Tak mówią na nią turyści, lecz mieszkańcy Doliny Godryka znają ją bardziej pod nazwą „Wieża skrzatów” lub „Wieża karłów”, gdyż pogłoski, jakoby mieszkały w niej wróżki są całkowicie wyssane z palca. Od dziesiątek lat zamieszkują ją okrutnie złośliwe leprokonusy, które nie przepuszczą absolutnie żadnej okazji do psot, jednakże, jeśli komuś uda się je zainteresować to podobno potrafią być niezwykle hojne.
Uwaga! Wchodzisz tu na własną odpowiedzialność! Kostki, które tu wyrzucisz mogą ci dać bardzo duży potencjał magiczny, niesamowite przedmioty itp. Jednak możesz też zachorować na nieznaną chorobę, poważnie się poranić lub stracić dużo pieniędzy. Zanim rzucisz kostką, upewnij się, że znasz zasady wynikające z rzutu.
1 - Bez problemu odnajdujesz wieżę i masz okazję przez dłuższą chwilę ją podziwiać. Kiedy już zupełnie straciłeś nadzieję na dostrzeżenie czegoś nieoczekiwanego, ku Twojemu zdumieniu, w drzwiach pojawił się leprokonus. Zbliżył się do Ciebie, mamrocząc coś pod nosem, a gdy już znalazł się wystarczająco blisko, aby Cię dotknąć, nagle machnął Ci dłonią o krótkich palcach tuż przed oczyma. Momentalnie odpłynąłeś, lądując na twardej ziemi, a obudziłeś się dopiero po upływie godziny. Wydawało Ci się, że coś się zmieniło, ale ciężko było Ci powiedzieć co to takiego. Czyżby chodziło o pozyskanie jakiejś tajemnej wiedzy?
Spoiler:
Dorzuć dodatkową kostkę: 1 i 2 – zyskałeś 1 punkt z opieki nad magicznymi stworzeniami 3 i 4 – zyskałeś 1 punkt z numerologii 5 i 6 – zyskałeś 1 punkt z transmutacji
2 - Udało Ci się! Ciężko w to uwierzyć, ale po kilku próbach udało Ci się dostać do Wieży wróżek. O dziwo, nikogo nie było w środku, a ty po przeszukaniu pomieszczenia odnalazłeś dziwaczny kapelusz, jaki postanowiłeś zwędzić, zapewne doprowadzając tym leprokonusy do prawdziwego szału. Gratulacje, zyskałeś Tiarę Albusa!
3 - Masz wrażenie, że chodzisz po rezerwacie zdecydowanie za długo. Wciąż masz w zasięgu wzroku wieże, ale z jakiegoś dziwnego powodu nie możesz się do niej zbliżyć, uparcie klucząc między drzewami. Nie udaje Ci się odnaleźć lokacji.
4 - Och, zdaje się, że zjawiłeś się nie w porę. Leprokonusy właśnie używały sobie w najlepsze, hałasując i rozrabiając ile wlezie, co można było wywnioskować po ustawicznie roztrzęsionych gałęziach. Nagle coś dużego wypadło przed okno, tłukąc je, a Tobie pozostawiając pole do popisu.
Spoiler:
Dorzuć dodatkową kostkę: Parzysta – niestety, nie udało Ci się uniknąć lecącego szybko kociołka. Zdążyłeś jedynie nieznacznie odskoczyć, co zaowocowało głośnym chrupnięciem i zapewne efektownym wciągnięciem przez Ciebie powietrza, gdy solidny kocioł złamał Ci palce w lewej stopie. Nieparzysta – miałeś prawdziwe szczęście w nieszczęściu, gdyż udało Ci się uniknąć kociołka, ale za to okazało się, że tuż za nim leciało coś jeszcze. Niewielka, zaśniedziała już, srebrna bransoletka, której na początku nie dostrzegłeś. Z impetem wyrżnęła Cię w skroń, niemalże aż odrzucając w tył (zdecyduj sam czy upadłeś na pośladki czy nie). Nic Ci po niej, a w dodatku twarz zaczęła zalewać Ci krew, szybko sącząca się z płytkiej rany.
5 - Leprokonusy bywają bardzo kapryśne, gdy czegoś strzegą, to zapewne wiesz, ale czy zdajesz sobie sprawę również z tego, że czasami zachowują się irracjonalnie? Nie zdążyłeś dobrze przypatrzeć się niskiej postaci, jaka przez chwilę pojawiła się w oknie, a już wyleciało przez nie coś zdecydowanie ciężkiego. Zdążyłeś się uchylić, a kiedy zbadałeś tajemnicze coś, okazało się, że to… sakiewka pełna złota.
Spoiler:
Dorzuć dodatkową kostkę: Parzysta – zdaje się, że to złoto jest prawdziwe. Udało Ci się zyskać 45 galeonów. Nieparzysta – naprawdę się nabrałeś? Dopiero kiedy wróciłeś do domu, okazało się, że to było złoto leprokonusów i zwyczajnie rozpłynęło się w powietrzu.
6 - Chyba zapomniałeś, że w tym miejscu trzeba spodziewać się niespodziewanego. Nim się obejrzałeś, coś dosłownie rozbiło się na Twojej głowie. Okazało się, że to przypadkowy eliksir, którym musiał w ciebie rzucić chcący Cię odstraszyć leprokonus.
Spoiler:
Rzuć kostką na eliksir w odpowiednim temacie i zastosuj się do efektów wywoływanych przez wylosowany wywar.
Autor
Wiadomość
Murphy M. Murray
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173
C. szczególne : często chodzi po szkole z rogami lub ogonem, a w chwilach wzmożonych emocji włosy zawsze informują o tym otoczenie swoim kolorem; blizna po ranie ciętej na lewym boku na wysokości pępka
Przesłałem jej całusa na te słowa. Sam z ulgą zauważyłem, że przestałem być taki przerażająco blady – niby mógłbym maskować to z pomocą metamorfomagii, ale ani nie chciałem, ani nie miałem wtedy siły, żeby stale utrzymywać ten efekt. Wolałem poświęcać energię na inne rzeczy. – Jest właściwie jak nowy – powiedziałem, z automatu pocierając prawy bok. Na wszelki wypadek jeszcze nosiłem na nim opatrunek, ale w zasadzie pro forma, rana ładnie się zagoiła i nie sprawiała już większych problemów. Uśmiechnąłem się na jej słowa. – Lubię się poszwendać, a w końcu muszę przetestować te cuda uzdrowicielstwa, które serwują w Mungu – zażartowałem i aż wyciągnąłem rękę z kieszeni, żeby się żachnąć na jej następne słowa. – Pierdoły do Swanna? Typ czasem pierdoli farmazony, ale generalnie zna się na rzeczy – stwierdziłem. – Trzeba było powiedzieć, dałbym ci korki… albo chociaż odpisać, nie musiałabyś się sama zapuszczać w takie niebezpieczne rejony – stwierdziłem z uśmieszkiem. Pokręciłem zaraz potem głową. – Kocopoły… – wymamrotałem za nią, kręcąc z niedowierzaniem głową. NIe skomentowałem tego jednak poza tym i lekko oceniającym spojrzeniem, bardziej na żarty niż na serio. – A tak w ogóle… idziesz na Noc Duchów? – zapytałem znienacka. Oczywiście było to moje ulubione święto, w końcu przedłużałem je uporczywie cały rok. Z talentów trzeba w końcu korzystać. – Aj tam, taka mała siurpryza – machnąłem ręką. – Przynajmniej teraz po zmianach będę mógł trenować swój tryb latającej wiewiórki – stwierdziłem z zastanowieniem. Zaraz parsknąłem krótkim śmiechem. – Tak, metr siedemdziesiąt trzy i eee… metr siedemdziesiąt? czystego irlandzkiego czorta. – Uśmiechnąłem się, zadowolony z siebie. I niech na tym się skończy mój komentarz, bo ja jako dziecko czytałem kocopoły w Oku Hipogryfa, wiedziałem więc na co się piszę, kiedy poszedłem pierwszy raz na mecz reprezentacji. Gdybym nie wiedział, też bym się nieźle zawiódł. Wyszczerzyłem się w odpowiedzi do Marli. – Widzisz, i tak będziesz mieć korki! – stwierdziłem. Ciekawe tylko, z czego to właściwie będą korki, bo w zasadzie to oboje je pewnie dostaniemy, znając nasze szczęście. Zabiłem jej krótko brawo i majestatycznym gestem wskazałem wnętrze wieży, przepuszczając ją oczywiście do środka. Chciałem już rzucić żart w odpowiedzi, ale Marla nagle zmieniła temat. Kontekst, w którym jej się to przypomniało sprawił, że mimowolnie wybuchnąłem śmiechem. – A to ci się z orgią skojarzyło, bo tak dobrze mnie znasz, czy dlatego, że liczysz na okazję, żeby coś takiego zorganizować? – zapytałem. Szybko mnie jednak pochłonął temat, o który zapytała. – W pierwszej kolejności chcę polecieć na własnych skrzydłach, ale jeszcze nie umiem, bo takie wiewiórcze się nie liczą. – Pominąłem kwestię obsrania Marli. – Jeszcze jej nie zrobiłem, ale będę sobie przypominał na bieżąco, nic się nie bój – zapewniłem, posyłając jej poważne spojrzenie, żeby sobie nie myślała, że mam zamiar przegapić taką okazję. Nadgoniłem Marlę, mimowolnie czując potrzebę iść pierwszym, żeby w razie czego oberwało oberwało się mnie, nie jej. W środku było jednak zaskakująco cicho – aż przez to bardziej niepokojąco. Sięgnąłem w końcu do lewej kieszeni po różdżkę, wyciągając dłoń, żeby ostrożnie popchnąć półprzymknięte drzwi, za którymi kryły się schody. Oprócz mało melodycznego pisku zawiasów, nie rozległ się żaden dźwięk. – Chyba ich nie ma? – rzuciłem, rozluźniać się trochę. Ostatnim razem ich głosy i łomoty odbijały się od kamiennej klatki schodowej.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Z teatralną manierą złapała całusa w locie i przycisnęła go sobie do serca, chichocząc pod nosem. - To dobrze! - ucieszyła się. - Znowu idziemy w jakieś szemrane miejsce, a to nigdy nie kończy się dobrze, musisz być w pełni sił, żeby mnie bronić jakby co - puściła mu oczko, bo co jak co, ale w utrzymywaniu jej przy życiu miał już wprawę. I o dziwo, wcale jej to nie przeszkadzało - te drobne gesty, kiedy brał całe zagrożenie na siebie albo szedł pierwszy, żeby w razie czego ją osłaniać powodowały, że czuła dziwne ciepło w okolicy brzucha. Przy nim, po raz pierwszy od dawna, nie miała potrzeby bycia tą najodważniejszą. I była to przyjemna odmiana. Spojrzała na niego niepewnie, jakby się zastanawiała z kim ma właśnie do czynienia. - Ja wiem, że jesteś jebnięty na punkcie ONMS, ale że lubisz się bawić w nauczyciela to się nie spodziewałam. Ale ok, zapamiętam i następnym razem napiszę - obiecała z uśmiechem. Darowała sobie uwagę, że jeszcze niedawno narzekał na niesprawiedliwie przyznane ujemne punkty od Swanna i poglądy rodem ze średniowiecza. Oczy aż jej rozbłysły na wzmiankę o Nocy Duchów. - Mogę przegapić wszystko, ale nie Halloween! - podekscytowała się. - K O C H A M Noc Duchów, ten klimat i wszystko!!! Za co się przebierasz? Chodźmy razem! Ja jeszcze nie zdecydowałam, ale mam pomysł, Fiadh od miesiąca wysłuchuje opcji i twierdzi, że jedna jest gorsza od drugiej - odpaliła się, co chwilę zmieniając wątek i nie dając mu dojść do słowa. - Będziesz mógł super wykorzystać metamorfomagię, masz tyle możliwości! Może spróbuj z jakimś zdeformowanym obwiesiem. Dużo roboty mieć nie będziesz. - Niemalże podskakiwała w miejscu, tak zaaferowana wspólnym świętowaniem jej ulubionego dnia w roku. Po chwili zaśmiewała się głośno, słysząc o dwóch irlandzkich gnojach o zaskakująco podobnych rysopisach co ona i Murphy. - Dobrze się składa, że mam metr sześćdziesiąt osiem to nie muszę się martwić, że mówisz o mnie - rozłożyła bezradnie ramiona. - Musisz znaleźć trochę wyższego pajaca do kompletu - wystawiła mu język, w duchu modląc się, żeby pod żadnym pozorem tego nie robił, bo choć ledwo to do niej docierało to uwielbiała czas spędzany z Murrayem. Ale tak tylko trochę. - Jak lubisz i bardzo chcesz to ci jakąś mogę ogarnąć, ale ja już ich chyba wystarczająco w życiu widziałam - odparła beztrosko, nie zdając sobie sprawy, że może go wprawić w zakłopotanie. Zazwyczaj zapominała, że ludzie reagowali na ten temat z mniejszym dystansem niż ona. - Chcesz? - wyszczerzyła się, majtając brwiami. Pokiwała głową na znak, że rozumie i bierze jego obietnicę na poważnie. - No to wbijamy na samą górę i cię zrzucę, może to cię zmotywuje, aby sobie te skrzydła dorobić! - zaproponowała wspaniałomyślnie. Ostrożnie stawiała kroki, dzierżąc bezużyteczną różdżkę w dłoni, czekając na pierwsze oznaki katastrofy. Cisza dookoła była jednak wyraźnym sygnałem, że na tym etapie eksplorowania wieży nic im nie grozi. - To jest podejrzane. Chodźmy na piętro, najpierw się rozejrzymy, a potem pofruniesz mordą prosto w ziemię.
______________________
Augustine Edgcumbe
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 188
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
Tak jak myślałem decyzja Longweia o przeniesieniu nas tutaj była po prostu kolejną błędną dzisiejszego dnia. Już nawet nie miałem siły być na niego zły i z pewnością nie obchodziły mnie jego tłumaczenia. Jedyne co się liczyło to uciec z tego przeklętego miejsca, do którego trafiliśmy jak z deszczu pod rynnę. Ja też sprawdzałem czy teleportacja działa, zakładając, że wtedy będę mógł również użyć różdżki; chociaż prędko przestałem bo uznałem że przecież co będzie jeśli mi się, a jego tutaj zostawię. Widzę, że mój towarzysz coraz bardziej opada z sił. Mimo tego, że dbałem o kondycję i ja nie odczuwałem wcześnie tak skutków dementorów, momentalnie przysłonięty konikiem morskim, również byłem w coraz gorszej formie. Z przerażeniem pomyślałem co by było gdyby mężczyzna zemdlał, a ja musiałbym nieść go na plecach. Taka straszna wizja sprawiła, że tylko mocniej ścisnąłem dłoń Huanga. - To jak tylko kawałek, to na pewno dasz radę - stwierdzam i również wyjmuję różdżkę, licząc na to że będę mógł zaraz przegonić dementorów swoim niezawodnym patronusem. Czuję wręcz w powietrzu zdecydowaną zmianę i uznaję, że teraz jest czas by odgonić chociaż zakapturzone postacie i w spokoju zdecydować się co teraz. Jednak gdy podnoszę różdżkę i próbuję rzucić zaklęcie ta trzeszczy mi dziwacznie w ręku. Z przerażeniem stwierdzam, że coś się z nią stało; przyglądam się cennemu drewienku i na nim widać podłużne pęknięcie. Jęczę z boleścią na ten tragiczny widok. - No kurwa mać, do chuja, ja pierdole - krzyczę ze złością i proszę Longweia o swoją różdżkę, ale okazuje się, że z jego również nie działa. Jak można mieć takiego pecha? To z pewnością wina tego dziwacznego miejsca gdzie próbowaliśmy rzucać zaklęcia. Puszczam kolejną wiązankę, bo uratować nas nie mogę, mój towarzysz powoli kompletnie traci siły. - Widzisz to? - pytam i wskazuję niewielki domek przed sobą. Wydaje się jednak, że mój kompan w niedoli kompletnie już traci wszelki siły i instruuję go, by dał mi chwilę, spróbuję sprowadzić pomoc. Zostawiam go na chwilę samego, wcześniej upewniając się, że dementory czy nie daj boże inne dziadostwo, kto wie co jest w tych rezerwatach, nie zaatakują ziomka. Kto wie, może okaże się, że mieszkają tu jakieś przyjazne skrzaty. Niestety były to leprokonusy. Zaczynam gorączkowo tłumaczyć co się wydarzyło, wypuszczam z siebie tyle słów co nigdy. Ten zaczyna coś mamrotać w odpowiedzi i kiedy pochylam się, by zapytać co tam gada, ten macha łapą, coś więcej mówi, a ja mdleję całkowicie niespodziewanie, padając na ziemię jak długi.
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Longwei jednego był pewny - nie powinien nad strumień chodzić sam, a nawet jeśli, to wyczuwając chłód, od razu teleportować się do domu. Dom. To jedno słowo pojawiło się w jego głowie, uświadamiając, gdzie powinien był od razu ich przenieść. Właściwie nie rozumiał, dlaczego nie zrobił tego od razu, skoro wiedział, że tam będą bezpieczni. Choć dobrze, wszystko rozbijało się o to, że nie znał chłopaka. Nie wiedział kim jest, a fakt, że uratował go przy strumieniu przed dementorem nie był wystarczający, aby ściągać go do rodzinnego domu. Jedno sprowadzenie nieznajomego i od razu miałby serię pytań od rodziny o to kim jest, co robi, skąd się znają. Jednak w tej chwili jego wcześniejsze rozterki zdawały się być nad wyraz dziecinne. Mężczyzna poczuł, że zdołali opuścić pole antymagiczne. Wyczuwał to, ale nie zdążył nic powiedzieć, kiedy upadł na ziemię, mając wrażenie, że nie da rady dalej biec. Na domiar złego, jego towarzysz odbiegł w jakimś kierunku, zostawiają go samego, krzycząc coś o sprowadzeniu pomocy. - Czekaj! Już mogę… - krzyknął za nim, a jednak nie dostatecznie głośno, żeby mógł cokolwiek zmienić. Czuł, jak powoli powietrze staje się chłodniejsze i nie musiał za długo myśleć, żeby zorientować się, że dwóch zakapturzonych jeźdźców śmierci zaczynało się do nich zbliżać. Rozejrzał się wokół, nie widząc nigdzie domku, o którym mówił nieznajomy, ale zauważył, że chłopak leżał na ziemi, wyglądając jak nieprzytomny. Longwei zerwał się z ziemi, żeby dobiec do niego, widząc kolejnego dementora, który nadciągał w ich kierunku. Tym razem nie zastanawiał się nad niczym, chwytając za ramię nieprzytomnego towarzysza, aby resztką sił teleportować ich wprost do swojego pokoju w rodzinnym domu. Na miejscu upewniwszy się, że na pewno są bezpieczni, położył nieznajomego na swoim łóżku, aby przynieść im wodę, sprawdzając czy pozostali domownicy są w środku.
Jak już postanowiła wziąć się za zwiedzenia Doliny Godryka to nie mogła zapomnieć o wstąpieni do rezerwatu. Choć nigdy nie wiązała swojej przyszłości z magicznymi zwierzętami to trzeba przyznać, że Ariadne je po prostu uwielbiała. Darzyła szacunkiem każde żywe stworzenie. Z ONMS uzyskiwała dobre oceny, starannie przykładając się do nauki o nich. Gdyby tylko dziewczyna miała więcej wolnego czasu to być może zdecydowałaby się przygarnąć jakieś zwierzątko domowe... Na ten moment postanowiła jego brak wynagrodzić sobie wizytą w rezerwacie Doliny, gdzie bez wątpienia natknie się na jakieś interesujące stworzenia. Jednak spacer wśród leśnych ścieżek nie przynosił przez długi czas nic ciekawego. Spotkała co prawda parę szpiczaków albo kilka ptaków, które jednak szybko zniknęły z pola widzenia jasnowłosej. Otuliła się mocniej brązowym płaszczem, bo wiatr dął z niemałą siłą, przynosząc jesienny chłód. Niebo chmurzyło się od rana, więc kto wie w którym momencie postanowi spaść deszcz. Zapewne wtedy wróci już do domu. Na razie jednak brnęła dalej, zachęcona migoczącym w oddali widokiem jakiejś stromej wieży. Czytała, że znajduje się tu jakaś Wieża Wróżek, a jeszcze nigdy nie spotkała prawdziwej wróżki. Zachęcona myślą, że może natknie się na to fantastyczne stworzenie, szybko podreptała do podnóża budowli. Trzeba przyznać, że wieża zrobiła na Ariadne wrażenie. Uwielbiała takie stare "ruiny" porośnięte gęsto mchem. Dotknęła zimnego kamienia, próbując nasłuchiwać odgłosów mieszkańców wieży. I trzeba przyznać, że od razu wiele usłyszała. Głównie jakiś dziki raban. Czyżby dobrali się tutaj jacyś studenci z Hogwartu i urządzali imprezę? Aż się gałęzie drzew poruszały. Przeszła kilka kroków dookoła wieży, marszcząc brwi w lekkiej dezorientacji. Nie miała nawet szans spodziewać się, że coś za chwilę rozbije okno i wyląduje na jej głowie. Krzyknęła ze strachu, widząc mosiężny kocioł tuż nad sobą i tylko błyskawiczny refleks uratował Ariadne przed rozbiciem czaszki. Owszem, aurorce udało się z tym jednym przedmiotem, ale kolejnego już nie przewidziała. Bransoleta rąbnęła dziewczynę z niemałą siła, bo spadła prawdopodobnie ze szczytu wieży. Ciało jasnowłosej runęło jak długie na ziemię, a ona sama od razu straciła kontakt z rzeczywistością. Nie zemdlała co prawda, ale ledwo poruszała kończynami, czując że widok robi jej się dziwnie czerwony. Najprawdopodobniej krew zalała oczy Ariadne. Czoło niesamowicie bolało. Opadła z sił, leżąc tak niczym kłoda i próbując zrozumieć, co tu się w ogóle stało. To chyba jednak nie były wróżki.
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Wrzesień nie rozpoczął się u Moralesa najkorzystniej. Meksykanin czuł się wyjątkowo wręcz rozdrażniony, o czym mógł zaświadczyć nie tylko incydent mający miejsce na warsztatach w kwaterze głównej aurorskiego biura, ale i wiele innych sytuacji, w których męskie dłonie mimowolnie zaciskały się w pięści. Denerwował go każdy, nawet najdrobniejszy bzdet, a jedno nieodpowiednie słowo potrafiło podziałać na niego jak czerwona płachta na byka. Początkowo zrzucał niesprzyjający nastrój na karb jesiennej, ponurej aury, jednak z czasem zdał sobie sprawę z tego, że marną kondycję psychiczną zawdzięcza raczej efektom ubocznym arturiańskich rytuałów. Rozmowy ze znajomymi, którzy również wzięli udział w oferowanych przez jabłoniową wyspę atrakcjach jedynie potwierdzały jego przypuszczenia, a najwyraźniej spotkanie z celtyckimi bogami oraz ujrzenie na własne oczy świętego Graala przyszło ciekawskim okupić długotrwale zszarganymi nerwami. Zazwyczaj Paco dusił stres za sprawą potężnej chmury gryzącego, tytoniowego dymu, ale tak jak w normalnych okolicznościach wsunięty pomiędzy wargi papieros zdawał się remedium na najpoważniejsze nawet bolączki, tak tym razem nikotyna zdawała się niewystarczającym rozwiązaniem. Musiał w inny sposób zadbać o emocjonalną stabilność, a pomocne w tym przypadku okazały się samotne, piesze wędrówki po Dolinie Godryka. Chyba nigdy wcześniej tak często nie obcował z matką naturą, jednak chłodny wiatr we włosach znacząco łagodził pragnienie mordu, jednocześnie pozwalając Salazarowi funkcjonować we względnie spokojnej atmosferze. Tego popołudnia znowu spacerował wydeptaną, piaszczystą ścieżką w granicach rezerwatu, z której zdecydował się jednak zboczyć na skutek nietypowych odgłosów. Prześlizgnął się przez zarośla i dopiero widok porośniętej mchem, strzelistej wieżyczki przypomniał mu o zasłyszanej niegdyś legendzie, jakoby budynek zamieszkiwały wróżki. Nie wierzył w powtarzane niczym mantra bajki, dlatego uniósł ze zdziwieniem brwi, spostrzegając w jednym z okien rys niziutkiej postaci, której niestety nie zdążył się zbyt dokładnie przyjrzeć. Na pierwszy rzut oka stworzenie przypominało mu bardziej skrzata, ale nie wnikał, zwłaszcza że jego uwagę przykuła wyrzucona tuż pod jego nogi sakiewka. Podniósł ją z ziemi, zerkając do środka i już całkiem zgłupiał, kiedy okazało się że wypełniają ją złote monety. Chwila… złoto… karłowata sylwetka… Tak, prędko połączył kropki, uzmysławiając sobie że trafił do domostwa leprokonusów, z którymi mówiąc szczerze, nie dzielił miłych doświadczeń. Nie był pewien czy zawartość skórzanego woreczka jest prawdziwa, ale też nie miał czasu się jej lepiej przyjrzeć, kiedy niedaleko, pośród traw, spostrzegł leżącą nieruchomo kobietę. Niewiele myśląc, schował zgubę do kieszeni spodni, kierując się w stronę przypadkowo napotkanej duszyczki, której twarz wydała mu się jednak dziwnie znajoma. – Panna Wickens? – Wyrzucił zaskoczony dopiero po chwili, kiedy udało mu się połączyć zalane szkarłatem lico z charakterystyczną, aurorską plakietką. Nie czekał na odpowiedź; od razu doskoczył do młodziutkiej pracownicy biura, wyciągając z kieszeni marynarki białą chustę, którą pomógł ofierze irlandzkich psotników otrzeć lejącą się z czoła krew. Mimo dość makabrycznego obrazu, rana nie wyglądała na groźną, więc wolał nie ryzykować użyciem zaklęć uzdrowicielskich, które zdecydowanie nie były jego konikiem. – Wszystko w porządku? Nic pani nie jest? – Zapytał natomiast łagodnym tonem, gotów w razie konieczności teleportować się z pokrzywdzoną do szpitala świętego Munga.
Ariadne bardzo rzadko doświadczała tego typu przygód, które wiązały się z jakimiś kontuzjami lub ogólnie nieprzyjemnościami. Można to nazwać zwykłym szczęściem, a może chodziło o to, że była rozważną osobą, która nigdy nie szukała kłopotów bez wyraźnego powodu. Spacery nie kończyły się dla jasnowłosej żadnymi zranieniami, toteż sytuacja ta po prostu zaskakiwała i konfundowała. Zimna ziemia przyjęła ciało Wickens z głuchym łoskotem, a włosy aurorki rozsypały się dookoła jak złota fala. Leżała tak, niemrawo poruszając rękoma, zupełnie bezbronna w razie, gdyby ktoś postanowił teraz zamachnąć się na jej osobę. Dopiero słysząc znajomy głos, ożywiła się. Prawdziwą ulgę przyniosła Ariadne myśl, że nie jest tutaj sama. Ktoś przybył na ratunek, a po upływie sekund zrozumiała, że ten ktoś to... - Och, Panie Morales... - jęknęła niewyraźnie. W innych okolicznościach mogłoby to zabrzmieć co najmniej dwuznacznie, jednak w delikatnym głosie Ariadne wyraźnie pobrzmiewał teraz ból oraz otumanienie. Rana faktycznie nie stanowiła praktycznie żadnego większego zagrożenia, ale dziewczyna pozostawała drobna oraz wrażliwa na wszelkie urazy, więc potrzebowała kilku minut, aby w pełni oprzytomnieć. Gdyby nie początkowe zamroczenie, na pewno sama użyłaby na sobie od razu zaklęć leczniczych, na których znała się doskonale. Tymczasem wyciągnęła dłoń, na ślepo poszukując jakiegoś punktu zaczepienia. Trafiwszy na materiał okalający ramię swojego wybawcy, zacisnęła lekko palce. Przytrzymywała się Salazara, jak tonący chwytał się brzytwy. Wszelkie dotychczasowe negatywne myśli dotyczące mężczyzny rozpłynęły się pod wpływem dawki silnych emocji. Pewnie później do Wickens dotrze, co Felix pisał w listach o tym człowieku i jaki obraz istnego diabła namalował. Z ulgą przyjęła pomoc dotyczącą starcia krwi z czoła, bo naprawdę niewiele teraz widziała. Zamknęła oczy, bo krew była wyjątkowo nieprzyjemna, gdy się do nich dostawała. - Proszę uważać... - szepnęła, przyciągając się do mężczyzny resztką sił, aby wręcz wtulić się w jego opiekuńcze ramiona. Liczyła teraz na jego ochronę przed czymkolwiek, co mogło nadejść. Pamiętała wyraźnie, jak świetnie poradził sobie w pierwszej części prowadzonych przez nią warsztatów, a więc domyślała się, że różdżką to Salazar potrafi się posługiwać z dużą wprawą. - To chyba nie są wróżki... Ariadne nie chciała wierzyć, by wróżki mogły być tak złośliwe. Z drugiej strony, może to wszystko było wypadkiem? Może ktoś ot tak, po prostu, wyrzucił kocioł przez okno, a następnie też bransoletę. Tuż nad głową przechodzącej dziewczyny. Dlaczego zakładała złą wolę jakichś stworzeń, skoro to ona weszła na ich terytorium nieproszona? W tym momencie zadrżała odrobinę, mając nadzieję, że na tym wypadku się to wszyscy skończy i obędzie się bez kolejnych prób rozbicia komuś głowy.
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Słysząc niewyraźny, przepełniony bólem jęk, na wszelki wypadek rozejrzał się jeszcze w około w poszukiwaniu innego zagrożenia. Nie kojarzył bowiem, by irlandzkie skrzaty dysponowały siłą umożliwiającą powalenie czarodzieja z nóg, nawet jeśli przed jego oczami malowała się dosyć drobna, kobieca sylwetka. Dopiero kiedy spostrzegł leżącą tuż obok srebrną bransoletę i przypomniał sobie wypadający przez okno mieszek ze złotymi monetami domyślił się, co tak naprawdę zaszło, na skutek czego skrzywił lekko usta. – Wszystko w porządku, proszę się nie martwić. Rana nie wygląda wcale groźnie. – Mruknął ściszonym tonem, zapewniając nie do końca jeszcze świadomą chyba aurorkę, że nie ma powodów do zmartwień i że raczej nie wypocznie sobie w zaciszu domu, korzystając ze zwolnienia magilekarskiego. Prawdopodobnie rozcięcie można było zasklepić za sprawą jednego, prościutkiego zaklęcia, ale Morales nigdy nie był mistrzem uzdrawiania, a poza tym nadal zapominał, że ostatnio wymienił nienadającą się do tego rodzaju magii różdżkę na inną. Tak, utracony podczas jednego z arturiańskich rytuałów kawałek osiki zapewne uczyniłby młodziutkiej panience więcej szkód niż pożytku. Paco nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, jak mocno Maximilian nadszarpnął jego renomę, ale wbrew pozorom nie był wcale takim diabłem, jakim jego młodszy kochanek go namalował. Przeciwnie, pozwolił Ariadne wesprzeć się na okalającym ciało materiale koszuli, a i sam wyciągnął do przypadkowo spotkanej ofiary ręce, żeby pomóc jej wstać, kiedy tylko będzie na to gotowa. Nachylił się również bliżej, by zrozumieć jej cichutki szept, po którym objął ją zresztą nieco mocniej, własnym ramieniem roztaczając nad nią niezbędną jej teraz najwyraźniej opiekę. Dotarło do niego bowiem, że panna Wickens nadal nie odzyskała kontaktu z rzeczywistością. – Nie. – Potwierdził wymajaczone jeszcze słabym głosem przypuszczenia. – Leprechauny, wyjątkowo upierdliwe i kapryśne stworzenia. Sam oberwałem od jednego podczas obchodów dnia świętego Patryka. – Rzucił lekko, świadomie wspominając podobną sytuację dla dodania towarzyszce otuchy. Przez cały czas przypatrywał się również uważnie jej twarzy, sprawdzając czy szok związany ze zdecydowanie nieoczekiwanym i nietypowym urazem już minął. – Może pani wstać? Pomogę. – Zagadnął wreszcie, wypatrując odpowiedniej okazji, a wtedy chwycił Ariadne wpół, podnosząc ją do pionu. Nie chciał ryzykować, dlatego nie odsuwał się przedwcześnie, póki nie zyskał pewności że kobiecie uda się samodzielnie utrzymać równowagę. - Kiedy pisałem, że mam nadzieję że uda nam się spotkać w korzystniejszych okolicznościach, niekoniecznie miałem na myśli właśnie takie. – Prychnął cicho pod nosem, podkreślając wymownie ostatnie słowo. Domyślał się, że to niezbyt komfortowe zajście, zwłaszcza dla kobiety, która na co dzień świeciła przecież odznaką biura i której na pewno nie brakowało umiejętności, dlatego postanowił rozładować ciężką atmosferę w humorystycznym stylu.
Pechowy wypadek na pewno stawiał młodą aurorkę w niezbyt korzystnym świetle. W końcu dała się znokautować zaledwie leprekonusom, a jej praca wymagała często stawienia czoła o wiele większym zagrożeniom. Nie mogła być damą w opałach, bo to ona ratowała właśnie owe damy, jak i również paniczów. Czy wychodziła więc na słabą i nieporadną? Zapewne tak. Ariadne Wickens nie miała nic wspólnego z człowiekiem nieomylnym. Często się tego wstydziła, ale ostatecznie w ogóle nie ukrywała mankamentów swojego charakteru lub braków w umiejętnościach. Przede wszystkim zawsze stawiała na szczerość, choćby miała przez to cierpieć. Wszystko działo się bardzo szybko, a Ariadne po paru chwilach zdążyła wrócić na ziemię. Oczywiście, w przenośni, bo paradoksalnie dzięki uprzejmej pomocy Salazara właśnie miała się z niej podnieść. - Dziękuję. - powiedziała, słysząc uspokajający głos. Domyśliła się, że skoro mężczyzna nie użył od razu jakiegoś prostego zaklęcia leczniczego to zapewne nie osiągał na tym polu wielu sukcesów. Słuchała Salazara, chcąc na ten moment pozostać jeszcze trochę przy jego boku. Choćby się starała, Ariadne nie mogła w żadnym wypadku dostrzec w postawie starszego czarodzieja jakiejkolwiek wrogości. Wyrażał równie ciepłe oraz uprzejme uczucia, jak w liście, który od niego otrzymała. Czy Felix szczerze pisał o nim te wszystkie rzeczy? Stanęła na nogach, jednocześnie czując ulgę, że ból zelżał oraz krew przestała tak gwałtownie płynąć... ale wraz ze zdrowym rozsądkiem wróciły także myśli, przez które niemalże od Salazara odskoczyła. Odchrząknęła, wygładzając kompletnie pobrudzoną białą koszulę, co wcale nie sprawiło, że sfatygowany materiał prezentował się lepiej. Kilka uporczywych myśli szybko sprawiło, że Ariadne zawstydziła się zarówno tego, że miał okazję widzieć ją taką głupio wystraszoną i zranioną, jak i że tak się do tego mężczyzny nieświadomie garnęła. Czy nie mógł być to ktokolwiek inny niż Salazar Morales? Akurat z nim Ariadne wiedziała, że nie będzie w stanie prowadzić normalnej rozmowy. Gniew, który czuła zaledwie tydzień temu, teraz sprawił, że zacisnęła wargi w wąską linię. Nie, Felix nie mógł tego wszystkiego zmyślić. - Może korzystne okoliczności się po prostu Pana nie trzymają. - powiedziała i zaraz potem zrobiła wielkie oczy w zdumieniu własną osobą, rozumiejąc, że właśnie naprawdę wrednie się zachowała. Nie pamiętała kiedy ostatnio pozwoliła sobie na tego typu słowa i to wobec starszego mężczyzny, którego przecież powinna szanować. Rozumiała przecież, że ciemnowłosy zamierzał tylko rozluźnić atmosferę, ale Ariadne spięła się i nie umiała podłapać tego tonu. Wręcz przeciwnie, chciałaby mu wszystko teraz wygarnąć prosto w twarz, zabronić mu zbliżenia się do Felixa, powiedzieć, że wie jaki jest naprawdę i tak dalej... Gdyby była wybuchową osobą, najpewniej tak by się to teraz potoczyło. Ariadne westchnęła cicho, niepewna tego czy sobie stąd po prostu nie pójść. Dziewczynie nie zależało na wszczynaniu kłótni. Poza tym, co jeśli to odbiłoby się na Felixie? Salazar mógłby się wściec, że z nią pisał i to o nim. Mógłby go znowu skrzywdzić. Jasnowłosa biła się z myślami, wyraźnie nieufnie i niechętnie patrząc teraz na Moralesa. Dłonie zajęła różdżką, którą niewerbalnie rzuciła na czoło Vulnus Alere.
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Niewykluczone, że doszukiwałby się w niefortunnym starciu ze skrzatami achillesowej pięty młodej aurorki, którą w przyszłości można by wykorzystać na własną modłę, gdyby nie to, że pomimo ponadprzeciętnych zdolności pojedynkowych, nie tak dawno temu sam został niemalże rozszarpany na strzępy przez stado rozwścieczonych harpii. Niestety wypadki chodziły po ludziach, a niekiedy pozornie bagatelne zagrożenie mogło zaskoczyć, a nawet i wpędzić czarodzieja do grobu. Chwila nieuwagi kosztowała pannę Wickens jedynie odrobinę strachu, pewnie także wstydu, a i Morales nie zwykł oceniać przeciwnika po jednym czy dwóch przypadkowych spotkaniach. Domyślał się, że kobieta noszonej na piersi odznaki nie odnalazła w opakowaniu czekoladowej żaby zamiast karty, dlatego nadal podchodził do niej z rezerwą i ostrożnością, wiedząc że słabszy dzień niekoniecznie musi świadczyć o braku wymaganych przez niezwykle odpowiedzialne stanowisko kompetencji. Zresztą chyba nie bez przyczyny to właśnie Ariadne powierzono prowadzenie warsztatów, podczas których blondwłosa nauczała innych uczestników przydatnych, ale i dość złożonych czarów. Machnął ręką, kiwając zarazem głową na znak, że nie ma za co dziękować, choć żałował że jest w stanie poratować pokrzywdzoną wyłącznie chusteczką i swym silnym ramieniem. Zaklęcia ofensywne i defensywne nie skrywały przed nim żadnych tajemnic, ale akurat magia uzdrowicielska nigdy mu nie wychodziła. Dopiero po latach uzmysłowił sobie, że porażki na tym polu wynikały nie tylko z jego niezaradności, ale również a może przede wszystkim z powodu służącej mu wówczas różdżki, której charakterystyczne, rzadko spotykane drewno opierało się białej, leczniczej aurze. Niby wymienił magiczny patyk, jednak w natłoku obowiązków brakowało mu czasu, by nadrobić zaległości w dziedzinie, która przysparzała mu sporo kompleksów. Powiedzmy sobie bowiem uczciwie, umiejętność zasklepienia ran przydałaby mu się jak diabli. Panna Wickens nie miała prawa dostrzec w jego postawie chociażby krzty wrogości, głównie dlatego że wraz z wiekiem niosącym za sobą także bagaż zupełnie odmiennych doświadczeń, niżeli te które pamiętał z dzieciństwa, Paco przestał patrzeć na aurorów jak na znienawidzone psy. Znajomość z Deanem przekonała go, że zależnie od okoliczności, nawet z rzekomym wrogiem można odnaleźć wspólny język oraz zawiązać nić współpracy i że nie każdy czarodziej, który przysięgał ministerstwu wierność i lojalność to nadęty bufon-służbista. Nie widział zatem przeszkód, z powodu których nie miałby pomóc damie w opałach, a czy liczył że tym samym zyska przynajmniej cień jej przychylności… Pewnie tak, acz niespodziewana reakcja zdawała się zaprzeczać snutym bezgłośnie oczekiwaniom. Salazar nie wiedział o korespondencji, jaką kobieta prowadziła z jego młodszym kochankiem, i o ile gotów był jeszcze zrozumieć skrępowanie, tak zaciśnięte w złości wargi i oschło brzmiący komentarz sprawiły, że uniósł wyżej krzaczastą brew. Na szczęście jednak nie poczuł się sprowokowany, prędzej zdziwiony, chyba nie mniej zresztą od swej towarzyszki, dlatego podobnie do niej, odchrząknął niekomfortowo, zanim w ogóle zdecydował się otworzyć usta. - No tak… Chyba powinienem raz jeszcze, osobiście, przeprosić za moje zachowanie podczas warsztatów. – Prychnął cicho pod nosem, jednak nie wyglądał wcale na rozbawionego, a raczej zakłopotanego sytuacją. Pomyślał, że to może z powodu niedawnego incydentu Ariadne potraktowała go w tak nieprzyjazny sposób. – Dałem się sprowokować. Nie powinienem. – Nieczęsto tłumaczył się przed nieznajomymi, ale akurat pełniony przez pannę Wickens urząd wiązał się z pewnym prestiżem i potencjalnymi kłopotami, jakie mógłby nierozmyślnie na siebie ściągnąć, toteż zachował się względem rozmówczyni nad wyraz uprzejmie i kulturalnie. – Rzeczywiście nie mam ostatnio szczęścia, a przez to bywam wyjątkowo rozdrażniony. – Cały czas patrzył w zielonozłote oczy, wyczulony na każdą, najdrobniejszą nawet zmianę w spojrzeniu bądź mimice twarzy kobiety. – Nigdy bym siebie o podobne hobby nie podejrzewał, ale samotne spacery po rezerwacie pomagają utrzymać nerwy w ryzach. – Wzruszył lekko ramionami, obserwując niewerbalnie rzucone przez towarzyszkę Vulnus Alere i nieufny wzrok wlepiony w jego czekoladowe tęczówki. – Właściwie w ramach przeprosin mógłbym też zaprosić panią na filiżankę smoczego espresso albo kieliszek dobrego, czerwonego wina. Nie znamy się, więc nie jestem pewien, która z propozycji bardziej wpisuje się w pani gusta. – Zaoferował z czarującym uśmiechem, w imię zasady przyjaciół trzymaj blisko, a wrogów jeszcze bliżej, i ani myślał dać się młodej damie onieśmielić.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Czego polazł szukać tej wieży wróżek? Trudno powiedzieć. Nogi niosły go same sobie, choć przecież umówił się z @Julia Brooks, że spotkają się w rezerwacie, więc pewnie powinien stać w miejscu i czekać na nią, bo tak, to będą się szukać w nieskończoność. Bazyl jednak chciał namówić Brooks, na małą imprezkę w ramach poprawiania humoru Maxa, a najlepiej sekretne imprezy przecież planować w odosobnieniu, gdzie nikt się nie dowie, nie podsłucha i nie wygada. Tak się jednak przejmował całą koncepcją organizowania czegokolwiek, że przebierał nogami tak czy inaczej. Nie był najbardziej zorganizowanym człowiekiem, choć ogarniał przynajmniej swoje życie. Problem pojawiał się, kiedy miał być odpowiedzialny za coś jeszcze, wtedy od razu dopadało go zniechęcenie i mimo początkowych wielkich ambicji - rezygnował z przedsięwzięcia. Teraz jednak chodziło o Solberga. A dla Solberga? No dla Solberga to on by naprawdę wiele. Był pewien, że tej głupiej wieży nie znajdzie, ponoć to tylko plotka, a on i tak nie ufał wróżkom ani innym latającym ścierwom. Ku jego zaskoczeniu, wieża pojawiła się przed jego oczami cała i rzeczywista, więc podszedł i przyjrzał jej się z uwagą, by zbadać szczegóły tej zagadkowej konstrukcji. Był pewien, że to jakiś zapuszczony budyneczek, a cała ta legenda to pic na wodę, jednak pojawiający się w drzwiach lepreokonus stanowczo sprawił, że zwątpił w swoje przekonania. - Eeee... - zdążył bąknąć jedynie, nim karzeł zamachał swoimi krótkimi paluszkami, a Bazyl gruchnął w ziemię jak długi, by uciąć nieoczekiwaną drzemkę.
+
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Nie było dobrze. Znowu. Ostatnie lata stanowiły prawdziwe wyzwanie dla mieszkańców wyspy. Inwazja chochlików i niuchaczy. Brak księżyca. Powodzie. Legendarny czarnoksiężnik. Dementorzy. Kiedy w końcu przez chwilę wydawało się, że wszystko wróciło do normy, rzeczywistość postanowiła sprowadzić Brooks na ziemię, dokładając jej i reszcie czarodziejskiej społeczności kolejne kłopoty. Tym razem były to najwyraźniej pożary oraz szaleństwo, nawiedzające umysły.
Dziś na przykład, Brooks żyła w przeświadczeniu, że potrafi latać. Nie, nie na miotle, bo to jest oczywiste! Po prostu – potrafi latać. A więc lewitowała i szybowała w przestworzach, ciesząc się szumem wiatru w uszach, kiey tak pędziła przez rezerwat. To, czego nie wiedziała, to to, że z boku wyglądała jak idiotka. Biegała bowiem po leśnych ścieżkach, machając przy tym łapami, jak gdyby były skrzydłami. I tak oto wesoło przybyła na miejsce, ale Bazyla nie było. Poczekała jeszcze kwadrans, po czym posłała patronusa. Ten wrócił bez swojego świetlistego kolegi, a wizzengera nie wzięła, więc musiała zdecydować. Albo wraca do domu i pierze Bazylowi głowę za to, że nie przyszedł, albo rusza na poszukiwania. Optowała bardziej za pierwszą opcją, ale gdzieś z tyłu głowy pojawiła jej się myśl, że coś musiało się stać. Szukanie po omacku było jednak głupotą, zwłaszcza że rezerwat był ogromny. Zamiast tego rzuciła zaklęcie aviatores i najbliższe kilkanaście minut spędziła, szybując i szukając ślizgona. W końcu dostrzegła coś wokół wieży wróżek. Holograficzny ptak obniżył pułap i kiedy upewniła się, że to Kane, ruszyła w tamtym kierunku. Miała się na baczności, lewitując tak cudownie przez rezerwat. Miała już do czynienia z tymi irlandzkimi karłami i nie zamierzała skończyć jak chłopak, tak więc szerokim łukiem omijała podniszczoną wieżę. Zamachnęła się różdżką, unosząc Bazyla w powietrze, odtransportowała go za sobą i oparła o pień drzewa. I tak oto czekając na przebudzenie wężowej księżniczki, popijała kawę z termosu i rozwiązywała krzyżówkę.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Bazylowi śniły się jakieś niestworzone rzeczy. Pucharki przemieniające się w myszki, a myszki potem tańczyły hula. Cały świat wirował, z ziemi wyrastały kolorowe tulipany, otwierając się i ujawniając pszczółki z maleńkimi twarzami Nanael Whitelight, po czym odlatywały w dal, rozsypując za sobą ziarenka maku. A ten, gdy uderzał w ziemię, robił w niej dziurki, przez które, Bazyl w śnie, widział zupełnie inną rzeczywistość. I tak fantazja niosła go przez dobry kwadrans, aż się nie ocknął z bólem głowy, mrugając oczami, jakby to mogło mu w czymś pomóc. Nie za bardzo pomogło, poza oceną, że wieża zniknęła mu sprzed oczu i dopiero rozglądnąwszy się na boki, zorientował, że został bezpiecznie przetransportowany pod sosenkę, by w spokoju dokończyć swoją drzemkę. - No cześć, piękna. - obnażył zęby w uśmiechu, zerkając na Brooks z dołu, kiedy ta popijała kawkę- Potrzebujesz pomocy z jakimś hasłem? - spróbował pozezować w jej krzyżówkę, splatając nogi w kostkach i łącząc dłonie na brzuchu, jakby ta pozycja i w ogóle spanko, było zamierzone i celowe i nic w tym dziwnego, że leżał w leśnym poszyciu. Dobrze, że się przez sen nie ślinił, bo to dopiero byłaby wiocha. Z jakiegoś powodu mijał się z Julką od dłuższego czasu. Był jej wdzięczny, za zajmowanie się Maxem, który na tym etapie był jak ich wspólne, upośledzone dziecko, którym opiekowali się na zmianę i oboje bez większego sukcesu. Chciał się z nią spotkać na przyjemny spacer i miłą pogawędkę, ale Bazyl jak to Bazyl, król szczęśliwych przypadków, oczywiście nie mógł jak człowiek spotkać się z krukonką, tylko musiał wylądować w lesie w objęciach Morfeusza, pochrapując nad snem o fruwających Whitelightównach. A po rozwiązaniu krzyżówki poszli do zammku.
2x zt
Ostatnio zmieniony przez Basil Kane dnia Pon Sty 16 2023, 20:36, w całości zmieniany 1 raz
Bijąca od mężczyzny niezachwiana pewność siebie sprawiała, że Wickens czuła się od razu postawiona na przegranej pozycji. Chociaż, kiedy jest się zaledwie drobną dziewczyną o sile perswazji równej zero, to w większości konfliktowych sytuacji startuje się właśnie z tej pozycji, a nie żadnej innej. Ariadne miała całe swoje nieco ponad dwudziestoletnie życie, aby stać się świadomą tego niesprawiedliwego stanu rzeczy. Aczkolwiek nigdy się na niego nie godziła, jeśli uznawała, że należy zadziałać. Niektóre sprawy warte były przeżycia tej odrobiny stresu. Salazar sam zahaczył o temat dotyczący niefortunnego zajścia na wrześniowych warsztatach, co w gruncie rzeczy wyjaśnili sobie korespondencyjnie i sprawa została zwyczajnie zamknięta. Jednak teraz postanowiła wykorzystać to, że rozmowa zeszła na ten tor. Fakt, że Morales zaatakował Felixa wbrew zasadom wytyczanym przez prowadzącą był dobrym pretekstem, aby wytknąć mężczyźnie co nieco, nie ujawniając wprost, że się z młodym eliksirowarem zapoznała nieco bliżej. Co prawda, inteligentny człowiek (a widząc bystrość w czekoladowych tęczówkach z góry zakładała, że właśnie z takim ma teraz do czynienia) mógłby zauważyć, że nie reagowała aż tak negatywnie przy samym zdarzeniu, dlaczego więc po czasie miałaby zmienić stosunek na taki chłodny? Bo tylko tak dało się teraz określić spiętą postawę dziewczyny i malujące się wprost na twarzy emocje, które oscylowały pomiędzy niepewnością i nieufnością. - Pańskie rozdrażnienie nie może być wyładowywane na innych ludziach. - powiedziała głośno, jakby wypowiedziane głośniej słowa miały lepiej dotrzeć do salazarowego umysłu. - Jest Pan starszy od Felixa, więc musi Pan wykazywać się większą dojrzałością, nie sądzi Pan? Potrafiła zrozumieć, że ten chłopak naprawdę potrafi z łatwością sprowokować nawet kogoś na co dzień opanowanego. Sama już naraziła się na kilka nieprzyjemnych i zwyczajnie przykrych słów od młodzieńca, zachowań zdecydowanie niestosownych i wiedziała po prostu, że ma niewyparzony język. Ale posiadała na tyle dużą kontrolę nad własnymi emocjami, żeby nigdy im nie ulegać w taki sposób, jak Salazar pozwolił sobie podczas rzucenia zaklęcia pętającego. Nie straciła ani razu cierpliwości, ani swojego standardowego spokoju. Ale nie miała też pojęcia o tym, jaka jest relacja między tymi dwoma osobami. Jej podejrzenia były bardzo dalekie od prawdy i oby się nigdy nie dowiedziała, co i jak. Bo to bardzo, bardzo, bardzo źle by się potoczyło. Bazowała tylko na tym, co widziała jako świadek i na tym, co Felix nawypisywał w listach, a namalował w nich obraz sadystycznego potwora, który go ranił i prześladował. Salazar mógł taki być, ale jeśli tak to wspaniale krył to za maską, bo widziała tylko czarującego dżentelmena, zakłopotanego jej wrogością, co skutecznie zbijało Wickens z pantałyku. Na razie znała jakiś ułamek brzydkiej prawdy i już ciskała w Salazara piorunami z oczu, chcąc zadbać o bezpieczeństwo i dobre samopoczucie psychiczne nastolatka. Wobec każdego by się tak zachowywała. Dziewczynie ciężko było utrzymać tak długo bezpośredni kontakt wzrokowy, więc szybko uległa pod naporem brązowych oczu i spojrzała na swoją różdżką, którą dopiero co rzucała zaklęcie leczące. Głowa już nie bolała, a przynajmniej nie był to ból fizyczny. Pewnie pozostały tylko jakieś ślady krwi na czole Ariadne, ale tym się nie przejmowała. Dalej wstydziła się, że Salazar zastał ją akurat w takim momencie i stanie. Ostudziło to trochę gniew jasnowłosej. Najgorsze, że absolutnie niczego nie potrafiła z mężczyzny wyczytać. Był dla niej chodząca tajemnicą, całkowicie nie do przejrzenia, nawet gdyby założyła swoje magiczne okulary. Wszystko w Salazarze sugerowało, że jest to porządny człowiek, zdolny biznesmen i utalentowany czarodziej, z którym można prowadzić ciekawe dyskusje. Dosłownie wszystko. Dlatego Wickens przeżywała niemały dysonans poznawczy, nie umiejąc w żaden sposób pojąć czegoś takiego, jak ułuda czy kłamstwa. Z jej twarzy czy głosu czytało się od razu wszystko, nic się nie ukrywało. - Nie, dziękuję... - odmówiła zaproszeniu na wspólne wyjście. Zgodziłaby się ze szczerą chęcią, gdyby sprawy wyglądały nieco inaczej. Teraz po prostu nie mogła poczuć się w towarzystwie mężczyzny komfortowo. To była jedyna osoba w całej Anglii, jaka zdążyła wprawić Wickens w takie dziwne uczucia. I to szalenie ją smuciło, bo mogłaby się z Salazarem poznać i polubić, ale nie widziała teraz na to szansy. - Może nie będę w takim razie Panu psuć samotnego spaceru po rezerwacie. - wymamrotała mniej chłodnym tonem, bo sama czuła się równie mocno zakłopotana, licząc na to, że ta rozmowa szybciej się skończy niż rozwinie w coś więcej. Ariadne rozumiała, że posiadając dość ważne stanowisko w Ministerstwie, ma nieco więcej przywilejów i możliwości, ale nienawidziła wręcz wykorzystywać swojej władzy tak po prostu. Mogłaby zrobić z całą tą sytuacją dużo więcej, uczynić z tego poważną sprawę, gdzie nie byłoby już miejsca na fałszywe uśmiechy czy niedopowiedzenia. Ale czułaby się z tym potwornie. Wierzyła, że jest jakieś inne wyjście i po prostu będzie dobrze. Sprawy się uspokoją. Felix przestanie zatruwać swój organizm na wszelkie możliwe sposoby, Salazar przestanie go ranić, nieważne fizycznie czy psychicznie... Pokręciła lekko głową, sama do siebie, nadal unikając spojrzenia w oczy Moralesa. Na całe szczęście rozmowa skończyła się w tym niekomfortowym momencie i Wickens szybko oddaliła się od Wieży Wróżek, starając się zrelaksować myśli. Nic z tego.
Rozmowa z Peterem nie dawała mu spokoju. Stała mu niczym ość w gardle, przypominając nieustannie o tym, co się wydarzyło, jeszcze bardziej drażniąc go w sprawie kłusowników, których wciąż nie potrafili namierzyć. Znajdowali z Mulan większe i mniejsze ślady, które świadczyły o tym, że w okolicy coś musiało się dziać, ale mimo to nigdy nikogo nie złapali za rękę. Darowali sobie mówienie o tych sprawach innym ludziom, bo nie prowadziło to do niczego sensownego, byli zbywani albo traktowani, jakby pomniejsze ślady uznawali za świadectwo zbrodni, jaka nie miała tutaj miejsca. Nic tak bardzo Fredericka nie irytowało, jak ta skrajna ignorancja, jak ta niechęć ludzi do otworzenia oczu i dojrzenia tego, czego nie chcieli widzieć. Nie miał jednak czasu, ani ochoty na to, żeby się tym jakoś przejmować, tym bardziej kiedy pewnego wieczoru dostrzegł na śniegu ślady wozu. W miejscu, w jakim nie powinno ich być, a przynajmniej wszystko na to wskazywało. Nic zatem dziwnego, że skontaktował się z Huang i już wkrótce skradali się razem w stronę wieży wróżek. - Nie mam pojęcia, czego mogliby tutaj szukać, ale ostatnio nikt nie zajmował się tym obszarem. Chyba że komuś naprawdę bardzo zaszumiał w głowie ten smog - powiedział cicho, starając się stąpać ostrożnie, żeby śnieg za głośno nie trzeszczał pod jego nogami. Słyszał również niemrawe pobrzękiwanie latających w ciemności ciem, zbudzonych przez pył, jaki zalegał całą okolicę, słyszał również odgłosy zwierząt, jakie niewątpliwie powinny spać i mimowolnie zastanawiał się, dokąd właściwie ich to prowadziło. Bo tego, że czekało ich niezwykle przyjemne nieszczęście, było wręcz oczywiste. Westchnął cicho, starając się nie wdychać pyłu, żeby nie doświadczyć jakiegoś szaleństwa albo napadu niepohamowanego śmiechu i zatrzymał się pomiędzy gęstymi krzewami jeżyn, na których pojawiły się pierwsze listki, by spojrzeć w stronę, gdzie znajdowała się wieża.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Mulan Huang
Wiek : 21
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : niewielki tatuaż z przodu lewego barku, zmieniający kolor poruszający się tatuaż chińskiego smoka na niemal całe plecy, runa jera na lewym boku na wysokości żeber, ślad po zaklęciu Agere na prawym przedramieniu, często zmienia kolor włosów oraz korzysta z magicznych i barwiących soczewek
Ich ostatnie przygody nie skończyły się zbyt dobrze, biorąc pod uwagę fakt, że oboje skończyli w Mungu. Całe szczęście przynajmniej Fred wyszedł z niego szybciej i dzięki temu mógł zająć się sprawą kłusowników, kiedy to Huang wciąż dochodziła do siebie po nieszczęsnym spotkaniu z trollami. Nie liczyła rzecz jasna na jakikolwiek cud, ale na to, że chociaż coś się ruszy w tej sprawie. Choć w zasadzie wciąż tkwili w tym wszystkim sami, bo zarzucano im przewrażliwienie oraz doszukiwanie się czegoś, co w zasadzie nie istniało. Zresztą, tak jak powiedział Longwei: nawet jeśli zgłosiliby to gdzieś dalej to bardzo prawdopodobne, że wszystko utknęłoby w martwym punkcie z powodu cholernej biurokracji. Nic dziwnego, że oboje byli niezwykle sfrustrowani i nawet Mulan chodziła po lesie z mniejszym entuzjazmem. Chociaż być może nie zawsze można było to po niej poznać. Niemniej zdawała się wiecznie być w wiecznym stanie podwyższonej gotowości i palcami ledwie milimetry od różdżki, by móc jej użyć sprawnie i szybko w razie, gdyby tylko wystąpiła taka konieczność. Nienawidziła kłusowników. - Myślę, że ogólnie przeszukanie miejsc, w których znajdują się jakiekolwiek zabudowania mogłoby być dobrym pomysłem - dodała jeszcze, bo biorąc pod uwagę wcześniejszą uwagę Shercliffe'a. - Może mają jakąś bazę wypadową w pobliżu? Albo miejsce, gdzie coś składują... Kurwa, nie wiem. Po prostu zakładam, że mogą się ukrywać gdzieś pod naszym nosem, bo przecież najciemniej pod latarnią. Może to bardziej niebezpieczne, ale ciągłe teleportacje mogłyby zwrócić na nich naszą uwagę. Miała nadzieję, że to, co mówiła miało jakiś sens. Ogólnie zauważyła, że przy Fredericku o wiele ostrożniej dobierała słowa i faktycznie zdawała się przykładać uwagę do tego w jaki sposób mężczyzna mógłby ją odebrać i postrzegać. Nie znaczyło to, że całkowicie zrezygnowała z głupich żartów i tekstów, które mogły być traktowane w ten sposób, ale starała się mówić z sensem i rozsądniej. Być może dlatego, że chciała być postrzegana jako ktoś z kim można było dobrze współpracować i traktować poważnie w pracy. Na pewno poważniej niż ci, którzy olewali jej uwagi o kręcących się po okolicy kłusownikach. - Fred... Dręczy mnie też jedna kwestia - odezwała się po chwili, wzdychając ciężko i starając się jak najlepiej ułożyć w myślach to, co chciała powiedzieć. - Co jeśli mają wśród siebie kogoś z wewnątrz? Lista pracowników rezerwatu była naprawdę długa i chociaż Huang nie mogła w tej chwili przywołać w myślach tego, kto jej zdaniem był najmniej przyjemny w obyciu to jednak musiała zakładać, że ktoś z nich byłby zdolny do tego, aby zdradzić Shercliffe'ów na swój sposób. - To by wyjaśniało czemu tak dobrze poruszają się po rezerwacie i unikają wykrycia... Oraz to czemu ktoś ewentualnie mógłby chcieć ukrócić nasze poszukiwania i nie angażować w nie większej ilości osób - nie miała pojęcia czy brzmiało to już jak paranoja. Miała nadzieję, że nie, ale w tej sytuacji niczego nie mogła być pewna.
Frederick wiedział, że to, co się działo, nie było rewelacyjne. Właściwie było beznadziejne i to go irytowało. Święty nie był, wiedział, że jego rodzina trzymała w rezerwacie zwierzęta, jakich nie powinna, ale nie podobało mu się to, że niektórzy ludzie po prostu na nie polowali, że próbowali je zranić, że zabierali w ten czy inny sposób coś, co w ogóle do nich nie należało. Mogli, jego zdaniem, zabrać coś sobie, ale z całą pewnością nie rozum, bo tego nie posiadali. To były takie chwile i sytuacje, w których zaczynał się zastanawiać, czy w czarnej magii nie było jednak czegoś, co pomogłoby mu w pracy, czegoś, co zwyczajnie uznałby za akceptowalne i konieczne do wykorzystania. A jeśli to nie czyniło z niego dobrego człowieka, to miał to gdzieś. - To dobry pomysł. W końcu nie mogą znikać gdzieś daleko – mruknął, kiwając głową, a potem odetchnął głębiej, aż od jego ust uniósł się obłoczek pary. – Rozmawiałem z prawnikiem, który mówi, że coś słyszał o tych kłusownikach. Tylko papiery magicznie zniknęły z jego biurka i nikt nic nie wie, więc na moje, to dość interesująca afera – dodał, wspominając, że Peter dopytywał również o wilę, zauważając, że ta pojawiła się tak nagle, akurat w miejscu, w którym znajdowały się niecodzienne ślady, że było to co najmniej podejrzane. Jemu również się to nie podobało, ale nie był aż tak przekonany co do tego, że stworzenie to współpracowało z kłusownikami. Chyba że ktoś je oczarował do tego stopnia, że chciała spełniać jego zachcianki, jednak to brzmiało co najmniej nieprawdopodobnie i jemu nie chciało się w to do końca wierzyć. - Uważam, że ktoś z naszych współpracowników musi im pomagać – zgodził się z nią gładko, nie krzywiąc się, ani nie robiąc niczego podobnego, chociaż kiedy zwróciła się do niego w taki, a nie inny sposób, zmierzył ją uważnym spojrzeniem, jakby chciał ją zapytać, czy naprawdę przypominał jakiegoś pierwszego lepszego Freda. Nie skomentował jednak tego spoufalania się, pozwalając na nie, skoro wspólna praca szła im całkiem dobrze, a później przycupnął faktycznie w tych krzakach jeżyn, starając się zorientować, co się tutaj właściwie działo, odnosząc wrażenie, że cała ta gra nie była warta świeczki. Był zniechęcony, a jednocześnie nie chciał się poddawać, nie chciał przyjmować do wiadomości, że to już koniec, że nic nie znajdą, kiedy coś zdecydowanie coś tutaj było. - Za dobrze im idzie. Ktoś musi im wszystko mówić, pokazywać i stawać na głowie. A te ślady, które widziałem i ci pokazałem… wyglądają, jakby mieli jakiś wózek, więc może faktycznie ciągnęli coś do wieży. Zobacz, tam chyba się kończą. Tylko, co zrobili, żeby coś tutaj upchnąć? To nie jest takie łatwe – stwierdził, wychylając się nieznacznie zza krzewów i to właśnie był błąd. Bo w tym momencie oberwał w głowę kociołkiem, a jakże, który miotnął nim na ziemię, oblewając go eliksirem. Frederick zaklął, zamroczony, nim runął na śnieg, pośród tego irytującego pyłu, który wszystko zmieniał i gwałtownie się postarzał, mając wrażenie, że nawet kości mu się skurczyły.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Mulan Huang
Wiek : 21
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : niewielki tatuaż z przodu lewego barku, zmieniający kolor poruszający się tatuaż chińskiego smoka na niemal całe plecy, runa jera na lewym boku na wysokości żeber, ślad po zaklęciu Agere na prawym przedramieniu, często zmienia kolor włosów oraz korzysta z magicznych i barwiących soczewek
Były rzeczy, na które można było po prostu przymknąć oko. Przynajmniej tego zdania była Huang. Biorąc pod uwagę to ile reguł sama łamała to wyszłaby na prawdziwą hipokrytkę, gdyby chciała się teraz wszystkiego trzymać, co do joty. O ile zwierzętom żyło się całkiem dobrze i nie działa im się krzywda to nie obchodziło ją czy ktokolwiek miał na nie odpowiednie zezwolenia. W końcu sama też chciała wychowywać smoka, co oczywiście kompletnie jej nie wyszło. Kłusownictwo jednak było dla niej czymś niewybaczalnym. Równoznaczne było z niewymownym bestialstwem i dlatego nie zamierzała pozwolić na to, aby zbyt długo pałętali się na wolności. - W takim razie wychodzi na to, że musi to być poważniejsza sprawa - przyznała. Po pierwsze pogłoski o tym dotarły już do kogoś spoza rezerwatu, a po drugie te znikające papiery na pewno nie były dobrym znakiem. Mogły jedynie oznaczać tyle, że w to wszystko zaangażowany był ktoś na tyle wysoko postawiony, że mógł zająć się uciszaniem sprawy. Przynajmniej zgadzali się, co do tego, że należało sprawdzić dokładnie rezerwat, bo prawdopodobnie mogli natrafić na więcej śladów ich dziwnej aktywności oraz być może natrafić na coś na kształt ich kryjówki? Wszystko było możliwe. Mruknęła twierdząco, gdy tylko mężczyzna przytaknął jej i podzielił się z nią swoim poglądem na tę sprawę. Ten jeden szczegół na pewno wyjaśniał wiele kwestii, które dotychczas mogły ją dręczyć. Czemu tak łatwo znikali i doskonale wiedzieli jak poruszać się w terenie tak, aby uniknąć wykrycia przez innych opiekunów czy też ominąć miejsca, gdzie zwykle znajdowały się dzikie i niebezpieczne zwierzęta. Powoli układanka zdawała się układać w klarowną całość choć wciąż potrzebowali więcej informacji. Sama zdrabniała jego imię niemal instynktownie. Było to dla niej naturalne, bo jakoś dziwnie było jej się zwracać do niego pełnym imieniem zwłaszcza, że było ono tak długie. W takich momentach naprawdę bardzo doceniała to, że w chińskiej kulturze były obecne głównie dwusylabowe imiona, które wymawiało jej się o wiele przyjemniej i łatwiej. W końcu taki Frederick brzmiało niezwykle poważnie i... jakoś dziwnie. Co innego z kolei Fred albo Freddie. - Do wieży albo w jakieś inne miejsce. W końcu ślady się urywały - przypomniała mu, bo to był niezwykle ważny szczegół. Wieża na tym etapie była właściwie jedynie strzałem. Miejscem, które założyli bez jakiś szczególnie mocnych podstaw. Zapewne dodałaby coś jeszcze, ale w tym momencie kątem oka dostrzegła lecący w ich kierunku ciężki przedmiot, który z impetem uderzył w Shercliffe'a. - Fred?! - zawołała w jego kierunku i tylko cudem udało jej się odskoczyć, aby samej nie oberwać drugim kociołkiem, który ktoś cisnął w ich stronę. Niestety jednak jej szczęście nie było niewyczerpane. Może i uniknęła spotkania z kotłem do eliksirów, ale za to w jej skroń uderzyła masywna metalowa bransoleta. Siła była na tyle znacząca, że skóra na jej prawej skroni i brzegu łuku brwiowego została rozcięta, a sama Gryfonka zatoczyła się silnie. Nie musiała czekać długo, by płynąca potokiem krew zalała połowę jej twarzy i znacznie utrudniła jej widoczność. Sięgnęła palcami do rany. Całe szczęście nie była głęboka chociaż na pewno z czyjejś perspektywy wyglądało to o wiele gorzej. - Freddie! - powtórzyła, rzucając się w kierunku mężczyzny, którego sylwetka zdążyła już przemienić się w bardziej starszą postać. - W porządku? Nic ci nie jest? Nieporadnie wyciągnęła ręce w kierunku Fredericka przez swoją upośledzoną wizję. Miała nadzieję, że naprawdę poza efektami eliksiru, który najwyraźniej znajdował się w kociołku to nic mu nie dolegało.
Niektóre rzeczy podlegały dyskusji, inne nie. Taka była prawda, jakiej trzymał się Frederick i nie zamierzał tego w żaden sposób zmieniać, tak samo, jak nie zamierzał zmieniać swojego nastawienia do kłusowników, które było jednoznaczne. Właściwie, gdyby mógł, zapewne skończyłoby się na tym, że to oni staliby się dla niego przysłowiową zwierzyną, chociaż jednocześnie wiedział, że musiał jeszcze wielu rzeczy się nauczyć, wiele spraw nadrobić, coś zmienić, sięgnąć po wiedzę, jaką zostawił gdzieś w tyle, za sobą. Z drugiej jednak strony miał świadomość, że musiał wykorzystywać to, co już wiedział, żeby ich złapać, bo czas zwyczajnie im uciekał. - Zdecydowanie. Pytanie tylko, jak wielka jest ta sprawa w i co dokładnie wejdziemy - stwierdził, ale nie brzmiał, jakby się czegoś bał, jakby to mu przeszkadzało, martwiło albo jakby się tego bał. Właściwie przyjmował to z całkowitym spokojem, dokładnie tak, jakby był pewien, że po prostu musiał to zrobić i tyle. Skupić się na pracy, bo ich poszukiwania niewątpliwie były pracą i chociaż nie do końca był z nią zgodny, nie odwracał się od niej. Kwestie jego pragnień, postanowień i nadziei były bowiem czymś zupełnie innym, niż to, co naprawdę miało znaczenie w jego życiu, a skoro znalazł w nim bezpieczną ostoję, to chciał się jej trzymać. Na razie. - Trzeba zastanowić się, co jest w pobliżu - oznajmił jeszcze, zanim efektownie został zaatakowany latającym kociołkiem. Musiał zdecydowanie popracować nad refleksem, bo chwilowo znajdował się w co najmniej tragicznej sytuacji, nie do końca wiedząc, co powinien zrobić. Leżał, odnosząc wrażenie, że Mulan go woła, ale jednocześnie nie był w stanie przyjąć tego do wiadomości, biorąc pod uwagę, jak się do niego zwracała. Właściwie nikt tak do niego nie mówił, nikt tak się do niego nie zwracał, i to powodowało jakieś zaburzenia w jego zdolności postrzegania. Ta jednak była na pewno również stępiona przez to, że gwałtownie się postrzał, zamieniając się w dziadka, który nie do końca wiedział, co się dookoła niego działo. To nie był szczęśliwy zbieg okoliczności, tym bardziej że chwilę później pojawiła się obok niego zakrwawiona Mulan, a on z trudem zaczął szukać różdżki. - Krwawisz - zauważył nad wyraz elokwentnie, ale wciąż był zamroczony i starał się zorientować w sytuacji, mając nadzieję, że za chwilę nie wyskoczą na nich wściekli kłusownicy. Wtedy zostałoby z nich jedynie futro. Z lisa.
Może i na początku dbałeś, by nie wdychać pyłku, ale trudno tego upilnować tarzając się w pokrytym nim śniegu. Wszystko wokół zmieniło się dokumentnie i nie mogło mieć to związku z nagłą starością ciała, które niespodziewanie dogoniło zgrzybiałe pokłady optymizmu. Ktoś cię wołał, ktoś śmiał się wesoło, aż ty sam nabrałeś ochoty, by się radować. Niby absurd, a jednak na twojej twarzy wymalował się pogodny uśmiech, którego nie mogłeś powstrzymać, przekonany, że właśnie tego chce król! A przed królem trzeba się właściwie prezentować prawda? Śnieg zamienił się w trawę, a zamiast krzewów jeżyn rozkwitły nieznane ci, obłędnie kolorowe kwiaty. Ktoś zdjął z twoich barków wszelkie troski, a choć starość powinna zgiąć plecy i wykrzywić nogi w reumatycznym bólu, ty czujesz nieprzebraną lekkość, od której aż chciało się pląsać. Czyż nie byłoby cudownie porwać Mulan do tańca? Przecież mogłeś teraz latać! Unosić się wysoko nad rezerwatem, niesiony na opalizujących, wróżkowych skrzydłach, które wyrosły z twoich pleców. Byłeś do tego stworzony! Do śmiechu, do zabawy, do wirowania w muzyce, która rozbrzmiewała wszędzie dokoła. Wszystko to było jak baśniowy sen. I równie gwałtownie co sen, rozwiało się w nicość.
~ Xanthea Grey
______________________
Mulan Huang
Wiek : 21
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : niewielki tatuaż z przodu lewego barku, zmieniający kolor poruszający się tatuaż chińskiego smoka na niemal całe plecy, runa jera na lewym boku na wysokości żeber, ślad po zaklęciu Agere na prawym przedramieniu, często zmienia kolor włosów oraz korzysta z magicznych i barwiących soczewek
Mulan nie mogła wypowiadać się za ich oboje, ale sama na pewno nie myślała o tym, co zrobiłaby w momencie, gdy natknęłaby się faktycznie na poszukiwanych kłusowników. Na pewno chciałaby, aby ponieśli konsekwencje swoich czynów. Czy walczyłaby z nimi? Jeśli tylko zaatakowaliby pierwsi to broniłaby się i wdała się w pojedynek. Ogólnie jednak nie miała pojęcia, co chciałaby później począć. Jej umysł zafiksowany był na tym, aby odkryć sprawców tych wszystkich wydarzeń i nie zabiegał zbytnio w przyszłość, odpowiadając na pytania typu a co potem? - Jeśli papiery zniknęły z biurka prawnika to raczej zaangażowane są w nią wysoko postawione osoby. Ktoś z Ministerstwa? - to był jej pierwszy strzał, bo niewiele rzeczy przychodziło jej na myśl na hasło ktoś ważny. Zaczynała się nawet zastanawiać czy powinna może podpytać Longweia o to czy ktokolwiek przychodził mu do głowy. Tylko, że zajmował się smokami. Na pewno nie mógł wiedzieć zbyt wiele. Nie był związany z rezerwatem ani innymi stworzeniami. Choć możliwe, że jednak potrafiłby wskazać jej jakikolwiek trop. Może jakieś plotki przebijały się do jego departamentu? - Jak chcesz mogę przysiąść do sporządzenia listy miejsc do sprawdzenia. Nieużywane budowle, jaskinie... Wszystko, co mogłoby służyć za kryjówkę - zaproponowała, bo znała jednak całkiem dobrze okoliczne tereny. Shercliffe zdawał się z kolei mieć jakieś kontakty, do których sama nie miała dostępu. Zatem mogła zająć się przeglądem lokalnych miejscówek, a jemu zostawić ewentualne uzupełnienie jej o punkty, które mogła przeoczyć. Biorąc pod uwagę skutki działania eliksiru to pewnie nawet nie poznałaby Fredericka, gdyby nie to, że znajdowali się w tej chwili sami, a dodatkowo widziała moment, w którym oberwał nieszczęsnym kociołkiem. Merlin jeden wie, co właściwie znajdowało się w środku i jak długo tam zalegało. Póki jednak nie słyszała wyraźnych skarg to chyba było w miarę dobrze. Zaśmiała się krótko, gdy usłyszała uwagę staruszka, bo trudno było przeoczyć fakt, że krew z rozciętej skroni wciąż spływała leniwym strumieniem na jej twarz i zdecydowanie utrudniała Huang widoczność, napływając do prawego oka. - Zauważyłam - odpowiedziała w końcu i zlustrowała zdecydowanie postarzonego mężczyznę wzrokiem. - A z tobą wszystko w porządku? Możesz wstać? Wyciągnęła w jego stronę dłoń, całkowicie ignorując fakt, że zapewne powinna w tym momencie również sięgnąć po różdżkę. Chociażby po to, aby opanować krwawienie i oczyścić własną twarz.
Znajdowali się zatem mniej więcej na tym samym etapie postrzegania tego, co się działo. Skupili się na tym, że powinni złapać kłusowników, ale nie przychodziło im do głowy, co powinni zrobić później, jak powinni się zachować, jak powinni w ogóle podchodzić do tej sprawy. Cel był, jednak nie mieli doświadczenia w rozwiązywaniu podobnych kłopotów i teraz było to doskonale widać, kiedy znajdując się w pół drogi do rozwiązania problemów, nagle okazywało się, że nie było wiadomo, jak temu właściwie podołać. Tym jednak zapewne zaczną martwić się dopiero później, bo zaprzątanie sobie głowy czymś podobnym, byłoby co najmniej nierozsądne. - Myślisz, że Minister byłby aż tak głupi, żeby zatrudniać kłusowników? - zapytał z przekąsem, ale skinął głową, uznając, że było to miejsce, w którym wiele rzeczy dało się ukryć. Nie sądził jednak, żeby mógł pomówić o tym z Vesperem, więc tak naprawdę znajdował się w głębiej i ciemnej dziurze. Zaraz jednak łypnął okiem na Mulan, zauważając, że jej brat na pewno coś musiał słyszeć. Chyba że był głuchy, tak jak Frederick podejrzewał, bo starszy Huang wyglądał na takiego, co tylko radośnie siedzi sobie za biurkiem i robi dobrą minę do złej gry. - To jest dobry pomysł. Będziemy mogli sprawdzić je wszystkie, jeśli się uda - przyznał, kiwając głową na znak zgody, nim ostatecznie stali się celami ataku, kończąc w mało przyjemny sposób. Kociołek potoczył się gdzieś na bok, to prawda, ale Frederick nadal czuł, jak dzwoni mu w głowie. Łomotało mu w niej wściekle, więc nawet nie zdziwił się jakoś bardzo, kiedy nagle poczuł się lekki, kiedy odniósł wrażenie, że może unieść się w powietrze, że rozpościera skrzydła. Ten taniec, czy chęć porwania Mulan do tańca, będąc dokładnym, była taka naturalna, że nawet z nią nie walczył. Podniósł się na tyle żwawo, na ile było to możliwe, ale nim udało mu się coś zrobić, cała ta wizja i chęci go opuściły, a on kichnął, pochylił głowę i poczuł się dojmująco wręcz stary. - Powinniśmy zatańczyć... - wymamrotał. - Tak bardzo miałem na to chęć, ale... jest jakoś przygnębiająco. Merlinie, ależ boli mnie głowa, czym oni rzucają... - dodał cicho, słabym, starczym głosem.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Mulan Huang
Wiek : 21
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : niewielki tatuaż z przodu lewego barku, zmieniający kolor poruszający się tatuaż chińskiego smoka na niemal całe plecy, runa jera na lewym boku na wysokości żeber, ślad po zaklęciu Agere na prawym przedramieniu, często zmienia kolor włosów oraz korzysta z magicznych i barwiących soczewek
Musieli teraz przede wszystkim skupić się na wyzwaniach, które obecnie się przed nimi znajdowały. Inaczej nie było sensu w roztrząsaniu tego jak powinni później postąpić, bo po pierwsze mogą po prostu nie dotrzeć do tego punktu, a sytuacja w decyzyjnym momencie będzie mogła wymusić na nich zupełnie inne zachowanie. - Myślę, że nie pytają w Ministerstwie o hobby. Ktoś mógłby być w to zamieszany pośrednio lub dorabiać w ten sposób. Układy, łapówki... - wzruszyła ramionami, bo nie miała pojęcia jak dokładnie to miałoby wszystko wyglądać, ale jak dla niej podobne scenariusze były całkiem prawdopodobne. W końcu nie wszystko wyglądało dokładnie tak jak ludzie to sobie wyobrażali, a wiele rzeczy działo się za kulisami. Praktycznie każdy miał swoje grzechy różnej wagi, a im wyżej ktoś się znajdował tym na więcej mógł sobie pozwalać. - Moglibyśmy się nawet rozdzielić i sprawdzać je osobno, aby było szybciej... chyba, że nie chcesz tak ryzykować - zaproponowała, nie ając pojęcia, która z opcji bardziej by mężczyźnie odpowiadała. W końcu nie mieli pojęcia na co właściwie mogliby trafić, gdyby faktycznie coś znaleźli w trakcie swoich poszukiwań. Zatem może lepiej było dalej trzymać siię razem nawet jeśli niecierpliwili się i zależało im na czasie. Nie spodziewała się tego, że nagle Frederick oświadczy jej, że naszła go nagła chęć na to, aby porwać ją do tańca. Wpatrywała się w niego przez moment szeroko rozwartymi oczyma nim w końcu zaśmiała się krótko, niezwykle ubawiona podobnym stwierdzeniem. - Jasne, moglibyśmy zatańczyć staruszku, ale chyba nie masz na to siły - oceniła jeszcze, ujmując go pod ramię i mając nadzieję, że już nic więcej im się nie przytrafi.
- Czemu nie? Może to właśnie jest sposób na poznanie odpowiedzi? Nikt się nie spodziewa, że nieoczekiwanie będziesz chciał wiedzieć, jak bardzo ekscentryczne jest jego hobby i czy przypadkiem nie chowa w szafie kagańców albo wielkich pieluch - zauważył całkiem poważnie, bo mimo wszystko taki scenariusz był również prawdopodobny i nie należało go pomijać. W życiu, jak wiadomo, bywało różnie, a ludzie potrafili być naprawdę szaleni, by nie powiedzieć, że ich przyzwyczajenia i nadzieje bywały co najmniej beznadziejne albo niestosowne. Zatem, kto wie, czy jakiś wariat nie przechwalał się tym, że dla własnej przyjemności opłaca kłusowników. Szczerze mówiąc, zdaniem Fredericka było to całkiem prawdopodobne. - Może lepiej sprawdzajmy je razem. Mogę się tam przejść też w nieco innej postaci, ale nie wszędzie się dostanę - zauważył, nim wypadki potoczyły się w sposób, jakiego absolutnie nie był w stanie przewidzieć. Działo się coś, czego Frederick nie rozumiał i nie wiedział, czy to uderzenie kotła było tak silne, czy to jednak ten pył tak na niego wpływał, że plótł jakieś głupoty na temat tańca, wiedząc doskonale, że to nie było coś, co tak po prostu robił na co dzień. Wręcz przeciwnie, raczej się tego wystrzegał, nie mając ochoty robić z siebie pajaca. Nie był nim i nie zamierzał nim zostawać, więc cała ta sprawa wydawała mu się co najmniej niepoważna. Dlatego też potrząsnął głową, próbując to wszystko od siebie odgonić, a potem westchnął ciężko, wspierając się na Mulan, bo był zmęczony. Zmęczony! - Chyba nie mamy czego tutaj chwilowo szukać - mruknął z irytacją i mrużąc oczy spojrzał w stronę wieży. - Albo... nie są nami teraz zainteresowani, możemy spróbować podejść, tylko spróbuj przestać być fontanną - dodał, kiwając z trudem głową w stronę jej rany, jakby podejrzewał, że jeszcze chwila i zwyczajnie się tutaj wykrwawi i padnie mu na ziemię, a on, znowu, będzie musiał stawać na głowie, żeby zabrać ją do Munga, co wcale nie było aż tak niesamowicie łatwe, jak mogła sobie wyobrażać.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Mulan Huang
Wiek : 21
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : niewielki tatuaż z przodu lewego barku, zmieniający kolor poruszający się tatuaż chińskiego smoka na niemal całe plecy, runa jera na lewym boku na wysokości żeber, ślad po zaklęciu Agere na prawym przedramieniu, często zmienia kolor włosów oraz korzysta z magicznych i barwiących soczewek
Trudno było jej nie przyznać racji temu, co mówił Frederick. To zakładało jednak, że ktoś musiałby zgodnie z prawdą przyznać się do tego, że zajmował się na boku kłusownictwem, a jeśli faktycznie nie posiadał takich zainteresowań to wątpiła, aby komukolwiek chciało się wysłuchiwać wywodów na temat gry w bierki czy innych niezwykle fascynujących form spędzania wolnego czasu. - Ludzie mają różne fetysze także takie sprzęty mogą być niezwiązane z kłusownictwem - skomentowała, wzruszając jeszcze ramionami jakby naprawdę nic jej nie dziwiło. Jak na dziewczynę ze złymi smokami przystało. Nie zdawała sobie sprawy z tego jakie dokładnie układy mogły panować w Ministerstwie. Mogła jedynie polegać na tym co mimochodem usłyszała od brata czy rodziców, ale nie interesowała się jakoś aktywnie sprawami związanymi z urzędem i papierologią. Chociaż może powinna? Przynajmniej dzięki temu mogłaby zyskać lepsze rozeznanie w tym, co się działo wokół. - Okay, pasuje mi taki układ - tylko tyle była w stanie powiedzieć, bo na pewno było o wiele bezpieczniej zajmować się tym we dwoje. Zawsze drugie mogło w tym czasie pilnować pleców drugiej osoby, a Shercliffe nie był aż tak podatny na czyjeś ataki w swojej uroczej lisiej formie, która umożliwiała mu wślizgiwanie się w ciasne przestrzenie. Bez zawahania ujęła mężczyznę pod ramię, pozwalając mu na to, aby oparł na niej swój ciężar. Faktycznie zachowywał się zdecydowanie dziwnie, ale trzeba było przyznać, że oberwał dosyć mocno w głowę i przez to mogło coś mu się tam poprzestawiać. Nie wnikała w to. Dopiero, gdy Frederick wspomniał o byciu fontanną, Huang jakby przypomniała sobie o swoim stanie i mrucząc ciche rzeczywiście po czym wycelowała w skroń różdżkę, aby rzucić proste zaklęcie zasklepiające rany, a następnie (jakby zapominając, że to też mogłaby zrobić magią) otarła zakrwawioną twarz rękawem, rozmazując ją jedynie bardziej. - Już dobrze? Jak tak to chodźmy - zachęciła go jeszcze, kierując się powoli ku znajdującej się przed nimi wieży.
Frederick nie skomentował jej kolejnej uwagi, uznając, że było to coś, czego zdecydowanie nie zamierzał poruszać i jedynie uniósł lekko brwi, jakby chciał jej zapytać, czy naprawdę to była pierwsza rzecz, jaka przychodziła jej do głowy. Oczywiście, mógł się tego spodziewać, znał ją w końcu nie od dzisiaj i miał świadomość, jaka była, ale odnosił wrażenie, że w okolicznościach, w jakich właśnie się znajdowali, mogłaby zachować choćby trochę powagi. Tym bardziej że właśnie oceniali prawdziwe możliwości prowadzenia dalej ich dochodzenia, jakie było co najmniej szalone. Wiedział, że inni patrzyli na nich, jak na wariatów, ale było to dla niego ważne, by znaleźć rozwiązanie problemu w jaki wdepnęli i zdecydowanie nie chciał mieszać w to żadnych fetyszy. Ani trochę, ani odrobinę, ani ciut. Nie chciał w to również mieszać kociołków, mikstur, pyłu i całego tego wariactwa, jakie go ogarnęło. Dlatego też kiedy Mulan doprowadziła się do stanu używalności, z jej pomocą zbliżył się do wieży, ale było dokładnie tak, jak podejrzewali. Nie byli w stanie znaleźć tutaj niczego szczególnego, żadnego konkretnego śladu, bo te urywały się nagle i mogli szukać wiatru w polu. Co prawda, były tutaj inne znaki świadczące o tym, że mieszkańcy wieży nie życzyli sobie gości, ale to niewiele im dawało, bo nie byli w stanie na tej podstawie czegokolwiek wytropić. Byli w kropce i Frederick doskonale zdawał sobie z tego sprawę, odnosząc wrażenie, że na jego barkach spoczywał jakiś ciężar. I pewnie był to również ten absurdalny wiek, który nie chciał minąć i nie wiedział, ile będzie musiał być staruszkiem. - Wracajmy, nic tu nie znajdziemy, a możemy zostać jeszcze raz zaatakowani - stwierdził, wzdychając cicho, niemalże bezgłośnie