Podobno Godryk bardzo lubił pić w tym miejscu herbatę razem z Helgą Hufflepuff, podziwiając mały staw i słuchając szumu wodospadu, rozprawiając na najróżniejsze tematy. Przyjęło się więc nazywać podest altaną Helgi. Jest podzielony na kilka części. Środkowa, największa, pomieści naprawdę sporą ilość osób, jednak po bokach, rozrzucone w równej odległości od siebie, znajdują się też mniejsze altanki - dwu i czteroosobowe. Wieczorami oświetlana jest lampionami, unoszonymi przez magiczne owady, znajdujące się w środku. Od czasu do czasu organizuje się tu mniejsze lub większe imprezy, najczęściej jednak można natrafić na regularne wieczorki artystyczne, na które przybywa się nawet z Londynu.
Nie wie co powiedział. Dużo słów pada między nimi w tym momencie, znacznie więcej niż Ced zwykle wypowiada, ale już kiedy widzi zmianę na twarzy Holly, wie, że zrobił błąd. Źle ocenił sytuacje, źle ocenił siebie, myśląc, że może jej pokazać jaki jest naprawdę i co czuje naprawdę. Widzi załamanie w jej sylwetce i wyraźną awersję do niego. Obserwuje to, jakby dokładnie tego mógł się spodziewać, z takim samym spokojem jak zawsze, a jednak coś kłuje go w sercu – to poczucie zawodu, te zdradzieckie kilka sekund nadziei, w których myśli, że ta rozmowa skończy się inaczej. Ale kończy się dokładnie tak, jak powinien wiedzieć, więc dlaczego przez te ułamki sekund spodziewa się innych efektów? Kiedy odbiega, nie od razu za nią goni. Odtwarza sobie widmo jej sylwetki przed sobą w pamięci i echo jej słów. Przebiega mu setka myśli przez głowę i chwyta się tej jednej, że jesli teraz za nią nie pójdzie, wszystko może skończyć się teraz. A czy on jest pewien, żeby wszystko popsuło się w tej właśnie chwili? Biegnie za nią jakiś czas, najpierw szybkim krokiem, później truchtem. “Holly, Holly, Holly” – nawołuje ją tylko w myślach, ale ona się nie zatrzymuje. Więc kiedy w końcu się z nią zrównuje, wyciąga dłoń, próbuje ją chwycić i zatrzymać, ale zdaje sobie sprawę, że to nie jest w porządku, łamać jej barierę i zmuszać ją do tego, więc przyśpiesza i zagradza jej drogę, ale nie chodzi o to, że chce stanąć jej na przekór, a po prostu próbuje złapać jej spojrzenie, kiedy pyta. — Co powiedziałem? Bo nie wie, które dokładnie słowa wywołują taką reakcję. Cofa się razem z tym, jak ona idzie na przód i tym razem nie jest pewien, że się zatrzyma. Tym razem boi się powiedzieć na głos jej imię. — Co powiedzieć? Ced nie jest bardzo zręczny, a Holly okazuje się jest bardzo szybka, kiedy tego chce, więc w końcu to się musi stać. Savage, cofajacy się za siebie, potyka się o pierwszą nierówność i na chwilę przed tym, jak upada, los stawia go przed trudnym wyborem – pociągnąć ją za sobą, czy pozwolić jej odejść? Wybiera egoistycznie. Chwyta ją i upada razem z nią, on na plecy, ona na nim, a chociaż amortyzuje jej upadek samym sobą i chociaż czuje, że bolą go i plecy i łokcie i dół głowy, w głowie, oprócz bólu dudni mu cały czas jedno pytanie: — Co, Holly?
Zaczęła żałować swojej reakcji dokładnie w momencie, gdy ściany stajni przestały ją otaczać, a w twarz zawiał ciepły, ale mimo wszystko rześki wiatr. Mogła jeszcze wszystko naprawić, zawrócić, przeprosić, ale nogi niosły ją same, z dala od problemów – tak jak zwykle. Uciekała w lesie, a lata potem w Dolinie i wielu innych sytuacjach, tych za mało istotnych, by je zapamiętać. Do jakich miała należeć ta teraz? Czy zatrzymałaby się, gdyby po prostu ją zawołał? Może. Może nie. Sama nie znała odpowiedzi, czasem nie potrafiła przewidzieć swojego kolejnego kroku, mimo że to do niej niby należała decyzja. Nie była pewna, co czuje, gdy stanął na jej drodze, poza tym, że płonęła wstydem i resztkami złości. Ciepłe powietrze i bieg sprawiły, że łzy na policzkach zdążyły wyschnąć i tylko lekko posklejane rzęsy i zaczerwienione oczy zdradzały, co rzeczywiście miało miejsce. Nie zdążyła wymyślić, co mogła mu powiedzieć, a już z piskiem leciała w dół. W ogóle jej tego nie ułatwiał. Nie gniewania się na siebie, bo tego wcale nie chciała, a zebrania myśli w taki sposób, żeby przedstawić mu jakąś sensowną prawdę. Bo nic, co działo się w jej głowie, nie miało dużego sensu. Upadła niefortunnie, kolanem uderzając prosto w jego udo, co niewątpliwie musiało się dla niego skończyć boleśnie. Wyszeptała jakieś przeprosiny, mówienie przychodziło jej jeszcze z trudem. — Nie wiem, co masz powiedzieć — żeby to naprawić. Nie dało się przecież. Wymamrotała to przy jego uchu, a zaraz potem podniosła się na ręce i przetoczyła się na bok, by na nim nie siedzieć. Zamiast jednak usiąść, położyła się plecami na trawie, zamykając oczy. Nie do końca poczuła, w którym momencie rozpłakała się znowu. — Przepraszam. Przepraszam. Jestem idiotką — zasłoniła twarz dłońmi — i ty też jesteś, jesteś okropnym kretynem. Spójrz na mnie tylko. Jak możesz mówić, że jesteś dla mnie za bardzo popaprany, tak jakby TO było normalne? — pociągnęła nosem, a z kolejną falą łez przyszła i fala złości. Nie tak obezwładniająca i intensywna jak wtedy, ale wciąż. — I w ogóle kto Ci daje prawo o tym decydować, co??? Czemu to ty o tym decydujesz?
Chwycił jej uwagę. Nie bardzo podoba mu się sposób w jaki to zrobił, ale udało mu się. Dawno już nie czuje się tak niepewny w tym, co ma zrobić dalej, dlatego, że zależy mu coraz bardziej i każdy błąd kosztuje więcej niż jeszcze dwa miesiące temu. Teraz, kiedy leży pod nią, od razu dostrzega swoje potknięcia. Choćby to, że dopiero teraz widzi, że ona płacze. Płakała. I dopiero teraz wydaje mu się oczywiste, że własnie to zaczęło się w stadninie. Świadomość ta na chwile go paraliżuje, ale nie bardziej niż to, że za chwile łzy znów spływają po jej policzkach. Nie ma pojęcia co zrobić. Instynktownie wyciąga do niej dłoń i próbuje zebrać jej łzy, ale tą zawiesza w powietrzu i w zawachaniu trzyma ją przez moment nad jej twarzą i dopiero po chwili opuszkami ociera kilka jej łez. — Nie co mam powiedzieć – prostuje i stara się mówić tak łagodnie, jak tylko najbardziej umie, ale prawda jest taka, że nawet w jego tonie słychać teraz niewyjaśnione napięcie. — Jesteś moją idiotką. Masz rację, że jestem kretynem. Patrzy na nią, chociaż boleśnie jest patrzeć na jej łzy i wiedzieć, że to jego wina. Mimo tego, że stara się je zetrzeć z jej twarzy, a jego dłoń już prawie na stale przylega do jej policzka, żeby to ułatwić, to cały czas napływa nowa fala i cały czas mu się to nie udaje. — Mieliśmy się nie przepraszać. Prze… Ho… Trudno mu zebrać myśli, kiedy nie ma czasu, żeby przefiltrować słowa, więc zdania wydają się do niego niepodobnie nieskładne. — Już nie będę, tylko proszę Cię, Holly, nie płacz. Porozmawiaj ze mną i nie płacz. Chcę wiedzieć, co myślisz, ale teraz jesteś bardzo chaotyczna i nie rozumiem. Chodzi o to, że… Nie ma pomyslu o co, ale w końcu sam też milczy. Może tak jest lepiej? Rzeczy zepsute zostawić zepsute, skoro nawet nie wie, gdzie popełnił błąd?
Nie była pewna, czy chciała jego dotyku, a jednak kiedy odważył się zetrzeć pierwszą z łez, poczuła sporą ulgę. Może gdyby udało mu się złapać już wcześniej, nie musieliby pędzić jak wariaci na złamanie serca? Ale wtedy nie dała mu na to szansy, w jej głowie trwało to całą wieczność, ale w rzeczywistości poderwała się do galopu jak spłoszona sarna i tyle ją widział. Wraz z dotykiem jego palców dotarła do niej świadomość, że chciała być dogoniona. Że może nie planowała robić tego typu scen, ale skoro już coś kazało jej poderwać się do biegu, to cholernie dobrze było mieć świadomość, że komuś zależało na tyle, by popędzić za nią bez względu na to, jakie narzucała tempo. — Prze... nie chcę płakać. I nie chcę się złościć. Jasna avada, to głupie, tak mi wstyd. Dała sobie kilka sekund ciszy, nim odezwała się znowu. Kilka głębokich oddechów, które przyniosły jej odrobinę spokoju. Otworzyła oczy i odnalazła wzrokiem jego twarz, próbując coś z niej wyczytać. To tylko chaos tej sytuacji, czy naprawdę było widać po nim jeszcze mniej, niż wcześniej? Uderzyło ją to, zakłuło, bo jeśli jej się nie wydawało, to ona była temu winna. Powiedział jej coś tak istotnego, a ona nie umiała potraktować tego z należytym szacunkiem. Wyrzuty sumienia nagle przygniotły ją ze zdwojoną mocą. Podniosła się do pozycji siedzącej i sięgnęła po różdżkę, z braku laku. Jeśli mieli rozmawiać, to potrzebowała zając czymś dłonie. Ale miał rację – trzeba było porozmawiać. Wymamrotała „pokaż”, zanim złapała jego rękę w przedramieniu i delikatnie ją uniosła, żeby obejrzeć łokieć. — Nie powiedziałam, że Cię kocham — zabrzmiało to gorzej, niż w jej myślach, dlatego natychmiast pospieszyła z wyjaśnieniami, żeby nie zostawiać mu pola do nadinterpretacji. — Pomyślałam tak. Ale nie powiedziałam, bo chciałam... poczekać jeszcze i... i... Vulnus alere — rzucanie zaklęć pomagało jej się skupić. Kiedy w myślach tworzył się zbyt duży chaos, konieczność zapanowania nad magią i ukierunkowania jej w taki sposób, żeby pomóc mu a go nie uszkodzić, bardzo pomagała. — chciałam być pewna, żeby Cię nie zranić. I chciałam, żeby to było... nie wiem jakie, ale na pewno nie takie. Żeby było wyjątkowe, rozumiesz? Albo chociaż żebym powiedziała to ja, tak jak należy, nie twoimi ustami. I... Łokieć był już wyleczony, prawdopodobnie już nawet nie bolał, ale nie puściła jego ręki. Wręcz przeciwnie, mocniej zacisnęła na niej palce. — Kocham Cię, Ced. Przepraszam, jeśli to za szybko. Na pewno za szybko. Wszystko dzieje się za szybko. Ale kocham Cię od tak dawna, że nie umiem inaczej. Kochałam Cię jak przyjaciela i teraz kocham dalej, po prostu... bardziej. Nie zabieraj mi tego. Ostatnie słowa padły ciszej, słabiej, bo i przepełnione były lękiem. W tym wszystkim chyba już nie chodziło o to, kto co powie pierwszy, i jakich użyje do tego słów, a o coś większego, szerszego. Pociągnęła nosem raz jeszcze i niewerbalnym Levatur Dolor spróbowała uśmierzyć jego ból.
Dlaczego wstyd? Nie ma powodu do wstydu w tym, jak Holly całą sobą odbiera rzeczywistość, jak szczera i bezpośrednia jest w swoich emocjach, jak potrafi przyznać się do błędu, albo nawet porwana swoimi emocjami, okazać empatię i zrozumienie dla innych. Emocje Holly może są żywe i spontaniczne, ale na pewno są prawdziwe. Jest tego pewien, kiedy obserwuje wszystkie zmiany na jej twarzy i pewne z nich po tylu latach znajomości są dla niego jak otwarta książka. Inne wymiary jej osoby dopiero poznaje i właśnie w tych innościach często się gubi. Bo może znać Holly-przyjaciółkę, ale Holly-kobietę dopiero poznaje. Dla kontrastu on… Jest. I jego emocje też są. Gdzieś, ale gdzie? Bo nie ma ich wypisanych na twarzy. — Oczywiście, że nie. Nie kocha – pomylił się? To wydaje się bardzo duża pomyłka, skoro nawet on to usłyszał. W tym czasie nie jest w stanie patrzeć jej w oczy, więc spuszcza spojrzenie na swoje dlonie, ale nawet wtedy nie widzi lekkich zadrapań, bo jego wzrok sięga gdzieś dalej, indziej niż na materialne formy przed sobą. Dlatego nagły chłód, który wstępuje na jego rękę tak go zaskakuje. Drżą mu ramiona i całe ciało wstrząsa dziwny dreszcz zaskoczenia, bo już oswaja się z bólem, już jest do niego tak przyzwyczajony, że czasami nie tyle nie zwraca na niego uwagi, co szybko się z nim godzi. Nawet kiedy ostatecznie Holly mówi to na głos “Kocham Cię”, nie potrafi tego przetworzyć, bo zapętla się na tym, że “nie kocha” i dwoistość tych komunikatów go gubi. — Dlaczego… Chce o coś spytać, ale długo nad tym myśli i rezygnuje. Niewiele w ogóle mówi. Holly ma racje, że coraz mniej po nim widać, a Ced coraz bardziej wycofuje się w swoje fałszywe opanowanie. Jest w tym spokoju jednak zastanowienie. Długo na nią patrzy w ciszy, chociaż nie odpowiada na ani jedno jej słowo, to widać po nim, że żadne mu nie uciekło. Toczy jakąś rozmowę, sam ze sobą i może to nie jest dla niej proste, ale jest jej wdzięczny, że ona pozwala mu tą rozmowę skończyć, bo w końcu z lekkim zawahaniem wręcza jej mały notesik. — Przeczytaj. Od ostatniego prywatnego wpisu wstecz do pierwszego. To decyzja, która nie przychodzi mu łatwo, ale… ufa jej. Chce jej ufać. A jest wiele rzeczy, których nie potrafi jej powiedzieć, bo słowa nie chcą układać się w zdania, a myśli w komunikaty. Daje jej czas. Tym razem on, i tym razem to on jej nie przerywa. Dopiero na koniec pyta: — Dalej uważasz, że możesz mnie zranić? Przecież to ona zlepia te cząstki jego, które ulegają rozpadowi, czasem także ze wsparciem Trevora.
Mówiła dużo – za dużo, znowu. Powiedziała za dużo, jeszcze zanim wyłożyła wszystkie karty na stół. Czasem byłoby lepiej, gdyby nie odzywała się wcale. Było im łatwiej przyjaźnić się w ciszy, bo kiedy tylko otwierała usta, wszystko utrudniała. Było w tym coś komicznie nieporadnego, z ich trójki najgłośniej nawoływała do mówienia rzeczy wprost, często nawet głośniej od Trevora. Tak bardzo kochała ideę szczerości, ale kiedy próbowała stosować się do własnych zasad, coraz głębiej zakopywała się w swoim bałaganie. Jak można tak bardzo kochać prawdę i jednocześnie tak kiepsko się nią posługiwać? Serce stanęło jej gardle, kiedy powiedziała wszystko, co miała do powiedzenia, rzuciła ostatnie z zaklęć i nastała cisza. Przerwał ją jednym słowem, które nie wiedziała, jak interpretować, dlatego spróbowała nie interpretować go wcale. Okazało się to trudniejsze, niż by przypuszczała, bo kiedy odsłoniła się przed nim tak jak nigdy dotąd, siedząc przy nim w metaforycznej nagości, nie sposób było nie analizować każdego jego ruchu, każdego spojrzenia, nawet oddechu. Napięta jak struna, z sercem drgającym jak u królika, potem występującym na dłoniach i zagryzioną nerwowo wargą trwała przy nim, próbując dać mu czas, którego – zdawało jej się teraz – nie miała, bo tylko sekundy dzieliły ją od wewnętrznej śmierci. Pospieszyła się. Nawet ona dostrzegała jak absurdalnie za wcześnie było na te słowa, ale skoro i tak dziś padły, to jaki sens było próbować chować prawdę? Przed nim, przed sobą. Zwłaszcza przed sobą. Była pewna, że zostanie w tym sama i gotowa była się poddać, kiedy przekazał w jej ręce własną nagość. Nie od razu wiedziała, co trzyma w rękach, a raczej – dlaczego akurat to. Patrząc na okładkę Wizbooka i czując go w rękach, nie rozumiała, jaka jest jego faktyczna waga. Czytając, starała się nie płakać. Kiedy pojęła – przy którymś wpisie wstecz – co się dzieje, postanowiła być twarda za siebie i za niego, za nich oboje. Gdyby wcześniej ktoś powiedział, że nie płakanie nad cudzymi wpisami będzie jedną z trudniejszych rzeczy, jakich dokonała, z pewnością by się zaśmiała. Teraz nie było jej jednak do śmiechu. Doczytała do końca i jeszcze przez moment siedziała, wpatrując się w pierwszą stronę i wcale jej nie widząc. — A nie zrobiłam tego przed chwilą? Choćby wtedy, gdy powiedziała, że „nie kocha”, a on spuścił wzrok jak zbity pies? Albo wtedy, gdy na jego słowa zachowała się jak kretynka? Zraniła go dziś wielokrotnie, nawet jeśli nie w takim stopniu, jak ranił sam siebie. Nie miała pojęcia, co powiedzieć. Czy istniały słowa przeznaczone na taką okazję? Jeśli tak, z pewnością ich nie znała. Nie chciała udawać, że nie przeczytała nic takiego, ale nie chciała też o tym mówić. On też nie chciał, tak podejrzewała. — Nie boję się Ciebie. Że ją zrani. Że wykorzysta. Że przytłoczy. Jego mroku. Popaprania. Jego. Bała się o niego, ale o tym – była pewna – nie chciał słyszeć. — Przykro mi, że widzisz siebie w taki sposób. Ja Ciebie tak nie widzę. I nie zobaczę, choćbyś próbował codziennie wbijać mi do głowy, że masz najebane w głowie. Nie obchodzi mnie to. — Zatrzasnęła dziennik i podniosła go w ręce na wysokość swojej twarz — To nie jest Twoja definicja. Patrzę na to i widzę zranionego człowieka i warsztat pisarski, który marnuje się w prywatnych wpisach. A wiesz co się robi z ranami, Ced? Opatruje się je i leczy. Więc lepiej przestań mnie odpychać, bo jesteś beznadziejny z uzdrawiania.
Obserwuje ją bardzo uważnie, ale Holly nic sobą nie zdradza, żadnej reakcji na to, co czyta, więc do samego końca nie jest pewien czy dobrze zrobił, kiedy wręczył jej notatnik. Wizbook otwiera ułamek jego duszy, to co on tam pisze, jest w tym trochę fikcji, a trochę prawdy. Trochę próby ratunku i wyładowania emocji, a trochę autentyczności. Nie do końca czasem jest pewien ile i w jakim stopniu, w jakich proporcjach. Czy ona potrafi to powiedzieć, czytając to, co ma przed swoimi oczami? Szuka odpowiedzi w jej twarzy, nawet wtedy, kiedy gryfonka zamyka już wizbooka i jeszcze chwilę trwają w milczeniu. Skłamałby. gdyby powiedział, że nie zrobiło mu się przykro, nie poczuł zawodu na jej słowa, ale teraz, kiedy już zna pełen kontekst, a nie tylko wyrywek jej zdania, to przecież wszystko zmienia. Holly nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, jak wiele jej słowa pomagają. Jak mało jego obaw ziszcza swoją postawą i jaką ulgę to przynosi dla kogoś, kto wiecznie spodziewa się zawodu. — Myślałem, że to dla Ciebie za dużo, kiedy uciekłaś. Ulżyło mi, że nie. Nie chciałem popsuć Twoich wyobrażeń… Ale mogę być z Tobą szczery, Holly? Przysuwa się do niej i chwyta tylko na chwilę jeszcze jej spojrzenie, bo za chwilę podsuwa się jeszcze bliżej i pozwala sobie nawet przerzucić jej nogi nad swoimi udami, robi to tak powolnie, jakby chciał jej dać cały możliwy czas między nimi, jakby chciała się wycofać, bądź powiedzieć mu, że tego nie chce. Na koniec, przysuwa ją do siebie tak blisko jak to możliwe i ciasno obejmuje. Naturalnie jego głos ścisza się do szeptu, bo teraz ma ją zaraz obok, a jego usta znajdują się bardzo blisko jej ucha. — To, że mnie kochasz i akceptujesz takiego, przez to przez chwilę poczułem się… szczęśliwy. Cieszę się, że powiedziałaś to teraz, a nie później. Kilka miesięcy temu “szczęście” mnie wzdrygało. Nie potrafiłem wyobrazić sobie nic, co mogłoby mi je dać. Trzyma ją tak mocno, jakby już nigdy nie chciał jej puścić, ale nawet wtedy potrafi znaleźć ścieżkę dłoni do jej głowy i oprzeć ją stabilnie, upewnić się, że jest jej wygodnie, że jej nie przydusza, chociaż ma ochotę przycisnąć ją do piersi i poczuć jej ciepło każdą komórką ciała, tak dużo ulgi przynosi mu jej obecność. Ona. — Ale mam Ciebie. To źle? Następnym razem, kiedy Ci to powiem, poczekam na lepszy moment, dobrze? Twój moment był idealny, Holly. Robi się bardzo poważnie, ale Holly na szczęście rozładowuje atmosferę, nawet Ced prycha cicho. — Dalej skacze mi serce, jak mnie leczysz. Myślisz, że możemy najpierw przetestować Cię u Blanc?
— Zawsze bądź. Proszę. Szczery. Otwarty. Dostępny – dla niej. Mówił o tak trudnych rzeczach, pokazywał jej zakamarki, których nawet w najśmielszych dotychczasowych przypuszczeniach nie spodziewała się, że w sobie miał, a ona czuła ulgę. Również troskę, obawę o bezpieczeństwo najbliższej osoby, niepewność, czy naprawdę dadzą sobie z tym radę, ale przede wszystkim ulgę. Objęła go, gdy przysunął ją do siebie, szczęśliwa, że znów mogą sobie na to pozwolić. Nie istniał lepszy dowód na to, że kryzys został zażegnany. Nie tylko nie miała nic przeciwko, a wręcz pomogła mu w tym, potrzebując go obok bardziej niż powietrza. — Więc jesteś dalej, niż myślałeś, że uda ci się zajść. Nie wiem jak Ty, ale ja myślę, że to sukces i wcześniej nawet nie zauważyłeś, że go osiągnąłeś. — ułożyła twarz w zagłębieniu jego szyi, otaczając się jego zapachem. Wcale nie przeszkadzało jej, jak mocno ją trzyma, wręcz przeciwnie – coś w niej uważało, że to wciąż zbyt mało. — Powinieneś być z siebie dumny. To nie jest tylko moja zasługa, gdybyś trochę o mnie nie zawalczył, nie bylibyśmy tu teraz i nie mówiłabym, że Cię kocham. Padło dziś wiele monologów, wiele słów, które miały w sobie znamiona patosu, chociaż bardzo próbowała go unikać. Nie zawsze potrafiła, miała wrażenie, że to, co mówi to oczywistości i banały, że wygłupia się tylko, a on ma jej gadania już po dziurki w nosie. A jednak nie przestawała, bo to, by dotarł do niego sens wypowiadanych przez nią zdań, było dla niej ważniejsze, niż to, co akurat teraz sobie o niej pomyśli. — Dobrze. Wiesz co? Też jestem szczęśliwa. Od imprezy u Bena bez przerwy. Dlatego wiem, że nie tracę czasu. Nie wszystko sobie wyjaśnili, nie wszystko zostało powiedziane, ale oboje byli już chyba zmęczeni powagą sytuacji. Na całe szczęście oboje nieźle potrafili równoważyć powagę poczuciem humoru, więc kiedy podłapał jej żart, uśmiechnęła się, a nawet prychnęła rozbawiona. — Trevora ostatnio prawie posklejałam bez bandaża! — pochwaliła się z dumą. Był to spory przeskok jakościowy, bo przez siedem lat edukacji umiała głównie bandażować. — Poza tym... — zniżyła nieco głos, nadając mu odrobinę niebezpiecznego, głębszego brzmienia. Odsunęła się na zaledwie kilka centymetrów, tyle tylko, by sięgnąć do jego ucha i szepnąć: — Mam rozumieć, że nie lubisz, kiedy skacze Ci serce? Obudził w niej tym nie tylko chochliczą naturę, ale i potrzebę udowodnienia mu, że jest inaczej, złożyła więc pocałunek tuż pod cedowym uchem i obsiała nimi linię jego żuchwy, aż w końcu zsunęła wargi nieco niżej i zacisnęła je na skrawku skóry, który zassała, tworząc różowe piętno. — To w takim razie już nie będę.
Wiele rzeczy przemilcza, ale to dlatego, że musi znaleźć na wszystko swój czas, żeby się do tego odnieść. Ma swoje własne postrzeganie, które jeszcze nie zgadza się z opinią Holly, ale kto wie, może kiedyś będą bardziej zgodni. Póki co, skupia się na wygodnych tematach. Chwyta się tego pierwszego, swobodniejszego tematu, trochę może nawet uszczypliwie, kiedy zauważa: — Tak, na imprezie obok Bena wyglądałaś na bardzo szczęśliwą. Oczywiście wie, że nie o to jej chodziło i nie w Benie szukała swojego szczęścia, ale kusi go, żeby czasem zaczepić ją słowem. Każde zwrócenie na siebie jej uwagi go zadowala, nieważne czy jest to słowo, gest, milczenie, czy spojrzenie. Teraz łączy i zdanie i patrzenie na nią przez chwilę w ciszy, ale niedługo, bo za moment Holly pochyla się do jego ucha znów i chociaż Cedowi trochę brakuje tego poczucia ciepła, kiedy styka się policzkiem z jego barkiem, to tę niewypełnioną przestrzeń rekompensuje mu swoim szeptem przy uchu, a za chwilę więcej niż tylko tym. Dalej trzyma ją ciasno przy sobie, więc na swoje nieszczęście, Holly musi czuć ten dreszcz, który przebiega mu wzdłuż kręgosłupa, a który tak bardzo często towarzyszy mu w jej towarzystwie. Próbuje coś powiedzieć, przerwać ciszę, zgodzić się z nią albo jej zaprzeczyć, ale prawdę mówiąc skupiony na ścieżce jej ust, na chwilę traci orientację. Zapomina nawet, że miał o coś spytać, bo to pytanie nie jest teraz ważne, nie udało mu się go nawet ułożyć w pamięci i sformułować wniosków, które nagle gdzieś mu uleciały na rzecz uwagi wobec tego, jak teraz faktycznie jego serce fikołkuje w piersi, w zupełnie inny sposób niż kilka minut temu, jak zaleczała mu rękę. Znowu przez chwilę nadąża za nią, a za moment jej słowa go gubią. Ced jest bardzo przenikliwy, ale przy braku konsekwencji łatwo go zakręcić, zanim jego umysł na nowo złoży jeden do jednego. Dopiero po chwili dociera do niego, że dziewczyna się z nim droczy, po tym, jak znów go poruszyła. Podobnie zrobiła przed wejściem do stajni, tylko tym razem są w zupełnie innym położeniu. Takim, które szybko może się zmienić, bo jedną dłoń trzyma dalej na jej potylicy, a drugą przyciska ją w talii do siebie, ale za chwilę schodzi z nimi do poziomu. Jego ruchy są szybsze niż zwyczajowe, nieco monotonne. To dlatego, że ułożenie jego rąk daje mu pewność, że kiedy położy się z nią na trawie, nieważne z jakim impetem, nic się jej nie stanie. — To cię nie puszczę – obiecał. Chyba, że go o to poprosi, albo użyje na nim wilego uroku, albo po prostu swojego uroku, albo tylko uśmiechu, albo ziemia będzie mokra, albo zrobi się zimno, albo jej się to nie spodoba, ale tego nie dodaje. Na poczet silnych argumentów, pozostawia warunki tego zniewolenia niedopowiedziane. — Nie powiedziałem, że nie lubię – zauważa trzeźwo, jako kolejny argument. I kiedy tak chwyta się swojej trzeźwości, przypomina sobie jeszcze coś innego. — Jak to leczyłaś Trevora? Co mu się stało?
Nie puściła jego uwagi mimo uszu, a jedynie zemściła się za nią w niewerbalny sposób. Kto wie, może gdyby nie sprowokował jej jako pierwszy, nie obeszłaby się z nim tak brutalnie. Ale Ced chyba nie uważał tego za zbyt brutalne, prawda? Kiedy zwiedzała wargami te obszary jego skóry, na które do tej pory nie zdążyła zawędrować, pomimo tego jak bardzo pochłaniało ją to zajęcie, starała się być skupiona tylko na nim. Nie chciała, by umknęła jej jakakolwiek z jego reakcji, nie tylko dlatego, że chciała przekonać się o własnej racji i znaleźć dowód na to, że potrafiła przyprawić jego serce o podskoki, a on wcale nie uważa tego za nieprzyjemne. Szukała w nim również reakcji, która wskazywałaby na to, że przesadza, że jest zbyt blisko i że to nie moment na tego typu bliskość. Wystarczyłby najmniejszy gest protestu, by natychmiast się od niego odsunęła, ale ten, całe szczęście, nie nadszedł. Zamiast tego wyczuła przebiegający przez niego dreszcz, który, zdawałoby się, przeszedł na nią, lekko wstrząsając jej ciałem. Droczenie się z nim było uzależniające, w jego towarzystwie szybko nabrała pewności siebie, która pozwalała jej na podobne zachowanie. Lubiła patrzeć w jego oczu, widzieć, jak rozmarzona jest ich zieleń i wiedzieć, że to ona była w stanie do tego doprowadzić. Musiała się jednak pilnować, by nie dawać mu zbyt wielu mylnych sygnałów, bo mogła być od niego absolutnie i bezgranicznie uzależniona, ale pozostawała świadoma własnych granic. Świadoma tego, że poza droczeniem się nie była mu w stanie dać zbyt wiele. — To trzymam Cię za słowo. Nie protestowała, znowu. Była nim na tyle odurzona, że mógłby nawet cisnąć nią o trawę, a i tak uśmiechnęłaby się z satysfakcją. Nie miała jednak nic przeciwko miękkiemu lądowaniu, jakie im zapewnił. Ułożyła dłoń na jego piersi, mniej więcej w miejscu, gdzie biło jego serce i parsknęła krótkim śmiechem, kiedy znów się odezwał. — Nie wiem, czy powinnam podziwiać Twoją odporność, czy zacząć się zastanawiać co robię nie tak — rzuciła z rozbawieniem, niby to oburzając się, że był teraz w stanie myśleć o Trevorze. Wiedziała jednak, że wszystko robiła jak najbardziej „tak”, skoro sama znalazła na to odpowiednie dowody, więc może odrobina podziwu dla jego rozsądku nie była taką złą opcją? Rozczuliło ją zresztą to, że nawet w tej sytuacji troszczył się o przyjaciela. — Wtedy po pełni, pisał na wizzengerze. Zranił się w nogę i przemarzł, nic bardzo złego — ułożyła głowę w miejscu, gdzie jeszcze przed momentem była jej dłoń – na jego piersi. Przyłożyła do niej ucho, bezwiednie uśmiechając się na dźwięk bijącego serca. — Pokłócił się z Benjaminem, długa historia. To dlatego tak na niego naskoczyłam na imprezie. Chyba nie chciała wdawać się w szczegóły; gdyby zaczęła o tym mówić, znów uniosłaby się gniewem i zwyczajnie szkoda było jej marnować dobry humor na myślenie o Bazorym. Decyzja o tym, by o tym opowiadać należała zresztą do Trevora i fakt, że domyślała się, że ten nie miałby nic przeciwko, by Ced o wszystkim się dowiedział, nic w tej kwestii nie zmieniał. Można było o Holly powiedzieć wiele, ale umiała być dyskretna. Zerwała źdźbło trawy i powiodła nim po cedowej ręce. — Chyba wiszę Ci randkę, hm? Następna będzie na mojej głowie.
W jej ustach to brzmi naprawdę prosto, wydaje mu się, że już jej raz o tym mówił, że zachowanie trzeźwości w jej obecności nie jest proste. Lata praktyki w spędzaniu czasu obok wili mogły go trochę znieczulić, albo oswoić – oswojenie było trafniejszym określeniem. Jednak od kilku miesięcy, samo patrzenie w jej kierunku było torturą, kiedy była daleko i nie mogła znaleźć się bliżej. Patrzy na nią z bardzo intensywnym rodzajem tego spojrzenia i tym razem nie wyczuwa w jej słowach podstępu, a naprawdę słyszy oburzenie, albo chce je usłyszeć, żeby za moment pochylić się do niej z pokorą naprawiając swój błąd. Cały czas utrzymuje jej uwagę i zrywa ją dopiero na milimetry od jej ust. “Nic”. To byłaby jego odpowiedź, gdyby teraz nie całował jej zamiast tego. Jest to jednak pocałunek nawet nie w połowie tak gorący i długi, jakby chciał, bo jednak czeka na rozwinięcie tematu Collinsa. Kiedy się od niej odsuwa, na bezpieczną odległość, w której potrafi się oprzeć jej kuszącym wargom, zdaje sobie jednak sprawę, z każdym jej słowem, że niepotrzebnie przerywał. Konflikt między Benjaminem, a Trevorem wydaje mu się bardzo naturalny. On sam bardzo często w podobne wdaje się z Collinsem. Na poczekaniu przypomina sobie, jak to Trevor gotów był go zostawić na wypizdowie w górach ze skręconą nogą, na pastwę losu i… nie ma w tym nic dziwnego między facetami. Zanim jednak zdąża jej to wyjaśnić, Holly przejmuje jego uwagę i kierunek jego myśli, przykładając głowę do jego torsu. Chciałby móc kontrolować tempo i głośność bicia serca tak, jak kontroluje emocje na twarzy, ale to niemożliwe. Próbuje jednak nie zdradzać się z tym, jak łatwo Holly przychodzi czytać z innych jego reakcji ciała i jak nieswojo Ced się z tym czuje, kiedy jego uczucia są wystawione na tacy – tak po prostu, z czym przecież nie jest oswojony. Ale to Holly, nawet niezręczność w jej obecności wydaje się bardziej znośna. — Łaskoczesz – to była ta przyzwoita nazwa na to, co z nim robiła i nie chodziło o łaskotanie, bynajmniej, a inną grę, której się podjęła, przez którą Ced zapomina, o czym właśnie rozmawiali, bo umysł notuje konflikt Bena i Trevora jako coś bezpiecznego i zdecydowanie przegrywającego z Holly. — Korzystaj z tej, jeszcze się nie skończyła.
Lubiła droczyć się z nim na różne sposoby. Czasem gestem, czasem słowem. Tak samo jak nigdy nie miała chęci przestawać go całować, tak samo nie uważała swoich słów za prawdziwe. Nie potrafiła jednak mieć wyrzutów sumienia z powodu tych małych kłamstewek, skoro doprowadzały do tego typu zapewnień. Mógł poczuć, jak usta pod wpływem jego dotyku rozciągają jej się w pełnym satysfakcji uśmiechu tuż przed tym, nim odpowiedziały tak tęsknie, jakby nie całowali się przynajmniej od tygodnia. — Mhm. To jedyny komentarz, jakiego udzieliła, gdy Ced mówi, że łaskocze. Miała chęć dodać, że owszem, a jemu w dodatku się to podoba, powstrzymała się jednak w ostatnim momencie, uznawszy, że dziś złośliwościom i tak stało się zadość. Żeby jednak nie być tak całkowicie posłuszną, odłożyła źdźbło dopiero chwilę potem, przez moment jeszcze drocząc się z jego skórą. — To dobrze, niech trwa. Jest idealna. Mimo przykrych słów, silnych emocji, mimo płaczu, ucieczki i biegu, mimo tego, że przewrócili się na trawę, mimo tak wielu niepowodzeń na tak wielu płaszczyznach. A może właśnie dzięki temu? Dzięki każdej z tych rzeczy, bo każda z nich sprawiała, że ich randka była inna niż każde z ich spacerów i spotkań. Bo każda sprawiała, że byli ludźmi, i że nie dało się czuć bardziej kochanym niż wtedy, gdy druga osoba akceptuje to, co niedoskonałe. — Chodź, przejdziemy się jeszcze po tym lesie. Z dala od koni. Po uśmiechu nadeszła pora na jeszcze jeden, chwilowo ostatni pocałunek skradziony choćby tylko z tego powodu, że ich pozycja bardzo to ułatwiała. Osobiście uważała to za powód równie dobry jak każdy inny i grzechem byłoby go nie wykorzystać. Podniosła się – najpewniej z jego pomocą, chwyciła mocno i pewnie jego dłoń i wskazała ścieżkę, która podobała jej się najbardziej.