W skrzydle szpitalnym należy zachowywać bezwzględną ciszę, o czym informuje tabliczka przybita do drzwi wejściowych. Panuje tu pedantyczna czystość, a w powietrzu unosi się drażniący zapach chloru i środków dezynfekujących.
Też parę godzin później do Skrzydła Szpitalnego zajrzała Bell. Ciekawa była tej dziewczyny, chciała dowiedzieć się O CO CHODZIŁO. Bo Bell była z natury niezwykle ciekawska. Zajrzała przez szparę w drzwiach i stwierdziwszy, że pielęgniarki nie widać, weszła po cichu. Puchonka już nie spała. Leżała z otwartymi oczami. Podeszła do niej i stanęła z boku łóżka. - Cześć. Jak się czujesz? - zaczęła, przyglądając się jej. Pewnie nie miała pojęcia kim ona jest. Albo i miała, wiadomo, może ją kojarzyła? W końcu od paru lat była prefektem naczelnym. Posłała dziewczynie uśmiech. - Jestem Bell. Znalazłam cię pod ścianą zamku - wyjaśniła.
Autor
Wiadomość
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Samoobrona prowadziła do ścieżki, której sam się nie spodziewał kiedykolwiek odkryć. Spokojne snucie się myślami po sali, spoglądanie od czasu do czasu na parawan, przyglądanie się poczynaniom pielęgniarek skutecznie wypełniającym swoje obowiązki - to wszystko wydawało się być takie nierealne. Takie pozbawione... chaosu. Względna perfekcja, którą każdy starał się zachować, prowadziła do idealnego działaniu organu, jakim jest Skrzydło Szpitalne. Jeden z nieodłącznych elementów Hogwartu, do którego codziennie chodzi, a na lekcjach zagrzewa miejsce, zastanawiając się nad własnymi wyborami. Zawsze mógł trafić gorzej, ale zawsze mógł trafić przecież lepiej. Zastanawiało go to, czym tak naprawdę uwarunkowane są te wszystkie zdarzenia, z jakimi mają do czynienia w swoim życiu codziennym. I nawet jeżeli nie wiedział o historii Williamsa, wiedział jednak, że każdy człowiek coś w sobie skrywa. Mniejsze lub większe emocje, które po prostu pozostają pod membraną skóry, pod kopułą czaszki. Należy iść dalej. Mimo zrzędzenia losu, trzeba po prostu stąpać dalej obraną ścieżką, nawet jeżeli nie była nigdy uczęszczana. Proste skinięcie głowy wydostało się z jego trochę obojętnej na to wszystko aparycji. Wolał akceptować to, co mu dał los i zwyczajnie iść do przodu, zamiast się zamartwiać. Gdyby miał postępować inaczej, już trzy lata temu rzuciłby studia na pierwszym roku i zwyczajnie oddał się prostej robocie, jaką by znalazł przy odrobinie własnego szczęścia. Trochę zastanawiał się nad tym wszystkim, ale ostatecznie i tak czy siak nie przynosiło to niczego dobrego. Wiedział, że stał się silniejszy, kiedy to przeszedł w ciągu jednego miesiąca więcej niż w ciągu paru ostatnich lat, pomijając pobyt w rodzinnym domu, gdzie ojczym najchętniej by go po prostu zabił. — Byłbym wdzięczny. — połykanie eliksiru było wygodniejsze niż wstrzykiwanie sobie substancji, co mogło być obarczone ryzykiem. I o ile za pierwszym razem się po prostu potykał o proste błędy przy iniekcji, tak o tyle po prostu teraz doszedł do wprawy. A doświadczenie posiadał spore. Nawet jeżeli pracował jako sprzątacz na Świętym Mungu, to po prostu... był w stanie obserwować naprawdę wiele rzeczy. Nie tylko szorować krew z podłogi, tapicerek oraz ogarniać rzeczy powiązane z czystością na oddziałach. No ba, nawet uzdrowiciele zaciągali go do magazynu i po prostu pozwalali bawić się przy eliksirach. — Nieuniknione. Może po prostu działają, ale nie tak, jak powinny. — każda amputacja wiąże się z ryzykiem. W jego przypadku były to proste bóle podbrzusza - czasami występujące w postaci ucisku, czasami występujące w postaci porażenia prądem. Każda z tych form nie była fajna, bo jakoś uniemożliwiała proste wykonywanie najróżniejszych czynności. — Powiedzmy, że wiele rzeczy... pomijając fakt wchodzenia w problemy, to interesowałem się wcześniej ONMS, ale obecnie największy nacisk kładę na zaklęcia. Co nie zmienia faktu, iż najbardziej fascynuje mnie właśnie uzdrawianie. — to, z jak prostą zaradnością rzucał zaklęcia uzdrawiające, mogło znajdować się pod znakiem zapytania. Pod zaklęciami jednak miał na myśli jeszcze inną dziedzinę, tą przeznaczoną dla trędowatych. Nie zmienia to faktu, iż ostatnio próbował nawet poćwiczyć coś z patronusem - wyrobione ostatnio wspomnienia zdawały się posiadać siłę gotową do wyczarowania prawdziwego obrońcy. — A pan? — prosto odbił piłeczkę. Nie odezwał się na zaintrygowane spojrzenie w stronę blizn, jakie posiadał; aż trudno uwierzyć, że poprzedni rok zaczął bez żadnej skazy na własnej skórze. — Doświadczenie robi swoje. — odpowiedział. — Też widziałem wiele - nie tyle, co pan zapewne, ale dość sporo. Może nie byłem uzdrowicielem w Świętym Mungu, ale codziennie obcowałem z pacjentami podczas wykonywania własnych obowiązków. — tragedie rodzinne nie były mu obce. Wiedział doskonale o wszystkim, nawet czasami wchodził podczas jakiejś akcji i po prostu... sprzątał, bo ktoś mu tak nakazał. Czasami podawał eliksiry, leki, bo ręce były zajęte opieką nad poszczególnym przypadkiem. Kibice, którzy się pobili, krew po salach, krew po korytarzach, porozwalane głowy, kończyny powyginane w najdziwniejsze sposoby, bardziej przychylne spojrzenie, bo jest przecież młody... to wszystko miał okazję zaobserwować. Długo w stanie powrotu do wspomnień jednak nie potrwał, kiedy to czuł dotyk; nadal mu trochę przypominało o utracie, ale stał normalnie, jakby takie badanie było dla niego codziennością. Rutyną. — Znam. — bezpłodność niespecjalnie go interesowała. Sam by nie chciał przyczynić się do zamkniętego koła, w którym sam stałby się własnym potworem. — W porządku. — proste sprawdzenie zakończeń nerwowych, które zabolało go bardziej, niż się spodziewał. O ile początkowo było dobrze i ból był znikomy, o tyle jednak drugie sprawdzanie, czyli tam, gdzie wcześniej miało cokolwiek prowadzić, spowodowało zaciśnięcie zębów i delikatne syknięcie. Ręka delikatnie mu drgnęła, kiedy to chciał zabrać źródło bólu, lecz naprędce się do niego przyzwyczaił. Spokojne oddechy, odcięcie się, chociaż przyjemności z tego nie odczuwał; nie było to przyjemne. — W pierwszym minimalny ból, uciskowy. Drugi znacznie mocniejszy, przypominający przepływ prądu. — wytłumaczył, bo pewnie tego pierwszego nie było po nim widać, a do tego drugiego niespecjalnie się przyznawał. Ostatnio chodził z rozwaloną ręką i było po prostu dobrze.
Ostatnio zmieniony przez Felinus Faolán Lowell dnia Nie Paź 11 2020, 21:55, w całości zmieniany 2 razy
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
W końcu pojawił się w skrzydle szpitalnym, na początku miesiąca. Gardło coraz bardziej dawało się we znaki. Zamiast jednego dnia zaleczania go, doprowadził się do takiego stanu, w którym pielęgniarka kazała mu zażywać eliksir wiggenowy przez cały tydzień, a przy tym ograniczać ruch i wszelkie inne, bardziej wymagające czynności. Ropienie miało ustać po kilku dniach, a głos miał wrócić do normy w przyszłym tygodniu. Ragnarsson, choc nie chciał tego przyznawać, pierwsze poczucie ukojenia bólu odczuł już przy zażyciu pierwszej dawki eliksiru. Oblepił mu przełyk, rozgrzewając krtań. Jednak Gunnar dalej utrzymywał, że... cały czas czuł się względnie dobrze. Pomimo, że już tracił głos.
zt
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Kiedy ustalamy wszystko dotyczące eliksirów, kiwam jedynie głową, by móc przystąpić do dalszych badań. Jeszcze pytam Felka jeszcze raz by opisał bóle jakie ma, bo chociaż wiem co nieco od Perpy, wolałbym dowiedzieć się od samego źródła, w tym wypadku poszkodowanego chłopaka, który ma strasznie ciężkie życie w tej szkole. - Tak może być - mówię z westchnieniem, zgadzając się na teorię chłopaka i już po chwili próbuję odwrócić jego myśli od tych przykrych rzeczy, by dowiedzieć się coś więcej o nim. Mam nadzieję, że zagadam Felinusa i może zapomni w ogóle o naturze całego badania! To byłoby przednie. - Skoro ONMS, mógłbyś spróbować połączyć go z uzdrawianiem - zauważam, zerkając na chłopca. - Chociaż mam wrażenie, że nadawałbyś się na uzdrowiciela. Trudno cię wytrącić z równowagi, ale jednocześnie musiałbyś popracować nad swoją empatią - stwierdzam zadziwiająco szczerze i uśmiecham się do Felka mimo wszystko. Kiedy ślęczę nad próbkami i nagle słyszę pytanie Felinusa, aż ze zdziwieniem odwracam się w jego stronę. Pytał mnie o zainteresowania? Z grzeczności czy naprawdę chce wiedzieć. Mimo to uśmiecham się rozbawiony. - Uzdrawianie i eliksiry, pracując w szpitalach, głównie je robiłem, nie przepadam za niektórymi aspektami mojej pracy, bo średnio kontroluję emocje i nie potrafię przekazywać złych wieści, albo nie wiem przerażenia, kiedy widzę co się dzieje - opowiadam odrobinę dłużej, by dać mu trochę czasu przed gorszą częścią, czyli kolejny raz badania jego jąder. A raczej blizny, która tam była zamiast nich. - Co robiłeś w Mungu? - pytam jeszcze zerkając na chłopaka, zanim nie przystąpimy do badań. Kiedy mój pacjent kompletnie nie wydaje się być przejęty bezpłodnością, patrzę na niego dość podejrzliwie i kiwam głową. - Maxymilian wydaje się być pana dobrym przyjacielem - mówię ni stąd ni zowąd, bo najzwyczajniej na świecie zastanawiam się czy przypadkiem Felek nie czuje coś więcej do Solberga, skoro nie interesują go sprawy związane z przyszłością w postaci zakładaniu rodziny. Spokojne badania przebiegają dokładnie tak jak domyślałem się, że będą. Nie odkryłem nic szczególnego, ale przynajmniej upewniłem się w swoich wcześniejszych założeniach. Popieram jeszcze odrobinę tkanki do przebadania Felka i rzucam zaklęcie przy prześwietlić chłopaka. Wzdycham lekko na poniszczone wnętrze Puchona i po kilku minutach kończę badanie i wskazuję kiwam głową na znak, że może się ubrać. - Nie chcę nic obiecywać. Ja z pewnością nie wrócę panu płodności, ale pomyślę nad jakąś... alternatywą co do organu. Nie mogę pozwolić, by towarzyszyły panu bóle całe życie - mówię z westchnieniem zapisując wszystko co trzeba było, dopóki nie zapomnę. - Jeszcze jedna sprawa - mówię znad notatek nie pozwalając mu iść nawet jeśli zamierzał.
______________________
Courage is not living without fear
Courage is being scared to death and doing the right thing anyway
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Spokojne odciąganie spojrzenia od tego wszystkiego, a przede wszystkim myśli, które skrzętnie ukrywał, zdawało się pomagać podczas przeprowadzania tego badania. Był już przyzwyczajony; był tak cholernie przyzwyczajony, aczkolwiek nadal pewne ziarno wątpliwości zostało zasiane na jego umyśle. Nie wiedział, co może Williamsowi chodzić po głowie, ale przynajmniej był w stu procentach pewien, że ten nie wie, co jemu siedzi po kopułą czaszki. Zawsze ukrywał wszystko, chociaż tak naprawdę tylko z pomocą Maximiliana udawało mu się opanowywać trzeciego, najbardziej poszkodowanego psa, nad którym od czasu do czasu klękał i starał się do niego wyciągnąć własną rękę, choć ten podkulał prawie zawsze ogon. Czasami udawało się musnąć dłonią miłą, miękką sierść, ale nadal, wrażenie, jakie sprawiał trzeci z wilczurów, było najsmutniejsze. Nie zamartwiał się nawet jakoś specjalnie o tego pierwszego, nacechowanego gniewem; prędzej zamartwiał się właśnie o trzeciego, o psa będącym nawiązaniem do przyszłości, w którą powinien patrzyć pozytywnie, a jednak... coś nie działało. — Dość ryzykowne. Jak w sumie wiele zawodów w czarodziejskim świecie. — obcowanie ze zwierzętami magicznymi, kiedy te mogą spowodować nieodwracalne obrażenia, nie wydawało się być najlepszą opcją. Owszem, może gdyby miał większe doświadczenie, ale teraz... czuł, że jego dobra passa się skończyła i został pozostawiony sam sobie pod tym względem. Losowość go cholernie nie lubiła; nawet jeżeli uważał, że ma nad czymś kontrolę, doskonale balansując nad własnym umysłem, życie potrafiło dać mu w kość i tym samym pokazać, że nie powinien uważać samego siebie za boga tego wszystkiego. — Myślałem kiedyś nad tym, ale wiem, że jest to ciężka praca, wymagająca poświęceń. I wymaga właśnie empatii, czego po mnie średnio można się spodziewać. — nie krył się z tym jakoś specjalnie, bo nie zamierzał udawać nagle, że jakiekolwiek jej pokłady posiada. Otóż nie - jeżeli był w stanie zabijać zwierzęta na gospodarstwie, prowadząc ubój, a także strzelać do stworzeń, które starały się coś zniszczyć, to z jego empatii niezbyt wiele pozostało. A jeżeli już, to pozostawiał ją tylko dla określonych jednostek. — Nie każdy jest dostosowany do pracy z pacjentami. Trudno jest znaleźć złoty środek, bo to też oddziałuje, nawet jeżeli ktoś próbuje siebie samego oszukać, na własne zdrowie. — przekazywanie wieści tych mniej lub bardziej pozytywnych, tworzenie dokumentacji, praca z przestraszonymi dziećmi, a to wszystko okryte czasami niewdzięcznością; wiedział o tym doskonale. Obserwował to wszystko, gdy miał czas, a praca na mopie nie sprawiała mu większego problemu, jak uzdrowiciele podchodzą do tego wszystkiego. Ciężkie szarpanie nerwów, które z czasem mogą ulec nieodwracalnym przemianom, kiedy to kolejny pacjent straci życie bądź po prostu dojdzie do innego nieszczęścia. Pomijając już w ogóle ataki na uzdrowicieli, co czyni tę grupę jedną z najbardziej narażonych na trwałe urazy. — Jako sprzątacz. Dość często robiłem również na magazynie, przy eliskirach. Teraz pracuję w aptece, ale zajmuję się głównie dostawami. — nie zamierzał sobie przypominać o psikusie transmutacyjnym, kiedy to zamienił się w lisa, którym musiał uciec ze szpitala. Nigdy więcej. Praca niewdzięczna, ale konieczna do prawidłowego funkcjonowania placówki, wydawała się być utrapieniem zamiast przyjemnością. Zauważył podejrzliwe spojrzenie Huxa, zastanawiając się nad tym, czy trochę nie przesadzał z tą obojętnością. Ale on siebie w roli ojca nie widział. Nie zamierzał powielać skrzywionych schematów, a do tego jeszcze narażać innych na samego siebie. Już wystarczająco bólu stworzył dla innych, nie zamierzał zatem przekierowywać własnego gniewu na najbliższych. To chroniło go od upadku, który miał sobie zwiastować, gdyby kiedykolwiek postanowił posiadać jakiegokolwiek potomka. Mimo, że utrata jąder była czymś stałym, niemożliwym do uleczenia, czuł pewnego rodzaju ulgę. Nawet jak nie uprawiał seksu i nie ryzykował. — Jest dobrym przyjacielem. — potwierdził jego słowa, albowiem była to jedyna osoba, na której mu tak naprawdę zależało. Pomijając oczywiście matkę, ten wiedział o wszystkich jego sekretach, kiedy to miał chwilę zawahania, a do tego jeszcze ratował go ze stanu, w jakim go znalazł we własnym domu. — Co prawda mamy szczęście do nieszczęść, ale... jest osobą godną zaufania. — nie chciał go wybielać w oczach Williamsa, kiedy to ten nakrył ich na wspólnym spacerze i przebywaniu w damskiej ubikacji, co nie zmienia faktu, iż ten wyglądał na bardziej problematycznego. Nadal się o niego martwił, wszak nie wiedział, jaki jest jego stan zdrowia psychicznego, a ten wydawał się nie być odpowiednim. Nie okazywał tego jednak na zewnątrz, a zamiast tego myśli kotłowały się pod sklepieniem czaszki, jakoby wprawiając Lowella w pewnego rodzaju melancholię oraz zmartwienie, kiedy to, zgodnie z poleceniem profesora, ubrał dół i tym samym, wcześniej czując na sobie zaklęcie prześwietlające, będąc gotowym do wyjścia. Nim to jednak nastąpiło, nim cokolwiek opuścił... — Proszę się o to nie martwić. — odpowiedział, bo kwestia bezpłodności nie była dla niego problematyczna. Nie stanowiła posortowania samego siebie do gorszej kategorii. — I tym proszę zająć się tylko w wolnych chwilach, spychając na ostatni plan. Widzę, ile jest tak naprawdę roboty z tym wszystkim, a Strauss powinna odzyskać jak najszybciej głos; bóle poczekają. — oznajmił jak najbardziej szczerze. Gdyby nie szli tam razem, to nic by się nie wydarzyło. A tak? Violetta zmagała się z niemożnością komunikacji werbalnej; jej potrzeba była ważniejsza niż jego. Już zamierzał wyjść, postawić ten krok w stronę wyjścia, gdy usłyszał wyrzucone w eter tajemniczości zdanie, kiedy to przystanął, spoglądając na Huxa z niemym, cisnącym się na usta pytaniem. — Tak? — nie wiedział, o co mogło chodzić, ale domyślał się. Albo jego styl bycia, cechy charakteru, cisza oraz brak emocji malowanych na twarzy większości ludzi, albo blizny, albo problemy, jakie sprawia ze Solbergiem. Albo połamane wcześniej kości. Jedno z tych. Albo wszystkie naraz.
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
To prawda, nie miałem pojęcia co młody Felinus myśli, co mnie z jednej strony odrobinę drażniło, z drugiej nie miałem podstaw, żeby być co do tego w szczególny sposób podejrzliwy. Nie znałem jeszcze wystarczająco większości uczniów by dochodząc do jakichkolwiek konkluzji ich dotyczących. No dobrze, może czasem za lubiłem sobie pogdybać patrząc na ich zachowania, trudno mi to zaprzeczyć. Ale to były zazwyczaj moje domniemania, nie żadne specjalne kwestie opierające się na jakichkolwiek badaniach czy większej wiedzy psychologicznej. Kiwam głową na słowa o tym, że jakoś bardzo dużo w świecie czarodziejskim jest zawodów, które mogą nas w jakiś sposób zranić. Całe szczęście, że jesteśmy bardziej wytrzymali od mugoli, bo inaczej wymarlibyśmy jeszcze szybciej niż chciałyby to rody łączące się tylko ze sobą. - Tak, to prawda. Muszę jednak przyznać, że moje eliskiry lecznicze to poniekąd złoty środek w tym co robię. No dobrze, skoro nie bycie uzdrowicielem i nie praca z magicznymi stworzeniami, to co innego panie Lowell? Ma pan plan jak po szkole poszerzać swoją wiedzę? Albo jak się nią dzielić ze światem? - wypytuje nadal, mimo wszystko najwyraźniej chcąc chociaż trochę poznać tego odrobinę tajemniczego ucznia. A może nadal po prostu próbuję zagadać go w jakikolwiek sposób. Każdy jakoś zaczynał, więc ze zrozumieniem po raz kolejny dziś kiwam głową kiedy oznajmił co wcześniej robił. W zasadzie faktycznie było to dobre przyzwyczajenie do pracy w takim miejscu, więc poniekąd nadal próbowałbym namawiać Puchona na próbę podjęcia jakiegoś zawodu w tamtym kierunku. - Myślę, że nie ma co czegoś zaprzepaszczać przez brak jakiejś jednej cechy. Zawsze można odnaleźć coś dobrego. Skoro mi się to udało, to tobie też na pewno - stwierdzam, rzucając uprzejmy uśmiech do ucznia. Kiedy mówi o Solbergu mam wrażenie, że wyczuwam z niego szczerość, ale niewiele to mówi co do moich podejrzeń, raczej je potwierdzając niż rozwiewając, ale postanawiam zostawić ten temat, który mogę w każdym momencie bardziej rozwinąć, jeśli będę miał dziwną ochotę gmerać w życiu prywatnym uczniów; jednak nie odczuwam raczej takiej potrzeby. Na kolejne słowa ucznia patrzę na niego z zastanowieniem. Wszystko co mówi brzmi sensownie, jednak fakt, że po raz kolejny twierdzi, ze ból nie przeszkadza mu w żaden sposób, nie jest dla mnie dobrym znakiem. Mimo to, rzecz która chcę powiedzieć wcale nie wiążę się bezpośrednio z tym. To raczej kwestia formalna, która niechcący przy naszych rozmowach wychodzi na odrobinę bardziej konieczną niż przypuszczałbym na samym początku. Kończę jednak zwyczajnie swoje zapiski, dopóki nie skupiam się kompletnie na Felinusie, by zrozumiał, że mówię całkowicie poważnie i to co chcę przekazać wcale nie jest do zignorowania. - Utrata której pan doświadczył wiąże się ze skierowaniem do magipsychologa. Muszą być to obowiązkowe godziny, które musi pan odrobić. Nie wiem czy profesor Whitehorn o tym wspominała, ale nie sądzę, że byłaby możliwość, by mógłby pan to obejść. A przynajmniej dopóki jest pan pod moją opieką, ja nie pozwolę na pominięcie tego - oznajmiam stanowczo, odwracając się na chwilę od Puchona by wypisać własną diagnozę i liczbę godzin, którą powinien odbębnić. - Proszę wziąć to na poważnie. Nawet jeśli to ma potrwać, wolałbym, żeby pan znalazł kogoś przy kim będzie pan mógł normalnie porozmawiać. Nie tylko odbębnić co trzeba - oznajmiam podając Lowellowi karteczkę z moim nakazem.
______________________
Courage is not living without fear
Courage is being scared to death and doing the right thing anyway
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Nie bez powodu ukrywał skrzętnie emocje, odcinając się od nich na początku, by przypadkiem nie kusiły; serce jest czymś, co zwodzi umysł i tym samym przyczynia się do jego upadku. Nie bez powodu zachowywał należyty spokój dość długo, nie bez powodu potrafił zachować zimną krew w najróżniejszych sytuacjach zagrożenia życia; nie pozwalał na to, by uczucia brały w górę i tak naprawdę przejmowały władze nad wszystkim. Nie bez powodu zatem spojrzenie Felinusa było odcięte od tego, co wewnętrzne i skupione bardziej na otoczeniu. Brak odzwierciedlenia duszy w ciemnych tęczówkach mógł być niepokojący, ale... Lowell zawsze taki był. Prawie zawsze. Wcześniej cyniczny, poniekąd złośliwy, opanował pierwszego wilczura, nie pozwalając mu na wychodzenie na zewnątrz w celach dość długich oraz monotonnych. Wiedział, do czego jest zdolny. Stał się świadom tego wszystkiego, gdy puścił pedał hamulca I tym samym pozwolił na to, by czysta agresja przesyciła zaklęcie czarnomagiczne, miażdżąc jednej z przedstawicielek Ravenclawu kość. Na jego miejsce wstąpiła teraźniejszość - pies najbardziej zadbany ze wszystkich, zrównoważony, harmonijny. I to z niego starał się korzystać, nawet jeżeli jakieś mankamenty posiadał. Ostatni wilczur wymagał największej ilości pracy oraz tym samym przyczyniał się powoli do przyzwyczajania. Nie bez powodu uwalniał emocje przy Solbergu; to do niego czuł największe zaufanie i wiedział, że może mu zaufać. — Szczerze? — zapytał się, spoglądając na niego z chwilą zastanowienia się nad prawidłową odpowiedzią. Nie powinien być teoretycznie na studiach, a jednak był. Zapełniał odpowiedni kierunek, zużywał niepotrzebnie powietrze oraz tlen; czuł, że coś robi, ale... nie da mu to żadnego przyszłościowego zawodu. Co najwyżej będzie mógł zbierać truskawki albo zwyczajnie zajmować się ciągle tym samym. — Myślałem nad prywatnym wykonywaniem zawodu, ale nie wiem, czy wiązałoby się to z poszerzaniem wiedzy. — wzruszył ramionami, bo w sumie bycie uzdrowicielem na zatrudnienie w jakichś robotach bywało ekscytujące, aczkolwiek również powodowało wystąpienie sporego ryzyka zniknięcia i przepadnięcia jak kamień w wodę. Nie bał się; blizny, jakie posiadał, pokazywały, że mimo nieszczęścia, wydostawał się z nieprzyjemności własnego losu. Tak naprawdę to nie miał planów, być może nawet i chciałby być nauczycielem, potrafiąc przekazać wiedzę w prosty i przystępny sposób, ale nie podejrzewał, by ktoś chciałby go zatrudnić. Trudna przeszłość, problemy w szkole na ostatnim roku... Najwyżej będzie robił prace domowe jako legendarny władca nielegalnego podziemia. — Akurat z eliksirami to się nie lubię. Chyba zawód patologa byłby mi najbliższy, ale nie podejrzewam, żeby na Mungu go potrzebowali. — grzebanie w ciałach nie było mu obce; czym różni się człowiek pod względem wnętrza od krowy? Albo świni? No właśnie. To jest praktycznie to samo, ale z innymi układami, z innym wszystkim. Nadal dotyczy jednego tematu - zaglądania w to, co ma ciało do zaoferowania. Zawód najmniej pożądany, rzadki, niedostosowany. — Czasami też myślałem nad czymś w tej szkole. Albo jakaś fucha na Skrzydle Szpitalnym, albo nauczanie uzdrawiania. Jestem jednak świadom tego, że zszarpałem sobie dość mocno opinię. Nie zamierzam się z tym jakoś szczególnie kryć, a przy rekrutacji mój wniosek nie zostałby raczej rozpatrzony pozytywnie. — kiedyś zwracał na to uwagę; teraz opinia stała się u niego przeżytkiem. Skyler wysyłający listy do opiekunów, bogin, antykwariat, a na dokładkę jeszcze nocne randki po ciemnych łazienkach w akompaniamencie rozbijanego lustra. Był tego świadom, ale nie zamierzał z tym nic robić. Dopóki punkty miał na plusie, a i Schuester trzymał się od niego z daleka, było dobrze. Do tego podziemie prac domowych, włamanie do Działu Ksiąg Zakazanych, o którym jednak nikt nie wiedział. Praktykowanie czarnej magii, oklumencji, a na dokładkę jeszcze wpakowywanie się w kłopoty tam, gdzie po prostu nie trzeba. Nie zamierzał się bronić, wiedząc, że jego pozycja jest stracona. Tak samo nie wiedział, co chodzi po głowie nauczycielowi pod względem jego relacji z Solbergiem. Ostatnio było dość głośno o dwóch młodzieńcach, który zostali narzeczonymi, tuż przy posągu lwa w Hogsmeade, ale nikt nie potrafił skojarzyć ich z imienia albo nazwiska. Opis mimo wszystko i wbrew wszystkiemu by się zgadzał. Zostawanie na noc Maximiliana u niego? Zaliczone. Wspólna kąpiel? Zaliczona. Spanie w jednym łóżku, bo szkoda, żeby któryś z nich leżał na ziemi? Zaliczone. Odpały na początku lekcji, a potem patanie Ślizgona za odpowiednie wystosowane zaklęcie? Zaliczone. Przy Solbergu czuł się po prostu lepiej. Nie musiał udawać, nie musiał się kryć, po prostu będąc takim, jakim to powinien być. Bez żadnego skrywania się, ukrywania się. I miał szczerze gdzieś to, co inni mogą o tym sądzić; dopóki ten znajduje się pod jego zniszczonymi skrzydłami, nie pozwoli na to, by cokolwiek jemu lub jego matce się stało. Instynkt opiekuńczy odpalał mu się automatycznie, nawet jeżeli nie był tego świadom. Stawał niczym protektor, którym chciał być, a na którego się nie nadawał. I można było zobaczyć, że mu zależy. — Ile godzin? Profesor nic nie wspominała. — zapytał się, kiedy to widział, jak Hux powoli wypisuje karteczkę, jakoby zastanawiając się, ile jeszcze rzeczy tak naprawdę stanie się jego problemami. Średnio chciał chodzić na jakiekolwiek sesje z magipsychologiem, niemniej jednak rozumiał formalności; jest młody, a stracił coś, co mogło być jego faktem istniejącej samooceny. Wcześniej istniejącej samooceny. Chude palce lewej ręki wepchnął mimowolnie do kieszeni spodni, kiedy to wiedział, że nie ominie go to. Na szczęście potrafił odcinać się od emocji; wędrowanie z rąk jednej osoby do drugiej będzie niebywale dziwnym doświadczeniem, aczkolwiek koniecznym. — Postaram się. — nie obiecał. Nie obiecał nic, bo przecież powiedział, że się postara coś z tym zrobić. Nie bez powodu chude, blade palce zacisnęły się na skierowaniu, kiedy to przeszedł do drzwi, mając ochotę wyjść. Na krótki moment jednak zatrzymał się, zastanawiając swój umysł, kiedy to umieścił dłoń na klamce. — To wszystko? — zapytał się, bo jeżeli profesor miał jeszcze jakieś uwagi, to mógł się z nim podzielić. +
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Słucham spokojnie to co Felek myśli o swoim zawodzie i najwyraźniej z tego co widzę spędzał na tym dużo czasu, bo dość szczegółowo omawia mi wszystko co by chciał robić. Wydaje mi się, że skoro ma sporo wiedzę, powinien mieć też wiele możliwości, ale okazuje się, że Felinus wcale tak tego nie widzi. Tak naprawdę praca patologa bardzo by mu odpowiadała, ale faktycznie w Mungu raczej nie ma na to zapotrzebowania. Raczej musiałby jakoś sam rozwijać taką pasję, ale trochę głupio taką rzecz proponować patrząc na jej rodzaj. Z lekkim zdziwieniem przyjmuję fakt, że Felek chciałby zostać w szkole, więc aż podnoszę wzrok na ucznia. Szczerze mówiąc jakoś nie spodziewałem się, że tak powie, wydawał mi się bardziej osobą, która lubi zostawiać wszystko za sobą, ale najwyraźniej się myliłem. - Ja wiem? Myślę, że warto spróbować, jeśli będziesz chciał. Szczególnie, że myślę, ja i Perpetua nie bylibyśmy przeciwni, może nasze słowo by coś znaczyło... No tylko szczerze mówiąc najlepiej, żeby Solberga już wtedy nie było w szkole. Przez Twoją... słabość do niego możesz wplątywać się w znacznie kłopoty, gdyby cię o to poprosił tak myślę. Wciąż nie wiem, który z was przyciąga ich więcej... Chociaż wydaje się obydwoje równie mocno... Ale myślę, że powinniście jakoś spróbować przerwać to pechowe oddziaływanie, nawet jeśli to by oznaczało mniej chodzenia za rękę wszędzie. Nie mówię oczywiście, że macie się unikać. Raczej nie wiem, spotykać w miejscach, gdzie nic was nie dopadnie. I o normalnych godzinach[/b] - robię wywód, zastanawiając się czy Lowell dobrze mnie zrozumie, wcale nie sądzę, że faktycznie powinni się mocno odseparować. Po prostu powinni się obydwoje jakoś... ogarnąć. Prędko wypisuję karteczkę, którą podaję Felinusowi. Patrzę na niego dalej uważnie, oczekując jakiejkolwiek reakcji po tym co mówię. Wydaje się, że dobrze to przyjął, ale ponownie, zazwyczaj tak wygląda. - Po pięciu spotkaniach ustali czy są potrzebne kolejne - mówię spokojnie, bo szczerze mówiąc, ja sądzę, że są potrzebne, ale nie wypowiadam tego, tylko uśmiecham się uprzejmie. Na pocieszenie klepię chłopca po ramieniu i wstaję ze swojego miejsca, zabierając wszystko co trzeba, by wrócić do swojego mini gabinetu. - Bardzo proszę, żebyś naprawdę się postarał - mówię jeszcze dość cicho i patrzę jak chłopak wychodzi ze Skrzydła, jeszcze zadając ostatnie pytanie. Przez chwilę można widzieć zawahanie na mojej twarzy, ale w końcu macham na to ręką i kiwam lekko głową. - Wszystko - mówię jednak po prostu i pozwalam Felkowi się oddalić, a sobie wrócić do poprzednich zajęć.
/ztx2
+
______________________
Courage is not living without fear
Courage is being scared to death and doing the right thing anyway
Ostatnio zmieniony przez Huxley Williams dnia Sro Cze 30 2021, 14:42, w całości zmieniany 1 raz
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Nic nie wskazywało na to, że dzisiejszy dzień Zoe zakończy, przekraczając próg Skrzydła Szpitalnego; miała same całkiem przyjemne (albo przynajmniej znośne) lekcje, po których zignorowała palącą potrzebę zabrania się za prace domowe i udała się na długi spacer aż do Hogsmeade, zwieńczony wizytą w magicznej menażerii, gdzie oglądała wszystkie możliwe puchate zwierzęta i toczyła z nimi rozmowy, po powrocie zaś zjadła smaczną kolację, a w drodze do Wieży Krukonów zahaczyła o bibliotekę, by zaopatrzyć się w coś lekkiego do poczytania przed snem i wtedy też, chowając egzemplarz do torby, wydobyła z niej otrzymany podczas porannej poczty list, który zapomniała otworzyć, bo była zbyt zaaferowana swoją owsianką i rozmową z Orką. Podziękowała bibliotekarce i ruszyła wolnym krokiem wzdłuż korytarza, energicznym ruchem otwierając kopertę, bardzo zaintrygowana, kto poza dziadkami mógł przysłać jej list - czy to jakiś cichy wielbiciel? Tajemnicze zaproszenie na bal od nieśmiałego adoratora? Nowy korespondencyjny przyjaciel? A może... może jej ojciec przejrzał na oczy i postanowił się z nią skontaktować?! Z emocji prawie rozerwała cały papier, a gdy tylko to zrobiła, z koperty wyleciał z impetem cały pęk ostrych żyletek, momentalnie raniąc jej skórę w wielu miejscach. Wypuściła paczkę z rąk, zaskoczona, i przez chwilę w szoku wpatrywała się w swoje pokiereszowane dłonie - nacięcia nie były głębokie, ale było ich mnóstwo, krew kapała jej na mundurek i posadzkę, nie miała pojęcia co robić, nie znała żadnych zaklęć uzdrawiających i nie bardzo miała nawet jak chwycić różdżkę. Niezdarnie zebrała z ziemi list, by później odczytać jego treść, po czym ruszyła w stronę skrzydła szpitalnego, z nadzieją że szkolna pielęgniarka załatwi sprawę raz-dwa. - Dobry... wieczór, ja przepraszam najmocniej że tak bez zapowiedzi, ale czy ma pani może jakiś kawałeczek plastra? - odezwała się uprzejmie, wchodząc do Skrzydła, i dopiero wtedy zorientowała się, że dyżur w nim pełni dziś nauczyciel magii leczniczej. Przez sekundę lekko się speszyła, ale szybko odzyskała rezon, przypomniawszy sobie że przecież był on Williamsem! Znaczy musiał być w porządku. - O, pan profesor wujek Orli! - ucieszyła się, zapominając na chwilę o pociętych rękach i podeszła bliżej - Pomoże pan? Trochę mi krew leci, ugh, zapaćkałam nią pół korytarza - wyjaśniła, unosząc rękę, żeby mu pokazać ten dość, cóż, makabryczny widok krwi spływającej cienkimi strużkami po rękawie. Na razie bardziej niż faktem, że ktoś wysłał jej listem żyletki, przejęła się tą pobrudzoną podłogą i myślała tylko o tym, żeby zdążyć wrócić ją pozmywać Chłoszczyściem zanim zjawi się woźny. Babcia by ją zabiła, gdyby tak zapaskudziła podłogę w domu...
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Biegam po skrzydle szpitalnym, dziś po raz kolejny mając dyżur. W zasadzie całkiem je polubiłem dzięki nim poznałem więcej uczniów, plus odrobinę czuję się jak dawniej w tej niewielkiej podróbce prawdziwego szpitala, różniącym się się tylko wiekiem moich pacjentów oraz często znacznie mniejszej ostrożności w robieniu czegokolwiek. Mimo to potrafią mnie nieraz zadziwić tym co robią w szkole, że przychodzą do mnie z takimi obrażeniami. Kiedy młoda pacjentka przychodzi mówiąc coś na głos o jakimś kawałeczku plastra, zakładam, że chodzi faktycznie o kawałeczek plastra. Stąd moja odpowiedź. - Już, chwilka! - mówię każąc biednej dziewczynie czekać na moje przyjście, tylko dlatego, że sprawdzam jakąś jakość kości w złamanej ręce przy używaniu wątpliwej jakości zaklęć. I jeszcze bardziej wątpliwej kwestii, że były one legalne. Dopiero kiedy spokojnie kończę, podchodzę do dziewczyny i widząc krwawiące okrutnie ręce otwieram szeroko oczy ze zdumienia na tą fontannę czerwieni. - Na dudniące hipogryfy! Toż jeden plasterek nic nie pomoże! - mówię i kompletnie nie przejmując się śladem jaki robi dziewczyna, wskazuję prędko na wolne łóżko, by jak najszybciej na nim przycupnęła, ja zaś pośpiesznie podchodzę z wyciągniętą różdżką w dłoni. Tańczące na mojej koszulce lunaballe patrzą przerażone na dłonie dziewczyny i zaczynają uciekać bez sensu po materiale. Kiedy jestem w skrzydle szpitalnym nie dbam również o zakrywanie tatuażów, bo zazwyczaj jestem zbyt rozproszony na takie szczegóły. - Tak, jestem wujkiem Orli, przyjaźnisz się z nią, panno... ? - pytam oczekując przedstawienia się od blondwłosej dziewczynki, która reaguje z uroczym zafrasowaniem na rany, a nie przerażeniem. - Bardzo boli? - pytam rzucając niewerbalnie Vulnus Alere, ale ku swojemu zdumieniu drobne rany wcale nie znikają tak prędko jak powinny. - Co się stało? - dodaję prędko, widząc, że muszę mieć do czynienia z czymś bardziej zaawansowanym niż rozbite w rękach szkło, jak myślałem naiwnie na początku. Przykładam różdżkę do rany stosując zaklęcie Tuusa, tak by krew nie płynęła dopóki nie dowiem się co mogło się tu wydarzyć i jakiego czaru mógłbym użyć.
______________________
Courage is not living without fear
Courage is being scared to death and doing the right thing anyway
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Cierpliwie czekała na zjawienie się pomocy, umilając sobie czas przyglądaniem się jak włókna materiału krukońskiej koszuli wchłaniają powoli spływającą z ran krew, co było całkiem zajmujące i sprawiło, że nie nudziła się ani przez moment; gdy profesor Williams zareagował wielkim szokiem i kazał jej usiąść na szpitalnym łóżku nie protestowała i przycupnęła na brzegu, chwilowo bardziej niż akcją ratunkową, przejęta fascynującym wzorem na koszulce nauczyciela, który, właśnie przez ten ciekawy strój jak i pełzające po przedramionach rozmaite tatuaże, niekoniecznie pasował do pełnionej przez niego roli. A że Zoe uwielbiała taką indywidualność, spojrzała na niego z mieszanką zachwytu ale i zmartwienia - Przestraszyłam panu lunaballe - jęknęła z żalem, czując się jak skończony drań - no nie dość, że narobiła wszędzie syfu, to jeszcze zestresowała jakieś bogu ducha winne zwierzątka. Koszmar po prostu. - A, gdzie moje maniery! Brandon. Zoe Brandon. - przedstawiła się prędko i jak najbardziej uprzejmie, na wzmiankę o Orli odzyskując nieco wigoru, utraconego przez lunaballe - Orla to, proszę szanownego pana, moja najlepsza przyjaciółka na dobre i złe! A że przyjaciele... no i rodzina... moich przyjaciół są moimi przyjaciółmi, to i pan w takim razie dołącza do tego grona - dodała uroczyście i dość bezmyślnie od razu zaczęła się spoufalać. Na pytanie mężczyzny towarzyszące próbom leczenia pokręciła głową - Nie jest źle - zapewniła, bo choć uczucie towarzyszące porozcinanej skórze nie było przyjemne, to wiedziała, że mogłoby być dużo, dużo gorzej; nauczyciel doraźnie zahamował krwotok, a Zoe przystąpiła do wyjaśnień, wskazując głową na zakrwawiony list, leżący teraz obok niej na czystej szpitalnej pościeli - Otworzyłam list i z koperty wyleciał cały pęk żyletek, musiały być zaczarowane, bo rzuciły mi się na ręce jak jakieś drapieżne zwierzęta. Nie wiem nawet, co było w nim napisane ani kto mógłby go wysłać, nie zdążyłam przeczytać. - zrelacjonowała zaskakująco szybko i konkretnie jak na siebie, ale zaaferowany ton Williamsa dał jej do zrozumienia, że to nie czas na barwne opowieści. Dopiero gdy wypowiedziała te wszystkie słowa na głos, dotarło do niej, że to co się wydarzyło, było czymś w rodzaju... zamachu? Podniosła lekko zmartwiony wzrok z poranionych dłoni i wbiła go w mężczyznę, zupełnie jakby miała jakąś gwarancję, że on wyjaśni jej, co się stało. - Ale dlaczego? Myśli pan, że to jakiś dowcip? Jakaś kara? O Merlinie. - poczuła, że aż skręca jej się żołądek, gdy przyszła jej do głowy kolejna myśl. Przełknęła głośno ślinę i kontynuowała konspiracyjnym szeptem - Myśli pan, że... że profesor Craine mógł to zrobić? Słyszałam trochę plotek o jego przeszłości no i... no, ja trochę mu nagadałam na ostatniej lekcji. Szczerą prawdę co prawda, ale on nie był zachwycony. Miałby powód, żeby mnie znienawidzić. - wyznała, trochę przerażona, że wysnuła taki wniosek, ale absolutnie nikt inny, kto mógłby mieć do niej o cokolwiek pretensje, nie przychodził jej do głowy. A Craine podobno w Ameryce spychał ludzi ze schodów...
To przestało być zabawne. Nie było takie za pierwszym razem, ale teraz robiło się tylko gorzej. Nie miała najmniejszego pojęcia, co znajduje się w tych listach, ich treść nic jej nie mówiła i uważała to za skończenie niemądre żarty, ale miarka chyba właśnie się przebrała, kiedy z zakrwawionym pergaminem niemalże biegła do skrzydła szpitalnego, czując, jak serce mocno bije jej ze złości. I być może nawet zdołałaby nad sobą zapanować, gdyby nie to, że nieoczekiwanie po prostu dostrzegła swoją kuzynkę i chyba coś w niej pękło, a przynajmniej napędziło ją jeszcze bardziej, bo przestając interesować się własnymi pociętymi palcami, skierowała się z miejsca do dziewczyny, jednocześnie mocno marszcząc brwi, starając się przekonać, co się stało, jaki był problem i czy nie mogłaby jakoś pomóc - chociaż przecież wiedziała, że nic z tego, bo nie posiadała odpowiedniej wiedzy, nawet jej minimalnego kawałeczka. - Zoe - rzuciła, łapiąc głębszy oddech. - Co się stało? - spytała, patrząc na nią uważnie. Jeśli za chwilę dowie się, że ona też dostała jakiś list, że coś tutaj śmierdziało, to chyba tylko Merlin raczy wiedzieć, co wtedy Victoria zrobi. Była tak podenerwowana, że dopiero po chwili odwróciła się w stronę profesora, by przywitać się z nim i przeprosić go za swoje grubiaństwo i niestosowne zachowanie, ale faktycznie była w stanie, który jasno wskazywał na to, że cierpliwość i ogłada to dawno jej się po prostu skończyły. - Na Merlina, co się dzieje w tym zamku! - rzuciła wzburzona, a jej pierś falowała, gdy łapała głębsze oddechy, zaciskając poranione palce na trzymanym liście, jakby ten jakimś cudem mógł jednak zdradzić jej swoje tajemnice, ale na razie przedstawiał dla niej jedynie szereg zer i jedynek, co nie miało, nie miało!, najmniejszego nawet sensu i nie widziała w tym niczego, co miałoby jej udzielić odpowiedzi na to, co komuś zrobiła, że była teraz tak traktowana. To nie zaliczało się, niewątpliwie, do niczego przyjemnego i musiała jakoś stawić temu czoła, chociaż nie miała jeszcze pojęcia jak. I komu, tak właściwie, bo nie znała swojego, powiedzmy, wroga.
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
- Nic się nie stało, one wszystkiego się boją - mówię o stworzeniach na mojej koszulce, wiedząc że bardzo płochliwie reagują na wszelkie rzeczy tego typu, przez co niepotrzebnie sieją panikę w SS. Może powinienem przestać je uporczywie zakładać. Patrzę na Zosię kiedy się przedstawia i uśmiecham się radośnie słysząc jej nazwisko. - Brandon. No tak, miałem w roczniku też brandonównę, wszystkie jesteście takie piegowate blondynki chyba - stwierdzam z uśmiechem do dziewczyny. Słucham paplaniny dziewczyny, która tłumaczy mi, że jestem już w rodzinie, równocześnie przyglądając się ranom i rzucając na nie to różniejsze zaklęcia. - Nie mam zielonego pojęcia Zoe, przykro mi - mówię zmartwionym tonem, dalej próbując uleczyć rączki dziewczynki. Jednak kiedy słyszę, że to może Patton zorganizował ten zamach na uczennicę aż parskam śmiechem na taki dość absurdalny pomysł, na chwilę zapominając o powadze sytuacji. - Dlaczego on miałby ci to słać? Nie sądzę, że którykolwiek z naszych profesorów byłby aż tak nienawistny... - mówię i jakby na potwierdzenie moich słów wchodzi zachmurzona uczennica z dokładnie takim samym problemem. - Najwyraźniej to samo co u pani - mówię i kiwam tylko głową na uprzejmości, jak najszybciej przechodząc do problemu pod tytułem kolejne pociachane ręce. Z łatwością już leczę ręce dziewczyny w taki sam sposób co Zoe, po czym owijam ich dłonie bandażami z zaklęcia Feruli na wszelki wypadek. - Jakby coś się działo, dziewczyny z rękami przychodźcie jak najprędzej. I myślę, że warto poinformować opiekuna domu o tym wypadku - oznajmiam, że to zrobię w razie wątpliwości dziewczyn. Nie wiem jeszcze czy to wendeta przeciwko Krukonom czy może Brandonom, a odbija to obecne polityczne zamieszki. Ale nie chcę straszyć specjalnie żadnej z nich, bo jakkolwiek mniej lub bardziej dorosłe nie są, nie ma co wysuwać możliwe że straszących ich gdybań. Leczę obydwie dziewczyny i daję im jeszcze maść na szybsze gojenie. Zafrasowany odsyłam je do dormitorium by odpoczęły i idę pisać list do Alexandra, który na szczęście już wrócił i na nieszczęście już muszę zwalić na niego poważne sprawy.
/zt dla wszystkich
______________________
Courage is not living without fear
Courage is being scared to death and doing the right thing anyway
To był spokojny dzień. Przynajmniej do chwili, kiedy do Skrzydła Szpitalnego nie przyniesiono chłopca z drugiego albo trzeciego roku, który zdecydowanie nie wyglądał najlepiej. Okazało się, że w czasie zajęć z zielarstwa podszedł zupełnie nieostrożnie do czyraobulw i teraz z tego powodu po prostu cierpiał. Raczej dość zrozumiałe, prawda? Trzeba było się nim zająć, podać mu odpowiednie eliksiry, zapewne oczyścić rany, wsadzić go do łóżka i obserwować, by być pewnym, że nie spotka go nic złego. Zadanie jak każde inne, można by powiedzieć, problemem było jednakże to, że chłopiec zdecydowanie nie chciał współpracować, po prostu. Nie podobało mu się najwyraźniej to, że znajdował się w skrzydle szpitalnym, chciał od tego uciec, a przecież to niemożliwe.
Kości na przebieg pracy 1, 6 - musiałaś się naprawdę natrudzić, żeby sobie z nim poradzić, trudno było nad nim zapanować, cały czas krzyczał, szarpał się i zachowywał się bardziej jak dzikie zwierze, niż całkiem duży już człowiek! 2, 5 - chłopiec straszliwie grymasił, nie chciał przyjmować leków, syczał strasznie, kiedy próbowałaś się do niego zbliżyć i wyglądał, jakby chciał cię ugryźć, co to w ogóle za pomysły! 3, 4 - tego się nie spodziewałaś, chłopiec przez cały czas płakał żałośnie, jakbyś co najmniej obdzierała go ze skóry, a nie próbowała mu pomóc, aż uszy i głowa od tego bolą!
Po rzucie kością zastosuj się do odpowiadającego jej opisu. Tak dokładnie przebiega twoja praca, która za każdym razem kończy się na szczęście sukcesem, a ty zmuszasz chłopca do tego, by pozostał w łóżku i nieco odpoczął. Teraz ty też możesz iść i usiąść, bo wszystko skończyło się dobrze.
Dała się skusić na kolejne zadanie przypisane członkom Klubu Magicznych Wyzwań. Podobno miało być naprawdę zabawnie. Przynajmniej tak słyszała choć nie zamierzała się na nic konkretnie nastawiać. Zgodnie ze wcześniejszą poradą, którą otrzymała przetrząsnęła swój pokój w poszukiwaniu rzeczy, które mogłaby zostać wykorzystane w czasie spotkania przy wykonywaniu zadania, które miało wypełniać w tym miesiącu kółko. Nieco to zajęło, ale w końcu udało jej się zdobyć kilka swetrów, które może i lubiła, ale z pewnością nie miałaby problemów z wykorzystaniem ich w czasie prób rzucania jakiś zaklęć, z którymi nie za bardzo była zaznajomiona. Pojawiła się na miejscu zbiórki i rozłożyła wszelkie przytargane przez siebie w wielkim kartonie przedmioty na znajdującą się przed nią ławkę i ułożyła je tak, by żadne z nich nie nachodziły na siebie. Musiała mieć porządek jeśli miała zająć się rzucaniem zaklęć. Dopiero po zapoznaniem się z nimi i po wnikliwym przestudiowaniu zarówno odpowiednich ruchów różdżką jak i słów inkantacji mogła przejść do samodzielnych prób rzucenia na przedmioty zaklęć, które miałyby nadać im konkretnych magicznych właściwości. Zaczęła od prób zaczarowania jednego ze swetrów, chcąc sprawić, by ten stał się wodoodporny. Skupiła się na dokładnej wymowie inkantacji zaklęcia, wiedząc, że gdyby spróbowała je rzucić w formie niewerbalnej to skończyłoby się to o wiele gorzej niż powinno. Ruch nadgarstka także musiała wykonać z należytą starannością, rzucając odpowiednie zaklęcie na materiał, a następnie chwyciwszy sweter odeszła kawałek dalej, by przy pomocy krótkiego Aquamenti upewnić się, co do tego czy udało jej się poprawnie rzucić zaklęcie. Niestety nie zadziałało ono w pełni i choć miękka tkanina stawiała pewien opór przed wodą to jednak i tak w końcu nim nasiąkała, a Puchonka zmuszona była do tego, by rzucić na niego zaklęcie osuszające i spróbować raz jeszcze. I całe szczęście drugie podejście było już o wiele lepsze i udało jej się uzyskać zaplanowany efekt, a osuszenia wymagała jedynie plama na podłodze, na którą spłynęła wyczarowana dzięki Aquamenti woda. Dopiero po powtórzeniu tego samego procesu także z kilkoma innymi swetrami, które także musiały nabrać odpowiednich właściwości. Dopiero po tym spojrzała na przyniesiony z komuny kubek w kształcie jednorożca, który postanowiła również wzbogacić w pewien sposób poprzez nałożenie na niego zaklęcia samogrzejącego. Wydawało jej się to być naprawdę niezłym pomysłem. Po raz kolejny skupiła się na odpowiedniej wymowie inkantacji oraz wyonaniu precyzyjnego ruchu różdżką, który towarzyszyłby wymawianej formule zaklęcia. I podobnie jak w przypadku pierwszego ze swetrów tak samo i teraz musiała je rzucić ponownie, gdyż za pierwszym razem nie spełniło ono do końca swojej roli. Czuła jednak, że powoli stawała się coraz lepsza w rzucaniu różnych zaklęć. Z pewnością zaobserwowała znaczącą poprawę w stosunku do tego, co sobą reprezentowała kiedy tylko przybyła do Hogwartu. Może faktycznie zmiana szkoły jej służyła i pozwalała się lepiej skupić na nauce i zaangażowaniu w szklne sprawy? Przynajmniej takie wrażenie odnosiła. Po wykonaniu zadania i nadaniu magicznych właściwości przyniesionym przedmiotom mogła w końcu wrócić do siebie.
z|t
Madeleine Ford
Wiek : 24
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : brunetka,migdałowo-orzechowe oczy,piegi które dodają uroku,specyficzny prawostronny uśmiech,mały niebieski kolczyk w wardze po lewej stronie.
Nagle do sali weszła szkolna pielęgniarka urywając wszelkie rozmowy. - Czy w tym zamku nie może być chwili spokoju! - powiedziała kobieta wyciągając swoją różdżkę. Przechadzała się od łóżka do łóżka uzdrawiając wszystkie złamania i podając eliksir przeciwbólowy. Delikatnie obejrzała chłopaka czy nie ma innych ran uśmiechając się łagodnie by go choć nieco uspokoić i okazać swoje wsparcie. Wiedziała, że chłopak cierpi, sama to przeżywała na zielarstwie. Mad jeszcze tego się nie spodziewała chłopiec krzczał na całe gardło jakby co najmniej obdzierała go ze skóry, i ciągle płakał. -Ciszej aż uszy i głowa od tego bolą!-tak tylko wyglądało ale próbowała mu pomóc jak tylko przestanie histeryzowac. -Spokojnie. Uspokajała chłopaka.- uśmiechnęła się pocieszająco po czym rozejrzała po reszcie pacjentów. Proszę wypij to. - podała chłopakowi odpowiedni eliksir, po czym oczyściła rany. Wróciła na chwilę do zaplecza. Będziesz musiał spędzić noc w skrzydle pod obserwacją. Do rana będzie po wszystkim. Wszyscy byli już zdrowi i mogli wracać do swoich dormitoriów. Mad ruszyła do swojego gabinetu odprowadzając i popędzając ostatnich ociągających się uczniów aż w końcu sala opustoszała.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Wciąż nie docierało do niego, co się dzisiejszej nocy stało. Boyd bezpiecznie leżał już w Skrzydle szpitalnym, gdzie próbowano przywrócić go do względnego porządku Solberg wiedział jednak, że gryfon nie odzyska wszystkiego, co stracił w Lesie. Ślizgon nadal nie do końca rozumiał, dlaczego to właśnie starszego z nich pustnik upatrzył sobie na ofiarę. Czyżby Max miał mieć dzisiaj wyjątkowe szczęście? Sam nie był pewien, czy by to tak określił. Gdyby to tylko od niego zależało, zrobiłby wszystko, by to on został kolacją dla pustnika. W duchu ciągle wyzywał się za to, że nie potrafił rzucić nawet jednego zaklęcia na tyle skutecznie, by złagodzić Callahanowi cierpienie lub przepędzić bestię. Gdyby gajowy się wtedy nie pojawił mogło by się to dla nich skończyć jeszcze gorzej. Wiedział, co musi zrobić. Co chce zrobić. I w tym właśnie celu chciał udać się do lochów, by poczynić odpowiednie kroki. Niestety ledwo znalazł się na korytarzu, wpadł na kogoś, kogo się tutaj nie spodziewał. Nie dziś. Nie o tej godzinie. Nie tak szybko.
Przypadek chciał, że byłem wciąż w zamku kiedy dostałem dziwnej treści liścik. Akurat umówiłem się na naukę transmutacji z @Cali Reagan podczas której książki leżały nam pod nogami, a my przeglądaliśmy wizzangera w salonie Ślizgonów, gdzie wpadła mi w ręce dziwna karteczka. Przez chwilę mrużę oczy na coś co, z pewnością, było niezbyt wysublimowanym żartem, bo czymże innym. Zerkam tylko na przyjaciółce, która zagląda mi przez ramię kto to pisze do mnie o takiej godzinie. Najpierw planuję potraktować to jak jakieś kpiny ze mnie i Boyda, ale co jeśli... Nie chcę o tym myśleć zrywam się z kanapy i nie patrząc czy Ślizgonka za mną idzie biegnę w kierunku wyjścia z lochów. W głowie mam pustkę. Bo przecież to nie może być prawda, więc ktoś musiał zrobić sobie z nas paskudny żart. Przeskakuję o kilka stopni, nie potrafiąc nic poukładać na spokojnie. Może Solberg już kompletnie oszalał i robi nam jakieś obrzydliwe żarty. Nie, to niemożliwe. Ktoś pewnie chce mnie przywiać do SS, żeby pośmiać się ze mnie zza rogu... I wtedy wpadam na niego. Czuję jak ogarniam mnie gigantyczna złość, wściekłość, niedowierzanie. Pomimo, że jestem niższy od Maxa łapię go za bluzkę i popycham na ścianę. Pewnie jego brak emocji, a mój ich nadmiar ułatwiają mi sytuację. W dłoni wciąż ściskam dziwny list, a drugiej już mam różdżkę. - Co to jest? - pytam i pokazuję mu kawałek papieru, który po braku odpowiedzi dosłownie przyciskam mu do policzka. - Co to kurwa jest? Czy coś się stało Boydowi? Czemu tu jest coś o ręce? - zawalam go swoimi słowami, mimo wszystko dość spokojnymi, próbując powstrzymać na wodzy nerwy. Jestem jednak jeszcze bledszy niż zwykle, a oczy wydają się być ciemniejsze, moje włosy po raz pierwszy od dawna w nieładzie, opadają mi samoistnie na czoło. Mimowolnie zaciskam dłoń z listem na szyi Solberga, jakbym mógł wydusić z niego odpowiedzi, wbijając równocześnie różdżkę w jego bok.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie miał czasu zareagować, a nawet gdyby Filin miał wolniejszy refleks, Solberg nie miał siły ani ochoty na kolejne wrażenia. Był wykończony całą tą nocną wyprawą i jedyne o czym teraz marzył to szklaneczka Ognistej doprawionej czymś na poprawę humoru. Dał się więc przygwoździć do ściany i słuchał tych wszystkich słów, które opuszczały usta starszego ślizgona. Nie miał pojęcia co to za świstek, który przyciskał mu do twarzy i przez sposób, w jaki Filin to robił, Max nie miał nawet jak odczytać treści karteczki. Mógł jednak wywnioskować, że ktoś zdążył go już poinformować o całym zdarzeniu. Pokiwał twierdząco głową, rzucając szybkie spojrzenie na drzwi skrzydła szpitalnego. Nawet gdyby chciał, nie miał jak odpowiedzieć słowami. Ręka na jego gardle skutecznie mu to uniemożliwiała. Czuł różdżkę wbijaną w swój bok i zastanawiał się, czy już zaraz się stanie. Karaluchem? Fotelem? Czy może gigantycznym kutasem? Było mu wszystko jedno, byle tylko Filin dał mu już spokój. Chciał być sam. Z dala od tego całego zamieszania. W miejscu, bez Boyda, bez nauczycieli, bez pustników, bez niczego... Posłusznie i w milczeniu czekał więc na to, co miało nastąpić. Wiedział, że całe to zdarzenie było jego winą. Gdyby tylko rzucił choć jedno celne zaklęcie, lub wcześniej zorientował się, że Boydowi miesza w głowie jakaś bestia mogliby wyjść z tego bez większego szwanku.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Postawa Solberga sprawia, że denerwuje się jeszcze bardziej. Skoro nawet ten parszywiec zachowuje milczenie, musi być poważnie. Jestem teraz prawdziwie spanikowany i robię wszystko by tego nie okazywać przez na przykład wyrywanie włosów z głowy, wyrywaniu głowy z ciała Maxa, czy jeszcze inne wyrywanie, czyli drzwi od SS, na które Ślizgon właśnie zerknął, kiedy kiwnął na potwierdzenie mojego pytania. Rozluźniam swój uścisk i cofam się o kilka kroków. Patrzę na mdłą, zmęczoną twarz Solberga, wyrażającą prawdziwy... smutek? Zrezygnowanie, może to było dobre słowo na to co widzę. I przysięgam wkurwia mnie to jeszcze bardziej. - Ty jebany lachociągu - mówię spokojnie i parskam nerwowym śmiechem, niczym jakiś szaleniec; odgarniam loki z czoła, gorączkowo przesuwam spojrzeniem po Solbergu i potem znowu ku Skrzydłu Szpitalnemu. - Czego się kurwa nie odzywasz, zwykle gdaczesz pierdolety, jak jebana KWOKA NA TARGU - każde moje słowo mówione było coraz głośniejszym tonem, by na koniec już krzyczeć na chłopaka w dzikiej furii. Chcę się dowiedzieć co się wydarzyło, ale równocześnie boję się wysłuchać prawdy u kogokolwiek; wiec chyba jednak bardziej pragnę, żeby ktoś czuł się tak paskudnie jak ja; podświadomie może wiem, że Max tak się czuje; ale w tej chwili nie mam ani krztyny zdrowego rozsądku pod czarnymi lokami. Unoszę bladą dłoń w którą mam różdżkę i krzyczę Humanum, celując w Maximiliana. - Gdacz, Kutasolberg - wrzeszczę dalej nie przejmując się niczym, osiągając szczyt złości. Patrzę pociemniałymi ze złości oczami na Maxa. Który obecnie był zwykłą, brązową kurą. Niezbyt ruchliwą, może odrobinę zdziwioną, ale kurą. Pamiętam jak Nessa zamieniła mnie w zwierzę na próbę. Przymusowa zamiana jest nieprzyjemna, dość bolesna i odrobinę otumania. - GDACZ - Kura nie jest posłuszna, więc macham różdżką gwałtownie pod nóżkami nielota, tak by wzburzyć mu skrzydła. Robię tak raz zarazem, przesuwając kurę w różne miejsca. Mam zamiar tak robić do śmierci, dopóki Boyd nie wyjdzie zdrowy z SS, bądź dopóki durny Kutasolberg nie zagdacze.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
W takim stanie jeszcze się wzajemnie nie widzieli. Jeden nad wyraz emocjonalny drugi nienaturalnie milczący. Solberg przysiągłby, że w takim wydaniu Filin i Boyd chcieli go widzieć na co dzień. Dziś jednak student nagle zapragnął rozmowy. Niezbyt kulturalnej patrząc na jego podejście, ale jednak rozmowy. Obelgi po nim spływały tak samo jak krzyki Filina. Nie potrafił powiedzieć mu, co dokładnie zaszło w lesie ani tego, że Boyd stracił kończynę. Nawet na niego nie patrzył. Zielone tęczówki wbite były w drzwi od skrzydła szpitalnego, a mózg ślizgona wciąż odtwarzał ten sam obraz. Zobaczył kątem oka unoszącą się różdżkę i już po chwili czuł, jak jego ciało się zmienia. Był kurą. Z poziomu podłogi życie wydawało się tak samo bezsensowne jak z normalnej perspektywy Solberga. Nie miał zamiaru poddawać się rozkazom Filina, ale nie podjął te jakiejkolwiek próby ucieczki. Czekał, aż szukający go upiecze, czy zdepta i zakończy to pasmo porażek. Zaklęcia padały pod jego nogami, niektóre nawet ocierając się o kurze łapki, skutecznie wprawiając w ruch skrzydła. Kurasolberg nie mógł nic poradzić na taką reakcję. Był w tej chwili zwykłą marionetką zdaną na łaskę Filina. Przez myśl nawet przeszło mu, że mógłby zostać taką kurą do końca życia. Wiele by mu to ułatwiło. Nie musiałby się nikomu tłumaczyć.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Cali Reagan
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 158 cm
C. szczególne : bardzo krucha sylwetka, przenikliwe spojrzenie, ciężki zapach waniliowych perfum
Jak gdyby nigdy nic siedziała z Fillinem w pokoju wspólnym Ślizgonów, beztrosko przeglądając wizbooka, śmiejąc się z memów, oglądając filmiki ze śmiesznymi psidwakami i ignorując prawdziwy cel tego spotkania, a mianowicie naukę transmutacji (do tej pory nie wiedziała czemu się na to zgodziła), kiedy chłopak dostał list. Po jego minie wnioskowała, że nie spodziewał się takich wiadomości, dlatego bezpardonowo zerknęła mu przez ramię, aby dowiedzieć się o co chodzi. Chwilę zajęło jej przeprocesowanie treści i zanim się obejrzała, Fillin już zapierdalał przed siebie, zmierzając w stronę Skrzydła Szpitalnego. Niewiele myśląc, pobiegła zaraz za nim, po pierwsze, aby sprawdzić czy z przyjacielem wszystko w porządku, a po drugie, że gdyby się jednak okazało, że to nieśmieszny żart to pomóc mu dorwać śmieszków i odpłacić im się tym samym. Już z daleka widziała jak Fillin stał pod ścianą i przyszpilał do niej… Maxa? Zmarszczyła brwi, bo wiedziała jakie mają relacje, więc w myślach pożegnała się ze spokojnym wieczorem, ale bardziej zwróciła uwagę na to, że Solberg milczał. Był przerażająco milczący i zobojętniały, a przecież nigdy nie darowałby sobie możliwości ucięcia przemiłej pogawędki z którymś z Irlandczyków. Do podobnych wniosków doszedł jej przyjaciel, ubierając to w nieco inne słowa i przyrównując Maxa do kwoki. Ruszyła w ich kierunku; wtem rozwścieczony Fillin zmienił Maxiofelka w kurę (imponujące!), ale nie uznał tego za koniec, bo ciskał w jego stronę przeróżnymi zaklęciami, zmuszając go do gdakania (gdyby sytuacja nie była poważna, zaśmiałaby się z tego na głos). Miała poczucie, że musi coś zrobić, cokolwiek, zanim przyjaciel nie wpadnie w jeszcze większy szał, zmieni najbliższą zbroję w grilla i w ten oto sposób zakończy żywot Solberga. – Expelliarmus! – krzyknęła, pozbawiając Fillina różdżki i podchodząc obok. Spojrzała na niego, nie mając tak naprawdę zielonego pojęcia co powinna powiedzieć czy uczynić, bo czuła się bezradna. Sposób, w jaki chłopak wyładowywał emocje, nie należał do humanitarnych, ale za to bardzo skutecznych. No i fakt, że nie poleciał od razu do środka, tylko zabrał się za praktykowanie transmutacji, był jasnym sygnałem, że bał się potwierdzenia treści listu. – Później pobawisz się w ornitologa albo zrobisz z niego rosół, teraz chodź do środka – powiedziała cicho; tylko to jej przyszło do głowy, bo nie była najlepsza ani w pocieszaniu ani w powstrzymywaniu przed podejmowaniem nierozsądnych decyzji. Gdyby jednak postanowił kontynuować to całe przedstawienie, podała mu różdżkę, żeby sam ocenił czy warto się teraz zajmować Maxem (któremu można było obić mordę każdego innego dnia) czy lepiej pójść i ogarnąć co z Boydem.
Z furią rzucam zaklęcia pod nogi Kurasolberga, patrzę jak jego skrzydełka automatycznie się poruszają i musi odrobinę dreptać wokół... I szczerze mówiąc już planuję co mu mogę zrobić, żeby zagdakał, ale nagle tracę z rąk różdżkę. Z bezsilności aż tupię nogą, zaciskam pięści i kopię w kuper kurkę, tak że poleciała na ścianę. - California! - odwracam się na pięcie i z jawną wściekłością podchodzę kilka kroków do dziewczyny, która zabrała mi źródło tortur i przez niepohamowaną wściekłość łapię ją za ramiona, gotów wytrząsać z niej różdżkę. Przez chwilę nie wiem czy mam ją trzasnąć po głowie i wyrwać jej różdżkę, czy rzucić na ścianę jak Solberga, czy po prostu jak najszybciej zamienić ją w jakiegoś prosiaka, żeby nie przeszkadzała mi wyładowywać złość i przestała mówić jakieś mądrzejsze słowa. Od kiedy była niby rozsądna? Oddycham ciężko gapiąc się na przyjaciółkę nie mając pojęcia co ze sobą (i z nią) zrobić, kiedy ta oddaje mi moją własność. Biorę różdżkę w dłonie i z zastanowieniem obracam ją w rękach przez krótki czas. - No dobra - mówię nagle zdecydowanie i z wigorem i podbiegam do Kurasolberga, którego podnoszę z ziemi dość brutalnie. Wracam do Cali i wciskam jej w ramiona smutną kurkę. - Jeśli ten Kurawiks ci ucieknie, ot ukręcę mu kark. Jest bezpieczny tylko w twoich rękach, a widać, że nie chce mu się żyć, więc trzymaj mocno Kurasolberga - mówię pośpiesznie i odgarniam w końcu loki z czoła. Czuję się odrobinę jakbym się teraz czegoś nawdychał, idę w tą i z powrotem, zanim decyduję się zapukać do SS. Mam wrażenie, że minuty się dłużej i pukam gwałtowniej z niepokojem zerkając na Cali i kurę. Wtedy drzwi się uchylają i Nora, szkolna pielęgniarka, oznajmia coś, że pracują nad tym by zachować ile mogą (że z ręki?), że muszę poczekać (ile?), że żyje (czy tak mogło nie być?) i zawołają mnie kiedy będę mógł przyjść. Mówi coś jeszcze o jebanym Solbergu, bo coś o różdżce, że mógłbym go poszukać, bo w końcu nie wie, że skurwiel tu siedzi i się gapi. Kiedy drzwi zamykają się za mną bez sił osuwam się po ścianie, chowając twarz w dłonie. Przez czas, który jest dla mnie wiecznością, siedzę bez słowa na ziemi, nie reagując na nic, tylko starając się nie krzyczeć już ze wściekłości. Kiedy uznaję, że tego nie zrobię, unoszę pwooli głowę i zerkam na Cali i Kurasolbega, oddychając kilka razy spokojniej. - Ej, masz tą różdżkę? - pytam kury, pokazując, że ma pokiwać głową jeśli ma, albo pokręcić jeśli nie. Chcę wiedzieć tylko to, bo wydaje mi się, że żaden z nas nie nadaje się do innych pogawędek. Tak naprawdę jak na kogoś przez kogo mój BFF stracił rękę, miał całkiem miłe miejsce pokutne w ramionach Cali.
W jednej chwili poczuła, jak w oczach wzbierają jej łzy, a w kolejnej biegła między murami szkoły, by jak najszybciej znaleźć się w Skrzydle Szpitalnym. W głowie niczym mantra huczały jej słowa wiadomości Maxa z której mało co rozumiała, poza tym, że Boydowi coś się stało. Zachowywała się, jakby była w jakimś amoku, zdezorientowany wzrok nie pozwalał dostatecznie skupić na drodze, dlatego biegnąc jednym z korytarzy potrąciła kilka osób, nie siląc się nawet na przeprosiny, które nie chciałyby przejść brunetce przez gardło. Kiedy dotarła przed drzwi szpitalnej sali, od razu skupiła swój wzrok na Fillinie, który siedziała oparty o ścianę z twarzą ukrytą w dłonią. Zupełnie zignorowała obecność jakiejś dziewczyny i kury, którą ta trzymała w dłoniach. - Co…..co….. Co z Boydem? - zapytała roztrzęsionym, płaczliwym głosem, a potem nie czekając na odpowiedź podeszła do drzwi, w które zaczęła uderzać pięściami. - Wpuście mnie! To mój brat! Chcę go zobaczyć! - krzyczała, nie zdając sobie sprawy, że po jej zaczerwienionych od wysiłku policzkach zaczęły płynąć łzy. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że po za tym, co stało się jej starszemu bratu, wydarzyło się coś jeszcze, a kura którą trzymała w dłoniach nieznajoma to tak naprawdę Solberga do którego miała w tym momencie bardzo mieszane uczucia, ale tylko on wiedział, co wydarzyło się w lesie o którym wspominał.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Kilka dobrych minut tańczył w rytm rzucanych mu pod nogę Filinowych zaklęć aż w końcu ktoś wytrącił irlandczykowi różdżkę z ręki. Normalnie Max poczułby ulgę na taką odsiecz, ale szczerze było mu to w tej chwili obojętne. Beznamiętnie przyglądał się ich rozmowie, łapiąc sens co drugiego słowa. Poczuł tylko jak zostaje bezceremonialnie wepchnięty w rękę ślizgonki i już obserwował jak Filin wali do drzwi. Nie chciał słyszeć co pielęgniarka ma do powiedzenia. Kurwa nie chciał . Mimo to zrozumiał stan w jakim obecnie znajdował się Boyd. Fala bólu przeszyła jego wnętrze, gdy zobaczył jak student osuwa się w milczeniu na ziemię. On też nie chciał wierzyć, że była to prawda. Powoli pokiwał głową zapytany o różdżkę Callahana. Specjalnie zabrał ją, by gryfon nie musiał zbierać jej szczątków z Lasu. Wtem do wesołej gromadki dołączyła Oli. Cała zdenerwowana zaczęła walić w drzwi jeszcze mocniej niż przed chwilą Filin. Na ten widok serce Solberga pękło po raz kolejny. Kura, którą teraz był, opuściła lekko głowę nie będąc w stanie patrzeć na najbliższe dla Boyda osoby. Żałował, że nie może zakryć sobie uszu i nie słuchać jak dziewczyna dowiaduje się o stanie brata.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Cali Reagan
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 158 cm
C. szczególne : bardzo krucha sylwetka, przenikliwe spojrzenie, ciężki zapach waniliowych perfum
Gdy usłyszała swoją pełną formę imienia, wiedziała, że tylko go podkurwiła, nieelegancko zabierając mu różdżkę, ale działała pod wpływem emocji, chcąc zrobić cokolwiek, byleby nie stać tam jak kołek. Syknęła cicho z bólu, kiedy zacisnął swoje ręce na jej wątłych ramionach, ale nie ruszyła się o milimetr; wpatrywała się w niego z uporem i czekała na to, co zrobi dalej. W ostatniej chwili, dość niezdarnie złapała Kurasolberga, nie spodziewając się, że zostanie jego opiekunką. W myślach przeklinała samą siebie, że raz w życiu chciała postąpić rozsądnie, a skończyła jako niania. Ale lepszy taki scenariusz niż ten, który sobie wyobrażała, a mianowicie przemiana w koguta do kolekcji. – Max, przysięgam, że jak się na mnie zesrasz albo mnie dziobniesz to mu pomogę. I nie będę cię na siłę trzymała, więc lepiej siedź spokojnie – mruknęła do kury, mając nadzieję, że Ślizgon weźmie sobie słowa Fillina do serca i nie będzie próbował pogarszać swojej i tak już beznadziejnej sytuacji. W milczeniu obserwowała jak przyjaciel nerwowo przechadza się po korytarzu, a ostatecznie nawala pięściami w drzwi. Czuła jak krew odpływa jej z twarzy z każdą kolejną rewelacją usłyszaną od pielęgniarki. Jeszcze większy ścisk w gardle odczuła, gdy Fillin bezradnie osunął się po ścianie i schował twarz w dłoniach. Nie do końca wiedziała o co chodziło z różdżką, ale Merlin miał Maxa w opiece, bo ten posłusznie kiwnął kurzą główką, potwierdzając to, że ją ma. Fantastycznie, a więc barbecue party chwilowo odroczone. Odwróciła się gwałtownie, słysząc szloch jakiejś młodziutkiej dziewczyny, w której po chwili rozpoznała prefekta Gryffindoru, a jednocześnie siostrę Boyda. Nie skomentowała jej uporczywego pukania ani krzyków, bo w zasadzie na jej miejscu postąpiłaby podobnie, panikując i nie przejmując się niczym poza bratem. Teraz tak naprawdę jej priorytetem był Fillin, więc przykucnęła obok i położyła mu dłoń na ramieniu, darując sobie oklepane frazesy typu „będzie dobrze”, „nie martw się”, „zajmą się nim” czy „wyjdzie z tego”. Uważała, że jawne okazywanie współczucia tylko go wkurwi jeszcze bardziej i to nie jest to, czego w tym momencie potrzebuje. Zresztą, i tak nie umiałaby tego zrobić w empatyczny i umiejętny sposób. Odsunęła Kurasolberga na tyle, żeby przyjaciel nie musiał na niego patrzeć i czekała aż Nora pozwoli im wejść do środka.
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Przez parę pięknych chwil, oparty o zimną ścianę, z twarzą dłoniach wyobrażam sobie jak Boyd wychodzi ze sprawną dłonią, lekko poobijany, ale gotowy do spuszczania wpierdolu każdemu kto się nawinie. Jednak mrzonki trwają zaledwie kilka sekund, bo właśnie wlepiam wzrok w kurę, która kiwa głową na moje pytanie. Gdybym nie był w takim stanie jak jestem, pewnie uznałbym to za całkiem zabawny widok; ale tak, kiedy ten potwierdza momentalnie z powrotem czuję napływ złości. Cali kładzie mi dłoń na ramieniu, a ja patrzę na nią nieco nieobecnym wzrokiem; równocześnie ściskam ręce mocno tak, że jeszcze bardziej bieleją mi knykcie i wyciągam głowę, by z nienawiścią patrzeć na Kurasolberga. Pewnie zerwałbym się by jednak mu ukręcić łeb, przez wnioski do jakich doszedłem kiedy dowiedziałem się, że ten ma różdżkę, ale na szczęście dla kurki, wtedy przybiega Olivia. Poniekąd oprócz żalu rozdzierającego mnie na wskroś widząc siostrę Boyda, odczuwam też coś na kształt ulgi, że tu przyszła. Jest w końcu prawdopodobnie jedyną osobą, która czuje się podobnie jak ja. Wstaję prędką i podbiegam do Gryfonki, by spróbować odciągnąć ją od drzwi. - Podobno pracują nad nim... Mamy nie przeszkadzać, zawołają nas jak skończą - mówię obejmując ją w pasie, by odciągnąć od Skrzydła Szpitalnego. Nie sądzę, że w tej chwili jesteśmy tam potrzebni. Przez chwilę jeszcze przytrzymuję Olivię, delikatnie głaszcząc ją po włosach, jakby to mogło ukoić nasz ból. I może byłoby lepiej, gdybym osunął się w zwyczajną rozpacz razem z młodą Callahanówną, ale mój wzrok pada na kurę w ramionach Cali. Odsuwam się delikatnie od Olivii, po czym gwałtownie podchodzę do Ślizgonki. - Wypuszczaj kurę. Mamy chwilę to odda różdżkę - mówię i nawet jeśli Reagan nie jest przekonana, czy aby na pewno powinna mi zaufać jeśli chodzi o Maximiliana (oczywiście, nie), biorę kurczaka i kładę go na ziemi. - Cali i tak nie będziesz mogła pewnie wejść do ss, nie musisz z nami zostawać. Przyjdę do Salonu jak będę mógł - mówię cicho do Ślizgonki, jakby chcąc uwolnić ją z tego burdelu tutaj, ale równocześnie zerkając na kurę siedzącą na ziemi, próbując się właśnie pozbyć jej jedynego sojusznika. No, jeszcze nie wiem czy Olivia byłaby zadowolona z potrawki z jej byłego kochanka, ale jak dowie się, że to wszystko jego wina, na pewno mi będzie jeszcze kibicować. Wyciągam różdżkę i zanim cokolwiek zrobię jej gorącym końcem dźgam w kuper kury. Wstaję z miejsca i rzucam silne Enutiatum. Na miejscu uroczej kurki, pojawia się wielki Solberg ze swoją zbolałą minę. Już nie mogę patrzeć na jego żałosną mordę i aż prycham na to. - Jezu Solberg, pizdo, jakim cudem tobie nic nie jest, a mój przyjaciel nie ma ręki; jak masz czelność się tak smucić, patałachu. Wyciągaj różdżkę Boyda i oddaj ją Olivii - mówię pokazując głową na Callahanównę, nie przejmując się jej ewentualnym zdziwieniem, że Max był z nami cały czas. W mojej opinii Solberg nie miał teraz czelności nic robić. Powinien zdychać bez nogi obok Boyda. - A teraz powiedz mi do chuja czemu miałeś jego różdżkę, ty gnoju jebany bez honoru. Zabrałeś mu ją? - Osobiście mam już w głowie jak moim zdaniem to wszystko się ułożyło i, co tu wiele mówić, nie wygląda to za dobrze dla Solberga. Który do tej pory nie powiedział nam nic ciekawego (za co właśnie został kurą).