Największe pomieszczenie w zamku, to tu odbywają się wszystkie uczty i bale. Oświetlone jest przez lewitujące w powietrzy tysiące świec. Wspaniałe, wysokie sklepienie zawsze odzwierciedla prawdziwe niebo, bez względu na to czy świeci Słońce, czy pada deszcz. Każdego ranka, przy śniadaniu zlatują się sowy przynosząc gazety i listy od rodziców oraz znajomych. Lądują przy stołach czterech domów - Slytherinu, Ravenclawu, Hufflepuffu i Gryffindoru, które zawsze zastawione są mnóstwem pysznego jedzenia. Na samym końcu sali ustawiony jest mniejszy stół, nauczycielski, gdzie na honorowym miejscu zasiada dyrektor.
Niepewnie spojrzała na niego swoimi dużymi, czekoladowymi oczami. Co jak co ale nie miała zamiaru eksperymentować z alkoholem. Czemu? Zawsze po większej jego dawce zaczynała się śmiać i mówić osobą w okół niej, że ich kocha. Niby nic takiego i niektórzy mogliby to uznać za słodkie, jednak ona sama nie uważała tego za takie. Było to dla niej za każdym razem krępujące przeżycie i nie chciała aby chłopak był tego świadkiem. Czuła jednak, że nie będzie w stanie go oderwać od amfor. Pokręciła głową w rozbawieniu. Czuła, że nie chce o tym rozmawiać tak więc nic więcej nie powiedziała zatapiając się w swoich myślach. Zastanawiała się jak miewa się jej brat. Niby utrzymywali ze sobą kontakt listowy, wiedziała mniej więcej co dzieje się w domu jednak to nie było to samo co kontakt cielesny. Odbierając kieliszek od Rasha uśmiechnęła się, niepewnie spoglądając na trzymany przez nią kieliszek. Czerwona ciecz wyglądała przepysznie, a je zapach aż ślinka sama ciekła do ust. Za wtórowała mu w toaście i uniosła naczynie do ust. Kompozycja smakowa wina uderzyła w jej kubki smakowe. Musiała przyznać, iż było przepyszne. Słodkie. - Pyszne. - uwielbiała słodkie wina. Inne była dla niej gorzkie. Po spróbowaniu tego konkretnego nie miała najmniejszej ochoty przestawać na jednym czy dwóch kieliszkach. Wiedziała doskonale, iż może tego żałować na drugi dzień lecz teraz było jej to obojętne. - Możemy zostać przy tym. Jest wyśmienite. Nie dane jej było cieszyć się tym zbyt długo. Widząc spanikowanych ludzi i słysząc trzask rozbijanego szkła rozejrzała się w około siebie. Scena na której jeszcze chwilę temu grali muzycy była w ogniu przez co dym po woli wypełniał Wielką salę. Jednak na scenie ogień nie poprzestał. Jego zasięg zaczął się niebezpiecznie poszerzać schodząc ze sceny na parkiet na którym była trawa. Ludzie w panice próbowali wydostać się z Sali. Nie chcąc zgubić Rasheeda złapała go mocno za rękę. Nie sądziła, że coś może ją tak bardzo wystraszyć, a jednak. Wystraszona spojrzała na chłopaka. Od dziecka Oriane bała się ognia. Widok jego przywołał wspomnienia które za wszelką cenę chciała ukryć. Chciała jak najszybciej wyjść z sali i uciec od tego miejsca jak najdalej jednak nie było jej to dane. jednak z fontann znajdująca się najbliżej nich eksplodowała. Może i dziewczyna by się tym nie przejęła gdyby nie fakt, iż odłamki tej felernej fontanny wbiły się w jej ramię. Krótki krzyk wydobył się z jej gardła. Szybko puściła rękę partnera i złapała się za zranioną rękę w duchu modląc się aby ten koszmar szybko się skończył.
kostka: 2
Autor
Wiadomość
Dickens V. Vardana
Rok Nauki : I
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : ścięte na wojskowo włosy, kilka tatuaży, kolczyk w uchu, jednak najbardziej charakterystyczne jest jego zagryzanie dolnej wargi lub własnych kości u dłoni
Była to niezdrowo wczesna godzina. Był weekend, więc nikomu nie śpieszyło się, aby ruszać swoje cztery litery z łóżka, szczególnie że wcale tak ciepło nie było. Sam w tym momencie przekręcałby się na drugi bok, pod ciepłą pierzyną, przykryty dodatkowym kocem... Gdyby lubił ciepło i fakt, że pocił się jak świnia, kiedy był przykryty warstwą grubszą od prześcieradła. Wychowywanie się oraz uczenie w spartańskich warunkach miało swoje wielkie minusy i kilka plusów. Spać nie mógł od dłuższego czasu, dlatego wszelkie siły i energię, którą miał w nadmiarze pożytkował w najbardziej aktywny sposób, jaki w danym momencie przychodził mu do głowy. Żył treningami, a jeżeli chciał dalej grać rolę przyjezdnego, który przybył do tej szkoły w celach edukacyjnych i w celach czysto sportowych, nie mógł cały czas grzać siedzenia w wygodnym fotelu. Chociaż czy właśnie tak spędzał tutaj dni? Czy ktoś kiedykolwiek mógł go zobaczyć pierdzącego w stołek? Raczej nie. Jeżeli nie był na lekcjach (chociaż i z tych często zwyczajnie spierdzielał), to szwendał się dniami i nocami po zamku, czy błoniach, które o tej porze były chyba najprzyjaźniejsze. Zaczynało się robić zimno, a zauważył, że wiele angielskich tyłków nie lubiła tej pory roku. Tak czy siak, wszedł do Wielkiej Sali zdyszany, wycierając pot cieknący ciurkiem z czoła i szyi w koszulkę, którą miał na sobie. Już dawno pozbył się bluzy, jakby jedynie mu przeszkadzała. Może kiedyś nawet się po nią wróci... Nie pamiętał, ile dokładnie czasu spędził na bieganiu, nie zdawał sobie nawet sprawy, że będzie to całkiem podniecający wysiłek. Podszedł do najbliższego stołu, chwycił za dzbanek z wodą (a przynajmniej tak mu się wydawało) i zaczął doić ile, tylko wlezie. O mało się nie zakrztusił, kiedy wlał do gardła więcej, niż był w stanie, przyjąć. Strużka wody poleciała po kąciku jego ust, aby następnie spłynąć po brodzie i wylądować na mokrej koszulce. Wytarł się, dopiero w tym momencie pospiesznie rozglądając się po sali. I to, co zobaczył, raczej nie było tym, czego się spodziewał (a zwykle nie spodziewał się niczego, więc wyobraźcie sobie ten szok). @Albina Abrasimova we własnej osobie. Tylko trochę starsza, może nawet wyższa... Siedziała przy stole. Nie zwrócił uwagi przy którym, bo nawet nie wiedział, który przynależał do jakiego domu. Gdyby miał czas na przejmowanie się takimi pierdołami. Ile trwało jego osłupienie? Czy zdążyła zauważyć jego obecność? Czy w ogóle by go rozpoznała? Kojarzył uczniów, którzy przyjechali z nim na wymianę, jednak ona zniknęła na długo przed tym, jak się tutaj pojawił. Proszę, proszę... Dziwny grymas pojawił się na jego ustach, odruchowo zagryzł kostki prawej pięści, w lewej dłoni dalej trzymając dzbanek. I tak ruszył w jej stronę, tam, gdzie nogi same go niosły, niekoniecznie uzgadniając to z głową. Po sekundach usiadł na ławie, tuż obok niej, stawiając dzbanek na stole.-Kogo moje piękne oczy widzą! -To nie był zwykły powrót do przeszłości. To jak wyciągnąć trupa z szafy, tylko że żywego i dychającego.
Nie był aż tak odosobniony w swoich preferencjach, ją też wychowało zimno, dyscyplina i ta sama szkoła. Być może dlatego yli tacy podobni, być może dlatego tych lat temu kilka ich ścieżki krzyżowały się niejednokrotnie. Albina biegała zawsze rano, wybierając trudny teren wokół chatki gajowego jako najlepszą trasę, gdzie musiała kluczyć między zmarnowanym płotem i skakać przez rosnące wciąż, pomimo dawno minionego Halloween, dyniami. Wracała do zamku i jak na szlachciankę za pięć knutów przystało przynajmniej brała prysznic i wkładała schludny mundurek, by jak co dzień wmieszać się w szeregi studenckiej socjety. Być taka jak oni, wcale nie inna, całkiem angielska, pozbawiona manieryzmów - cóż, to się nawet udawało tak długo jak nie otwierała ust i nie wypadały z niej szpetne jak ropuszy skrzek pokaleczone zdania, ani to rosyjskie ani to brytyjskie. Dlatego też może, dziś z rana, zastanawiając się nad lekturą do śniadania, sięgnęła po pożyczoną jej przez Theodora książkę z rozmówkami dla obcokrajowców, którą krukon kupił na jej prośbę. Śniadanie musiało mieć miejsce, wiadomo bowiem, że to najważniejszy posiłek dnia. Siedziała więc przed owsianką napakowaną wszelkim dobrodziejstwem jakie miała w zasięgu rąk na stole i kubkiem dyniowego soku zaczytując się w lekturze i mamrocząc niewyraźnie pod nosem nowo-poznawane formułki. Miała język angielski w głębokim poważaniu przez ostatnie dwa lata, z trudem nauczyła się pierwszych kilku obowiązkowych rozdziałów podręcznika językowego by móc funkcjonować na stanowisku ucznia w anglojęzycznej szkole. Jak na Rosjankę przystało wierzyła w wyższość jej języka i jej kultury nad całym światem, co więc sprawiło, że w ostatnim czasie zaczęła interesować się poprawieniem swoich umiejętności? To bardzo dobre pytanie. Kiedy czyjeś dupsko wylądowało na ławie koło niej, a dzban uderzył o blat momentalnie przykleiła na twarz zawadiacki uśmieszek, który wychodził jej już całkiem naturalnie, a który był doskonałą odpowiedzią na czyjąkolwiek obecność w tej szkole. Tak miało być i tym razem, dopóki nie podniosła wzroku znad podręcznika. Czas zwolnił, być może zatrzymał się, czego skutki poczuła w brzuchu gdzieś w okolicach pępka. Poczuła jak drętwieją jej palce, bo znała tę twarz, to była twarz z czasów, kiedy wszystko było inne, twarz z jej świata, z jej Magicznej Rosji, jej szkoły, jej domu, jej rodziny, to była twarz, którą tak samo jak całe mnóstwo innych wspomnień zakopała głęboko na skraju pamięci licząc na to, że już nigdy, już nigdy nigdy nie będzie musiała mierzyć się z surrealistycznym ogromem żalu, jaki w niej pęczniał od dnia, w którym wyrwano ją z Rosji i jak ziarno rzucono na zieloną ziemię angielskiej wsi. Wpatrywała się w Dicka szeroko rozwartymi oczami, tracąc zupełnie wszelki rezon, gubiąc kretyński uśmieszek, a książeczka słówek wypadła jej z odrętwiałych rąk, odbiła się od kolan i wylądowała na ziemi pod stołem. Czuła się jakby zobaczyła ducha, choć może, jakby sama była duchem, którego ktoś zobaczył i tkwiła w tym bezruchu jak kamienny gargulec upuszczony przypadkiem na ławkę w Wielkiej Sali. Znała te oczy, ten profil, linię górnej wargi, brwi lekko zmarszczone zawsze, nawet wtedy, kiedy się uśmiechał. - ...Vigen..? - zapytała słabym głosem, aż jej ramiona zadrżały. Powinna mu przywalić, zaśmiać się, zbić z nim piątkę i być tą właśnie Balbinką, którą tu przecież wszyscy znają. Ale Dickens znał ją przecież głębiej. Lepiej. Inaczej niż wszyscy. Znał ją z czasów, kiedy jeszcz była sobą.
Dickens V. Vardana
Rok Nauki : I
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : ścięte na wojskowo włosy, kilka tatuaży, kolczyk w uchu, jednak najbardziej charakterystyczne jest jego zagryzanie dolnej wargi lub własnych kości u dłoni
Hogwart był powiewem świeżego powietrza, czymś, czego potrzebował. Potrzebował wyrwania się z codzienności, która zwyczajnie go ograniczała w danej szkole. Gdzie wszystko miało swój porządek, nawet zakazane magiczne praktyki, które niemal każdy z uczniów uprawiał... Gdzieś po kątach, czy na oczach nauczycieli. Wszystko zależało, jak wysoko znajdujesz się na piramidzie przetrwania w tym miejscu. Przymykanie oka na to, co wyprawiali to jedyny pozytyw, który go tam spotkał. Gdyby nie to, zapewne zakończyłby naukę już dawno temu... Spojrzenie wielu oczu, które czuł na plecach, ilekroć kroczył tamtymi korytarzami, rozmowy dotyczące jego przyszłości, tego, jakie nadzieje są pokładane w najstarszym z rodu... I gdyby tylko wiedzieli, że był zwyczajnym bękartem szalonej kobiety, który ruszył śladami ojczyma, szaleńca, za którego go nawet nie uważali. Gra pozorów... Czy nic jej to nie mówi? Jednak fakt, że to akurat ona znalazła się na jego drodze... Czuł ekscytację, której nie udawało mu się powstrzymywać i której nie czuł od dawien, dawna. Zaraz. Jak ona, to i jej brat znajdował się gdzieś w pobliżu. I z tą myślą rozejrzał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu tego dziwaczanego człeka, powiedział jeszcze dziwaczniejszy. To był najgorszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widział w jej wykonaniu, było to przykre i mocno chwyciło go za serce. Ugrzęzło gdzieś w duszy, o ile jeszcze jakąś posiadał. -Tylko Ty mnie tak nazywałaś.-Powiedział z charakterystycznym akcentem, uśmiechając się lubieżnie, jak to zawsze miał w zwyczaju, kiedy byli we dwoje. Było to tak naturalne, że aż go przerażało. Naprawdę potrafił zapomnieć, o wszystkim, czego się dopuścił? O wszystkim, do czego się przyczynił? I czyja krew spływała mu właśnie po dłoniach? Uniósł dzbanek z wodą i wypił spory łyk z naczynia, ponownie przecierając usta rękawem. Może i był niewychowanym prosiakiem, jednak sytuacja kompletnie nie wymagała innego zachowania. I tak jak on nie oszuka jej, tak on nie uwierzy w to, co próbowała odwalić ze wszystkimi wokół. Jeszcze nie wiedział, jak dokładnie to wyglądało i, że w ogóle istniało... Jednak próby z góry były skazane na niepowodzenie. A widząc jej osłupienie, pozwolił, aby jeszcze przez moment wpatrywała się w niego jak w ducha. Jak kogoś, kogo już nigdy nie zamierzała spotkać. Nie powie, że to nie bolało. A co ze wspólnie spędzonymi chwilami? -Możesz mnie dotknąć, jeżeli nie wierzysz w prawdziwość tego, co widzisz.--Powiedział cicho, tak, żeby tylko ona usłyszała. Cały czas obserwował jej twarz, to, jak zmieniła się w przeciągu tych kilku lat, a jednak, zmiany były ledwo zauważalne... Jakby to było wczoraj.
Przyglądała mu się bezmyślnie przez absurdalnie długą chwilę, a w tle jej pamięci przewijały się wspomnienia wspólnych perypetii i doświadczeń jakie dzielili na przestrzeni lat. Patrzyła w jego oczy koloru deszczowego nieba i nie mogła uwierzyć, że tu był. Iskra nadziei, maleńka i wątła, zalśniła gdzieś na skraju jej duszy, a choć słaby to był płomyk to jednak czasem wystarczy iskra by spopielić cały las. Zachęcona jego słowami podniosła jasną dłoń i wskazującym palcem dotknęła jego twarzy, tuż koło podbródka, gdzie zawieruszyła się kropla niechlujnie pitej przez niego wody, której nie zdołał wytrzeć rękawem. Miękko do palca wskazującego dołączyły pozostałe palce, a dłoń ujęła linię jego żuchwy. Czy pamiętała jeszcze kiedy ostatni raz fizycznie, dłonią, miała z nim jakiś kontakt? Na jej ustach zakwitł uśmiech, nieśmiały ale bardzo szczery i wyrafinowany, zupełnie odmienny od kretyńskiego banana jakim poczęstowała go wcześniej. Uśmiech trochę nawet podobny do tego, jakimi rzucała na korytarzach dawnej szkoły. - Twoj engielskij jest oczeń haraszo. - powiedziała cicho swoją beznadziejną, łamaną angielszczyzną. Dłonią odsunęła dzbanek od krawędzi stołu i obróciła się siadając na ławie okrakiem przodem do niego. Gestem nieznoszącym sprzeciwu, niemal władczym jak na rosyjską szlachciankę przystało chwyciła jego kark mocnym chwytem i pochyliła się by dotknąć czołem jego czoła. Spojrzała mu w oczy próbując dostrzec w nich jaka to tajemnica, jakie zaklęcie sprawiło, że dopiero teraz na siebie wpadli. Co on tu robił? Dlaczego tu był? Czy wiedział jak bardzo potrzebowała jego obecności? Czy ona wiedziała? Zdawała sobie z tego sprawę? Zmrużyła powieki w kolejnym przewrotnym uśmiechu. - Priviet, przyjacielu. - powiedziała do niego, choć z boku mogło to wyglądać idiotycznie te słowa były przeznaczone tylko Vardanie i nikomu więcej. Nikogo nigdy nie nazwała przyjacielem, ani wtedy, kiedy jeszcze miała rodzinę i znajomych, ani potem, kiedy musiała radzić sobie z utratą wszystkiego kreując obcą personę funkcjonującą w angielskiej rzeczywistości. Czy kiedykolwiek przyjęłaby od kogoś innego ten dar szczodry i wyjątkowy, jakim była przyjaźń? Czy komukolwiek innemu kiedyś jeszcze zdecydowałaby się go podarować? Zamknęła oczy i puściła go w końcu, odsuwając się i czując, jakby opadła z sił, jakby lalkarz ciągający za jej sznurki i żyłki poprzecinał te nitki i nagle wielki ciężar zsunął się z jej barków. Fakt, że Vigen był w Hogwarcie zmieniał absolutnie wszystko. Oboje sobie jednak nie zdawali z tego jeszcze sprawy.
Dickens V. Vardana
Rok Nauki : I
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : ścięte na wojskowo włosy, kilka tatuaży, kolczyk w uchu, jednak najbardziej charakterystyczne jest jego zagryzanie dolnej wargi lub własnych kości u dłoni
Surrealistyczny obrazek. Nawet jej dotyk wydawał się nierealny. Wiedział, że był przeznaczony dla Dickens'a, którym był. Tym, którego znała osobiście z czasów, które wydawały się wcale nie takie odległe od tego momentu. Prawda jednak była taka, że wszystko się zmieniło. Jednak był samolubny i narcystyczny, dlatego czerpał z tego krótkiego momentu tyle, ile tylko mógł, swoją dłoń kładąc na jej przegubie w momencie, w którym poczuł wszystkie jej palce. Ruch, który mógł oznaczać chęć sprawdzenia prawdziwości tej sytuacji... A w rzeczywistości mógł być przerywnikiem tego, co mogłaby dalej zrobić. -Zapomniałaś, chyba że moja matka tylko w ten sposób się ze mną porozumiewała.-Jego uśmiech był blady, jakby to wcale nie było dobre wspomnienie. Nie było również złe. Dlaczego więc jego twarz przybrała akurat ten wyraz? Czy uczynił to specjalnie? Jej obecność nie wpływała na niego dobrze, a przecież tyle razem przeszli. Jak na parę gówniarzy, którymi byli. Kiedyś miesiące i lata, trwały o wiele dłużej niż teraz. Teraz przelatywały przez palce, jakby żadne nie miało większego znaczenia. Chłodny dotyk był zbawieniem na jego rozgrzanej od wysiłku skórze, gdyby tylko się postarał, mógłby usłyszeć reakcję tych dwóch faktur. Nie był zwolennikiem nostalgii, kompletnie mu nie pasowała. Do tych zmarszczonych brwi, ostrego spojrzenia, które nigdy nie pokazywało tego, co naprawdę się w nim kryło. Do szorstkich dłoni, które przez lata treningów i wysiłku sprawiły, że nie wyglądały jak te, które mogłaby zapamiętać. A jednak, w środku jego żołądka poczuł coś dziwnego, wręcz niepokojącego i gdyby tylko przejmował się podobnymi pierdołami, szybko udałby się po odpowiednie lekarstwo. Nie miał tu przyjaciół. Szczerze? Nigdy się za jednego nie uważał. Jakby nie był do tego przeznaczony, jakby istniał poza obrazkiem, w którym tak naprawdę żył. To dziwne uczucie. Chociaż był jak kameleon, wtapiał się w tłum zwinnie, z gracją, niepostrzeżenie. Czy wtedy wiedział, kim dla siebie byli? Czy była to ta przyjaźń, o którą wielu walczy, a nawet i więcej? Była najbliższa... A jednak. Utracił ją w momencie, w którym może najbardziej jej potrzebował. Nie, Dick. Przecież Ty nie potrzebujesz nikogo.Słowa rozbrzmiewały w jego głowie z siłą, której by się po nich spodziewał. Znał ten akcent, znał każde to słowo. Wiedział też, do kogo należały. -Od jak dawna?-Spytał, próbując nie marszczyć tak brwi. Nie bawić się dolną wargą, którą zagryzał w charakterystycznym tiku. Musiał wiedzieć, czy była tutaj od tamtego wydarzenia. Jakby to cokolwiek zmieniało, czy ustaliło jakiś porządek w jego głowie. Od jak dawna Twój uśmiech jest tak paskudny? Jakby ON miał czelność cokolwiek krytykować.-Twój brat również tutaj jest?-Nie wiedział, czy ta informacja była dla niego istotna. Może fakt, że rodzeństwo mogło być rozdzielone, coś zmieniał?
Zmarszczyła lekko brwi na jego słowa, próbując zanurkować w meandrach pamięci, które jak zatrzaśnięte skrzynie broniły zażarcie swojej zawartości. Próbowała sięgnąć pamięcią do czasów Durmstrangu i jego surowych zasad i korytarzy, czasów kiedy było jej wolno więcej, kiedy miała w sobie dystyngowaną grację i przekorną zarozumiałość. Próbowała sobie przypomnieć Vardane i jakąkolwiek ich rozmowę, bo czuła komfort na widok jego twarzy jednak archiwalne bloki wspomnień stały zapieczętowane jakby ktoś obłożył je zaklęciem. - Trochu tak jest, szto ja pomniu niemnogo. - przyznała z pewnym wstydem. Dotknęła palcami swojej skroni robiąc lekki wydech i zamrugała oczami patrząc w ten skrawek ławy pomiędzy nimi. - Eto bylo by już prawie tri godi. - powiedziała zmęczonym głosem i potarła dłońmi twarz. Czuła się bardzo dziwnie, czuła się nagle zmęczona, śnięta jak ryba wyciągnięta z lodowatej wody. Jakby się na chwilę obudziła z barwnego, niekończącego się snu w którym nosiła cienkie jak ważki skrzydełka wróżki i miała dźwięczny głos dzwoneczka. nie umiała zdecydować jeszcze, czy chce się jednak kurczowo trzymać roli tego ulotnego elfa czy jednak wynurzyć z otchłani, skoro na szczycie zamigotała ta maleńka kropka światła, latarenka trzymana w dłoni przez Dicka. - Da. - dodała- Moj brat... Anfim nie jest calki charaszo. - dodała ciszej. Nigdy nie znała natury znajomości Vardany i Anfima, ale nigdy nie potrzebowała jej eksplorować. Na obu chłopcach zależało ej niemal współmiernie bardzo i żadna między nimi animozja nie miałaby na to wpływu. Przyglądała się jego ubiorowi, uczeń z wymiany noszący na piersi symbol węża. No tak, bez wątpienia nosił w sobie cechy prawdziwego slytherina, tylko... nie mogła oprzeć się wrażeniu rozpościerającej się za jego plecami ciemności, cienia, jakby się nad jego postacią chyliło coś, coś czego nie mogła dostrzec bo choć majaczyło na krawędzi wzroku to znikało, gdy próbowała się na tym skupić. Może to jeszcze nie czas? Może to nie ta chwila? - Paczemu ty jesteś w Hogwarti? - podniosła wzrok na jego twarz obserwując pociągłe linie rysujące się na niej. Był taki młody, a doświadczenie zdawało się przezierać przez zagłębienia jego mimicznych zmarszczek, szeleścić między rzęsami i brwiami- Twaju kariera..? - trudno było powiedzieć, czy ton tego pytania był raczej zaciekawiony czy zabarwiony nutą niepokoju, że coś się nie powiodło, że jednak nie, że musiał przyjechać do Anglii na zesłanie tak jak ona i Anfim.
Dickens V. Vardana
Rok Nauki : I
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : ścięte na wojskowo włosy, kilka tatuaży, kolczyk w uchu, jednak najbardziej charakterystyczne jest jego zagryzanie dolnej wargi lub własnych kości u dłoni
Wyraz jej twarzy nagle się zmienił. Przez moment nie wiedział, co mogło na tę zmianę wpłynąć. Przecież... To tak, jakby powrót pamięcią do tego, co przeżyli w Durmstrangu, było dla niej problemem. Próbował to zrozumieć. Obydwoje z bratem zniknęli wtedy bez słowa. Szkoła zrobiła się pusta i cicha, a on musiał żyć dalej. Tym razem działając w pojedynkę. Czy to nie sprawdziło się nawet lepiej? Odnalezienie Albiny tutaj było jednym, wielkim, pieprzonym cudem! Wyprostował się, przez moment przyglądając się jej z kompletnie innego powodu niż wcześniej. Tak, jakby widział ją po raz pierwszy, oraz tak, jakby nigdy nic ich nie łączyło. W ten sposób było mu o wiele łatwiej... Przynajmniej tak byłoby o wiele łatwiej. Chwycił jej dłonie, odsłaniając twarz, którą w tym momencie przecierała. Nie chciał stracić wzroku z tego, co się działo z jej twarzą i każdą zmianą, która na niej zachodziła. A może to co innego? Nie poznawał go, nie zdawał sobie również sprawy z siły własnego uchwytu, chociaż struktura jej dłoni i ich chłód koiły jego rozdrażnienie. -Nie mów mi, że nie to, co teraz mówię, jest Ci obce. Jak niewiele pamiętasz?-Nie wiedział co się z nią działo przez te lata, nie wiedział również, co było przyczyną tego nagłego zniknięcia. Wtedy tak mocno tego nie odczuł, jak w tym momencie. Potrafił odizolować się od wszystkiego, co go otaczało... Przecież nie byłby sprawnym pomagierem, nie, żołnierzykiem, który wykonałby wszelkie polecenie bez mrugnięcia okiem. Stał się tym, kim był nie z powodu traumy, nie z powodu wychowania. On właśnie taki się urodził, a na jego drodze znalazł się ktoś, kto umiał z niego wydobyć to, co jedynie się tam skrywało. Jej brat i Dick... Jakby zdawali sobie sprawę z tego, czym naprawdę byli. Nigdy do końca normalni. Dlatego też nigdy nie można było stwierdzić, czy ich relacje były czysto związane z nią, czy też nie. Coś jednak musiało w tym być. Chociaż Dickens był mistrzem gry i uroku, który zwyczajnie osiadł na jego barkach. Nigdy nie było wiadomo, po czyjej dokładnie stoi stronie. Powinna odpuścić w tym momencie. Nic dobrego z tego nie przyjdzie. -Skorzystałem z okazji i spierdoliłem. Ot, tyle.-Powiedział spokojnie, wiedząc, że z nią mógł być szczery. Uśmiechnął się szeroko, niemalże beztrosko.-Wymiana międzyuczelniana. Dobrym powodem było podpiąć pod to moje zdolności miotlarskie.-Jego wyraz się zmienił, z beztroskiego i niemal niewinnego ucznia, w bezczelnego typka. Przecież wiedziała, że nie szukał tutaj spokoju. Nie kariery szukał, nawet poprawienia swoich zdolności... Wykorzystał okazję, która dałaby mu upragnioną wolność.
Przynależność do tego koła była dla niego absolutnie obowiązkowa. W końcu to było zielarstwo - nie ważne czy lekcja, praca domowa, czy kółko, musiał tu być i to realizować. Zwłaszcza, że zadanie w tym miesiącu było naprawdę świetne. Przystrajanie i generalnie wszystko co wymagało zarówno zmysłu artystycznego jak i zamiłowania do zielarstwo, to był jego żywioł. Przyszedł na miejsce i bez większego zastanowienia wziął się do roboty. Fruwokwiat to była wdzięczna roślina do robienia wszelkiego rodzaju ozdób. Co prawda ruszał się i czasami trudno było na nim pracować, ale nie można było mu odjąć wyjątkowo ładnego wyglądu i ciekawego ułożenia, zmiennego, w zależności w zasadzie od "nastroju" rośliny. Sam hodował jeden piękny okaz, w który wkładał masę serca. Teraz jednak trzeba było przerobić go tak, żeby stanowił raczej ozdobę, a nie tylko błyszczał sam w sobie. Nie do końca wiedział w co pójść,ale ostatecznie zaczął wycinać coś z dziwnych, brązowych wstążek, które z jakiegoś powodu wydawały mu się idealne w tym celu. Powoli oplatał nimi liście rośliny, a jednocześnie zaczął się rozglądać, co jeszcze ma w okół. Dostrzegł jemiołe (czyżby została z lekcji) i uznał, że skoro idzie w takie tony, to może nie będzie najgorsza decyzja. Układał je w miarę równomiernie, starając się zachować odpowiedni balans pomiędzy jednym a drugim. Spojrzał na nią z dystansem i wiedział, że czegoś jeszcze brakuje. Nie chciał przesady i wybuchu kolorów, skoro poszedł w bardziej stonowane klimaty, ale to nie oznaczało, że nie powinien popracować nad tym jeszcze trochę bardziej. W końcu ostrożnie odciął liście, które były trochę zdrętwiałe i jak na jego oko nie pasowały do takiego typu ozdoby. Tutaj raczej wszystko musiało być idealnie. Po chwili sięgnął jeszcze po liście, których o dziwo nie znał i nie kojarzył, ale wyglądały na tyle ładnie, że uznał, że i w tym zestawieniu będą się dobrze prezentować. Zastanawiał się, czy nie powinien częściej bawić się w tego typu bukiety. Na ogół skupiał się na każdej roślinie z osobna a te użytkowe, ozdobne kwestia, poza zielnikami, nie interesowały go zbyt mocno. W tym jednak znalazł sporo rozrywki i trzeba było przyznać, że to był ciekawy relaks, odmiana od codziennej formy pracy z roślinami. Ostatecznie spryskał wszystko jeszcze woda i przyjrzał się temu po raz kolei. Zerknął jak wyglądają inne bukiety i trzeba było przyznać, że chyba nie odstawał jakoś bardzo, chociaż przecież Asphodel artystą nie był. Cóż, każdy potrafił zaskoczyć, jak widać. Zabrał się za wyrównywanie wszystkiego. Powolne poprawianie wstążek, wsuwanie wysuniętych liści jemioły, pozbierał też owoce, które mu się na rozsypywały i oddał gotową pracę. Cóż, na stole został spory bałagan, więc nieużyte liście wsadził do worka, wiedząc, że przydadzą się na później. Grzech było wyrzucać zdrowe rośliny. Wstążki spakował do pudełka danego przez nauczycielkę, a zbieranie kółek od jemioły zajęło mu dobrą chwilę. W końcu zaklęciem uprzątnął wszelkie okruszki, których zbieranie byłoby już mocną przesadą. Zerknął jeszcze z zaciekawieniem na inne prace, pogadał ze znajomymi z kółka i pożegnał się z nauczycielką. Wyszedł z kółka zielarskiego po to, żeby swoje kroki zaraz przekierować do szklarni, ale tym razem już do standardowych, dobrze sobie znanych prac.
Nawet się trochę przestraszyła jego gestu, nawet wybił ją tym z rytmu. Gdy odjął jej dłonie od twarzy i spojrzała na niego była zwyczajnie zaskoczona, niepewna co się stało, czy uczyniła coś by go sprowokować? Zmarszczyła brwi bo sama świadomość, że budzi się w niej niepewność wydawała się przy nim jakaś nienaturalna. Jakby z letargu w jej głowie budziła się zupełnie inna osoba, zupełnie niezadowolona ze swojego obecnego miejsca w świecie. - Niemnogo. - powiedziała przekrzywiając głowę z dziwnym wyrazem niezadowolenia na twarzy. Dlaczego pamiętała tak niewiele? Nigdy nie próbowała się nad tym zastanawiać, nigdy nie pochyliła się nad tymi lukami w pamięci, nad tymi zablokowanymi tomami wspomnień.- Nie znaju paczemu. Co mogło być ukryte tam, gdzie dawno nikt nie zaglądał. Kim mogła być w środku, tam, gdzie jeszcze nie była. Obecność Vardany przypominała jej dawny komfort, o którego istnieniu zapomniała kompletnie na rzecz wmawiania sobie, że w życiu jest inna wygoda, a to co kiedyś nazywała dobrym i przyjemnym nie istnieje wcale. Dlaczego? Dlaczego? Cmoknęła potrząsając głową. - Eto wpolnej w Twaim stylu. - uśmiechnęła się kącikiem ust, przechylając lekko na jedną stronę.- I tak zanjalo Ciebia to całkiem długo. Wymiana międzyuczelniania wydawała się by doskonałą wymówką pozwalającą Dickensowi, którego znała, rozpostrzeć swoje skrzydła i wymknąć się żelaznemu uściskowi swoich zobowiązań. Pamiętała też o jego miotlarskiej karierze, a raczej jej powijakach i wielu godzinach spędzonych wspólnie na świeżym powietrzu. Niekoniecznie na miotłach, niekoniecznie na treningach, choć nie rzadko na wspólnym wysiłku fizycznym. Poruszyła się niespokojnie, patrzył na nią w sposób w który dawno nikt na nią nie patrzył. Z uwagą, której dawno nikt jej nie poświęcał, wiele wysiłku włożyła nieświadomie w kreowanie persony na tyle interesującej, a jednocześnie na tyle nieciekawej by omijano ją wzrokiem. By istniała gdzieś w świadomości szkolnej gawiedzi, ale nie zapadała w pamięć niczym szczególnym. Dickens przyglądał się jej ze stanowczo zbyt wielką dozą zainteresowania jak na jej przyzwyczajenia, jak na to jak przyglądali się jej inni uczniowie. Co gorsza miała świadomość, żę głupie uśmiechy i płytkie żarty nie odwrócą jego uwagi, nie zbiją go z tropu. Był na to stanowczo za sprytny. - Ty jesteś w komandie? - zapytała próbując odciągnąć swoje myśli od tej rozwierającej się w głowie przepaści- W... drużyni?
Darcy U. Hirrland
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : amerykański akcent, blizna na lewym przedramieniu, przygarbiona postawa i czerwona szminka na ustach
Mimo stosunkowo wczesnej godziny, słońce wisiało już nisko nad horyzontem, rzucając długie cienie na zmarzniętą trawę, pokrytą lekkim, wieczornym szronem. Ostatnie dni przyniosły spore ochłodzenie, dając tym samym nadzieję, na prawdziwe białe święta. Co prawda śnieżny puch jeszcze nie zalegał na błoniach, ale siarczysty mróz i mocny wiatr chłostały niemiłosiernie śmiałków, którzy odważyli się wychodzić na zewnątrz bez uprzedniego rzucenia na siebie zaklęcia ocieplającego. Wśród szkolnej gawiedzi królował temat zbliżających się świąt, wyjazdów do domu i prezentów, które trzeba było jeszcze kupić, albo których oczekiwano z niecierpliwością. Panna Hirrland nie podzielała tej panującej dookoła ekscytacji, w końcu Gwiazdka nigdy nie kojarzyła jej się z czymś wyjątkowym - ot, dzień jakich pełno. W domu rodzinnym nie dane jej było zaznać tej ciepłej atmosfery Bożego Narodzenia; nigdy nie piekła pierników z rodzicami, o dekorowaniu choinki nie wspominając. Dlatego właśnie Gryfonka bardziej niż świętami przejmowała się wypracowaniami, które co bardziej bezlitośni nauczyciele zadali na okres przerwy od zajęć. Dni stawały się coraz krótsze, więc kiedy Darcy zeszła do Wielkiej Sali, by zjeść późny obiad w przerwie między jednym a drugim rozdziałem podręcznika do Starożytnych Run, niebo zmieniało powoli kolor na różowo-pomarańczowy. Nieliczne promienie słońca, którym akurat udało się znaleźć drogę pomiędzy gęstymi chmurami wiszącymi nad zamkiem, ozłacały pomieszczenie, nadając średniowiecznej komnacie prawdziwie magicznego charakteru. Oprócz dziewczyny w Wielkiej Sali znajdowało się jeszcze kilka osób - niektórzy tak jak ona jedli obiad, inni odrabiali prace domowe, jeszcze inni po prostu gawędzili, skupieni w grupkach, nie zwracając uwagi, przy którym stole siedzą. Dookoła rozbrzmiewał ogólny szum, na który składały się zgiełk rozmów, brzdęk sztućców i szelest pergaminów. Dziewczyna zajęła miejsce mniej więcej w połowie sali - na tyle daleko od drzwi, żeby nikomu nie chciało się do niej przysiąść, ale i na tyle blisko wyjścia, żeby długotrwałym stukotem obcasów nie zwracać na siebie uwagi, kiedy pokonywała odległość dzielącą wejście od wybranego przez siebie miejsca przy stole Gryffindoru. Siadając w samotności chciała uniknąć niezręcznej sytuacji, w której czujesz, że powinieneś porozmawiać z osobą siedzącą obok ciebie, ale w zasadzie nie wiesz o czym, więc milczysz, a przedłużająca się cisza staje się niezręczna do bólu. Choć spędziła w Hogwarcie już pół roku, to nadal miała problemy, żeby znaleźć wspólny język z rówieśnikami. Oczywiście, uśmiechała się, odpowiadała na skierowane w jej stronę pytania, a nawet prowadziła niezobowiązujące tête-à-tête, ale nie potrafiła zmusić się do zapoczątkowania konwersacji. Zadowolona więc z własnego towarzystwa usadowiła się wygodnie na ławie i nałożyła na talerz pokaźną porcję pieczonych kartofli. Wyjęła z torby dzisiejszy numer Proroka Codziennego, otworzyła go na stronie z artykułem dotyczącym zwiększonej ilości wypadków na miotłach w związku z okropnymi śnieżycami w południowej Anglii i wróciła do przerwanej podczas śniadania lektury.
C. szczególne : ścięte na wojskowo włosy, kilka tatuaży, kolczyk w uchu, jednak najbardziej charakterystyczne jest jego zagryzanie dolnej wargi lub własnych kości u dłoni
Nie mógł pozwolić, aby schowała swoją twarz, nie chciał przestać się jej przyglądać... Trochę tak, jakby zaraz miała tam zniknąć. Przywracając przed jego oblicze, to co zobaczył w pierwszych sekundach, kiedy dosiadł się do jej stolika. Uśmiech tak obrzydliwie sztuczny i wymuszony, twarz, której kompletnie nie znał... I w innych okolicznościach zapewne nie chciałby poznać. Dick miał to do siebie, że potrafił zmieniać się jak kameleon, jednak wszystko, co człowiek zobaczy, jest w stu procentach szczere. Zmienne, nieprzewidywalne, ale jednak szczere. Czy robił to specjalnie? Czy wiedział, jaką trudność jej to wszystko sprawia? Tak. Nikt nigdy nie powiedział, że gdzieś w głębi duszy był dobrym człowiekiem. Raczej zgniłym, przyciągającym i pociągającym za sobą. Albina jeszcze tego nie wiedziała, chociaż przedsmak jego zdolności poznała za czasów ich wspólnej nauki. Oh, jak wiele się od tamtej pory zmieniło. To tak, jakby próbowała się wyprzeć tego, kim była. Nie mógłby na to pozwolić, nawet jeżeli mogłoby to przysporzyć wiele boleści. Jej, oczywiście. Chociaż czy powrót do czasów, kiedy jeszcze sam był inny, nie byłoby koszmarem dla tego, kim był teraz? -Nie przeszkadza Ci to? Ta niewiedza? Lepiej jest żyć w świecie, który sama sobie stworzyłaś?-Lekko uniesiona brew i dezaprobata widoczna na jego jeszcze zaróżowionym licu.-Dobrze się zaaklimatyzowałaś... Tylko powiedz, dlaczego jeszcze w pełni nie nauczyłaś się ich języka? Głupia nie jesteś, więc to raczej nie trudność z przyswojeniem.-Nachylił się lekko nad nią, jakby o coś ją oskarżał. Owszem. O to, że próbuje oszukać samą siebie. Nie należała do tego świata, sądził, że nawet tego nie chciała. Musiał to z niej wydusić, musiał ją przycisnąć. Musiał sprawić, że ponownie zobaczy Balbinę w tym oczach, które kiedyś płonęły. Tak, to było całkowicie w jego stylu. Każdy nabrał się na to, że chciał rozwijać swoją pasję, która miała otworzyć mu drzwi do kariery. O ile tam właśnie się widział. Jednego z członków reprezentacji, angielskiej czy rodzimej drużyny. Czy wiedziała, dlaczego spędzał tyle czasu na katowaniu własnego ciała? Dlaczego najczęściej widywali się na świeżym powietrzu, delektując się spartańskimi warunkami pogodowymi? Potrafił być przytłaczający. Doskonale zdawał sobie sprawę, co teraz tutaj robił. A raczej, co próbował zrobić z nią. Była kimś z jego przeszłości, kimś o kim pozwolił sobie zapomnieć, przekonany, że już więcej jej nie zobaczy. Jedna osoba mniej, spośród tak niewielu, które faktycznie mogłyby być pewne kilku rzeczy na jego temat. Jednak nie była to dla niego niewygodna sytuacja, powiedziałby nawet, że otwiera się kolejna furtka i kolejne możliwości. Jednak jeżeli zaserwuje mu tę angielską uzurpatorkę, nie będzie to wcale miłe doświadczenie. Pokręcił jedynie głową, na znak zaprzeczenia jej pytania. Nie chciał rozmawiać o tym, co on tutaj robił i jak mu się powodziło. To nie była tego rodzaju relacja. Jego wargi drgnęły, przypominając sobie coś lub wpadając na genialny sposób.-Gdzie sprawię, że przestaniesz tak sztywno trzymać ramiona?-Spytał cicho, opierając głowę na wyciągniętej dłoni, której łokieć oparł o stół.-Pójdziesz ze mną, jeżeli Cię stąd zabiorę?-Dickens nie pytał. Nigdy.
Boyd co roku na myśl o Bożym Narodzeniu dostawał pierdolca również nie należał do osób, które ekscytowały się nadchodzącymi świętami, głównie dlatego, że kojarzyły mu się zamiast z wyciąganiem pierników z magicznego piekarnika – z wyciąganiem rąk po podarunki z różnorakich zbiórek dla ubogich mieszkańców miasta; zamiast z ubieraną wspólnie, piękną choinką z eleganckimi bombkami – z nędznym badylem, wyciętym potajemnie pod osłoną nocy z cudzego zagajnika i przystrojonej koślawymi papierowymi łańcuchami, klejonymi rękami przedszkolaków; zamiast ze stołem uginającym się od pyszności - z indykiem rozmiaru kurczaka, którego nigdy nie starczało dla niego, i parszywym puddingiem, którego nawet nie miał ochoty tykać; zamiast z miłą rodzinną atmosferą – z kłótniami, narzekaniami i pretensjami oraz niekończącymi się rozmowami o niesprawiedliwości systemu i o tym, że sąsiad ma więcej, bo to złodziej; dodajmy do tego jeszcze w tle cały komplet dzieci, które w zależności od wieku: płaczą, krzyczą, śmieją się głośno, biegają, biją, pakują się na ręce i kolana, jeszcze więcej płaczą, są niezadowolone z prezentów, są zadowolone z prezentów, są głodne i marudzą, dostają głupawki po pochłoniętych łapczywie słodyczach, trzaskają drzwiami, wylewają sos na obrus, słowem: wszystko, i mamy przepis na wspaniałe święta u Callahanów. Święta, które Boyd co roku miał ochotę sobie odpuścić, zostać w zamku i spać do późna, a potem w Wielkiej Sali w ciszy i spokoju zjeść coś dobrego z garstką innych osób, które z różnych powodów też nie wróciły do domu; co roku zjawiał się jednak w progu domu w Cork, obładowany prezentami, wiedziony jakimś głupim poczuciem obowiązku, które nie daje mu spokoju. Tego dnia zjawił się w Wielkiej Sali później niż planował (wciągnął się w polerowanie miotły w Pokoju Wspólnym), bardzo głodny, zdychający wręcz i z wielką ochotą na żeberka, bo powszechnie wiadomo, że zimą trzeba jeść tłuste rzeczy, żeby utrzymać masę i uchronić organizm przed hipotermią, w którą można popaść, jak się nie ma odpowiedniej warstwy tłuszczu pod skórą. No. Podążał wzdłuż stołu Gryffindoru spiesznym krokiem, przeszukując swoim sokolim wzrokiem (wcale nie, gdyby go miał, byłby szukającym, a nie pałą) stoły w poszukiwaniu pożądanego przysmaku; tego dnia królował jednak schab i już miał się poddawać, już myślał, że nie dostanie upragnionego dania, gdy wtem w połowie stołu, niemalże opustoszałej, bo zajętej tylko przez jedną osobę, dostrzegł znajomy błysk finezyjnej kompozycji kości i mięsa. Podążył więc w tamtym kierunku, chybcikiem oczywiście, żeby owa osoba mu wszystkiego nie pożarła, a następnie opadł z impetem na ławkę obok niej i władował sobie na talerz połowę półmiska. - Jakie piękne – wymamrotał do siebie, i dopiero wtedy spostrzegł, że towarzyszy mu nie kto inny, a Darcy, nowa uczennica, importowana prosto z Ameryki, z kraju mlekiem i miodem płynącego, a ona biedna siedziała nad talerzem samych ziemniaków – Dołóż sobie białka do tych kartofli – zaproponował, podsuwając jej półmisek, bo w środku tak naprawdę był statystyczną babcią, która nie może zdzierżyć myśli, że ktoś może chodzić głodny – Dobre, tłuste. - dodał na zachętę, majtnąwszy kusząco brwiami i nie, żeby gdzieś tam jej zaglądał, ale zauważył też, że dziewczyna czyta najnowszy numer Proroka. - Coś ciekawego piszą? – zagaił, bynajmniej nie po to by podtrzymać rozmowę, bo nie był mistrzem small-talku; zainteresował się, bo na zdjęciu okraszającym artykuł mignął mu czarodziej na miotle.
Czy była teraz osobą ciekawą do zapoznania? Zapytana pewnie powiedziałaby, że tak, bo przecież każdy człowiek jest w jakimś stopniu ciekawy, choćby na chwilę by go wziąć w ręce i przyglądać się chwilę co takiego sobą prezentuje i oferuje nawet jeśli niewiele, nawet jeśli prawie nic. Patrząc przez perspektywę ilości jej znajomych w Hogwarcie, szczególnie w porównaniu do bezapelacyjnej popularności w Durmstrangu, trzeba było jednak wziąć poprawkę na tę teorię. Poza tym, że była "tą śmiesznie gadającą Rosjanką" albo "siostrą ślimaczego króla" niewiele osób znało ją naprawdę, niewiele osób wiedziało o niej rzeczywiście coś, mało kto w ogóle ją o coś pytał zazwyczaj dając się złapać w sieć wesołych pogawędek o byle czym. Dickens absolutnie nie wpadał w te koleiny, nawet się nie zbliżał do ścieżek wydeptanych przez powierzchownie ciekawską gawiedź angielskiej szkoły. Kim on był teraz? Co sobą reprezentował? Co oferował? Miała wrażenie, że nie będzie jej dane się dowiedzieć. W jego ruchach, spojrzeniu, w sposobie w jakim do niej mówił kryło się coś obcego i niebezpiecznego, coś co mówiło jej, że wcale nie wie z kim ma do czynienia. I o dziwo, sama nie umiała stwierdzić, czy bardziej ją to zniechęca, czy wręcz przeciwnie - interesuje. Zmrużyła oczy na jego kolejne pytania, były celne, a ona nie była pewna czy umie na nie odpowiedzieć. Jeśli umie, to czy chce? - Angilskij nieurodiwyj jezyk. - skrzywiła się. Dlaczego wszyscy ją o to pytali? Może ona wcale nie chciała mówić po angielsku, może chciała trzymać się rosyjskiego jako ostatniej pamiątki po swoim minionym życiu. A może nie o to chodziło wcale, może o coś innego. Zmarszczyła brwi, dlaczego zadawał tyle pytań?! Nie miała pomysłu co innego mu odpowiedzieć, szczerość wymagała grzebania gdzieś w swoich wnętrznościach a ona bała się, nie chciała tego robić, nie tu. Balbina z dawnych lat nie dałaby tak na siebie wsiąść, nie gięła by się pod naporem jego pytań, nie uciekałaby wzrokiem. Albina Anafasevna zadawała równie niewygodne pytania, patrzyła prosto w oczy, śmiała się z arogancji i pewnością siebie. Gdzie była Albina? Patrzyła na niego w milczeniu tak jak on patrzył na nią, czuła przyspieszające bicie serca choć to dość obce uczucie, choć nie była pewna dlaczego jej serce drży. Bała się? Czego się bała. Cieszyła się? Z czego tu się cieszyć. - Я пойду с тобой везде, Виген. - powiedziała cicho. Bo i taka prawda, wszędzie by z nim poszła, tak jak kiedyś w ciemny las, w zakamarki korytarzy, na niekończące się eskapady wycieczki i tysiące dziecięcych przygód.
Darcy U. Hirrland
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : amerykański akcent, blizna na lewym przedramieniu, przygarbiona postawa i czerwona szminka na ustach
Wzrok dziewczęcia ślizgał się po kolejnych literach bez większego zainteresowania, składał ciągi znaków w słowa, a słowa w zdania, jednak sens wypowiedzi umykał jej gdzieś pomiędzy specjalistycznymi nazwami miotlarskimi, a nazwami geograficznymi, które kompletnie nic jej nie mówiły. Artykuł dłużył jej się, ale jak inaczej miała oswoić się z tematami związanymi z lataniem? Bożonarodzeniowy mecz quidditcha zbliżał się wielkimi krokami, a ona nadal nie do końca ogarniała, na czym ten sport właściwie polega. Coraz częściej można było spotkać na korytarzu grupki uczniaków, którzy obstawiali wynik spotkania, dyskutowali o najlepszej strategii, jaką obie drużyny mogły obrać albo przygotowywali przyśpiewki i plakaty, mające dodać zapału zawodnikom. Ilekroć takie rozmowy rozgrywały się w pobliżu Darcy, w Gryfonce narastało zaniepokojenie i wstyd. Bała się, że ktoś dostrzeże to wahanie w jej głosie, kiedy deklarowała, że Morgan to świetny wybór na szukającego, albo gdy biadoliła nad pogodą, która ponoć nie sprzyjała lataniu. Prawda była taka, że Darcy nie miała pojęcia, jakie warunki atmosferyczne wpływają korzystnie na grę w quidditcha, a o Morgan wiedziała tylko tyle, że była jedną z latających kropek w szkarłatnych strojach podczas ostatniego meczu. Postanowiła więc poszerzyć swoją wiedzę w tej dziedzinie, jednak duma nie pozwalała jej zapytać kogoś o wytłumaczenie zasad, stąd nagłe zainteresowanie panny Hirrland wszystkimi nowinkami ze świata quidditcha. Po raz trzeci próbowała właśnie zrozumieć szczegółowy opis trajektorii lotu spadającej miotły, kiedy kątem oka dostrzegła, że ktoś bezceremonialnie się do niej dosiadł. Nowy towarzysz nie wykazał jednak zainteresowania jej osobą, toteż Darcy nie podniosła wzroku znad artykułu, ignorując obecność intruza. Słysząc cichą admirację skierowaną w niewiadomym kierunku, dziewczę opuściło lekko gazetę, spoglądając na przybysza z powątpiewaniem. Czy on właśnie rozpływał się nad półmiskiem żeberek? -Podziękuję - odparła, przesuwając swój talerz kartofli z dala od kawałków tłustego mięsa. Callahana kojarzyła z zajęć, byli w końcu w tym samym wieku i oboje należeli do Domu Lwa. Parę razy nawet rozmawiali ze sobą przed lekcjami, albo tuż po nich. Chłopak wydawał się miły, toteż jego towarzystwo podczas obiadu nie było dla brunetki bardzo dokuczliwym. -Nic szczególnego...coś o świątecznych wyprzedażach na Ulicy Pokątnej, nowej płycie Felix Felicis i wypadku kilku czarodziejów na miotłach - wzruszyła ramionami. - Chcesz? - zapytała, podając Gryfonowi gazetę. I tak nic nie rozumiała z tego przeklętego artykułu, więc co za różnica, czy skończy go czytać, czy też nie. Wygląda na to, że quidditch po prostu nie był dla niej, a najbliższy mecz spędzi w pustym pokoju wspólnym. -Co tak późno dziś, Callahan? - zagaiła, wskazując wzrokiem leżący przed chłopakiem talerz, pełen ociekających tłuszczem żeberek. -Zasiedziałeś się w bibliotece? - zapytała, unosząc brwi.
- No i dobrze, więcej dla mnie – skwitował żartobliwie decyzję dziewczyny w kwestii żeberek, po czym okrasił swój talerz jeszcze górą tłuczonych ziemniaków, które utworzyły na talerzu imponujący szczyt, który mogliby zdobywać himalaiści oraz dwoma liśćmi sałaty, żeby posiłek był zbilansowany. Wbił widelec w kartofla i jednocześnie odebrał od dziewczyny gazetę. - O, dzięki – mruknął i zaczął przerzucać strony czasopisma, dość pobieżnie przeglądając nagłówki poszczególnych kolumn w poszukiwaniu czegoś interesującego. – Merlinie, będę musiał iść na tą Pokątną kupić prezenty moim bachorom, ja już nie mam siły, niedługo będzie ich tak dużo, że po prostu będę wchodził do sklepu z zabawkami i mówił, że biorę wszystko – zwierzył się znad żeberek, czytając jednocześnie artykuł o wyprzedażach, a mówiąc moje bachory miał na myśli oczywiście swoje wspaniałe rodzeństwo, które co roku w okresie świątecznym doprowadzało go do palpitacji serca, bo było ich tak dużo, a on miał budżet jak na dwie osoby. Zanotował sobie w myślach, do których miejsc mógłby zajrzeć i postanowił, że w przyszłym tygodniu namówi Fillina, żeby zrobili sobie razem wycieczkę do Londynu, aby nudne zakupy móc zwieńczyć piwkiem. Pałaszując swój pyszny, zdrowy obiad, przewertował kolejne kilka stron z poradami dla pań domu, rzucił też okiem na tabelę wyników quidditcha w kolumnie sportowej – Osy wygrały z Armatami – zrelacjonował – Ej, komu kibicujesz? – zainteresował się i spojrzał na dziewczynę znad gazety – Jak nie ogarniasz angielskich drużyn, to ja ci powiem w sekrecie, że najlepsze są Pustułki z Kenmare - dodał konspiracyjnie, chcąc naraić swojej ukochanej drużynie nowego kibica. Szkoda, że za to nie płacą, bo gdyby płacili, to byłoby już bogaczem, w końcu zachwalał ich przy każdej możliwej okazji. Dotarł w końcu do artykułu o wypadkach i pokręcił głową z dezaprobatą, przeżuwając żeberka – Pojebani są ci ludzie – skomentował dobitnie – Latają jak wariaci, nie zmieniają w porę wyposażenia na zimowe, a potem co roku zima zaskakuje miotlarzy i nagle wszyscy zapominają, że w zimnym powietrzu się wydłuża droga hamowania – marudził, a gdy doszedł do końca artykułu, odłożył gazetę na stół i zabrał się intensywniej za konsumpcję żeberek. Słysząc pytanie Darcy, zaśmiał się. - Tak, nauka to moja pasja – zażartował, a sceptyczna mina dziewczyny utwierdzała go w przekonaniu, że doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to nieprawda – Nie no, utknąłem w pokoju wspólnym na polerowaniu miotły, zrobiłem ją tak pięknie, że błyszczy normalnie jak miecz Gryffindora, tak na pocieszenie, że nie weźmie udziału w meczu bożonarodzeniowym.
Wielkie, niebieskie oczy skrzata błądziły od ściany do ściany. Pomimo skupienia na ocenianiu odległości, nieustannie strzygł długimi, szpiczastymi uszami niby to radarami, operując nimi w powietrzu. Nasłuchiwał czy do opustoszałej wielkiej sali nie wkroczyli już czasem Ci, na których czekał. Nie lubił być zaskakiwany i nikogo, kto miał do czynienia z tą niewielką, chudą istotą nie byłby tym faktem zdziwiony. Skoczka, bo tak miała na imię ta skrzacia kobietka, zabawnie odziana dzisiaj w czerwono-zielony strój elfa była naprawdę nerwową istotką. Wrażliwa na każdy, nawet najcichszy dźwięk była w stanie zadrżeć na sam dźwięk czyjegoś głosu. Rozstawiała czarami śmieszną, podrygującą w miejscu zaczarowaną drabinę, a jednocześnie była w stanie porządkować pudło z ozdobami i sprawdzać czy wciąż jest w pomieszczeniu sama. Wielofunkcyjna kobieta! W końcu popełniła błąd i trochę za mocno machnęła nadgarstkiem, kiedy jedno z was naparło na drzwi prowadzące do pomieszczenia. Drabina z hukiem rąbnęła o kamienną ścianę, bombki wyskoczyły w powietrze i kilka z nich się potłukło, a jeden z łańcuchów owinął jej się wokół uszu jak na choince. - Ojejku, ojejku, zła Skoczka, niedobra. - Mruczała pod nosem, cała drżąc ze strachu, ale trudno było powiedzieć czy raczej z obawy, że odpowie za tych kilka zniszczonych ozdób, czy raczej przez was, ponieważ ją zaskoczyliście. Pstryknąwszy palcami unieruchomiła drabinę i spróbowała wyplątać się z zaczarowanego łańcucha, który właśnie zaczął oplatać ją niczym wąż, krępując jej niewielkie nogi. - Ugh, Skoczka przeprasza, ale czy pan (lub pani) pomoże Skoczce? - Zwróciła się lękliwie do pierwszego z was, który zdążył się do niej zbliżyć. Podskoczyła kilka razy w miejscu, ale zamiast tym sobie pomóc tylko jeszcze bardziej zawinęła się w szorstką, szeleszczącą ozdobę.
Od autora:Jeżeli macie ochotę zabrać ze sobą jakieś dodatkowe przedmioty, wypiszcie je wszystkie obowiązkowo w pierwszym poście. Poproszę was również o wskazanie ile macie punktów z zaklęć / transmutacji.
Na udzielenie odpowiedzi macie czas do godziny 18:00 w poniedziałek (16.12).
______________________
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....Sam nie wiedział dlaczego zgłosił się do pomocy przy ozdabianiu Wielkiej Sali. Być może chciał okazać się przydatnym w tym całym 'magicznym', świątecznym okresie, który dla niego pozostawał taką samą porą jak kilkaset innych w roku i uznał, że tym razem może obudzi się w nim odczucie tego klimatu... był sceptyczny, no ale w końcu nie takie cuda już się zdarzały i być może tym razem coś go tknie. ....Zszedł ze swojego gabinetu na parter zamczyska i od razu skierował swoje kroki do miejsca docelowego, w którym ktoś już się krzątał. Czyżby był spóźniony? Pchnął skrzydło ogromnych drzwi i od razu na wejściu powitał go huk spadającej drabiny, rozbijanych bombek i skrzeczącego pod nosem... skrzata domowego? Uniósł brew do góry ruszając w kierunku stworzenia i dopiero po kilku metrach dostrzegając jego aktualny problem w postaci zaplątania się w choinkowy łańcuch. ....- Nie ruszaj się, pomogę. - przykucnął przy Skoczce, powoli i z ogromną dozą ostrożności rozplątując ją z choinkowego łańcucha, który już po chwili złożony odłożył na bok. Uśmiechnął się pokrzepiająco do skrzata i rozejrzał wokół siebie. Wyjął różdżkę i za pomocą użytego zaklęcia postawił drabinę w pionie, a i szybkim reparo naprawił potłuczone bombki. ....- To... co jest do zrobienia?
Przedmioty: brak
Zaklęcia: 54 pkt Transmutacja: 2 pkt
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Minęła drzwi wejściowe mniej więcej w momencie, kiedy skrzatka zaczęła podskakiwać, nieszczęśliwie wplątując się w łańcuch jeszcze bardziej, niż była dotychczas. Przyspieszyła kroku, aby jak najszybciej znaleźć się w centrum wydarzeń, choć najwyraźniej całą sytuację opanował już profesor Voralberg. Uśmiechnęła się do niego, choć raczej blado. Czyżby i on postanowił wziąć udział w dekorowaniu Wielkiej Sali? Z jednej strony - kto, jak nie on, w końcu specowi od zaklęć powinno najsprawniej pójść upiększanie pomieszczenia za pomocą magii. Z drugiej... albo jej się wydawało, albo zupełnie nie pasował do niego świąteczny klimat. Ale może była w błędzie i czekało na nią wspólne śpiewanie kolęd z opiekunem Kruków? - Profesorze... Dzień dobry. - przywitała się po tej krótkiej chwili ciszy, jaką dała sobie na przemyślenia i dotarcie do nauczyciela oraz Skoczki. Następnie przeniosła wzrok na poszkodowaną. - Wszystko okej? Chyba nie chciałaś sama porozwieszać ozdób w całej Sali, co? - Skoczka raczej zdawała sobie sprawę, że pomoc miała nadejść. Co zatem skłoniło ją do tego, aby wziąć się do pracy na własną rękę? Nie, nie miała zamiaru tego oceniać. Jej ton też nie wyrażał wyrzutów ani chęci do czynienia przygan. Wręcz przeciwnie, była pełna podziwu, że kobietka zebrała się w sobie na tyle, aby spróbować zająć się przygotowaniami od razu zamiast bezczynnie czekać. Szkoda tylko, że chyba wyszło niezupełnie tak, jakby wszyscy chcieli. Postanowiła się rozejrzeć po pomieszczeniu, głównie w poszukiwaniu ozdób, którym udało się oddalić od Skoczki oraz ewentualnych rozbitych bombek, które umknęły profesorowi. Chyba jedynym, co jej na ten moment pozostało było przysłuchiwanie się temu, co skrzatka miała im do przekazania, skoro Voralberg uratował zamotaną w łańcuch sytuację.
Ekwipunek: pełny mundurek i odznaka prefektki, świerkowa różdżka (+5 zaklęcia) przytroczona do spodni wzdłuż lewego uda, bransoletka z Ayahuascą na lewym przedramieniu, przypominajka w prawej kieszeni spodni. Skórzany plecak a w nim: totem protekcyjny (+2 transmutacja), piłka-zabawka (+1 ONMS), czapka niewidka, złoty znicz
Zaklęcia: 3 (+5) Transmutacja 25 (+2)
Darcy U. Hirrland
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : amerykański akcent, blizna na lewym przedramieniu, przygarbiona postawa i czerwona szminka na ustach
Zamrugała kilka razy, próbując oswoić się z nową informacją. Przez te pół roku nauczyła się już, że brytyjski humor jest dość...specyficzny, jednak Callahan nie brzmiał jak ktoś, kto stroi sobie żarty. Ale dzieci? W ich wieku? Przecież Darcy do niedawna sama uważała się za bachora, nie mówiąc już o pełnoletności, którą osiągnęli zaledwie rok temu. Gryfonka nigdy nie była w czymś, co można nazwać stabilnym związkiem, a nawet gdyby, to czy nie istniało multum sposób na zapobieganie ciąży. Przerwała jedzenie, lustrując współdomownika uważnym spojrzeniem. Nie wyglądał na głupiego albo nierozważnego, zatem albo jego dziewczyna była pozbawioną mózgu lalą, albo...Darcy nie potrafiła znaleźć innego wytłumaczenia. Siedziała więc w niemym osłupieniu, pierwszy raz bowiem dotarło do niej z taką mocą, że formalnie rzecz biorąc, jest już dorosła. Tak zachłysnęła się nową szkołą, całym tym chodzeniem na zajęcia, odrabianiem prac domowych i korzystaniem z życia, którego wcześniej nie znała, że jakoś umknął jej fakt, iż ludzie o kilka lat starsi - a jak się okazuje także w jej wieku - zaczynają zakładać rodziny. Otrząsnęła się, zdając sobie sprawę, że siedzi jak ciołek i wpatruje się w chłopaka z wyrazem zmieszania i niedowierzania na twarzy. Nie zdążyła skomentować wcześniejszego monologu Gryfona, bowiem ten zmienił temat, jak się okazało, na jeszcze mniej komfortowy. Pytanie zaskoczyło ją, ale na szczęście sam zadający nadszedł z odsieczą, zrobiła więc zaciekawioną minę, próbując zrozumieć nazwę drużyny wśród śpiewnego tonu rozmówcy. -Skoro tak mówisz... - odnotowała w pamięci, że Boyd jest fanem Pustułków i wróciła do swoich kartofli. W tym czasie dostała podsumowanie tego okropnie niezrozumiałego artykułu, co przyjęła z niemałym zadowoleniem - będzie mogła bezkarnie się do niego odwoływać, skoro już wie, o co w nim chodzi! Zauważyła jednak ciekawe zjawisko: ilekroć wypływał temat quidditcha, chłopakowi oczy zdawały się jasnieć, a on sam jakby ożywał - nie żeby normalnie nie emanował energią, ale ten temat wydawał się szczególnie na niego działać. W głowie Darcy zrodził się pewien pomysł, jednak zanim postanowi wcielić go w życie, musi upewnić się, że nie pomyliła się w swoich osądach. -Czyli miotlarstwo to Twój konik? - zapytała niby od niechcenia, dla podtrzymania rozmowy, skoro akurat sam wrócił do tego tematu. W rzeczywistości jednak słuchała uważnie, starając się wyłapać każde drgnięcie głosu, które zdradzałoby coś innego niż pochodzenie z jakiegoś popapranego miejsca, gdzie wszyscy śpiewają.
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Zbliżał się Nowy Rok i nowy Gunnar powoli rodził się do życia. Przyszedł do szkoły pełen rozgoryczenia i negatywnego nastawienia, bez poczucia ducha Hogwartu, czy przynależności do społeczności. Chociaż niewiele się w tym kontekście zmieniło i chociaż dalej sercem był w Stovefjord i w swojej Islandii, powoli starał się asymilować ze szkołą, czego dowodem była odznaka prefekta przypięta do rozpiętej koszuli. Nie był pewien, czy zgłosił się do ozdabiania Wielkiej Sali sam, czy była to raczej kwestia przypadku i ostatecznej decyzji, że każdy z prefektów zostanie oddelegowany do jakichś przedświątecznych obowiązków, więc z dwojga złego, wolał je sobie wybrać sam. Fakt faktem, do zadania podszedł może bez zaangażowania, ale z adekwatną obowiązkowością, zbierając nawet od dziewcząt z młodszych roczników fanty w postaci lukrowanych pierniczków, które przyniósł w lnianej torebce, zarzucając ją sobie na ramię. Zaczynał się chłodniejszy okres, a temperatura sprzyjała jego lepszemu samopoczuciu. Co wyjaśniało dlaczego z taką łatwością przyjął ponadprogramowy bagaż. Wchodząc do Wielkiej Sali, od razu zlokalizował Opiekuna Domu Ravenclawu i ruszył w tamtym kierunku. Morgan zauważył dopiero później. — Panie profesorze… — skinął mu głową i może nawet zagadnąłby odbębniając kurtuazyjne rozmówki, ale wtedy jego oczom ukazała się ona. Skrzatka. Patrzył na nią z góry, z wyraźnym zainteresowaniem. Strzygała wielkimi uszami, nasłuchując otoczenia z wyraźną koncentracją, jakby spodziewała się z każdej strony ataku. Ciekawe… – zdążył pomyśleć. Pomimo, że skrzaty były popularnym stworzeniem w świecie magicznym, Gunnar nigdy wcześniej w życiu żadnego nie spotkał. A i w Hogwarcie nie nadarzały się częste okazje, aby się z nimi skonfrontować. Podobno dobre skrzaty to takie, których nie widać... Dlatego teraz kucnął przed Skoczką, poświęcając jej całą swoją uwagę, obejmując spojrzeniem jej wielkie, jasne oczy i chude ciałko. — Hej, jestem Gunnar Ragnarsson. A ty? Jedną rękę oparł na kolanie, a drugą wyciągnął w jej kierunku, oczekując jej reakcji.
strój, amulet Uroborosa w kształcie głowy wilka (+1 ONMS) i jakieś tam Gunnarowe wisiory z symboliką wikińską, zaklęcia: 3pkt, transmutacja: 16pkt
Wyplątanie jej z łańcucha sprawiło, że skrzatka odetchnęła z ulgą. Najwidoczniej nie przepadała za krępowaniem, nawet (a może zwłaszcza?) przez przedmioty nieożywione. - Skoczka dziękuje - zapiszczała, tonem wyższym o całą oktawę, kiedy tak wysoki mężczyzna (ewidentnie nauczyciel) pomógł jej, biednej Skoczce wyjść z tej opresji. Jej wielkie uszy, podobne w pewnym stopniu do nietoperzych skrzydeł, zaczerwieniły się lekko na końcach, co mogło stanowić jednocześnie objaw zawstydzenia jak i delikatnej złości. Skrzatka sama w sobie nie nakierowała was na to, która emocja jej wówczas przyświecała. Morgan o wiele mniej ją krępowała, widać było to na pierwszy rzut oka. Może to kwestia tego, że była kobietą, a może raczej tego, że nie patrzyła na nią, jakby była jakimś dziwnym okazem w tym zamku? Skrzatka zdążyła posłać jej bardzo niewyraźny uśmiech, najwidoczniej chcąc podzielić się z nimi tym, co faktycznie mieli dzisiaj porabiać. Zamknęła usta, a chęć do rozmowy uleciała z niej niczym powietrze z przekłutego balonika. Wielki, nachylający się nad nią Ślizgon to zdecydowanie nie był widok, który Skoczka widywała codziennie i jaki pragnęłaby oglądać nawet w wyjątkowych okazjach. Teraz nie było już wątpliwości. Spłonęła rumieńcem od czubków kości policzkowych, aż po same końcówki szpiczastych uszu i… z rozpędu wleciała w kolana Morgan, oplatając jej nogę ramionami. Schowała się przed Gunnarem, ale łypała też przy okazji nerwowo na Alexandra, jakby i z jego strony spodziewała się napaści. Chociaż on to przynajmniej był miły dla biednej Skoczki! Zapamiętała, że pomógł jej wydostać się z łańcuchowej pułapki, więc wkrótce unikała wyłącznie intensywnego wzroku Ragnarssona. - Skoczka. Skrzatka ma na imię Skoczka. Skoczka potrzebuje pomocy z zawieszeniem ozdób w Wielkiej Sali. Wrzeszczące bombki, grające łańcuchy, jemioły, gryzące stroiki, cukrowe laski, dzwoneczki i żywe elfy. - Wyrecytowała to wszystko na jednym wdechu. - Skoczka ma drabinę i miotłę, Skoczka umie też lewitować człowieka, a sama ma ogromny lęk wysokości. Nie wejdzie na drabinę, oj nie. - Niewielkie dłonie silniej wczepiły się w cienki materiał okrywający nogi Moe. - Skoczka ma też choinkę w sali wejściowej. Przelewituje ją tutaj. Jedną, dużą i zaczarowane sklepienie. Skoczka miała przekonać je, żeby dawało śnieg, ale Skoczka nie umie. - Zapiszczała wysoko i nieco płaczliwie. Najwidoczniej bardzo przejmowała się swoją niekompetencją. Nie zleciła wam niczego bezpośrednio, ale widać było, że potrzebuje waszej deklaracji co do pomocy w tym przedsięwzięciu… a może i nawet pierwszych nieśmiałych działań?
Na udzielenie odpowiedzi macie czas do godziny 20:10 we wtorek (17.12). PS. W razie wątpliwości: nie obowiązuje was żadna kolejność. Piszcie tak, aby gra toczyła się jak najsprawniej.
Plótł bez większego zastanowienia, zapominając na chwilę o tym, że dziewczyna właściwie go nie zna, bo rozmawiali dopiero kilka razy i niektóre rzeczy mogą nie być dla niej tak oczywiste jak dla kogokolwiek innego, kto wiedział o nim więcej; i dopiero, gdy zauważył, że ta patrzy na niego z wielkim zdziwieniem i jakby zdezorientowana, zorientował się, że zabrzmiał jakby mówił o własnych dzieciach. Tfu! Nie dość, że nie była to prawda, to jeszcze wyjątkowo paskudna wizja, której nie planował ani w najbliższej przyszłości ani najchętniej wcale, z rozkoszą bowiem wiódłby kawalerski żywot gwiazdy quidditcha, a nie został uwiązany u czyjegoś boku z gromadką dzieci jak psidwak na smyczy z dożywotnim zobowiązaniem, a tak przynajmniej tłumaczył zacietrzewiony, gdy Fillin szykanował go za brak posiadania dziewczyny i kolejne niepowodzenia podczas próby zdobywania względów tychże. - TO ZNACZY NIE MOJE – sprostował szybko, bo Darcy wyglądała jak mugol, który zobaczył ducha, a on sam nie lubił takich niedomówień, z których potem rodziły się różne nieciekawe plotki, a raczej nie chciałby, żeby po Hogwarcie rozeszła się wieść, że rozmnaża się gdzieś na boku - O rodzeństwo mi chodziło. Tymczasem rozmówczyni nie wyraziła większego zainteresowania najbardziej ciekawiącymi go artykułami, to znaczy nie skomentowała ani wyników meczu quidditcha, ani nie miała nic do dodania w kwestii bezmyślnych miotlarzy, nietrudno było zatem wywnioskować, nawet jak się miało głowę, która z każdej strony oberwała już tłuczkiem, że ten temat niekoniecznie jest dla niej zajmujący. Boyd stwierdził zatem, że nie będzie drążyć, przecież nie każdy musi się interesować wszystkim i już wrócił z zapałem do swoich żeberek, gdy ku jego zdziwieniu Gryfonka sama podjęła temat latania. - Na to wygląda – potwierdził z uśmiechem, i przypomniał sobie, jak ktoś kiedyś powiedział o nim, że „jest jak Potter, on też nieźle latał a poza tym gówno potrafił”, tym cytatem jednak postanowił się nowej koleżance nie chwalić. - Gram sobie nawet w drużynie szkolnej i plan jest taki, żeby dostać się wyżej - pochwalił się za to, po czym chrupnął dziarsko kawałek sałaty i spojrzał na dziewczynę nieco badawczym wzrokiem, zastanawiając się, czy dobrze ją rozgryzł – A co? Twój to chyba nie bardzo?
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
....Śpiewanie kolęd z opiekunem Krukonów nie brzmiało wyłącznie dziwnie, ale było również szeroko-pojętą abstrakcją z jaką ten zamek spotykał się niezwykle rzadko. Świąteczny klimat - jak słusznie zauważyła Morgan - kompletnie nie pasował do Voralberga, nie mówiąc już o tym, że kompletnie nie potrafił śpiewać, a jedyny czysty dźwięk wokalny jaki z siebie wydawał to wysokie C ze strachu przed dzikimi stworzeniami gabarytów sfinksa czy mantykory. Wtedy barwy głosu mogli mu zazdrościć wielcy tenorzy tego świata. ....Zaskoczenie uczniów jego obecnością, które w jakiś sposób objawiali swoim zachowaniem, w żadnym stopniu go nie zaskoczyło. W zasadzie jego samego ogarnęłoby zdziwienie gdyby ten subtelny szok z ich strony nie miał miejsca. Kiwnął głową na powitanie w kierunku Gryfonki, a także przywitał się z wkrótce nadchodzącym po niej Ślizgonem, na sam koniec przerzucając spojrzenie jasnoniebieskich oczu na przerażoną - męską częścią ekipy - skrzatkę i jak Merlina kochał, był bliski przekręcenia oczami na ten widok. Splótł ręce na piersi starając się przybrać najbardziej przyjazny wyraz twarzy na jaki było go stać w danych okolicznościach i już wkrótce mógł skorzystać z przywileju nieświdrowania jego osoby przerażonym spojrzeniem olbrzymich skrzacich oczu. ....- Zajmę się tym sklepieniem. - rzucił z nagła tuż po zakończeniu monologu przez nietoperzouszą kobietkę i postąpił kilka kroków w środek sali, po drodze wyjmując długą, kalinową różdżkę z rękawa i wykonując nią dziwny ruch, jakby chciał się pozbyć z niej kurzu bądź kropel, których wcale na niej nie było. Spojrzał w górę przyglądając się sufitowi Wielkiej Sali, jakby kalkulował krok po kroku to, co powinien z nim zrobić. Zacisnął usta w cienką linię i wycelował magiczny patyk w strop pomieszczenia, skupiając się na zaklęciach, które chciał rzucić w jego kierunku. ....Zaczął od próby ukształtowania chmur, ni to pogodnych, ni to deszczowych, bardziej podchodzących pod niebo w mroźny poranek z których miast kropel wody miałyby pojawić się chwilę po opuszczeniu ich wyjątkowe płatki śniegu. Każdy. Jeden. Inny. Należało wspomnieć, że nie miał zamiaru zalać tego pomieszczenia, bo całość miała być skutecznie wprowadzającą w błąd iluzją, jak to zwykle efekty specjalne w tej sali były przedstawiane. Złapał się na tym, że znów w skupieniu zaciska zęby, uwydatniając mięśnie żuchwy pulsujące w jednostajnym rytmie, ale nie zaprzestał tej czynności dopóki potencjalnie nie zakończył swojego działania. Tik nerwowy otwierający bramy do wyższej koncentracji.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
I co teraz? Miała przytaknąć biednej Skoczce, że ta zna się na ludziach? Że Ragnarsson rzeczywiście był podłym żmijarzem, który bez skrupułów potrafił działać na niekorzyść własnej drużyny, podkładając kłody pod nogi osobom, z którymi miał zadanie współpracować? Dla Davies, jego zachowanie z lekcji Shercliffe'a to był jakiś ostateczny akt zniewagi, którego nie miała zamiaru mu ani wybaczyć, ani zapomnieć. Ale były święta, a oni mieli zadanie do wykonania. - Pomożemy Ci, Skoczko. Naprawdę potrafisz lewitować ludzi? - głaszcząc ją po głowie i dopytując z podziwem o umiejętności chciała jej zaoferować jakieś wsparcie i być może chwilę oderwania od obu tych strasznych wielkoludów. Nawet Gryfonka była nieco przytłuczona średnim wzrostem pozostałych świąteczno-ozdabiarskich śmiałków, więc jak inaczej miała zareagować skrzatka? - Gunnar. Weź łańcuchy, albo co Ci się podoba, wskakuj na miotłę i zacznij ozdabiać. Skoczko, na początek zajmiemy się bombkami, więc proszę o próbkę lewitowania. Jakbyśmy ozdabiali nie tak jak trzeba, dawaj znać. Profesorze. - w pierwszym zdaniu jasno dała do zrozumienia, że wolałaby, aby Ragnarok przebywał podczas całego procesu jak najdalej od skrzatki. Peszenie jej i straszenie, niezależnie od rzeczywistych intencji, mogło doprowadzić do tego, że Gryfonka runęłaby z kilkudziesięciu metrów na gębę, gdyby Skoczka straciła koncentrację. Leczenie złamań raczej nie było częścią planów Moe na przerwę świąteczną. Zwracając się do Voralberga zerknęła na niego i skinęła głową, dając znać, że odmaszerowuje do swoich zadań. Być może wszyscy powinni śledzić na bieżąco swoje wzajemne poczynania.
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Obserwował Skoczkę z mieszanką zafascynowania i zaskoczenia, kiedy skrzatka tak żywo zareagowała na jego przywitanie. Nie wiedział co zrobił źle. Dotychczas nie miał podobnych doświadczeń z istotami magicznymi. Zwykle nawiązywanie więzi przychodziło mu znacznie łatwiej i... mniej inwazyjnie. Pozostając w kuckach, oparł oba przedramiona na kolanach, obserwując stworzenie z zainteresowaniem. Próbował zrozumieć kulturę skrzatów i zachowanie tej konkretnej przedstawicielki swojej rasy. Czy były to cechy wspólne dla wszystkich z nich, czy tylko jej własne? Nieco jedynie skonfundowany jej wyraźną niechęcią do jego osoby, poderwał wzrok wyżej, z nóg Morgan (wcześniej nie uznając tego za przejaw jego nieuprzejmości) do profesora. Szukając w nim, być może, jakiejś męskiej solidaryzacji. Łatwiej mu było założyć, że Skoczka nie lubiła mężczyzn, a nie jego samego konkretnie. Ostatecznie jednak Alexander szybko wymówił się zleconymi zadaniami, co nie zaskoczyło Rangarssona wcale. Wydawał się konkretną, rzetelną osobą, ceniącą sobie swój czas. Sam też podniósł się do pionu, patrząc z politowaniem na małą Moe. — Podoba mi się pomysł robienia co mi się podoba, Davies — odniósł się do jednego zdania jej wypowiedzi, przewracajac oczami na jej próbę szarogęszenia się i rządzenia nim co ma teraz robić. Jeszcze go do tego stopnia nie pogrzało, żeby miał posłuchać nastolatki. Nawet tak ładnej, jak ona. Choć wyraźnie posiadającej duszę czterdziestoletniej kobiety, w dodatku hetery. — Zajmę się choinką, Skoczko! Możesz odhaczyć z listy zadań. To mówiąc skierował się w stronę sali wejściowej, uznając, że przyda mi się trochę chłodu z dworu, bo aż się zgrzał na myśl, że mógłby zrobić co mu karzą. Tak po prostu. Pomimo, że naprawdę chciał rozwiesić te żywe elfy... Docierając do odpowiedniego pomieszczenia, ciężko było nie zauważyć choinki. Jej gabaryty znacznie różniły się od tych, jakie sobie wyobrażał. Dlatego stanął w rozkroku, w skupieniu, splatając ręce na piersi patrzył krytycznie na sporych rozmiarów drzewo, rozważając, że może dla sytuacji takich jak ta, powinien jednak lepiej przyłożyć się do lekcji zaklęć, skoro nie potrafił nawet zwykłego Mobilicorpusa. — Qartario* — rzucił w końcu proste zaklęcie transmutacyjne po długim namyśle. Pochylając się nad konarem, podjął próbę pociągnięcia choinki siłą własnych mięśni za sobą, wlekąc ją po ziemi, ale czy było to możliwe?
*5pkt transmutacji – sprawia, że dana rzecz staje się znacznie lżejsza – waży tylko jedną czwartą swojej wagi.
Od kiedy przestałeś zwracać uwagi na skrzatkę, ona zdecydowanie podzieliła twój brak zainteresowania, ale to może i lepiej? Miałeś zdecydowanie więcej przestrzeni i o wiele większe pole do popisu jako najbardziej doświadczony ze wszystkich zebranych. Wybrawszy sklepienie, jednocześnie zdecydowałeś się na najbardziej wymagającą część całego ozdabiania i niechże cię Merlin pobłogosławi, jeżeli miałeś to zrobić tak dobrze jak stary Dumbledore. Odkąd zabrakło go w murach Hogwartu, zaczarowane sklepienie było o tysiąckroć bardziej kapryśne. Jak robiła to Bennettowa, że niebo co roku wyglądało tak dobrze? Twoja pierwsza próba sprawiła, że nad wami pojawiły się ciemne, gęste chmury. Niekoniecznie o to chodziło, więc włożyłeś w to trochę więcej wysiłku. Powoli, jakby nieśmiało, obłoki ułożyły się dokładnie tak, jak tego chciałeś. Mały sukces. Warto się z niego cieszyć, ponieważ nie wszystko poszło aż tak sprawnie. Z twojej winy czy może nie? Trudno powiedzieć, a to dlatego, że w chwili, w której rzucałeś zaklęcie łańcuch, jaki notabene zdjąłeś ze skrzatki, owinął ci się wokół nóg i wrzasnął na cały regulator „wesołych świąt!”… a potem się szarpnął.
Wybiles sobie zeby? Rzuć kostką k6 na farta. Jeśli wyrzucisz nieparzystą, czuj się zobowiązany do gruchnięcia tyłkiem prosto w te biedne, dopiero co naprawione przez ciebie bombki. Ups, jedna z nich chyba za bardzo cię polubiła, bo pochwaliła się nowym uzębieniem, gdy wgryzła się w kawałek skóry między palcem wskazującym, a kciukiem. Jak już zbierzesz się z podłogi i pozbędziesz „napastników”, możesz spróbować ponownie i o dziwo ogarnięcie sklepienia nie sprawia ci żadnych trudności. Kość parzysta oznacza, że złapałeś równowagę i spacyfikowałeś łańcuch nim zdążył zmusić cię do tańca na jednej nodze. Potem pokombinowałeś trochę ze sklepieniem i bez problemu udało ci się wyczarować śnieg… tylko dlaczego czarny?
Morgan
Kiedy twoja dłoń dotknęła skrzaciej głowy, uszy rozsunęły się na obie strony. Pomimo, że Skoczka wydawała się czuć o wiele bardziej komfortowo w twoim towarzystwie, najwidoczniej i tak nie do końca dobrze znosiła cudzy dotyk. Nic dziwnego, skoro nikt nigdy nie obdarzał podobnymi gestami szkolnych skrzatów domowych. Niemniej, pokiwała gorliwie głową, kiedy zdecydowałaś o wieszaniu bombek za pomocą lewitacji. Poczekała aż zbierzesz kilka z nich w ręce i odkleiwszy się od twoich kolan oraz przebierając szybko krótkimi nóżkami porwała jeden z wieńców. - Musi go powiesić wokół herbu - powiedziała skrzatka, zawieszając ci go na ramieniu za pomocą zaklęcia, a następnie uniosła cię w powietrze. Powoli i ostrożnie przysunęła cię do ściany ponad kominkiem, przytrzymując czarami i zaczekała aż poradzisz sobie najpierw z prawidłowym zamocowaniem kolistego łańcucha, a następnie z przyozdobieniem go bombkami. Mogłaś też podoczepiać ich kilka do gargulców obok i ponad tobą, gdy Skoczka cię tam przysunęła, jeżeli tylko zdołałaś. Sprawdź najpierw…
Czy twoj lancuch był grzeczny? Rzuć kostką literą i sprawdź czy w tym roku spłata ci figla. Jeżeli wrzucisz samogłoskę to niestety masz niewielkiego pecha. Łańcuch w chwili, gdy przyczepiałaś do niego bombkę odczepił się od ściany, a za to zawisnął wprost na twoim nadgarstku… zębami, oczywiście. Pomimo twoich protestów, zupełnie nie chce cię puścić. Na szczęście nie jest ciężki, więc jeśli ci nie przeszkadza to możesz nawet paradować z taką makabryczną ozdobą. W takim wypadku wyjedziesz na wyjazd świąteczny ze śladami jak po psim uzębieniu na całej dłoni i nadgarstku. Łańcuch jest zaklęty i takie mocno odciśnięte ślady nie znikną nawet potraktowane zaklęciami uzdrawiającymi czy eliksirami / maściami. Jeśli chciałabyś go zdjąć (i uniknąć aż tak wyraźnych śladów), musisz poprosić kogoś o bardzo szybką pomoc - Gunnara lub Alexandra, ponieważ Skoczka panicznie boi się do niego podejść. Tyle dobrego, że chociaż cię nie upuściła, a jedynie wzięła dramatyczny wdech, gdy zobaczyła co cię spotkało. Tymczasem jeżeli twoja kość będzie spółgłoską to nie wydarzyło się absolutnie nic nadzwyczajnego. Wieszasz sobie w spokoju łańcuch i bombki. Udaje ci się nawet ozdobić już jedną trzecią herbów i gargulców w wielkiej sali.
Gunnar
Wycieczka po choinkę zdecydowanie była właściwym zadaniem dla ciebie. Świadczyły o tym, właśnie, jej niebotyczne rozmiary i waga, z którą nie poradziłby sobie pierwszy, lepszy czarodziej… chyba, że miał w ręku różdżkę. Bez problemu pomniejszyłeś wagę choinki, dzięki czemu zdecydowanie łatwiej było ją ciągnąć. Pewnie zaprowadziłbyś ją w ten sposób aż do szczytu stołów w Wielkiej Sali, gdyby nie pewien incydent. Chwilę męczyłeś się z przeciągnięciem drzewka przez drzwi - gałązki zaplątały się w dywan, który to z kolei szerszy od drzwi nie chciał cię przepuścić, kiedy coś gruchnęło przeraźliwie. To… niewielka komoda rąbnęła o podłogę. Trzask poprzedziło donośne dudnienie i wrzaski, a kiedy tylko udało ci się wystawić głowę zza gałęzi dostrzegłeś Irytka we własnej osobie, który właśnie podlatywał do mebla przygniatającego czubek drzewka. Najwidoczniej zepchnął komodę ze schodów, żeby wywołać zainteresowanie, ale zamiast robiącego raban woźnego trafił na ciebie i drzewko. Zdaje się, że nie zauważył twojej głowy przebijającej przez zielone igiełki i zaczął z uporem wiązać kokardki z gałęzi. Poprosisz innych o pomoc przy zajęciu się poltergeistem czy zrobisz to samodzielnie? Opisz swoje działania w aspekcie niedokonanym.
Na udzielenie odpowiedzi macie czas do godziny 21:00 w środę (18.12).