i poprosiła go cicho. - Trev, proszę cię. Oszczędzaj się i nie przejmuj Irytem. - Starała się, by jej głos zabrzmiał łagodnie, choć stanowczo. Prawda była taka, że była i zła i zmartwiona. W mugolskim świecie taka rana to nie lada gratka, w czarodziejskim z powodu zaklęć takich jak transfusion na pewno mniejsza, ale wciąż. Trudno było postrzegać Val życie w wyłącznie magicznych kategoriach - w jej oczach Collins był ciężko ranny. I nie traktował tego faktu poważnie. Puchonka wykonała posłusznie polecenie pani Finch, obserwując sytuację w milczeniu. W razie czego wyciągnęła różdżkę i za pomocą vulnerra ferre wyczarowała zwój bandaży, tak w razie gdyby profesjonalistka chciała mieć materiał pod ręką. Zrobiła to, bo czuła się tu zbędna i nieważna. Czuła się źle, chciała się przydać, choć jednocześnie nie zamierzała tu w niczym nikomu przeszkadzać. Zerknęła w stronę Bena, po raz kolejny w myślach zadając sobie pytanie, co się stało. I co równie ważne - jak on się trzyma? A przecież w życiu jej tego nie powie.
"Pani Finch, Ben też oberwał, pewnie w życiu pani tego nie powie" - w zasadzie nie było o czym mówić. Nie sprawdzał jeszcze czy na skórze nie pojawiły się mu siniaki po kontakcie z metalem, ale na to kilka kropli eliksiru łagodzącego było wystarczające. Czy zamierzał go zastosować? Pewnie nie. Po ludzku mógł przeczekać zanim same zejdą. Czy byłby to argument w dyskusji jeśli taka miałaby miejsce? Oczywiście, że tak. W końcu to, że nie zamierza czegoś zrobić, nie sprawiało, że dana metoda leczenia była mniej skuteczna. Reszta paplaniny Trevora czy Irytka przeszła obok niego. Skupiny na tamowaniu krwi i asekurowaniu krukona, nie danie się zwariować nawołującym go głosom w głowie, nie dawało dodatkowych możliwości by przejmować się jeszcze wszystkim naokoło. Dopiero po przekroczeniu progu pomieszczenia szpitalnego i zajęciu przez Trevora miejsca, mógł nieco rozproszyć uwagę. Wysłuchał pytania pani Finch, gdy do niego było kierowane, po czym odpowiedział na nie tylko skinięciem głowy i łagodnym uśmiechem, do którego niechętnie zmusił swoje kąciki ust. To nie była jej wina, że był w tym momencie przejęty stanem Collinsa, więc nie chciał by mogła odczuć od niego jakieś negatywne reakcje. Gdy już odstąpił od tamowania krwawienia, spojrzał na Valerie, która została nową podpórką dla ramienia Trevora. Nie sądził by to na dłuższą metę miało prawo się udać. Dziewczyna była filigranowa, a przy wyciąganiu halabardy z rany, Trevor na pewno będzie odczuwać spory ból, przez co mógłby nieumyślnie jeszcze puchonkę uszkodzić. Dziewczyna akurat zerkała w jego stronę, w spojrzeniu mając te same pytania co wcześniej. - Val, ja go podeprę. - wiedział, że dziewczyna nie jest głupia i zrozumie skąd te słowa pojawiły się na jego ustach. Niedługo po tym znalazł się ponownie obok Trevora, zastępując przyjaciółkę. Patrzył na coraz bardziej bladego krukona, który gadał jak najęty w stresie. Nie chciał komentować jego zachowania. Może i mówił, że ból przemiany jest po dziesięćkroć gorszy, ale nie był go w stanie doprowadzić do śmierci, a krwawienie tak. Następnie przeniósł wzrok na pielęgniarkę, która pracowała w pocie czoła. Pomyślał, że o to sprawili, że będzie miała o czym opowiadać mężowi przy obiedzie. Wiedział, że jeśli pielęgniarka będzie potrzebowała jakiekolwiek pomocy to Valeria ma dwie wolne ręce. W dodatku bardziej przyda się teraz jego męska budowa, jaka by ona nie była, niż jakiekolwiek umiejętności uzdrawiania. W tych na pewno obie kobiety są zdecydowanie lepsze od niego.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Musiał przyznać sam przed sobą, że tracił siły. Uwaga skierowana od strony Valerie przypomniała mu jak bardzo słabo się czuje i to nie z powodu bólu a utraty krwi. Z każdą kolejną chwilą stopniowo przestawał się odzywać bo jednak potrzebował oddechu do podtrzymywania przytomności umysłu. - Strasznie to wygląda, tak, Val? Widzę to po twojej minie. - zapytał z mniejszą energią i siłą głosu. Puchonka była blada, przejęta, spoglądała na każdego po kolei. Pamiętał doskonale jak potrafiła się uśmiechnąć, wzruszyć i przejąć sytuacją. Nic dziwnego, że teraz jej wyraziste zmartwienie nieco sprowadziło go na ziemię. Skupiony na trzymaniu się w pionie, zauważył, że to Ben go podtrzymuje dopiero kiedy poczuł od niego zapach papierosów, które musiał jakąś godzinę temu palić. Starał się go nie przygniatać tak jak wcześniej pielęgniarkę i Valerie ale nie opierał się gdy był podprowadzany do kozetki. Usiadł ciężko... nie, położył się bo dłonie Benjamina mówiły, że ma leżeć. Popatrzył na wystający z ramienia grot i musiał kilkukrotnie zamrugać aby nie odpłynąć. Próbował znaleźć spojrzenie Benjamina od którego bił zimny spokój dyktowany zapewne nerwami i niepokojem. Szukał jego wzroku aby chociaż dowiedzieć się co mógłby na ten temat myśleć. Czy może coś go boli? Czy jest wściekły? Wtłoczył do płuc więcej powietrza i odkrył, że pół leżenie wywołuje więcej bólu przez przeciętą część halabardy. Chcąc nie chcąc musiał się trochę podnieść do siadu, wierząc, że nie dostanie za to bury. O dziwo, ten drobny ruch kosztował go znacznie więcej sił niż myślał. - Mam deja vu. Polskie utopce. - identycznie czuł się gdy został przez jednego z potworów ugryziony, przez co nagle stracił całą energię i nie był w stanie się podnieść, zdany jedynie na przyjaciół. Zerknął na swój świeżo kupiony mundurek szkolny. Wiedział, że będą musieli rozerwać rękaw aby dostać się do rany. Uderzyła go kolejna fala gorąca, gardło miał suche, oddech płytszy. Rozejrzał się po sali szpitalnej jakby szukał wody lecz nie dał rady wyartykułować tej prośby.
Spodziewała się, że krwawienie będzie duże, ale ilość krwi, która zaczęła wypływać z rany Trevora przerosła jej najśmielsze oczekiwania. W zasadzie cudem było, że chłopak jeszcze żył i nie wykrwawił się na śmierć na szkolnym korytarzu. Na pewno jakaś większa tętnica uległa uszkodzeniu, co stwierdziła już po tych dwóch silnych tryśnięciach. Pewnie gdyby nie Benjamin i jego zaklęcie hamujące krwotok, nie byłoby co zbierać z młodego Collinsa i ich akcja uzdrowicielska zmieniłaby się w spotkanie nekromanckie. - Valerie, tak? - zapytała szybko dziewczynę, przytykając koniec różdżki do ręki chłopaka. - Zaraz mnie zmienisz, rzucając Tuus claudere varices, okej? - powiedziała, patrząc na nią uważnie spojrzeniem nieznoszącym sprzeciwu. Musiała stanąć na wysokości zadania i pomóc jej w tej chwili doprowadzić Krukona do porządku. - Bardzo dobrze, podtrzymaj go - rzuciła do Benjamina, wspierając ich spontaniczną zmianę w kwestii asekuracji pacjenta. Szybko przywołała stazę, która przyfrunęła do niej z jednej z szuflad. Gdy tylko złapała narzędzie w ręce, zacisnęła je na ramieniu chłopaka parę centymetrów wyżej od faktycznej rany i tkwiącej w niej halabardy. - Nie przerywaj zaklęcia - poprosiła Puchonkę. - Duritio - mruknęła, chcąc znieczulić pulsującą krwistą ranę. - Muszę zobaczyć, jak duże są obrażenia naczyniowe, dlatego potrzebuję, żebyś wytrzymała jeszcze chwilę - poinformowała Valerie, wiedząc, że nieco igrała z czasem, ale ocena przebiegu naczyń była dla niej bardzo istotną kwestią dla dalszego postępowania. - Flumine Sanguinis - Zaklęcie powędrowało do uszkodzonej ręki, pokazując przebiegające pod skórą naczynia. Cholera...
Stopniowo ubywało z niego sił. Rozmowy między pielęgniarką, Benjaminem i Valerie stawały się trudne do zrozumienia. Czasami się krzywił gdy coś przy nim robiono lecz to ubywająca krew odbierała mu siły. Na twarzy wystąpiły rumieńce, a pot sperlił czoło. Ograniczył swój ruch do absolutnego minimum. Nawet nie zorientował się, gdy oparł głowę o ścianę, a brodę o swój obojczyk. Zamknął oczy aby dać im odpocząć... Bolące miejsce piekło, było gorące, nadwrażliwe. Ciężar części tkwiącej w ramieniu halabardy coraz bardziej doskwierał. Jakikolwiek ruch, nawet palcami, wywoływał reakcję układu nerwowego i dodatkowy impuls bólu. Szkolny sweter kleił się już do przepoconego tułowia, w gardle drapało z suchości, a oddech stał się nieco płytszy. Dopadło go tak silne zmęczenie... miał trudność aby reagować na słowa pielęgniarki. Słyszał jedynie inkantacje i czuł ich moc na ramieniu. Nim się zorientował, odpłynął, zasnął. Na szczęście nie osunął się głową na kozetkę bo półsiedział dosyć stabilnie. Równie dobrze może to być zasługa Valerie, że nie opadł. Zaklinał się, że wytrzyma dużo bólu - istotnie, to prawda. Utrata krwi jednak była inną historią i nawet najbardziej zatwardziały chojrak nie da rady tego wytrzymać.
Valerie Lloyd
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : blizna na łuku brwiowym; nosi kolorowe soczewki, najczęściej brązowe
Co miała mu powiedzieć? Że stracił tyle krwi, że to już nie są żarty? Dopiero w tamtej chwili Val uświadomiła sobie, że w sumie jej milczenie i gapienie się na wszystkich po kolei dodaje jedynie sytuacji dramatyzmu. Była bardzo wrażliwą osobą, choć z drugiej strony nie brakowało jej umiejętności pragmatycznego myślenia. Siły, aby w stresowych sytuacjach zacisnąć zęby i po prostu robić swoje. - Hariel po spotkaniu z tygrysem szablozębnym wyglądał gorzej, Trev. Kiedyś ci opowiem - Siliła się na uśmiech, na lekki ton, na niby-żart. I obiecała mu kiedyś, które było pewne przede wszystkim dlatego, że była tu pani Finch. Bez niej zginiemy, pomyślała Val, patrząc w perspektywie uczniów z całej szkoły.
Potem jej uwaga była skupiona już przede wszystkim nam uzdrowicielce (bo nazywać ją w tym momencie szkolną pielęgniarką to już chyba obraza). - Jasna sprawa - odpowiedziała jej, już z różdżką w ręku. Prawda była taka, że Val umiała nawet nieco więcej, ale to nie był czas i miejsce na dyskusje. To była sytuacja awaryjna, a w takiej grzecznie wykonujemy polecenia specjalistów. Rzuciła najlepsze tuus claudere varices, na jakie było ją stać i tkwiła w skupieniu z różdżką skierowaną ku ranie. W odpowiedzi na słowa pani Fich, kiwnęła głową - słowa nie były potrzebne, ważne było, aby w pełni skupiała się na swoim zadaniu. I wszystko wydawało się już r e l a t y w n i e opanowane, gdy nagle… Trevor odpłynął. O kurwa! - pomyślała Val, ale nic nie powiedziała. Spojrzała spanikowana na uzdrowicielkę, jakby była tu jej alfą i omegą. Dalej skupiała się na zaklęciu, nic nie mówiła i po prostu czekała na dalsze polecenia. Zerknęła też na Bena, bo psychicznie? Musiał czuć się coraz gorzej z każdą upływającą sekundą.
Sytuacja nie stawała się prostsza. Pani Finch przyglądała się zawiłości rany, a Valeria asystowała jej, ograniczając szkody. Obserwował je w milczeniu, słucha coraz mniej radosnych słów Trevora, ale nie odzywał się, milczenie maskowało jego zdenerwowanie. Podtrzymywał Trevora jak tylko potrafił, do momentu utraty przez niego przytomności. Czuł jego opadający ciężar, ale wiedział, że nie może dać mu leżeć, bo taka pozycja nie zapewniała, że metalowa część halabardy nie zacznie się przesuwać. Ignorując powszechnie panujący zakaz siadania na łóżku pacjenta, znalazł się obok Trevora i pewnym ruchem oparł zemdlałego, jego zdrową stroną, o siebie tak by pielęgniarka i Valeria miały jak najlepszy dostęp do rany. Jego głowę ułożył na swoim ramieniu, a omdlałe ciało do pionu podtrzymywał ręką na wysokości żeber. Zdawał sobie sprawę, że w pozycji pionowej jest również szansa, że krew nie będzie tak intensywnie z niego wypływać niż gdyby leżał. Swoje samopoczucie psychiczne całkowicie odstawił na bok, przez co spojrzenie Valerii w jego stronę nie zrobiło na nim wrażenia, zwyczajnie nie zinterpretował go w sposób który sugerowała. Czekał na moment w którym ciało obce zostanie wyjęte z rany, a krwotok na dobre zatamowany. Wiedział, że musi to nastąpić niebawem. Wygląd młodszego krukona, jego wybladła skóra i wychłodzenie, które czuł od jego ciała, jasno wskazywały, że jeśli ma z tego wyjść bez poważnych konsekwencji na zdrowiu, działać trzeba było natychmiast. Wiedział również, że jego rola dopiero się zacznie, bo wyciągnięcie metalu z omdlałego ciała kolegi będzie wymagało mocniejszego przytrzymania go niż gdyby panował nad swoimi mięśniami.