Tak mówią na nią turyści, lecz mieszkańcy Doliny Godryka znają ją bardziej pod nazwą „Wieża skrzatów” lub „Wieża karłów”, gdyż pogłoski, jakoby mieszkały w niej wróżki są całkowicie wyssane z palca. Od dziesiątek lat zamieszkują ją okrutnie złośliwe leprokonusy, które nie przepuszczą absolutnie żadnej okazji do psot, jednakże, jeśli komuś uda się je zainteresować to podobno potrafią być niezwykle hojne.
Uwaga! Wchodzisz tu na własną odpowiedzialność! Kostki, które tu wyrzucisz mogą ci dać bardzo duży potencjał magiczny, niesamowite przedmioty itp. Jednak możesz też zachorować na nieznaną chorobę, poważnie się poranić lub stracić dużo pieniędzy. Zanim rzucisz kostką, upewnij się, że znasz zasady wynikające z rzutu.
1 - Bez problemu odnajdujesz wieżę i masz okazję przez dłuższą chwilę ją podziwiać. Kiedy już zupełnie straciłeś nadzieję na dostrzeżenie czegoś nieoczekiwanego, ku Twojemu zdumieniu, w drzwiach pojawił się leprokonus. Zbliżył się do Ciebie, mamrocząc coś pod nosem, a gdy już znalazł się wystarczająco blisko, aby Cię dotknąć, nagle machnął Ci dłonią o krótkich palcach tuż przed oczyma. Momentalnie odpłynąłeś, lądując na twardej ziemi, a obudziłeś się dopiero po upływie godziny. Wydawało Ci się, że coś się zmieniło, ale ciężko było Ci powiedzieć co to takiego. Czyżby chodziło o pozyskanie jakiejś tajemnej wiedzy?
Spoiler:
Dorzuć dodatkową kostkę: 1 i 2 – zyskałeś 1 punkt z opieki nad magicznymi stworzeniami 3 i 4 – zyskałeś 1 punkt z numerologii 5 i 6 – zyskałeś 1 punkt z transmutacji
2 - Udało Ci się! Ciężko w to uwierzyć, ale po kilku próbach udało Ci się dostać do Wieży wróżek. O dziwo, nikogo nie było w środku, a ty po przeszukaniu pomieszczenia odnalazłeś dziwaczny kapelusz, jaki postanowiłeś zwędzić, zapewne doprowadzając tym leprokonusy do prawdziwego szału. Gratulacje, zyskałeś Tiarę Albusa!
3 - Masz wrażenie, że chodzisz po rezerwacie zdecydowanie za długo. Wciąż masz w zasięgu wzroku wieże, ale z jakiegoś dziwnego powodu nie możesz się do niej zbliżyć, uparcie klucząc między drzewami. Nie udaje Ci się odnaleźć lokacji.
4 - Och, zdaje się, że zjawiłeś się nie w porę. Leprokonusy właśnie używały sobie w najlepsze, hałasując i rozrabiając ile wlezie, co można było wywnioskować po ustawicznie roztrzęsionych gałęziach. Nagle coś dużego wypadło przed okno, tłukąc je, a Tobie pozostawiając pole do popisu.
Spoiler:
Dorzuć dodatkową kostkę: Parzysta – niestety, nie udało Ci się uniknąć lecącego szybko kociołka. Zdążyłeś jedynie nieznacznie odskoczyć, co zaowocowało głośnym chrupnięciem i zapewne efektownym wciągnięciem przez Ciebie powietrza, gdy solidny kocioł złamał Ci palce w lewej stopie. Nieparzysta – miałeś prawdziwe szczęście w nieszczęściu, gdyż udało Ci się uniknąć kociołka, ale za to okazało się, że tuż za nim leciało coś jeszcze. Niewielka, zaśniedziała już, srebrna bransoletka, której na początku nie dostrzegłeś. Z impetem wyrżnęła Cię w skroń, niemalże aż odrzucając w tył (zdecyduj sam czy upadłeś na pośladki czy nie). Nic Ci po niej, a w dodatku twarz zaczęła zalewać Ci krew, szybko sącząca się z płytkiej rany.
5 - Leprokonusy bywają bardzo kapryśne, gdy czegoś strzegą, to zapewne wiesz, ale czy zdajesz sobie sprawę również z tego, że czasami zachowują się irracjonalnie? Nie zdążyłeś dobrze przypatrzeć się niskiej postaci, jaka przez chwilę pojawiła się w oknie, a już wyleciało przez nie coś zdecydowanie ciężkiego. Zdążyłeś się uchylić, a kiedy zbadałeś tajemnicze coś, okazało się, że to… sakiewka pełna złota.
Spoiler:
Dorzuć dodatkową kostkę: Parzysta – zdaje się, że to złoto jest prawdziwe. Udało Ci się zyskać 45 galeonów. Nieparzysta – naprawdę się nabrałeś? Dopiero kiedy wróciłeś do domu, okazało się, że to było złoto leprokonusów i zwyczajnie rozpłynęło się w powietrzu.
6 - Chyba zapomniałeś, że w tym miejscu trzeba spodziewać się niespodziewanego. Nim się obejrzałeś, coś dosłownie rozbiło się na Twojej głowie. Okazało się, że to przypadkowy eliksir, którym musiał w ciebie rzucić chcący Cię odstraszyć leprokonus.
Spoiler:
Rzuć kostką na eliksir w odpowiednim temacie i zastosuj się do efektów wywoływanych przez wylosowany wywar.
Jedyne, co słyszałam w tamtej chwili, to łomot. Łomot mojego serca w klatce piersiowej, wycieńczonego nadludzkim wysiłkiem, którego się podejmowałam, gnane adrenaliną płynącą w żyłach, pędzone stresem w wyniku urazów. Łomot moich nóg o twardą ziemię. Łomot w głowie, obolałej od licznych upadków. Kto wie, ile krwi w międzyczasie straciłam? Nie dbałam wtedy o to, liczyło się wyłącznie to, że pragnęłam zemsty na tym przebrzydłym stworzeniu, na tym wrednym gnomie i całej jego rodzinie przy okazji. Miałam cel. Niestety do niego nie dotarłam. Przed oczami miałam już mroczki, czarne plamy coraz bardziej przysłaniały mi pole widzenia i nie wiedziałam, gdzie stawiam nogi. W efekcie poczułam ostry ból w kostce i upadłam, po raz kolejny. Wyczerpany organizm odmówił posłuszeństwa, głową uderzyłam w leśny mech i straciłam przytomność. W zasadzie miałam ogromne szczęście, że w ogóle przeżyłam tę eskapadę. Nie miałam siły się podnieść. Uchylenie powiek stało się czynnością niemal niemożliwą do wykonania. Z trudem spojrzałam na świat... I ujrzałam jakiś czarny element w pobliżu. Od razu otworzyłam oczy szerzej, lecz wizję miałam zamazaną. Kilka mrugnięć i Tiara Albusa zmaterializowała się na leśnym runie. Była niestety zbyt daleko, bym mogła jej dosięgnąć. Miałam do wyboru - stracić ją lub własną nogę. Ból w kostce stawał się nie do zniesienia. Moim priorytetem było jednak, aby się uwolnić, a gdy tego dokonałam, Tiary już nie było. Strata bolała. Z trudem podniosłam się na nogi i zaniechałam dalszej walki i poszukiwań. Byłam wystarczająco poszkodowana, straciłam różdżkę, pieniądze, tiarę i nie wiedziałam, gdzie był Riley. O nim samym przypomniałam sobie w zasadzie na końcu - Merlinie, a co jeśli jemu też się coś stało? Czym prędzej zawróciłam, mając nadzieję jak najszybciej wydostać się z rezerwatu. Na szczęście wpadłam na niego i z radością przyjęłam informację, że posiadał moją różdżkę. Chociaż tyle. Uzbrojona czułam się lepiej, mimo licznych zranień i ogólnego zmęczenia. Wydostaliśmy się. Cali.
/ztx2
Jestem BAAAAAAARDZO wdzięczna za tą sesję, była super <3
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Wieża Wróżek. Jego stopa nie powinna tam postanąć, co nie zmienia faktu, że złamał odwieczne reguły oraz dostał się do miejsca, które nie było dla niego przeznaczone. Ciekawość Matthewa w ostatnich dniach była zaskakująco zaskakująca - teoretycznie nieśmiały uzdrowiciel uderzał o tereny, o które by go nikt nie posądzał, jakby nie sprawiały mu teoretycznie żadnych problemów konsekwencje wynikające z podejmowania się takich działalności. Nadal myślał, nadal zastanawiał się nad wieloma kwestiami, nadal stąpał nieuważnie, nadal zdawał się mieć wzrok zbity z tropu, jakby wstąpił w niego zły omen. Westchnąwszy cicho, rozejrzał się dookoła, myśląc nad tym, co go w dniu dzisiejszym spotka; a może coś rzeczywiście ciekawszego się stanie od typowego spaceru? Długo nad tym się aczkolwiek i mimo wszystko nie zastanawiał. Nagły rzut o głowę, nagłe rozbicie się nieznanej substancji, nagłe wszystko, huk szkła nie był zbyt przyjemny, tym bardziej że spotkało się z membraną skóry. Nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, myśli odeszły na bok, zaś uzdrowiciel stał się... o zgrozo, znowu starcem? Kiedy on miał ostatnio urodziny? Czy nie mogło go spotkać coś innego, zamiast tego zmagał się z ponownym deja vu występującym w jego głowie? Uśmiechnął się posępnie do siebie, by ostatecznie opuścić nietypową wieżę, mając posiwiałe włosy, plamy starcze, bardziej szorstką oraz podatną na zmarszczki skórę, ku uciesze leprokonusów.
Leprekonusy i ich dary. Któż by nie chciał spotkać się z nimi i zaprzęgnąć ich wiedzy. No, z pewnością byłby to ktoś w rodzaju Myrddina, który postanowił w sierpniowy dzień przejść się po okolicach Doliny Godryka. Rezydencja letnia, którą z rodzicami wykorzystywał w czasie wakacji i innych ważnych okresów życiowych, przydała się także i w tym momencie. Obecnie jednak musiał zmierzyć się ze swoich doczesnym wyzwaniem. Kiedy już znalazł legendarną wieże, o dziwo z łatwością, w drzwiach pojawił się krasnoludek, który złowrogo wymachiwał do niego dziecięcego rozmiaru piąstką. Zabawne były to stworzenia. Mimo to coś w tym było. Myrddin zbliżył się do niego bliżej, jak gdyby chcąc dowiedzieć się więcej. Aż nagle zamroczyło go przed oczami, by po upływie godziny dowiedzieć się... Że coś się w nim stanęło. Nie wiedział jednak jeszcze co. Dziwne to było spotkanie. Ale chyba... chyba owocne, nieprawdaż?
Czerwony iks na mapie oznaczał lokację, do której jej nieco zmęczone już nogi podążały właśnie teraz; wieża wróżek, skrzatów, karłów... Choć ostatnia z nazw najmniej przypadła jej do gustu. Puchonka miała swoje małe, kolorowe marzenie, by na własne oczy ujrzeć przyjazne wróżki, być może nawiązać z nimi cień kontaktu, jakiejś przyjemnej relacji - ale zamiast tego już na wstępie do pomieszczenia oberwała w głowę fiolką z eliksirem, która rozbiła się na metalowym elemencie noszonych przez nią nauszników.
Veritaserum. Spośród wszystkich fikuśnych eliksirów dostępnych w wieży, rozzłoszczony jej zuchwałą obecnością leprokonus zdecydował się właśnie na taki wybór, na cel obierając sobie czarownicę, która zbyt wiele kłamstw i tak na co dzień nie opowiadała - ale cóż, Plum szybko cofnęła się w drzwiach, by następnie zatrzasnąć je za swoimi plecami z impetem, przerażona powitaniem. Z tego miejsca najwyraźniej nie przyszło jej przynieść z powrotem niczego przesadnie spektakularnego. Przyjaciel z pewnością zrozumie.
28 kwietnia 2019 roku, post połączony z nauką uzdrawiania i zaklęcia Fringere
Wiele razy słyszał już o wieży wróżek czy raczej wieży karłów albo skrzatów, zwał jak zwał – ważne, że wszyscy mówili o tym samym miejscu. Nigdy wcześniej się nim nie interesował, ale że wczorajszego dnia odnalazł w Dolinie Godryka niezwykle ciekawą (choć pechową dla niego) leśną chatę, tak i dzisiaj postanowił odwiedzić ten rejon i poszukać słynnej atrakcji. Stwierdził, że po rozwaleniu sobie ręki w leśnej chacie nic gorszego go już dzisiaj nie spotka. Nie wiedział jeszcze jak bardzo się mylił… Zapewne nawet nie odnalazłby tej całej wieży, gdyby nie to, że usłyszał jakiś hałas po środku lasu. Udał się w tym kierunku, po chwili dostrzegając roztrzęsione gałęzie. Nie zobaczył co prawda żadnego leprokonusa, ale domyślał się, że stworzenia nieźle sobie zabalowały. Chciał podejść bliżej, ale zanim to zrobił, ujrzał coś dużego lecącego w jego stronę. Zdołał jedynie zidentyfikować przedmiot jako miedziany kociołek. Starał się przed nim uskoczyć, ale źle ocenił odległość, a niezwykle ciężki kawał metalu przygniótł mu stopę. Syknął z bólu, odsuwając kociołek na bok, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że to coś złamało mu palec. Miał dzisiaj wyjątkowego pecha. Albo i szczęście, bo kolejny raz został zmuszony do przećwiczenia swych umiejętności uzdrowicielskich? A przede wszystkim do wypruwania zaklęcia, o którym niedawno czytał. - Fringere. – Przypomniał sobie inkantację czaru i jego działanie, które polegało na stworzeniu chłodzącej, łagodzącej ból powłoki. Brzmiało to wszystko całkiem przydatnie, i choć co prawda zaklęcie dawało najlepszy efekt w przypadku poparzeń, tak nie wątpił w to, że pomaga również w przypadku złamanego palca. W końcu ból to ból, czyż nie? Niestety Leonel i magia uzdrowicielska to nie był najzgodniejszy duet świata, a różdżka w jego dłoniach zdecydowanie odmówiła właścicielowi posłuszeństwa. Nie wydarzyło się kompletnie nic, chociaż Fleming nie zamierzał się z tego tytułu poddawać. Jeszcze raz machnął delikatnie kawałkiem topoli, tym razem próbując rzucić czar niewerbalnie. Nie był to chyba najlepszy pomysł, bo i nie był przez to tak mocno skoncentrowany na celu. Niekiedy naprawdę żałował, że do zaklęć leczących nie miał takiego drygu jak do czarnej magii. - Fringere. – Wypowiedział więc łacińskie słowo po raz kolejny, wykonując subtelny ruch różdżką. Przez moment poczuł nawet chłód, ale powłoka nie utrzymała się dłużej niż kilka sekund. Cóż, przynajmniej było już widać jakieś rezultaty. Mimo że samo zaklęcie nie było trudne, chłopak musiał się nieźle nagimnastykować, by prawidłowo go użyć. Przestał nawet liczyć ile razy je rzucał, ale każda próba sprawiała, że czuł się coraz lepiej, a samo uczucie chłodu utrzymywało się coraz dłużej. Wydawało mu się, że staje się także o wiele bardziej intensywne. Wreszcie powłoka utrzymała się na tyle długo, że nie musiał ponawiać czaru, by dać sobie nieco ulgi w bólu. Na tym jednak nie zamierzał oczywiście poprzestać. Dopiero teraz miał zamiar wziąć się za leczenie złamania. - Ferula. – Zatoczył swą różdżką kółko, ale jedyne co poczuł to delikatny wiatr we włosach. Nie wydarzyło się kompletnie nic, a on zastanawiał się gdzie popełnia błąd. Wydawało mu się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, ale próbował chyba z dziesięć razy i Ferula nie dawała żadnego skutku. Po dłuższej chwili zdał sobie sprawę z tego, że jest kompletnym idiotą. Przypomniał sobie bowiem, że zaklęcie to miało specyficzne zastosowanie i korzystało się z niego wyłącznie w przypadku złamanej ręki, którą Ferula nie tylko usztywniała, ale pozwalała także zabandażować. Może to i lepiej, bo w tym momencie Leo pojął również, że złamanie palca nie jest jakimś wyjątkowo ciężkim urazem i że powinno wystarczyć proste Episkey. - Episkey. – Zdecydował się potwierdzić swoje przypuszczenia, kiedy usłyszał kolejny rumor dochodzący z okolic wieży. To go kompletnie wytrąciło z równowagi, więc na moment zapomniał o leczeniu i oddalił się w bezpieczne miejsce. Po tym dopiero ponowił swój pokaz uzdrowicielskich zdolności. Nie poszło mu najlepiej, bo nagle przestała także działać wykonana przez niego wcześniej za pomocą Fringere powłoka. Ból nie był może aż tak silny, ale Leonel zupełnie się go nie spodziewał, przez co znów się zdekoncentrował. Wiedział jednak, że tym razem mu się uda. - Episkey. – Powtórzył inkantację czaru i widział jak jego palec otacza jasna poświata. Po chwili ból odszedł w zapomnienie, a po złamaniu nie było widać już żadnego śladu. Całe szczęście, chociaż młody Fleming i tak miał chyba na jakiś czas dosyć wędrówek po Dolinie Godryka. Od wczoraj nic miłego go tutaj nie spotkało i tylko nabawiał się kolejnych, niegroźnych, acz upierdliwych urazów.
Kostki: 4, 2
Holden A. Thatcher II
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175
C. szczególne : anorektycznie chudy, ma kilka tatuaży i kolczyków, naderwane ucho, blizny na twarzy, rękach i plecach, bardzo widoczne cienie pod oczami
Uciekając z kaplicy, by nikt mnie nie nakrył z czarnomagicznym eliksirem, który stamtąd zabieram, docieram jakimś magicznym sposobem do rezerwatu, w którym chciałem kiedyś pracować. Marcelina nawet załatwiła mi tę pracę, rozmawiając z Shercliffe’ami, mimo że wcześniej mi odmówili, ale ze względu na moją nieobecność i ogólne zjebanie życiowe, nic z tego nie wyszło. Może to i lepiej? Nie wiem, czy naprawdę nadaję się do pracy ze zwierzętami. Lubię się im przyglądać, bawić się z nimi, ale czy potrafiłbym się nimi dostatecznie dobrze zająć? Już z małym kotem miewam problemy, chociaż fakt, że Tofu do normalnych stworzeń nie należy. Może uderzyła się w główkę, kiedy ktoś ją wrzucał do śmietnika. Całe szczęście, że ją stamtąd wygrzebałem, bo raczej skończyłaby marnie. Przygnieciona przez worki albo jako czyjeś pożywienie. Kręcę się wokół, uznając, że poszukam słynnej wieży należącej do lepreukanów. Zawsze chciałem z nimi pogadać o pieniądzach, bo przynajmniej w przeciwieństwie do goblinów są bardziej rozmowne. I nie powiedzą mi, że jak nie dorzucę własnego kapitału, to nie mamy o czym mówić. O dziwo znajduję to miejsce bez problemu. Wyobrażałem sobie raczej wznoszącą się wysoko wieżę, a okazuje się, że to mieszkanka wydrążone w drzewie. No cóż, mówi się trudno i idzie się dalej. A może to było płynie? Nie pamiętam, skąd znam ten tekst, wiec nawet nie dopasuję czasownika do warunków. Pukam do drzwiczek, licząc na to, że ktoś mi otworzy, a gdy po dłuższej chwili otwiera mi skrzat, który wygląda mniej więcej jak ten typ, co mu się przerwało oglądanie sitcomu w telewizjerze, jestem nieco zawiedziony. Uśmiecham się jednak do niego miło, ale kiedy się pochylam, ten macha mi ręką przed oczami. Nie wiem, jakiej magii używa, ale momentalnie ląduję na ziemi, pogrążając się we śnie, choć nie mam żadnych snów. Ile tak leżę? Kilka minut? Godzin? Nieco przerażony podnoszę się w końcu, gdy odzyskuję już świadomość, choć nie do końca ogarniam, gdzie jestem. Czuję się dosyć dziwnie i nie umiem tego określić. Podnoszę się więc trochę niemrawo z ziemi i otrzepuję z gałązek i liści, jednocześnie spoglądając na zegarek na moim ręku. Dochodzi pierwsza, więc nadal jak na mnie całkiem wczesna godzina, przynajmniej ostatnio. Nie mogę jednak spędzić tu reszty nocy, bo Shercliffe’owie raczej się zorientują.
Wieża skrzatów to legendy. Nie wierzyła w istnienie żadnej, ale to absolutnie żadnej wróżki. Posprzeczała się na ten temat z koleżanką twierdzącą, że z pewnością są tam skrzydlate miniaturowe istotki sypiące pyłkiem i brokatem na prawo i lewo. Krukońska ciekawość ponownie została rozpalona. Choć ostatnimi czasy gorzko się na niej przejechała, tak postanowiła tutaj przyjść i sprawdzić osobiście czy mieszkają tu paskudne leprokonusy. Mogłaby jednego naszkicować i udowodnić tym samym, że z wróżkami to nie mają nic wspólnego. Niełatwo było się tutaj dostać. Błądziła, chodziła po rezerwacie i szukała wieżyczki. Próbowała nucić coś pod nosem lecz głos ją zawiódł. Nie miała ochoty na żadne śpiewy ani tańce. Zachowywała się jak wyczerpana mimo, że zewnętrznie prezentowała się... po prostu ładnie. Dbała, by na twarzy nie było widać cieni, by usta zabarwione były odpowiednio stonowaną szminką, by ubranie było wyprasowane i czyste. Ubrana w typowo czarodziejską czarną jak noc szatę przemierzała las, gotowa wyciągnąć różdżkę w każdej chwili. Skoro Elijah rwał się do dziwnych miejsc, to i ona może robić sobie samotne wycieczki w poszukiwaniu prawdy. Nie była już tak towarzyska jak kiedyś. Cisza tego miejsca uspokajała skołatane serce i pomieszane myśli. W pewnym momencie przeszła nad powalonym pniem, skręciła za pewną skałę i zachłysnęła się powietrzem. Nie sądziła, że się jej uda. Przywykła, że towarzyszy jej pech, a wychodzi na to, że pierwszy raz od dawien dawna szczęście się do niej uśmiechnęło. Nabrała tlenu do płuc i ochoczo ruszyła naprzód, przyglądając się z uwagą pokrytej mchem wieżyczce. Na wszelki wypadek dzierżyła w palcach różdżkę. Podeszła do sprawy racjonalnie - oczekiwać leprokonusów, a nie wróżek. Obeszła budynek ze wszystkich stron, nasłuchiwała, dotykała mchu. Panowała cisza przerywana jedynie dźwiękami lasu. Po pewnym czasie odważyła się wejść środka. Nie spotkała nikogo ani niczego. Nie było tu absolutnie nic podejrzanego - wydawało się, że znalazła się w opuszczonym i zniszczonym przez czas budynku. Westchnęła i stwierdziła, że nic tu po niej. Wracając ku wyjściu jej oczom rzuciła się pokryta warstwą kurzu i mchu szkatułka. Z żywszym zainteresowaniem podeszła tam i zajrzała do środka przedmiotu. Uniosła brwi na widok teoretycznie zwyczajnej tiary. Po kręgosłupie przebiegł zimny dreszcz, kiedy dotknęła materiału. Nie wiedziała czemu, ale wydawało się jej, że to nie jest zwyczajne nakrycie głowy. Mimo, że było stare (a może zwłaszcza z tego powodu) wydzielało jakąś nieprzyjemną aurę. Złożyła starannie tiarę i ukryła ją w torbie, by po powrocie do domu pokazać ją Elijahowi. Będzie trzeba odkryć jej działanie i wówczas okaże się co należy z nią zrobić dalej. Otrzepała z kolan ziemię i wyszła z wieżyczki. Tym oto sposobem utwierdziła się w przekonaniu, że turyści tworzą niebywałe plotki, których nijak nie da się wyplenić. Nic tu nie było, a więc nie było sensu, by tu przebywać dłużej niż to konieczne. Wsunęła za ucho pukiel włosów i z cichym westchnięciem skierowała się w drogę powrotną.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Przystanął, widząc wieżę wróżek, pod którą nagle się znalazł. Jak to się, do licha ciężkiego, stało? Nie powinien był słuchać tamtego wariata, wile chyba do reszty pomieszały mu w głowie. Kto wie, czy szkatułka, którą rzekomo zgubił w ogóle istniała, może chciał po prostu wrobić niewinnego przechodnia w przechadzkę wgłąb lasu, prosto ku zgubie? Z drugiej strony mimo wszystko mu zapłacił, wyraźnie czuł ciężar galeonów w kieszeni... niemniej, nie wiedział co go podkusiło by zaufać mu w kwestii powrotnej drogi, lecz teraz pluł sobie w brodę, gdyż zamiast obrzeży Doliny, znalazł się w rezerwacie. Wiedział o tym, bo czytał kiedyś o tym zamieszkałym przez skrzaty miejscu, zresztą mama opowiadała mu o rzekomo kryjących się w niej bogactwach kiedy byli tu na wycieczce. Powinien był się cieszyć, że udało mu się ją znaleźć, ale w obecnej chwili chciało mu się wyć. Gdyby nie był tak roztrzęsiony i wyczerpany zarówno ucieczką przed wilami, jak i ilością magii jaką wlał w leczenie ran, w życiu nie posłuchałby tamtego mężczyzny, wystarczyło się skupić, może użyć zaklęcia czterech stron świata i jakoś by stamtąd wyszedł. O teleportacji nawet nie myślał, w obecnym stanie nazbyt obawiał się rozszczepienia i wolał złapać w miasteczku jakiś świstoklik, choćby miał na niego wydać fortunę. Oczywiście nie myślał o tym, że wygląda jak siedem nieszczęść, że jego twarz jest podrapana i zakrwawiona, że bluza jest rozerwana i ukazuje szereg blizn po świeżo zaleczonych ranach. Ciekawe czy w tym stanie ktokolwiek by mu coś sprzedał... Był zły i zmęczony, ale mimo wszystko nie potrafił sobie odmówić eksploracji legendarnego wręcz miejsca – bo przecież co złego mogło się stać? Skrzaty może i bywały złośliwe, ale w gruncie rzeczy pozostawały nieszkodliwe. No chyba że lokatorami tajemniczej wieży były w rzeczywistości leprokonusy. Przekonał się o tym odrobinę za późno i do tego na własnej skórze, kiedy to z pozbawionego szyb okna wyleciał sporych rozmiarów przedmiot; próbował go uniknąć, ale refleks zawiódł go nieznacznie i ów przedmiot spadł prosto na jego stopę. Poczuł się tak, jakby czas na moment stanął w miejscu, ból miał dotrzeć do niego już za momencik, teraz natomiast trwał w zawieszeniu, jakby wszechświat dawał mu bonusową chwilę na dobór odpowiednich przekleństw. Kiedy w końcu ogarnęło go cierpienie, wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby i jęknął cicho, przeświadczony, że jest tu sam. — Do jasnej avady! — wrzasnął z bólu i wściekłości, stojąc w miejscu i bojąc się jakkolwiek ruszyć. Wspaniale, teraz to już na pewno nie dotrze do domu, zgnije tutaj, pod tą przeklętą wieżą, przecież była trudna do znalezienia i zapewne nie przychodziło tu wielu turystów. — Lepiej tam siedźcie, chujki, jak któryś wyściubi nosa to was powybijam — powygrażał leprokonusom, pokazując środkowy palec w stronę okna, z którego wyleciał garnek.
Wczesnym wieczorem wybrał się z rodowej rezydencji na spacer po okolicach Doliny Godryka. Chciał wziąć psa, ale ten rozleniwił się na swoim kocyku i ani mu się śniło łazić po lasach. Wyglądało na to, że tego dnia to akurat Matthew miał więcej wigoru. Chłopak postanowił więc odwiedzić słynną wieżę wróżek, o której krążyło mnóstwo legend zarówno wśród czarodziejów, jak i nie wiedzieć dlaczego, wśród mugoli. Ktoś mógłby pomyśleć jakim cudem jeszcze nigdy tutaj nie był, skoro mieszkał w dolinie? Cóż, przeprowadził się tutaj dopiero na początku ósmej klasy, więc wbrew pozorom nie miał wcale tak wiele czasu na zwiedzanie. Poza tym musiał się teraz nieźle starać i nagimnastykować, żeby poprawić swoje oceny i zachowanie, a tym samym pokazać gronu pedagogicznemu, że zasługuje na powrót do drużyny quidditcha. Niekiedy więc miał na głowie tak wiele obowiązków, że nie miał czasu na ogarnięcie swoich spraw. Tak czy inaczej dzisiaj akurat znalazł chwilę i miał nadzieję, że przydarzy mu się coś dobrego. Ostrożnie podszedł w okolice drzewa, z którego słyszał głośne hałasy. Czyżby mieszkańcy urządzili sobie jakąś dobrą imprezę? W jego oczy rzucił się jeden z wychylających się przez okno leprokonusów, i tak jak Gallagher lubił wszelkie magiczne stworzenia, tak dzisiaj zdecydowanie nie miał co do nich szczęścia. Po chwili w jego stronę został posłany ciężki, cynowy kociołek, a niezbyt fortunna sytuacja wymagała od Ślizgona szybkiej reakcji. Ten zręcznie uniknął zderzenia z przedmiotem, dumny ze swojego refleksu. Trenowało się trochę quidditcha, czyż nie? Powoli zaczynało się jednak ściemniać, a przez to Matt nie zauważył, że za kociołkiem leciało coś jeszcze – srebrna bransoleta. Tym razem nie zdążył już uskoczyć i oberwał biżuterią prosto w twarz, która całkiem zalała się krwią. Przez długi czas nie mógł otworzyć oczu, a czerwoną posokę wytarł w swoją koszulkę, nie myśląc póki co o tym, czy plany się spiorą. - Pieprzone leprokonusy. – Przeklął głośno, wypluwając zaraz po tym coś, co pozostawiło w jego ustach słony, metaliczny posmak. Potrzebował chwili, by opanować sytuację i cale szczęście, że do widoku krwi był przyzwyczajony i nie mdlał na jej widok. Całe jego ubrania było przesiąknięte do cna, ale wydawało się, że jego rozwalony łuk brwiowy krwawi coraz mniej. Z magii uzdrowicielskiej był noga, więc nawet nie zamierzał próbować leczyć tej rany. Stwierdził tylko, że oczyści ją w domu przed lustrem, bo póki co nie wiedział nawet jak bardzo źle to wygląda. Żałował przy tym, że nie zabrał na spacer psa, bo chociaż mógłby nim poszczuć te cholerne stworzenia. A tak… musiał pogodzić się z porażką i powrócić do rodzinnego domu, przygotowując się na śmiechy i przytyki swojej siostry. No trudno, nieraz miało się pecha. Poza tym po czasie on sam chyba też był tą swoją przygodą rozbawiony. W końcu ostatecznie nic złego mu się nie stało. Szkoda tylko, że nie zabrał ze sobą bransoletki, którą we wściekłości odrzucił gdzieś w pobliskie krzaki.
zt.
Kostki: 4, 1
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Cóż mogło zakłócić leniwy powrót do domu, tuż po pełnej rozczarowania wycieczce? Pokręciła się jeszcze po okolicy w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów bytności nieludzkiej, jednak nie natknęła się na nic interesującego. Skoro ciekawość nie zostanie zaspokojona, to nic tu po niej. Wypadałoby teleportować się do domu albo ratami do Hogsmeade zanim się ściemni. Z cichym westchnięciem zawróciła w obranym sobie kierunku. Nie spodziewała się usłyszeć ludzkiego wrzasku, a tym bardziej przekleństwa i to z tak niewielkiej odległości. Momentalnie zesztywniała, sparaliżowana i pełna szoku, że za rogiem czai się niebezpieczeństwo. Przed oczami widziała obrazy z labiryntu, po którym kilka miesięcy temu błądziła, a z którego wyniosła głównie traumę. Pobladła i zaczęła oddychać szybciej, dobyła różdżki gotowa atakować na oślep napastnika. Niemalże spanikowała, gdy do jej uszu dobiegły pełne ironii i jadu słowa kierowane do... w sumie nie wiedziała do kogo ani czego. Głos wydawał się należeć do osoby, która właśnie poczuła ból. Chwila paniki minęła, powrócił rozsądek. Odważyła się poruszyć w miejscu i wrócić do poprawnego funkcjonowania. Wyłoniła się zza krzaków, a kilka metrów z prawej strony mężczyzny. Różdżki nie schowała, dzierżyła ją mocno między palcami gotowa na wszelki wypadek się bronić. - Nie spodziewałam się tu ko... - urwała kiedy zobaczyła w pełni jego obraz. Zastygła i zamrugała dostrzegając sporo śladów krwi na jego ciele widocznym przez poszarpane ubranie. Przypominał jej ją samą sprzed dwóch miesięcy z tą różnicą, że ten tutaj miał w oczach kurwiki mimo, że wyglądał jakby miał się zaraz przewrócić z wykończenia. - Na kości psidwaków, kiepsko wyglądasz. - odzyskała głos i różdżkę wsunęła dyskretnie w rękaw gotowa w razie czego reagować. Podeszła bliżej chłopaka i przyglądała mu się bacznie. - Czyżby coś cię zeżarło, przeżuło i wypluło? Możemy uznać, że ci pomogę się pozbierać nim to tajemnicze coś postanowi się i na mnie rzucić. Co ty na to? - zapytała poważnie i rozejrzała się po okolicy, jednak nie dostrzegła śladów bytności niczego podejrzanego. Zerknęła z nadzieją na wieżę skrzatów, w której niedawno była, jednak budowla jak stała, tak stała, a jej wzrok nie dał rady dostrzec żadnego podejrzanego ruchu. Jedyną osobą, która nie pasowała do tego wystroju był właśnie ten poturbowany człowiek. - Nie zaleczę ci ran, ale mogę je obandażować i pozszywać te ubrania. Trochę transmy i przynajmniej nie padniesz tu trupem. Jeszcze ktoś mnie posądzi o morderstwo. - próbowała zażartować dla rozładowania atmosfery. Niestety nie udało się, bowiem mimowolnie spięła mięśnie, jakby na polanę miało wleźć coś, co zechce ich rozszarpać na strzępy. Mimo wszystko udawało się jej zauważyć, że pod warstwą krwi, ziemi i zmęczenia ma do czynienia z niewiele od niej starszym chłopakiem o wyrazistej barwie tęczówek. Musiałaby być naprawdę egoistką, by sobie pójść, poza tym zaciekawił ją... a krukońska ciekawość potrafi zwieść na manowce. Odgarnęła jasne włosy z twarzy i podeszła do niego nieco bliżej, by dostrzec gdzie jest najbardziej ranny, co wymagałoby bandażowania i czy przypadkiem nie zaskoczy ją widok śnieżnobiałej kości którejś kończyny, bowiem ostatnio gdy przyglądała się obrażeniom takie coś właśnie nią wstrząsnęło. Wolałaby uniknąć aż takiego zaglądania do wnętrza drugiej osoby.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Jeremy był chyba jedyną osobą, która znalazła się w tej okolicy całkowicie przypadkiem. Szwendał się po okolicy mając nadzieję, że znajdzie jakiekolwiek składniki do eliksirów, które to wypisane miał w zabranym ze sobą zeszycie. Nie patrzył w sumie gdzie idzie, byle się nie przewrócić i nie zabić. Powinien pamiętać, że w rezerwacie można natknąć się na niebezpieczeństwo w każdej minucie życia - a nie pamiętał, bo zajęty był czytaniem na temat roślin i owadów mogących przebywać w tutejszym klimacie. Nagle usłyszał dziwny dźwięk - zadarł głowę i uniósł wysoko brwi widząc jakąś dziwną wieżyczkę. Sekundę później coś z niej leciało i to niewątpliwie miało na celu połamanie kończyn lub zmiażdżenie głowy. Na widok kociołka błyskawicznie się uchylił, ale nie spodziewał się, że zostanie zaatakowany drugi raz. Coś w niego rąbnęło, coś żelaznego, zimnego i ciężkiego, bo jak tylko oberwał tym w skroń, aż się zatoczył. Po twarzy popłynął warki strumień krwi, ale nie spanikował. Wiedział, że rany głowy zawsze obficie krwawią i tak na dobrą sprawę rana nie musi być poważna. Zakrył skroń dłonią, by krew nie ograniczyła widoczności. Jednak zanim zabrał się za ogarnianie siebie, ewakuował się w trybie natychmiastowym z tego chorego miejsca. Wycofał się, zerkając przez ramię czy nic znowu nie nadlatuje. Widząc leżący na trawie kociołek przełknął ślinę. Oberwanie nim mogłoby się skończyć znacznie poważniej. Kiedy oddalił się na bezpieczną odległość, wymacał różdżkę i przystawił sobie jej kraniec do rany. - Vulunus alere - nie zwlekał i nie ociągał się. - Tergeo - wystarczyły dwa zaklęcia, a nie było śladu ani po ranie ani po krwi. Potarł skroń, przeklął pod nosem na tę wieżę i teleportował się stąd w ciągu paru sekund. Stracił ochotę na szwendanie się po Dolinie.
zt
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Dopiero szelest krzaków sprawił, że pojął, iż nie jest tutaj sam; co za niewybaczalna nieostrożność z jego strony. Zwrócił twarz w jej stronę, obrzucając spojrzeniem ładną buzię, a ostatecznie zawieszając je na wymierzonej w niego różdżce. Zmarszczył brwi i powoli uniósł obie ręce na wysokość głowy, chcąc jej pokazać, że po pierwsze nie dzierży w nich niczego co można by nazwać bronią, a po drugie wcale nie ma złych zamiarów. Gest poddania nie był czymś co wykonywał często, a już tym bardziej chętnie, ale w tym momencie wydał mu się jedyną sensowną opcją. Nie miał sił by walczyć (pozornie nie miał też ku temu powodów, choć w dzisiejszym parszywym świecie nic nie wiadomo), pozostało mu więc tylko liczyć, że ta nie ma wobec niego złych zamiarów. Zdążył powrócić wzrokiem do jej twarzy, kiedy ta dostrzegła w jak opłakanym jest stanie; Wiedział co teraz nastąpi... będzie się litować, okazywać współczucie. Wyglądała na taką, która albo dopadnie do niego ze łzami, na głos zastanawiając się jak bardzo musiało go to boleć, albo odwróci się na pięcie i ucieknie, bo nazbyt boi się zakrwawionych nieznajomych. Niemalże odliczał w myślach w oczekiwaniu na spodziewaną reakcję... która nie nastąpiła. Ciemne brwi zbliżyły się do siebie jeszcze mocniej, pogłębiając powstałą pomiędzy nimi zmarszczkę. To było całkiem przyjemne zaskoczenie. — Bywało gorzej. — zgrywał twardego i nawet nieźle mu to wychodziło. Co prawda nie przypominał sobie by odniósł jednocześnie tak wiele ran szarpanych, choć z drugiej strony niektóre pojedynki i bójki jakie miał za sobą były bardziej bolesne i czuł się po nich gorzej niż w tej chwili. No, w każdym razie do momentu gdy na palec spadł mu ciężki garnek. — Na szczęście te istoty nie zjadają ludzi... inaczej pewnie byśmy już nie rozmawiali. Mam też nadzieję, że te przeklęte harpie zostaną na swojej przeklętej polanie... — nie wierzył by wile mogły być aż tak zawzięte, zresztą dorwałyby go kiedy próbował leczyć się na terenie lasu; nie, nie przyszły za nim... a mimo to i on rozejrzał się dookoła z ewidentnym niepokojem. — Poradzę sobie. — nieznacznie, choć niewątpliwie dumnie uniósł podbródek, patrząc na nią (ze względu na swój wzrost) z góry. Zajęty rozmową i dyskretną analizą jej zachowania oraz słów, zapomniał o bolącej stopie, kiedy więc grał dzielnego, przeniósł ciężar na tę, na którą upadł garnek i syknął z silnego bólu, który ją ogarnął. — Jasna avada! Niech będzie. Przeklęte leprokonusy, uważaj lepiej na spadające garnki bo najwyraźniej są dzisiaj w nastroju do niewybrednych żartów. Skrzywił się i nie wiadomo czy był to grymas bólu, czy może próba uśmiechnięcia się do dziewczyny. Tak czy inaczej, pokuśtykał ku sporemu głazowi, który wyrastał obok niego i opadł na niego z cichym jękiem. — Czemu mnie nie zaatakowałaś? — popatrzył na nieznajomą pytająco, wyciągając swoją różdżkę. — ja bym siebie zaatakował. — dodał z towarzyszącym temu, cichym śmiechem. Powoli rozwiązał buta i poluzował sznurówki najmocniej jak się dało, następnie ostrożnie wyciągnął z niego stopę i zdjął skarpetkę. — Jasna dupa, chyba złamany. — mruknął, może i bardziej do siebie niż do samej Elaine. Wycelował różdżką w obolały palec i wymruczał ciche „episkey”, zagryzając wargi, gdyż wiedział, że czeka go chwila porządnego cierpienia. Magia lecznicza nie była przyjemna... był tego aż za dobrze świadom.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Niespodziewane spotkanie nie pozwalało przygotować się odpowiednio do wywarcia dobrego wrażenia. Miała mieszane uczucia wobec tego chłopaka. Empatia jaką się cechowała nie pozwalała odejść obojętnie, zaś przebyte doświadczenia zabraniały pokładania zaufania w przypadkowo spotkanych osobach. Mimo wszystko miała świadomość, że to on jest tutaj w bardziej opłakanym stanie. Nie nazywałaby się Swansea, gdyby to zlekceważyła. Nie była też pierwszą lepszą dziewczyną, która zacznie lamentować albo wzruszać się wobec męskiej słabości. Kobieca intuicja podpowiadała jej, że złym krokiem byłoby okazanie teraz współczucia. Ten mężczyzna miał w spojrzeniu jakąś zadziorność, błysk, który dał jej jasno do zrozumienia, że ma do czynienia z kimś, kto potrafi sprowadzić do parteru. Po chwilowym zastanowieniu stwierdziła, że przedwcześnie schowała różdżkę. Nie było już jednak odwrotu… Zgrywał twardego, a mimo wszystko Elaine uwierzyła w ten obraz. Dumnie wyprostowany, a i jakże dotkliwie poharatany. To cud, że on jeszcze stoi. Musi być zahartowany… . - Harpie? Tutaj? - uniosła ciemne brwi i szczerze mówiąc zaczęła rozważać jak wiele poczytalności musi być w jego osobie mającej jednocześnie upierdliwy uszczerbek na zdrowiu. Nie uwierzyła mu, a jednak miała na tyle taktu, by tego nie powiedzieć na głos. Musiał naprawdę w to wierzyć skoro rozglądał się po okolicy. Nie było tu żywej duszy, sprawdzała osobiście a przynajmniej nic nie wkroczyło w zasięgu jej oczu. Powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem lecz jak podejrzewała, nie spotkała żadnego niebezpieczeństwa rodzaju zwierzęcego. Harpii tym bardziej. Czy ma do czynienia z zszokowanym poranionym mężczyzną czy jednak z szaleńcem? - W porządku. - nie zamierzała narzucać swojej pomocy mimo, że chciała jej udzielić. Poza tym nie oszukujmy się - potrzebował jej, a przemawiało przez niego męskie ego i duma. Potrafiła je wyczuć, wszak wychowała się przy Cassiusie… Odwróciła się do chłopaka profilem, ot niby zainteresowana wieżą, a tak naprawdę musiała ukryć cisnący się na usta uśmiech. Soczyste przekleństwo zadecydowało, że jednak przyda się mu jakieś wsparcie, a szczerze mówiąc, nie miał zbyt wielkiego wyboru i skazany został na jej osobę. . - To jednak tu są? Dziwne. Przeszukałam ich wieżyczkę wzdłuż i wszerz. Nie było tam żadnego. - oho, a jednak może ma do czynienia z szaleńcem. Czy majaczy? Na własne oczy przekonała się, że nie ma w okolicy żadnego leprokonusa. Odpowiedź była jasna : albo ten chłopak ma nierówno pod czupryną i uderzył się w głowę albo magia dała Elaine taryfę ulgową i oszczędziła jej spotkań z kapryśnymi stworzeniami. Skłaniała się póki co ku pierwszej części. Powiodła wzrokiem do jego stopy i wykrzywiła się od dźwięku nastawionego paliczka. Gdy ten ruszył w kierunkuł głazu, ona szła równolegle, a po chwili zmniejszyła między nimi dystans do tego półtora metra. Z bliska wyglądał na jeszcze bardziej poranionego. Nie potrafiła doliczyć się na nim ran. Kto go tak urządził? Czy aby były to harpie? Po jej karku przebiegł dreszcz strachu. Powinni opuścić to miejsce kimkolwiek bądź czymkolwiek był oprawca. Nie była aż tak biegła w pojedynkach by w razie czego zdołać ich jakoś osłonić przed atakiem. Z pewnością by podjęła się próby, a jednak wolałaby uniknąć krwawych starć. Miała ich po dziurki w nosie. Zawsze pozostaje teleportacja łączna, a ten pomysł nie jawił się jej jako szczególnie atrakcyjny. Nie znała tego człowieka, nawet się sobie nie przedstawili. - Z całym szacunkiem, ale pokrawawiony i poraniony nie wyglądasz na takiego, co rzuca się przypadkowym osobom do gardła. - na jej ustach zamajaczył ostrożny uśmiech. Dobrze szło. Nie zapomniała jednak jak to jest unosić kąciki ust do góry. - Poza tym jest takie powiedzenie by człowiek był człowiekowi człowiekiem. Nieźle oberwałeś… - musiała przykucnąć na jedno kolano, aby mieć większą możliwość obserwacji. - Powiedz mi gdzie masz największe obrażenia, wypada je zabezpieczyć zanim pójdziesz do uzdrowicieli. - zdjęła z ramienia torebkę i wyciągnęła stamtąd zwiniętą w kłębek materiałową cienką bielutką apaszkę. - Daj mi chwilę. - poprosiła uprzejmie. Nie przeszkadzała jej świadomość, że jest obserwowana. Wsunęła kosmyk włosów za ucho i bez mrugnięcia okiem szeptanymi cicho zaklęciami zwiększyła rozmiar swojej apaszki. Następnie pocięła ją na trzy części i bezproblemowo, błyskawicznie transmutowała je w bandaże. Torebka miała w sobie jeszcze kilka skarbów. Wyjęta ze środka zalotka do rzęs została również potraktowana zaklęciem Engorgio, a po chwili Alevo. Transmutowała ją w większy pucharek, w którym zastosowała standardowe Aquamenti. Jeden bandaż wylądował w środku. Podsunęła pucharek i materiał do bezimiennego chłopaka na znak, że sam będzie obmywać sobie krew z ciała. Dopiero na wyraźną prośbę zgodzi się naruszyć jego cielesność. Podwinęła rękawy bluzki do łokci i nawiązała z chłopakiem kontakt wzrokowy. Z jej oczu bił spokój. Wykonując serię tych zaklęć poczuła jak stres z niej ucieka a umysł się rozjaśnia. Po chwili na jej ustach pojawił się lekki uśmiech. - Zabrzmi to dwuznacznie ale aby ułatwić nam doprowadzanie tych ubrań do porządku powinieneś je mi udostępnić. Przez ten czas będziesz mógł zająć się swoimi okaleczeniami. Nie będę cię traktować zaklęciami czyszczącymi, to byłoby niekulturalne. A tak to szybciej się z tym uporamy. - rzeczowy ton okraszony coraz to odważniejszym uśmiechem.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Nie dość, że stał tutaj poharatany, to jeszcze przypadkowo spotkana dziewczyna podawała w wątpliwość prawdziwość jego słów. Widział to, miała to wymalowane na twarzy, nawet jeśli miała na tyle taktu (a może rozsądku?) aby nie mówić mu tego wprost. Przewrócił wymownie oczyma, po czym wzruszył pociętymi szponami harpii ramionami. Pożałował tego – bolało. Mógłby ją zignorować, ale w zasadzie cieszył się z jej niespodziewanego towarzystwa... być może mogła zapewnić mu bezpieczny powrót do Hogsmeade, jeśli będzie im się wystarczająco dobrze rozmawiać. Dostrzegł w tym swój interes, postanowił więc być dla niej miły. — Jasne, że nie tutaj. Na polanie will. Przyszedłem dość... okrężną drogą. — odparł, patrząc jej prosto w oczy. Próżno było doszukiwać się w nim wstydu, a wręcz przeciwnie – być może miał w sobie nutkę zadziorności? Może w zielonych oczach czaiło się coś na kształt zaczepki? „Tak, chciałem przelecieć wilę i nie, nie udało mi się. Ale i tak jestem z siebie zadowolony” – zdawało się mówić jego spojrzenie. Kącik ust powędrował nieco ku górze, układając się w charakterystycznym dlań półuśmiechu. A więc miał być dla niej miły, tak? Wielu mogłoby powiedzieć, że w ten sposób prędzej ją wystraszy, ale, cóż, on nie postrzegał tego w taki sposób. Może ją testował? Chciał sprawdzić jak zareaguje na tę wiadomość, chciał dowiedzieć się czy należy do świętoszkowatych dziewcząt, która uważa wile za splugawioną rasę będącą zgubą mężczyzn, czy może nie wywrze to na niej żadnego znaczenia. Sytuacja była błaha, a jednak jedna reakcja mogła powiedzieć wiele o cechach je charakteru. — Powiedz, że sobie ze mnie żartujesz... — odparł jękliwie, z krzywą miną zerkając jeszcze raz ku oknu. W istocie nie było tam żadnych leprokonusów, ale garnek – niezbity dowód skrzacich żartów – leżał wciąż na trawie. Wskazał na niego palcem. — Widocznie wszystkie skumulowały się w jednym miejscu żeby obserwować jak cierpię. Chyba nie brzmię najwiarygodniej, co? Zaśmiał się gorzko; nawet w obliczu iście magicznego otoczenia musiał brzmieć jak prawdziwy szaleniec. Opadł na głaz i poczuł wyraźną ulgę, że odciążył tamtą stopę. Merlinie, co za dzień... miał go już serdecznie dość. — Nie? A może wręcz przeciwnie? Może to nie tylko moja krew? — podniósł na nią spojrzenie, wpierw zupełnie poważny. Właściwie nawet ton jego głosu wskazywał, że wcale nie musi żartować. Dopiero po upływie chwili zmiarkował się, że być może warto dodać do tego uśmiech, aby nie wzięła tego zupełnie na poważnie. Zmarszczył brwi... a więc była jedną z tych osób? Tych, które potrafiły bezinteresownie nieść pomoc? Zawsze zastanawiał się jak to jest... on niestety (a może stety?) nie potrafił postępować w taki sposób, jego pierwszym odruchem w każdej sytuacji było rozważenie możliwych korzyści jakie popłyną z danego uczynku. Taki miał charakter i tak przede wszystkim został wychowany. — Na przedramionach i klatce piersiowej, dość głęboka szrama na policzku, z tego co wyczułem pod palcami. Próbowałem zaleczyć ją na ślepo... – przyznał się jak wzorowy pacjent, zwracając nawet ku niej odpowiedni profil, aby mogła obejrzeć zadrapanie. Twarz była ostatnim miejscem, na którym życzyłby sobie brzydkiej blizny, przecież jego praca polegała na kontaktach z ludźmi, a paskudne szramy nie wzbudzały szczególnej sympatii. Zawahał się nagle, marszcząc brwi jeszcze silniej. — Czekaj, czekaj, jakich uzdrowicieli? Żadnych uzdrowicieli. Nigdzie się nie wybieram. — powiedział może zbyt ostro i stanowczo. Zabrzmiał zimno, bardziej niż by sobie tego życzył. Odchrząknął, nagle zdając sobie z tego sprawę i popatrzył w bok, niby na wieżę. Dziewczyna w tym czasie zaczęła wyciągać ze swojej torebki pół wszechświata, na co zerkał kątem oka, nie do końca dowierzając. Kobiety... skoro nosiła tam narzędzia tortur jak to metalowe coś, może to on powinien się bać jej, nie odwrotnie? Nie komentował, choć był pod niejakim wrażeniem, widać było, że zna się dobrze na sztuce transmutacji, która jemu, poza oczywistymi podstawami, była zupełnie obca. Wziął od niej pucharek i obejrzał go, doceniając kunszt. Czyżby miała artystyczne zapędy? Spojrzał na nią w tej samej chwili, gdy i ona zwróciła na niego swoje oczy – ładne, krystalicznie niebieskie. Wyglądały niewinnie i spokojnie, chociaż potrafił dostrzec w nich coś na kształt melancholii. Na jej uśmiech odpowiedział podobnym grymasem, a nawet zaśmiał się gardłowo. — Zabrzmi to jednoznacznie, ale zazwyczaj kobiety chętniej mi w tym pomagają. — jego spojrzenie przybrało na intensywności, a potem zniknęło za kurtyną szarego materiału, gdyż podniósł ku górze bluzę, by zupełnie się z niej wyswobodzić. Mruknął z niezadowoleniem gdy materiał potarł wrażliwe, nie do końca zaleczone miejsca. Oczom dziewczyny ukazał się nie tylko całkiem ładnie wyrzeźbiony tors, ale i krzywo zawiązane bandaże. Opatrzył się, a i owszem, ale niestety presja czasu, stres i wątpliwe umiejętności medyczne odcisnęły swoje piętno na jakości jego działań. Zanurzył szmatkę w zimnej wodzie, wycisnął ją, a potem przyłożył do jednej z zakrwawionych ran. Westchnął, ni to z bólu, ni z ulgi i oblizał wargi. — Wspominałaś, że byłaś wewnątrz? — rzucił niby od niechcenia, spoglądając na nią przelotnie. Brzmiało jak zwykła pogawędka, ale nie byłby sobą, gdyby nie miał w tym swojego celu. — Jest tam coś ciekawego?
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Zauważyła, że jej dzisiejszy rozmówca nie miał najmniejszego problemu z patrzeniem prosto w oczy. To wiele mówiło o człowieku. Mimo, że co chwila coś go bolało - widziała to w drobnych skurczach mimicznych - mówił tonem pewnym siebie. Niełatwo było uwierzyć w historię o polanie will. Owszem, słyszała legendy mówiącej o niebiańskim miejscu, w którym można stracić i nawet rozum, jednak pokładała szczerą wątpliwość w możliwość dostania się tam w sposób celowy. Odwzajemniła uśmiech, choć ten nie należał do łagodnych i potulnych. Wyglądała na zaintrygowaną. - Wile mówisz? - oczywiście, że nie była w stanie uwierzyć w tę historyjkę. Bez przesady, są jakieś granice rozsądku i logiki. Kto wie, może ubarwiał opowieść, by umniejszyć ranom, z którymi się teraz borykał? - Cóż, są gusta i guściki. Jeśli interesują cię krwiożercze potwory ze szponiastymi kończynami, bogatym uzębieniem, pragnące zgwałcić wszystkich mężczyzn świata to... cóż, podziwiam. - zaśmiała się pod nosem. Uniosła zaskoczona brwi słysząc własny głos, który był autentycznie rozbawiony. Po takim długim czasie głębokiej depresji, zniechęcenia i awersji do jakichkolwiek rozmów w końcu się roześmiała. To brzmiało naprawdę obiecująco. A to Elaine myślała, że miała czasami zbyt wysokie wymagania odnośnie mężczyzn. Okazuje się, że to on przebija wszystkich na głowę, choć domyślała się, że gdzieś w tej jego zadziorności kryje się dowcip, którego nie potrafiła jeszcze dostrzec. Jakakolwiek była prawda, nie będzie mu wytykać szaleństwa. Im dłużej obok niego przebywała, tym więcej potrafiła w nim zobaczyć. Przyglądała się nie tylko wyrazowi jego oczu, ale i całej mimice twarzy. Portrecistki potrafią wyłapać niektóre detale umykające podczas zwyczajnej rozmowy. Często marszczył brwi, a jeśli dobrze dedukowała, za jakieś dziesięć lat będzie posiadaczem imponującej fałdkowanej zmarszczki na czole, na którą będzie się wściekać, jeśli rzecz jasna zwraca uwagę na swoją prezencję. Powiodła wzrokiem za jego palcem i zobaczyła w trawie garnek. Tego się nie spodziewała. - Może wpadłeś im w oko? Niecodziennie widzi się przed domem mężczyznę pokrytego krwią, ranami i do tego przeklinającego, aż niesie się to echem. Albo to ja się im spodobałam i dlatego zostawiły mnie w spokoju? Cóż, tego się już nie dowiemy. Słodka irytująca niewiedza. - nie była pewna czy ma mu wierzyć. Nie brzmiał wiarygodnie i poczytalnie, a jednak rany mówiły jasno, że jednak coś go zaatakowało i dotkliwie poturbowało. Po spotkaniu z jormungandem powinna wierzyć w naprawdę wszystko. Sęk w tym, że trochę się tego obawiała. Do końca życia będzie nosić blizny po spotkaniu z tym potworem. Cokolwiek właśnie robiła, przerwała słysząc dopowiedzenie, które wymagało zastanowienia. Przyjrzała się mu uważniej. Czy faktycznie to była jego krew? Jak to rozróżnić? Po chwili zorientowała się, że Nathaniel ją z jakiejś przyczyny sprawdzał. Nie bez powodu tak sformował pytanie. - Nawet jeśli to nie tylko twoja krew to cóż, wychodzi na to, że przegrałeś starcie, mam rację? - popatrzyła na niego prowokująco i uniosła dumnie podbródek. Skoro postanowił ją sprawdzić, odpowiedziała odważnie dając mu do zrozumienia, że ma w sobie jakąś waleczność - obecnie ukrytą, ale jednak gdzieś tam pod warstwą wewnętrznego smutku tkwi pazur Elaine Julie Swansea. Wycelowała w jego ego, ale sam się o to prosił. - Na kości skrzatów, naprawdę próbowałeś leczyć się na oślep? - niestety brzmiał już jak szaleniec, a więc musiała zwiększyć czujność. Co jeśli mu nagle coś odbije? Nikt nie wie, że Elaine tutaj jest. Strach chciał chwycić ją za gardło lecz uparła się, by nie dać się emocji. To już przewrażliwienie i panika, a uważała się za rozsądną dziewczynę. Popatrzyła na ranę na policzku. Aż prosiła się o natychmiastowe oczyszczenie. Palce świerzbiły, a jednak powstrzymała je. - Dobrze, że naprawiono anomalie magiczne, bo wątpię, byś wtedy był taki zadziorny. - mimowolnie się uśmiechnęła, choć nie była pewna dlaczego. Ta wyraźna cecha jego charakteru przypadła jej do gustu mimo okoliczności w jakich się spotkali. Naczytała się wiele na temat powikłań źle rzuconych czarów uzdrawiania. Między innymi z tego powodu miała pewne opory, by się zagłębić w tę dziedzinę magii. Istniało bardzo wysokie ryzyko niedopowiedzeń. Uniosła rękę w ramach werbalnego zapewnienia, że na siłę nie będzie go pchać do szpitala. Skoro chciał cierpieć katusze we własnym łóżku, to jego sprawa. Elaine nie lubiła nikogo do niczego zmuszać. Chyba, że chodzi o brata bliźniaka to wówczas wywierała na nim stosowną presję i powoływała się na miłość, a doprowadzała do tego, czego chciała. Ton jakim zaprotestował nie zachęcał do jakichkolwiek negocjacji. Kolejny raz podczas dialogu wyłapała niepokojącą nutę - agresywną, lodowatą, nieustępliwą. Teraz to ona zmarszczyła brwi i przyjrzała się mu nieco podejrzliwie. Miała nadzieję, że ta bezinteresowność jej nie zabije i nie sprowadzi na manowce. Chwila... a kto chciał pomóc rannemu liskowi, który okazał się jormungandem? Zadrżała, wzdrygnęła się. Elijah, powinieneś tu być... - Wedle uznania. Możesz wykrwawiać się i tutaj. - odparła, choć w jej postawie dało się zauważyć zwiększenie ostrożności. Jednocześnie podświadomie próbowała przemówić mu do rozsądku kreując swoją wypowiedź w taki, a nie inny sposób. Absolutny brak przymusu, a jednak przytyk do wątpliwego stanu zdrowia. Musiał wybrać co dla siebie najlepsze. Na chwilę wstrzymała oddech i zacisnęła usta w prostą linię, kiedy dotarło do niej intensywne, krótkie spojrzenie. Ponownie zaśmiała się i ponownie była zaskoczona tym dźwiękiem. - To nie ten etap znajomości, by cię od razu rozbierać. Zazwyczaj zaczynam od paru randek. - sprostowała i mimo treści, ton głosu nie wskazywał, by to była jakakolwiek propozycja. Otworzyła usta, by coś jeszcze dopowiedzieć, jednak nie udało się wydostać z siebie głosu. Niech ją klątwa trzaśnie, niecodziennie widzi się tak wyrzeźbiony tułów. Z wrażenia usiadła na trawie i musiała kilkakrotnie zamrugać, by się ocknąć. Musiała przypomnieć sobie czemu poniekąd kazała mu się rozebrać. - Sugeruję zdjąć bandaż i dopiero obmywać. - wzięła od niego koszulę, ciepłą od krwi i jego ciała. - Nie jestem pewna czy da się to jakkolwiek uratować. Wypróbuję kilka sztuczek. - może i była dobra z transmutacji i często zajmowała się modyfikowaniem ubioru, jednak stan koszuli pozostawiał wiele do życzenia. Dziury przywodziły na myśl ślady po pazurach. Czyżby jednak mówił prawdę? Popatrzyła na niego kątem oka. Będzie potrzeba bardzo dużo wody i zaklęć. - Może tak, może nie. Zajrzyj do środka, jeśli ciekawi cię wystrój ruin. - odpowiedziała niemalże automatycznie. Dotknęła krańcem różdżki koszuli i uniosła ją w powietrzu. Obróciła ją wokół osi i zacmokała sceptycznie. - Nadaje się do wyrzucenia. Za dużo zachodu. - westchnęła i odłożyła poszarpaną koszulę na trawę. Postukała palcami w brodę, rozejrzała się jakby czegoś szukała. Po chwili jej wzrok padł na cienki sweter, który miała przewiązany w pasie. Rozwiązała go i położyła przed sobą. Przeniosła wzrok na Nathaniela, coś niezrozumiale szeptała pod nosem, jakby... obliczała? Powiodła spojrzeniem po jego odsłoniętych ramionach, po ich szerokości, potem narysowała palcem coś na swetrze. Po kilku chwilach przysunęła kraniec różdżki do kołnierzyka. - Sumptuariae leges - wyraźnie wypowiedziane zaklęcie opuściło jej usta, a źrenice rozszerzyły się, gdy zadziałała łagodna magia. Niczym zahipnotyzowana wpatrywała się w sweter, który na ich oczach zaczął zmieniać swój kształt, długość, kolor, fakturę. Z kobiecego swetra wytworzyła czarną koszulkę o krótkim rękawie. Bez zdobień, ale o prawdopodobnie dobrym rozmiarze. Zero plam, dziur i trzeba przyznać, że wyszło to całkiem w porządku. - Powinno być na ciebie dobre. - miała nadzieję! Wzorowała się nieco na figurze Elijaha, bo przynajmniej znała jego dokładne rozmiary. Tutaj musiała zdać się trochę na intuicję. - Wisisz mi sweter. - dla odmiany to teraz ona była zadziorna, choć nie w taki agresywny sposób jak to on. - Tylko sęk w tym, że nie wiem komu go daję. - po takim czasie wypadałoby poznać chociażby jego imię. Postukała palcem w różdżkę. Miło było ją trzymać, ot na wszelki wypadek. - I na Merlina, zdejmij te bandaże bo ich brud mnie drażni. Daj mi je. - poprosiła nieco zniecierpliwiona. Zakrwawione bandaże źle się jej kojarzyły. Bardzo źle.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Nie był pierwszy i z całą pewnością również nie ostatnim mężczyzną, który dobrowolnie udał się na poszukiwania legendarnych stworzeń o niezwykłych... umiejętnościach. Właściwie była to praktyka częstsza niż można by się spodziewać, ale mało kto chwalił się swoimi wycieczkami – po pierwsze wile niejednokrotnie okradały upojonych fizycznością mężczyzn, upokarzając ich tym samym, a po drugie kwestia zaspakajania swoich potrzeb była wciąż dla wielu tematem tabu (dla Nate'a, jak widać i słychać, niekoniecznie). No i wielu ze stałych bywalców polany pozostawało w stałych związkach, i odwiedzało to miejsce bez wiedzy, a już na pewno zgody swoich żon i partnerek. Świat był okrutny i raczej nie zapowiadało się na zmianę. Nathaniel poza ciekawością miał jeszcze inne powody aby udać się w tamto miejsce, ale z całą pewnością nie zamierzał opowiadać o nich przypadkowo spotkanej dziewczynie. Wolał już by uważała go za zboczeńca, zamiast poznała w jakimkolwiek stopniu. — Widziałaś kiedyś wilę? Są piękne, wyjątkowe, ich uroda odbiera dech w piersiach. Te po prostu były nie w humorze. Chyba nie lubią francuskiego... — przewrócił oczyma, z perspektywy czasu coraz bardziej rozbawiony tym jak potoczyła się sytuacja na polanie. Myślał, że jest bardzo sprytny kiedy odzywał się do nich w ojczystym języku swojej matki, ale najprawdopodobniej uznały, że próbuje je obrazić. I tak oto zwykła niewiedza, by nie powiedzieć – głupota, prowadzi do niepotrzebnej agresji. A mogli przecież miło spędzić czas, on nie musiałby teraz lizać ran, a one nie zniszczyłyby swojego manicure. — Przekląłem już PO tym jak mnie zaatakowały. — sprostował naprędce. W myślach przyznał, że jeśli spodobała się leprokonusom to wcale im się nie dziwi, bo w istocie była bardzo ładna. Może trochę zmęczona i przygaszona, ale widać było po niej, że zwykła więcej się uśmiechać. Nie przypuszczał aby była zepsuta w podobny co on sposób – a jeśli tak to naprawdę dobrze się maskowała. Powoli układał sobie w głowie jej prymitywny obraz, choć wciąż brakowało mu kilku elementów. Niemniej, można uznać, że poniekąd zdała jego test, przypadkiem lub zupełnie świadomie udowodniła, że przynajmniej da się z nią porozmawiać i że pod wieloma względami nie brak jej rozsądku. Śmiał się, że go nie atakowała, ale przecież nieprzerwanie zachowywała dystans, który pozwalał jej zachować względne bezpieczeństwo. Nie uszło to jego uwadze i wzbudzało w nim coś na kształt uznania – sam również lubił być ostrożny, choć ostatnimi czasy, o ironio, nie wychodziło mu to najlepiej. Przekrzywił głowę, wpatrując się w nią gdy zarzuciła mu przegraną. Trafnie. Bezpośrednio. Nie dał zbić się z pantałyku, choć poczuł, że jest o krok od skrzywienia się w geście poddania. — Nie myli się ten co nic nie robi. Miały przewagę liczebną. — o tak, wil było więcej... a co z Emily? Siedemnastolatką, która wygrała z nim pojedynek? Porażka była ostatnio wpisana w jego codzienność i zaczynało go to drażnić. Jego życie już od dawna nie było usłane różami, ale do tej pory dało się jakoś funkcjonować. Przydałyby mu się jakieś wakacje, coś porządniejszego niż wypad do Doliny, w dodatku zakończony w taki sposób. Umarłby ze śmiechu gdyby wiedział za jakiego świra go uważa. Może i nie zachowywał się... przeciętnie, ale, hej, do szaleńca było mu jeszcze daleko. Nie był porywczy, a jedynie delikatnie zgryźliwy i momentami nazbyt stanowczy. Skinął głową, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, że było to cokolwiek lekkomyślne. — Jak to wygląda? — zapytał, wskazując na swój policzek; w głosie miał nie strach, lecz powagę. Chciał powiedzieć, że gdyby anomalie magiczne wciąż występowały, nie podjąłby się leczenia, ale uznał, że byłoby to kłamstwo. Działał pod wpływem adrenaliny, nie zastanawiał się nad tym, że coś mogłoby mu nie wyjść. Nie potrzebował zresztą anomalii żeby coś sknocić, z trudem przypomniał sobie formułki co prostszych zaklęć leczniczych. W gruncie rzeczy wykazał się większą ilością szczęścia, aniżeli rozumu. — Każdy etap znajomości jest na to dobry. — miała przyjemny dla ucha śmiech i nieco zaraziła go dobrym humorem. Chyba tego potrzebował – rozmowy z kimś względnie normalnym i chwili odpoczynku od codziennych problemów. Co prawda wolałby żeby okoliczności były inne, ale z drugiej strony... może mógł się rozluźnić właśnie dlatego, że znalazł się w nowej dla siebie sytuacji? Czy gdyby poznali się w barze albo kawiarni, rozmawialiby w taki sam sposób? Pewnie miałby na sobie idealnie dopasowaną, starannie wyprasowaną koszulę i marynarkę, nie poszarpaną bluzę, a wokół od niego miast krwi i potu, unosiłby się silny zapach perfum, mięty i alkoholowo-tytoniowej mieszanki, którą z dużą częstotliwością karmiłby swoje zmysły. Pewnie próbowałby ją wówczas poderwać, dlaczego miałby tego nie zrobić? Może nawet by mu uległa... a w każdym razie nie patrzyłaby na niego w taki sposób jak w tym momencie. W zwyczajnej sytuacji jego wygląd i postawa uniemożliwiały patrzenie na niego z góry, teraz zaś niespodziewanie znalazł się na tej słabszej pozycji, na miejscu przeznaczonym dla ofiary. To ona robiła mu łaskę, nie odwrotnie – to zaś było dla niego nowością. Patrząc na to z tej perspektywy, może powinien się cieszyć, że do spotkania doszło właśnie w tym miejscu, czasie i nie innych okolicznościach. — Ty zaczynasz po kilku randkach, a ja zazwyczaj kończę na jednej. Chyba byśmy się nie dogadali. — stwierdził z rozbawieniem, posłusznie odwiązując zabrudzony bandaż. Rzucił je na trawę i nieco energiczniej obmył swoje rany. Im szybciej to zrobi, tym prędzej będzie miał to już za sobą. Po chwili wylał z pucharku brudną wodę i zaklęciem napełnił go ponownie. — Życie jest mi jeszcze miłe, wbrew wszelkim pozorom. Ale wnioskuję, że jednak coś znalazłaś, w innym wypadku powiedziałabyś po prostu, że nie. — czyli legendy nie kłamały? Żałował, że wdał się w jakiekolwiek interakcje z wilami, gdyby nie udał się na polanę, mógłby zwiedzić o wiele więcej owianych tajemnicą miejsc w okolicy Doliny. Poza kugucharem nie znalazł co prawda nic interesującego, ale widział ewidentnie, że należał pod tym względem do mniejszości. Obiecał sobie, że kiedy znajdzie chwilę aby tutaj wrócić, starannie wyznaczy sobie szlak wycieczki i na własne oczy przekona się o skrywanych przez niektóre miejsca skarbach. — Szkoda, lubiłem ją... w to się nie zmieszczę, nie licz na to — powiedział gdy podążył za jej wzrokiem i dostrzegł przewiązany w pasie damski sweter. Nie chodziło nawet o to, że mu się nie podobał, był w stanie schować dumę do kieszeni – był od niej znacznie wyższy, nie wspominając o szerokości ramion i rozbudowanych (nie kulturystycznie, ale jednak) mięśniach odznaczających się pod skórą. Prychnął cicho, rozbawiony faktem, że w ogóle mogła wziąć to pod uwagę, a potem zamilkł z rozwartymi nieznacznie wargami, gdyż po raz kolejny udowodniła trzeźwość myślenia i przede wszystkim pomysłowość. — Czasem lepiej nie wiedzieć. — oderwał wzrok od wytworzonej przez nią koszulki i przeniósł go z powrotem na dziewczynę. Wyglądała na bardziej ośmieloną, czyżby przestała się go obawiać? — Nathaniel. — dodał nim zdążyła się zniecierpliwić. — Nathaniel Gaspard Bloodworth. Teraz dopadniesz mnie już wszędzie. — przedstawiając się pełnym nazwiskiem (a nawet drugim imieniem!), skłonił się z komicznym ruchem ręki, w której wciąż trzymał mokrą szmatkę. Na jej uwagę zgarnął leżące na trawie bandaże i rzucił je za głaz na którym siedział, poza zasięg jej wzroku. Skoro mu pomagała, a na dodatek trzymała w ręku różdżkę, denerwowanie jej nie leżało w jego interesie. Przetarł szmatką ostatnią z ran na przedramieniu i ponownie napełnił puchar świeżą wodą. — Chyba mam też coś na plecach, byłabyś tak miła...? — spojrzał na nią z zaciekawieniem i uśmiechem czającym się w kącikach ust. Znów ją sprawdzał? Chyba nie... choć niewątpliwie zastanawiał się czy odważy się podejść aż tak blisko niego.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Nie wnikała z jakiego powodu udał się do wil. Nieistotne czy chciał je przelecieć, czy po prostu odkryć, zawrzeć sojusz czy zrobić zdjęcie. Wydawało się, że lepiej nie wiedzieć, choć musiała przyznać, że wile pogardziły naprawdę przystojnym przedstawicielem płci męskiej. Jak je tutaj zadowolić? Sama Elaine nie czuła absolutnie żadnej potrzeby, by się z nimi spotkać. Stanowiły zbyt wielkie niebezpieczeństwo, a wyczerpała limit na jakąkolwiek ochotę na brutalne starcia z potworami. Tak, uważała je za potwory zwłaszcza przez to, że są tak piękne. Mamią, manipulują, mieszają w umyśle, wykorzystują ciało, a ich prawdziwa twarz pozostawia wiele do życzenia. - Nie widziałam i nie spieszy mi się zaspokoić tę ciekawość. Zwłaszcza po tym, co zrobiły tobie. - ilekroć podnosiła na niego wzrok tym dowiadywała się więcej o głębokości ran, które mu te harpie zadały. Zaskakujące, że pomimo przegranej wciąż mówił o nich z fascynacją. Cóż rzec, może był jeszcze pod ich wpływem? To tłumaczyłoby wyczuwalne w jego opowieściach szaleństwo. - Przecież łatwo jest rozpoznać kiedy kobieta jest na ciebie wściekła. Myślę, że z wilami jest podobnie, skoro są istotami płci żeńskiej. Lubisz adrenalinę? - zapytała nieco ostrożnie, bo co, jeśli spotkała właśnie osobę, która szuka na siłę wrażeń? A może to po prostu żądza przygód i chorobliwa ciekawość, zamiłowanie do ryzyka lub brak poszanowania własnego zdrowia. - Co nie zabije to wzmocni. Nie każdy będzie mógł się pochwalić przeżyciem starcia z gromadą wil. Naprawdę miałeś sporo szczęścia. - musiał być w czepku urodzony, bo jeśli to, co mówił było prawdą, to trzeba przyznać, że ktoś musiał nad nim czuwać albo był piekielnie dobrym czarodziejem i w porę się ewakuował. Ciekawe jakby poradził sobie z trollami... Podniosła się z trawy, by móc przyjrzeć się ranie na jego policzku. Popatrzyła na nią z boku, by nie zasłaniać sobą promieni słońca przebijających się przez koronę drzew. Dobrze oświetlały jego twarz. Bardzo dobrze. - Krew na niej zakrzepła. Wydaje mi się, że jest stosunkowo głęboka. Przydałoby ci się ją odkazić, jak już będziesz u siebie. Manicure harpii pozostawia wiele do życzenia. - musnęła spojrzeniem jego profil, gdy nadstawiał policzek do obserwacji. Czy to kolejny test? Czego on od niej chciał? Czemu ma służyć całe to sprawdzanie, które czasami potrafiła wyczuć i wyłapać? Nie potrafiła się nie roześmiać przy tej rażącej różnicy zdań. - Widzisz, nie jesteśmy na randce, a już się przede mną rozebrałeś. Powinniśmy chyba zamienić się podejściem. - nie należała do dziewczyn, które płoną rumieńcem przy tematach związanych z nagością, dlatego też próżno było szukać na jej policzkach jakiekolwiek zawstydzenia. Odczuwała pewnego rodzaju przyjemność grając w tę grę słowną i przekomarzając się z nim. Też badała grunt i budowała fundamenty do zapowiadającej się ciekawie relacji. Musiała przyznać sama przed sobą, że jeszcze nigdy w życiu nie poznała mężczyzny w taki sposób. Wiedziała już, że z pewnością zapamięta tę sytuację jak i samego Nathaniela. Jego dociekliwość budziła podejrzenia. Popatrzyła na niego z lekkim zaskoczeniem, że drążył ten drobny i teoretycznie błahy temat. - Znalazłam ciebie. Tutaj. To dopiero znalezisko stulecia. - zbyła temat, nie da się w ten sposób podejść i nie przyzna się do tajemniczego skarbu, od którego dotyku dostawała zimnych dreszczy. Nie czuła potrzeby pochwalenia się tym, skoro nie miała pojęcia z kim tak właściwie ma do czynienia. - Nie liczę na to. - rozbawił ją tym jak dotąd najbardziej, co też skomentowała szerokim uśmiechem. Nie wpadłaby nawet na proponowanie mu tego, bowiem zdążyła zauważyć, że bywa dumny jak każdy dotąd spotkany mężczyzna. Ubranie go w damską odzież raczej nie wchodziło w grę, wszak to poniekąd poniżające. Dał jej powód do rozważań czemu uważa, że czasem lepiej nie wiedzieć z kim ma się do czynienia. To jawny znak, że coś ukrywał, coś konkretnego, co mogłoby zmienić wzajemne podejście do siebie. Przymrużyła oczy jakby próbowała przeniknąć jego duszę na wskroś. Niełatwo było jednak wyczytać teraz z niego nic więcej. Ten nagi, pokrwawiony i wyraźnie umięśniony tors ją rozpraszał. Musiała się przypilnować, by nie zerkać tam zbyt często. To tylko przystojny, ranny facet. Ogarnij się, Elaine. Zapisała sobie w pamięci całą jego godność. Popatrzyła na niego spod starnnie umalowanych rzęs i uśmiechnęłą się nieco złośliwie. - Znakomicie. Nie pozostanę dłużna. Elaine Julie Swansea. - a dla zabawy delikatnie zasalutowała. - Teraz już wiesz kto będzie cię szukał lub jak wolisz, kto będzie twoim tymczasowym oprawcą. - dodała pogodniejszym tonem świadoma, że absolutnie nie powinna się przy nim rozluźniać. Z drugiej strony skutecznie jej to utrudniał, wszak prośba o zerknięcie na plecy (o Merlinie) doprowadzała ją do dziwnego zmieszania. Mimo wszystko nie mogła pokazać, że tchórzy. Nie ona. - Wydaje mi się, że mam jeszcze trochę uprzejmości w zanadrzu. - wyprostowała się, ale nie schowała różdżki. - Zobaczmy co tam masz. Czyżby zapasowa dociekliwość czy jednak dodatkowa duma? - zapytała czysto retorycznie z majaczącym na ustach uśmiechem. Wyszła z pola jego widzenia. To zastanawiające, że pozwalał obcej dziewczynie zajść się od tyłu zwłaszcza, że ta trzymała między palcami rozgrzaną i gotową do działania różdżkę. Plecy Nathaniela okazały się równie dobrze zbudowane co przód. Pomimo wszędobylskiej krwi widziała rysy mięśni, jak nimi delikatnie porusza kiedy zmienia pozycję. Korzystając z tego, że jej nie widzi, dyskretnie zaczerpnęła tchu. To tylko przystojny, półnagi facet pokryty krwią. Serce powinno się natychmiast uspokoić. Dopiero po opanowaniu oddechu mogła skoncentrować się na ranach, które rzuciły się w oczy tuż po zakończeniu cichej kontemplacji budowy jego ciała. - Oj, nie wygląda to na ślad po czułym kobiecym dotyku, zapierającej dech w piersiach wili. - podeszła nieco bliżej, by dać mu do zrozumienia, że potrafi spełnić prośbę pomimo wszelkich niedogodności. - Jesteś pewien co do zlekceważenia wizyty w Mungu? - miał obok kręgosłupa kilkucentymetrową ranę, z której wciąż sączyła się krew. Zamrugała, by nie dać się porwać złym wspomnieniom. Nie widać kości, to najważniejsze. - Podaj mi proszę nawilżony bandaż. Ta rana krwawi. - i musi ci cholernie dokuczać, ale jakoś nie kwapisz się, by o tym wspomnieć. Mężczyźni.. Jeśli myślisz, że cię dotknę to jesteś w błędzie. - Reszta ujdzie, ale tę wypada osłonić. A wierz mi, jeśli nie jesteś akrobatą, sam tego nie zrobisz. - zagaiła poważnym tonem, ale też nie przymuszała go do niczego. Pozostawiała spore pole do odmowy. Wyciągnęła otwartą dłoń tuż nad jego prawym ramieniem i czekała na decyzję. Nie wiedział, że jednak schowała różdżkę, by mieć wolne ręce. Miło było wprowadzać go w stan niepewności skoro sam też wzbudzał w niej czasami niepokój.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Popatrzył na nią z niedowierzaniem, gdyż to co powiedziała nie było często słyszanymi przez niego słowami. Łatwo rozpoznać kiedy kobieta jest wściekła? Akurat! Uważał siebie za dobrego, wprawnego obserwatora, który potrafił odczytywać emocje innych ludzi z wypowiadanych przez nich słów i czynionych gestów, a jednak nawet mimo tej umiejętności nierzadko padał ofiarą kobiecego gniewu, gdyż nie dostrzegł w porę, że mogło by dojść do jego wybuchu. Znalazł na to jeden niezawodny sposób – przestał wchodzić z nimi w bliskie relacje. Gabrielle i swoją matkę znał na tyle dobrze, by w istocie przewidzieć kiedy mają mu coś za złe, a z całą resztą spotykał się na tyle krótko, by nie zdążyć wejść w fazę kłótni. Spotykanym dziewczynom znajdował zresztą odpowiednie zajęcie i w ten oto sposób nie mieli czasu na to, żeby rzucać w siebie gniewnymi spojrzeniami i słowami lub, co gorsza, zaklęciami. Nie był w związku odkąd skończył Hogwart i z całego serca mógł polecić taki tryb życia, w końcu kto nie chciałby mieć spokojnej głowy... ...nieprawdaż? Lubił wmawiać sobie, że prowadzony przezeń tryb życia to wybór, nie konieczność; kiedy nie myślał o tym za dużo, zaczynał nawet w to wierzyć. — W rozsądnych dawkach, jasne. — odparł na pytanie o adrenalinę, poświęcając temu kilka sekund zastanowienia. — Na co dzień pracuję za biurkiem, więc sama pewnie przyznasz, że taka ucieczka przed krwiożerczymi harpiami jest wręcz wskazana. — zażartował, choć można było się w tym doszukać ziarna prawdy. Nie szukał na siłę adrenaliny, ale też nie odmawiał kiedy miał możliwość przełamania szarej rutyny. Nielegalne pojedynki? Jak najbardziej! Kilka chwil zapomnienia z wilą (lub wilami w liczbie mnogiej)? Z wielką chęcią! Zaniepokojony jej słowami, przetarł policzek wierzchem dłoni, jakby to miało mu w czymkolwiek pomóc. Przez myśl przemknęło mu, że z zakrwawioną twarzą musi wyglądać iście zniewalająco i powoli przestawał dziwić się, że podchodziła do niego z tak dużą rezerwą. Z drugiej strony – nie uciekała i powoli stawała się coraz śmielsza, chociażby w swoich żartach. — Rzeczywiście, znacznie bardziej odpowiednio byłoby gdybym ja się ubrał, a ty rozebrała. Jeśli o mnie chodzi, możemy wprowadzić ten pomysł w życie, nie mam żadnych zastrzeżeń. — uniósł ręce w geście poddania i uśmiechnął się w sposób tak dla niego rzadki – zrobił to bowiem zupełnie szczerze. Elaine prawdopodobnie nie miała pojęcia, że jest właśnie świadkiem czegoś niezwykłego, bo oto Bloodworth miał na tyle dobry humor, że uśmiechał się w zupełnie niekontrolowany sposób, nawet mimo tego, że bolało go dosłownie wszystko. — To byłoby znalezisko stulecia gdybyś mogła zabrać mnie ze sobą. Pewnie byś nie żałowała, ale, cóż, obawiam się, że nie mogę na to pozwolić. Chociaż nikt nie powiedział, że nie dam się przekonać. — widząc, że nie ugra zbyt wiele, po prostu obrócił to w żart. Skarby skrywane przez wieżę najwyraźniej pozostaną dla niego tajemnicą, nie miał ochoty zadzierać z tymi skrzatami po raz drugi, a już na pewno wracać w to przeklęte miejsce. Gdyby nie miłe towarzystwo i utrudniające życie rany, dawno by go tu nie było. Przekrzywił głowę, przypatrując jej się w zamyśleniu, tak jak patrzy się na osobę, którą skądś się kojarzy, lecz nie do końca wiadomo skąd. Prawdopodobnie była to kwestia jej nazwiska, może próbował dopasować ją do twarzy jednej z artystycznych sław z tego rodu? Może jakaś tancerka, a może aktorka? — Mógłbym zginąć z tych rąk — posłodził jej zamierzenie — czyżby mój oprawca był artystą? A może to co o Was mówią to tylko plotki? Ignorował to, że pozwalał dziewczynie z różdżką w ręku zakraść się do niego od tyłu – w gruncie rzeczy nie miało to przecież żadnego znaczenia, skoro od samego początku był na jej łasce i niełasce. Założył – choć można by się kłócić co do słuszności tej tezy – że gdyby chciała go zaatakować, miała ku temu co najmniej sto różnych okazji. Choć z reguły pozostawał nieufny, ona nie wzbudzała w nim lęku... poza tym miała w twarzy coś dobrotliwego. Znał się nieco na ludziach, a jej twarz nie miała w sobie zła, które widywał u innych – chociażby w oczach własnego ojca, czy też własnym odbiciu w lustrze. — Jasne, że nie wygląda, ostatecznie zmieniły się przecież w harpie. Wiesz, zdaje mi się, że z tego wszystkiego moim plecom brakuje tego „czułego kobiecego dotyku”, więc jeśli tylko masz ochotę to nie musisz się krępować. — odparł na poły żartobliwie, a na poły zgryźliwie. Przeciągnął się, świadomie eksponując mięśnie, choć kosztowało go to tyle bólu, że musiał zacisnąć zęby. Nie byłby sobą, gdyby darował sobie popisy, nawet jeśli było to dla niego fizycznie nieprzyjemne. — Pewien. — uciął stanowczo, wzdychając bezgłośnie. Miał dość szpitala, ze względu na matkę przebywał w nim częściej niż by sobie tego życzył. Nie zamierzał sam stać się jego pacjentem, tym bardziej, że było to dla niego jak okazanie słabości. Posłusznie podał dziewczynie bandaż; był dziś bardzo grzecznym pacjentem... może liczył na nagrodę (na przykład w postaci nie zabicia go kiedy obdarzył ją niejakim zaufaniem)? — Mam liczne talenty, ale akrobatyka niestety do nich nie należy. Zrób z tą raną co uważasz za słuszne, byleby nie bolało bardziej — usadowił się wygodniej (na tyle, na ile było to możliwe na cholernym głazie), czekając aż dziewczyna zajmie się jego plecami. — Pytałaś czy lubię adrenalinę... a tymczasem sama eksplorujesz takie tajemnicze miejsce. Szukasz wrażeń?
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Do listy rzeczy, których się dzisiaj dowiedziała o Nathanielu Gaspardzie Bloodworth dopisała pracę za biurkiem. Nie wyglądał na pracownika Ministerstwa Magii a raczej na poszukiwacza przygód albo badacza... obiektów iście niebezpiecznych, ale najlepiej o bardzo pożądliwej aparycji. Niełatwo było go rozgryźć. Mówił jedno, a sprawiał wrażenie zgoła inne. Miał coś w swojej mimice, co wywołało przeczucie, że potrafiłby być niebezpieczny, a jednak uśmiech, jaki raz na jakiś czas przedstawiał doprowadzał ciało Elaine do lekkiego zagotowania. Nie pamiętała kiedy ostatnio czuła się taka... ożywiona. Jego następujące słowa wywołały jej śmiech, a sposób w jaki wygiął usta doprowadził do lekkiego rumieńca którego nie mogła ukryć przez ten pieprzony bunt metamorfomagiczny!. Powiedział to w taki rozbrajający sposób, że przez parę chwil nie potrafiła odpowiedzieć, bo się... śmiała z jakąś dziwną dozą rozczulenia w głosie. Tylko Nathaniel Bloodworth może mówić o rozbieraniu swojej rozmówczyni i brzmieć przy tym tak absurdalnie naturalnie, jakby mówił o tym codziennie i przy każdej nadarzającej się okazji. Otarła mikroskopijną łezkę z kącika oka. - Domyślam się, ale ja też nie mam nic przeciwko obecnemu stanu. - odparowała pomniejszy, lekko zakamuflowany komplement. Skrzyżowała ramiona pod biustem i popatrzyła na niego z uwagą. Musiała powstrzymywać cisnący się na usta uśmiech. - Skoro nie mogłabym cię zabrać, to musiałabym cię zakopać. Trzeba dbać o skarby, Nathanielu, mam rację? - nawet lekko się nachyliła, aby nadać swojej wypowiedzi odpowiedniego wydźwięku. Popatrzyła mu dłużej w oczy by sprawdzić czy wierzy jej czy może dalej uważa to za zgrywanie się. - Zakopany głęboko, głęboko pod ziemią, schowany przed krwiożerczymi harpiami... i tylko ja wiedziałabym, gdzie jest moje osobiste odkrycie. - mówiła kuszącym tonem godnym diablicy pragnącej w ramach nagrody pożreć czyjąś duszę. Przechyliła głowę i popatrzyła na niego z szeroko otwartymi oczami, z odrobinkę, ale to naprawdę szczyptę złowieszczym uśmiechem czającym się gdzieś między policzkami. Po chwili wyprostowała się i oddała mu nieco przestrzeni do oddychania. Poprawiła blade kosmyki włosów i wsunęła je za ucho. Brakowało tylko obłąkańczego wybuchu śmiechu charakterystycznego dla tyrana i sadysty. - Kusisz, Nathanielu, kusisz. - uśmiechnęła się w najsłodszy, jak na jej obecne możliwości, sposób. Nie zasłaniała się ani nie uciekała wzrokiem gdy tak przeszywał ją na wskroś i próbował znaleźć słowa. Zaimponował jej odkrywając w jakiś dziwny sposób fakt, że rozmawia z artystką. - Oprawca nie może ci wszystkiego zdradzić, ale dobrze ci idzie. Jakie to plotki? Chętnie posłucham. Lubię słuchać i słyszeć. - przyznała szczerze. Nie poda mu wszystkiego na tacy, a zwłaszcza nie kiedy siedzi sobie taki półnagi, co niby było koniecznością, a jednak na swój sposób rozpraszało. Krew powinna ją odrzucić. Czemu się to jeszcze nie stało? Czy powinna poinformować go, że nie potrafi poprawnie przykleić plastra, a właśnie zabiera się za oczyszczanie i bandażowanie jego ran? Chyba jest już za późno... Może się nie zorientuje. - Ależ z przyjemnością zaserwuję ci kobiecy dotyk. - zaśmiała się krótko, kiedy już znalazła się za jego plecami. Uniosła brwi, gdy je wyeksponował. Musiało go boleć. Twarda sztuka, nie jęknął nawet, a przyprawił ją o lekki zawrót głowy. Hm, nie powinna się tak wpatrywać w te umięśnione, seksowne plecy. Lepiej skupić jest wzrok na paskudnych ranach, a te powinny (!) zamazać resztę obrazu. Przyznał się, że odczuwa ból. Doceniła. - Dzięki za zgodę. Zrobię z tą raną co tylko zechcę. - nie mogła się oprzeć. Mimo wszystko schowała różdżkę, nie potrzebowała jej teraz. Odebrała od niego bandaż i przykucnęła tak, by mieć swobodny dostęp do jego pleców. Przyłożyła zimny, wilgotny materiał wprost na jego ranę, zapewne wywołując falę dodatkowego bólu, którego wyraźnie sobie nie życzył. - Och, przepraszam, najpierw miał być czuły dotyk. Zapomniałam, taka ze mnie gapa. - trudno stwierdzić czy powiedziała to aktorsko czy szczerze - była za jego plecami, więc jak to rozgryźć? Tak czy siak położyła ciepłą dłoń tuż obok rany, którą tak przed chwilą urządziła. Przy temperaturze jego ciała Elaine była lodowcem z Antarktydy. On był gorący! Pytanie czy tylko zewnętrznie... Przełknęła ślinę, a następny dotyk bandaża był już dobrze wyczulony. Delikatny, spokojny. Mówił przecież, że nie powinna się krępować, a te liczne zachęty sprawiały, że miała ochotę im ulegnąć. Wbrew pozorom nie była przekorna... - Szukam wiedzy i potwierdzenia. Wyczerpałam w tym roku już limit na śmiertelne niebezpieczeństwo.. . A tutaj... plotki okazały się plotkami. - przypomniała sobie jak Sol wyjaśniała jej sposób wycierania krwi z podrażnionej ranki - tak jakby chciało się zaaplikować w skórę dobry krem. Tak więc nachyliła się - nieświadomie - nad raną - i wytarła krew przy brzegach ranek poprzez takie wklepywanie wilgoci w jego skórę. Po paru chwilach musiała zabrać drugą dłoń z jego pleców. Ot, chyba się poparzyła. - ...choć odkąd cię tutaj znalazłam to opowiadasz takie historie, że sama nie jestem pewna co jest prawdą a co nie. - dokończyła z opóźnieniem kierując słowa do jego pleców. Zajęła się drugą raną, nieopodal, ale blisko kręgosłupa. - Chyba harpie sprawiły ci w gratisie bliznę. - żwawymi acz wyważonymi ruchami uporała się z oczyszczeniem drugiej rany. Wstała, nachyliła się tuż obok jego ramienia i wsunęła bandaż do pucharka. Poprosiła cicho, by potraktował go zaklęciem czyszczącym, biorąc jednocześnie kolejny, by dokończyć czyszczenie jego ciała z krwi. - Możesz powycierać się z przodu, szybciej nam to pójdzie. Tutaj zaraz kończę. Raz, dwa, trzy, cztery... siedem...o, masz siedem śladów, w tym tylko ta jedna wygląda boleśnie. - liczyła sobie jego rany, przesuwając opuszką palca przy nagle znalezionej. Elaine nie bała się dotyku. Poza tym czy było coś, co miałoby skłonić ją przed powstrzymaniem się? Robiła coś miłego dla obcego człowieka, więc musiał wybaczyć jej tą drobną niedogodność.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Dostrzegł skierowany ku jego osobie (a raczej sylwetce, gwoli ścisłości) komplement i potraktował go jako łagodną formę flirtu, co zaś poniekąd mu imponowało – nie każdy odważyłby się na coś takiego w jej sytuacji, wszak jeszcze kilka chwil temu podejrzewała go o złe zamiary i celowała weń różdżką. Z całą pewnością wciąż była ostrożna i dlatego nie nazwałby ją naiwną, a zwyczajnie śmiałą, co zdecydowanie było w cenie; nie przepadał za towarzystwem nieśmiałych dziewczątek, które nie tylko nie potrafiły się odezwać, ale i z trudem go słuchały. Podniósł na nią oczy, z których biło tyleż zaciekawienie, co i rozbawienie. — Czy to groźba? Uważaj, mam znajomości w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów i ojca w Wizengamocie. Mogłabyś się nie wypłacić. — obserwował ją nieprzerwanie; jakkolwiek znaczna jego część brała jej słowa za żarty, tak niewielki ułamek pozostający w stałej gotowości nakazywał mu nie zawierzać jej w stu procentach. Był wyluzowany i bynajmniej nie udawał rozbawionego, ale w razie rzeczywistej potrzeby szybko przywołałby się do porządku. — Miło słyszeć, że jestem dla kogoś tak cenny, byłabyś w stanie poświęcić bardzo dużo energii żeby mnie ochronić. To urocze. — Przy ostatnim słowie uśmiechnął się słodko – za słodko, by mogło to do niego w jakikolwiek sposób pasować. Podobał mu się jej ton, choć nie sądził, by swoim zachowaniem skłonna była cokolwiek mu obiecać... i o dziwo sam również nie odważył się czegokolwiek zaproponować; było w niej coś, co powstrzymywało go przed tanimi zagrywkami, do których czasem się uciekał. Nieznacznie uniósł brodę, śmiało odwzajemniając spojrzenie; kącik ust drżał od powstrzymywanego uśmiechu. Merlinie, szczerzył się dziś jak głupi do sera, a przecież był w stanie, który większość osób potraktowałaby raczej jako powód do płaczu. Musiał wyglądać jak prawdziwy szaleniec, z tą krzywo zagojoną raną na policzku, pod którą non stop wykwitały grymasy rozbawienia. — Podobno rodzinna galeria ostatnimi czasy dobrze prosperuje, no i chodzą słuchy, że Edward Swansea ma wkrótce wydać kolejną książkę, choć przyznam, że nie jestem na bieżąco z kryminałami – moja matka jest jego fanką. Nie słyszałem za to o tym, że w rezydencji skrywają się takie ślicznotki... — o ile zaczął swój wywód nieco znudzonym tonem osoby zorientowanej w biznesach czarodziejskich rodów, tak końcówka rozbrzmiała nutą flirtu, obiecującą coś bardziej wysublimowanego, aniżeli to co właśnie powiedział. Nazwanie jej ślicznotką było płytkie i raczej mało efektowne, ale nie potrafił się powstrzymać, skoro miał ku temu tak perfekcyjną okazję. — Nie przejmuj się, ból w odpowiednim natężeniu może być równie przyjemny — odparł nieco złośliwie; wzdrygnął się kiedy przyłożyła zimny materiał do rozgrzanej, najpewniej rozgorączkowanej skóry, ale zaraz westchnął z nieskrywaną ulgą. Chłód był nieprzyjemny tylko w pierwszym momencie, na dłuższą jednak metę koił ból. Pozwolił sobie na przymknięcie powiek, wyczulając tym samym pozostałe zmysły. — Masz zimne dłonie — zamarudził, nie wiedząc jak daleki jest prawdy. Niezdrowo rozgrzane ciało w istocie mogło parzyć – choć trudno powiedzieć, czy to właśnie temperatura była dla Elaine problemem, prawda? Docenił to, że zachowywała delikatność, czuł, że robi to łagodnie i raczej precyzyjnie, gdyż szmatka dotykała jego skóry miejsce przy miejscu. Zaciągał u niej naprawdę duży dług wdzięczności. — I pewnie nigdy się nie przekonasz. Wygląda na to, że będziesz musiała mi zaufać, jak się z tym czujesz? — sprawnie wyczyścił bandaż zaklęciem, a pucharek napełnił świeżą wodą. Który to już raz? Tracił rachubę. Nie sądził, że jest w aż tak złym stanie i po prawdzie dopiero teraz dostrzegał, że wtedy w lesie znalazł się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Taki stary, a taki głupi. Wycierał się tak, jak mu zaleciła, nie śmiał jej się sprzeciwiać. W pewnym jednak momencie wykręcił głowę i spróbował spojrzeć na nią przez ramię. — Podobno blizny są seksowne, więc chyba nie będę narzekać. — puścił do niej oczko i na tym poprzestał. Nie zaczepiał jej już więcej, zamienił się w prawdziwie grzecznego pacjenta; dopadło go zresztą zmęczenie, które odbierało mu chęci nie tylko do zaczepek, ale i rozmowy w ogóle. Dał się zabandażować, a kiedy w końcu uznała, że skończyła swoją robotę, posłał jej zmęczony, choć pełen wdzięczności uśmiech. Była to jedyna forma podziękowania na jaką było stać jego dumę, choć to i tak więcej, niż okazywał na co dzień. Poprosił ją jeszcze, aby pomogła mu przetransportować się do Hogsmeade, bo wciąż bał się rozszczepienia, a na miejscu po prostu się rozeszli, każde w swoją stronę. Obiecał jej jakoś się odwdzięczyć, choć powątpiewał, że jeszcze kiedyś ją spotka... świat był przecież wielki, a ludzi dużo, skoro nie spotkali się wcześniej, pewnie nie stanie się to również później.
| z/t x2
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Wakacje pozwalały zwiedzić miejsca, gdzie dotychczas nie mógł przyjść z powodu regulaminu szkolnego. Cieszył się, że skończył już edukację podstawową i podejmuje się studiów. W końcu będzie mógł chodzić tam, gdzie mu się żywnie podoba, a o wieży wróżek słyszał już kilka razy. Miał w planach trzymać się zawsze w czyimś towarzystwie, aby nie pokusić się na skrzywdzenie siebie bądź niewinnej osoby, jednak sytuacja nie pozwalała mu zabrać ze sobą nikogo. Gabrielle była zajęta, poza tym wątpił, by jej rodzice zgodzili się puścić ją w nieznane miejsce i to w dodatku owiane negatywnymi opowiadaniami. To tylko ciekawość. Wypełnienie czasu, zajęcie myśli i rąk, by przypadkiem nie zaplanować niczego destrukcyjnego. Leprokonusy - tak wiele osób o nich mówiło, że aż prosiło się o zajrzenie w te okolice. Nie liczył czasu jaki tu spędził. Godzinę, dwie a może pięć? W każdym razie przy wieży znalazł się jeszcze kiedy słońce wisiało wysoko na niebie. Mimika chłopaka pozostawiała wiele do życzenia - powinien cieszyć się z powodu odnalezienia drogi do wieży leprokonusów, a wyglądał na znudzonego. Wszedł do budowli, rozglądał się bez pośpiechu, odrywał pajęczyny i wzburzał tumany kurzu każdym krokiem. Gdzieś w tym brudzie i szarości dostrzegł przykurzony materiał. Po dotknięciu go przeszył go prąd od palców, przez łokieć aż po czubek głowy. Nie bolało, ale też nie było to przyjemne. Przesunął palcami po kapeluszu, bowiem gdy go wyciągnął, rozpoznał kształt. Oglądał przedmiot z uwagą, poddawał się dziwnemu mrowieniu płynącemu z tiary. Zupełnie jakby los chciał, by została przez niego znaleziona - przez syna czarnoksiężnika. Zacisnął mocno powieki, napiął żuchwę i wbił paznokcie w materiał kapelusza. Oczywiście, to przeznaczenie. Dlaczego go to dziwi? Teleportował się z hukiem. Z jakąś tłumioną agresją.
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Wychodząc z pracy, słysząc plotki o tym miejscu, Gunnar postanowił sprawdzić ich źródło. Nie spodziewał się spotkać tu wróżek, ponieważ z opowieści wiedział już, że nie jest to realne, aczkolwiek ponoć grasowały tu niesforne, irlandzkie skrzaty, o jakich ostatnio opowiadał Ceinwedd. Nie zaszkodziło tego sprawdzić. W Islandii nie były powszechnie spotykane. Pokonując drogę do wieży spodziewał się natknąć na jakieś przeszkody, ale ścieżki pokonał zaskakująco bezproblemowo. Nie napotykając na swojej drodze żadnego leprokonusa, zamiast tego kopnął stopą cenną czapkę, a chociaż nie był znawcą artefaktów, potrafił stwierdzić, że wygląda jakby drzemała w niej jakaś magia, dlatego upchnął ją do swojej torby. Stając na środku, rozejrzał się, wzrokiem szukając czegoś niepokojącego. Jakiegokolwiek znaku o zamieszkaniu w tym miejscu istot magicznych. Zamiast tego w oczy rzucił mu się błysk złotych włosów pomiędzy drzewami. Zmarszczył brwi, gwizdając na Ducha, który najeżył się przy jego nodze, prawdopodobnie dostrzegając to samo, co on. Z jakim stworzeniem magicznym przyszło mu się mierzyć? Jeszcze nie wiedział, ale dla bezpieczeństwa wyciągnął różdżkę.
Odetta Lancaster
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : Długie, jasne blond włosy- nigdy nie nosi ich upiętych; przenikliwe spojrzenie; roztaczana aura wili
Od dawna toczyła ze sobą walkę, czy aby na pewno powinna opuścić swój dom, którym była Niebiańska Polana. Spotkanie z Thaddeusem, podobnie jak Celtycka Noc sprawiły, że na samo wspomnienie serce drżało mocniej. Virgil pozostawał senną marą, którą pragnęła spotkać ponownie, lecz czy to nakazywał zdrowy rozsądek? Z rozmyślań wybiło ją nagłe pojawienie się leprokonusa, który jak złośliwy chochlik postanowił pokierować następstwami popołudniowego spaceru. Nie zdążyła zaprotestować, a chwilę później krucha sylwetka opadła bezwiednie na gęstwinę trawy. Sen spowił ciało półwili, która rozkoszowała się nagłym objęciem ramion Morfeusza, by ostatecznie obudzić się po godzinie, zbyt długiej, by nazwać ją rzeczywistą. Uniosła się leniwie na przedramionach, taksując okolicę wzrokiem. Nasłuchiwała kroków, by wiedzieć – czy aby na pewno jest sama. Oddech spłycił się, a błękit tęczówek wreszcie odnalazł przyczynę kłopotów? Brwi powędrowały wymownie ku górze, zaś wargi wygięły się w niewinnym uśmiechu. - Zamiast podnosić mi różdżkę, może warto byłoby mi pomóc? – zapytała, kiedy jej nogi niezdolne były jeszcze do odzyskania pełni sił. Jedyna pewność, jaką obecnie posiadała to ta, że ostatnie dni nie należały z pewnością do niej i z pokracznością losu nie zdoła zawojować jakiegokolwiek świata; magicznego, ani tym bardziej ludzkiego.
Kostki:1, dorzut na 5 Nagroda: 1 pkt z transmutacji
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Gunnar rozlużnił się, kiedy w cieniu błyskającym z drugiego kąta pomieszczenia, rozpoznał Odettę, z którą miał już okazję przypadkiem się spotkać. Opuścił różdżkę, a Duch idąc za jego śladem, odpuścił powarkiwanie, choć dalej patrzył na nią nieufnie, jeżąc sierść. Ragnarsson natomiast podszedł do dziewczyny i kucnął przed nią, chwilowo nie podając jej jeszcze dłoni. — Nie widzę żadnych korzyści, żeby faktycznie było warto, Lancaster. Ale jeśli ładnie poprosisz to przecież nie będę mógł temu odmówić. Wzruszył ramionami, patrząc na nią z góry. Łącząc szybko fakty, domyślił się, że w przeciwieństwie do niego, miała okazję zetknąć się z najprawdziwszym leprokonusem, dlatego uczony doświadczeniem z ostatnio czytanych lektur, zagadnął: — Nie uczyli cię, że podkradanie sie do gniazda leprokonusów nigdy nie kończy się dobrze? Jeśli o tym mowa, rozejrzał się wokół, zdobytą teorię próbując wykorzystać w praktyce. Tak po prawdzie ta wieża w niczym nie przypominała mu o drumlinach i fortyfikacjach, o jakich czytał w książkach, jako ulubione miejsce na spoczynek irlandzkich skrzatów.
Odetta Lancaster
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : Długie, jasne blond włosy- nigdy nie nosi ich upiętych; przenikliwe spojrzenie; roztaczana aura wili
Mogła przed sobą przysięgać, że nigdy więcej tego nie zrobi, jednak po zasłyszanych słowach – instynkty okazały się silniejsze. Uśmiech rozciągał rumiane wargi, a na polikach pojawiły się zaróżowione cienie. Patrzyła na ślizgona, mając nadzieję, że odrobił więcej niż jedną pracę domową, szczególnie w momencie, gdy jej dłoń powoli zbliżyła się do twarzy młodego mężczyzny. Obserwowała go uważnie, roztaczając urok jeszcze silniej niż dotychczas. Robiła to z celowością, wszak proszenie było dla niej zniewagą, której wile, a nawet półwile nie dopuszczały się nigdy. Chciała, by nagiął się do jej woli, dlatego z hedonistyczną manią przesuwała opuszkami palców po linii żuchwy, docierając wreszcie do podbródka. - Wierzę, że nie odmówisz – powiedziała przekornie, czekając. Rzucała mu pozorne wyzwanie, jakoby mogąc się odwdzięczyć, bo czy te tereny nie były dziewczęciu nader dobrze znane? Nie zerwała kontaktu wzrokowego, dlatego być może nie miał szans na reakcję i odmowę, co zakończyć się miało zwycięstwem ich obojga; nie zasmakowałby gniewu kapryśnej krukonki. - Pojawił się nagle, to nie była moja wina – wyjaśniła jeszcze, a ton pozostawał wciąż przyjemny, tak jak wcześniej.
Ostatnio zmieniony przez Odetta Lancaster dnia Pon Maj 11 2020, 23:54, w całości zmieniany 1 raz
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Gunnar pojawiajac się w tym miejscu chciał zdobyć wiedzę praktyczną jedynie o leprokonusach. Nie sądził, że przyjdzie mu też badać urok i siłę tegoż uroku, rozsiewanego przez pół-wilę. Pomimo, że daleko jej było do czystokrwistej rusałki (takie nazewnictwo używane było w rodzimych dla Ragnarssona stronach), dalej, jej hipnoza zdawała się nazbyt wyczuwalna. Tym bardziej, że islandczyk patrzył jej prosto w oczy. Nie sposób było się oprzeć jej sugestii, kiedy emanowała tym naturalnym wdziękiem, który użyła przeciwko niemu. Chociaż w pierwszym momencie zmrużył oczy, przyzwyczajony do obecności Diny, która promieniowała podobną aurę, Harlow, w przeciwieństwie do Lancaster, nigdy nie robiła tego perfidnie, próbując zastosować swoje geny przeciwko niemu. Przekornie odwrócił wzrok, uciekając również twarzą od jej dotyku, ale… było już za późno. Już wstawał, żeby wyciągnąć do niej dłoń i podciągnąć ją a sobą w górę. — Walnął cię ktoś kiedyś zaklęciem za podobne zabawy? — spytał, dość świadomy, żeby wiedzieć, że roztoczyła nad nim swój urok i zrobił to wbrew swojej woli. — Skąd… tak jak praktykowanie na koledze ze szkoły rusałczego wdzięku zapewne też nie jest twoją winą?