Jedno z najbardziej tajemniczych i przesyconych niezwykłą aurą pomieszczeń, stanowi Sala Przyszłości. Ten średnich rozmiarów pokój, znajdujący się na trzecim piętrze został wybudowany ku celom wróżbiarskim. Zawsze w powietrzu czuć tu zapach delikatnych kadzideł. Nie ma tu żadnych ławek czy krzeseł, każdy natomiast może zająć miejsce na wielkich poduszkach rozłożonych na ziemi. Pod sufitem widzą przeróżne materiały, tworząc bardzo przytulny wystrój. Całość zachęca do medytacji, bądź spróbowania swoich wróżbiarskich zdolności na jednej ze szklanych kul, których tutaj na pewno nie brakuje. Można tu także znaleźć filiżanki, herbatę, książki dotyczące chiromancji czy numerologi. Jednym słowem, wszystko co tylko może się przydać do szukania odpowiedzi na pytania dotyczące nie tylko przyszłości.
Zewsząd rozlegały się podejrzane stuknięcia. Ze wszystkich stron rozbrzmiewały ciche, a jednocześnie donośne postukiwania, z każdą chwilą coraz głośniejsze, by znikąd, zza załomu korytarza nie wychyliła się Francuzka w całej swej władczej i dostojnej okazałości. I to był widok, który widzieli wszyscy każdego dnia, prawie zupełnie niezmienny. Ta sama mina mówiąca: zejdź mi z drogi wieśniaku, bo gorzko pożałujesz! Ta sama unosząca się w powietrzu groźba, zmieszana ze zmysłowymi perfumami i zwiastun nieuchronnego nieszczęścia, które miało się wydarzyć, bowiem codziennie musiał ktoś ucierpieć. Była to niczym ofiara składana bogom lub boginiom, w tym przypadku jej, która musiała zaspokoić swoją potrzebę sadyzmu i pokazania temu całemu zamkowemu plebsowi, kto tutaj rządzi. Nie szczędziła dzisiaj zgryźliwych uwag, co poskutkowało kilkoma płaczącymi uczennicami, z bezsilnej złości lub smutku, poturbowanymi pierwszoklasistami, którzy pałętali się niepotrzebnie pod nogami i nieszczęśliwie rozkochanym siódmoklasiście. Cóż, to ostatnio niekoniecznie musiało zaliczyć się do pasma plag, które ze sobą niosła, ale skoro w końcu miał się biedaczysko załamać, bo pół wila była istotą iście nie stałą i zupełnie nieczułą, to koniec będzie naprawdę dla niego tragiczny. I niezmiennie wyglądała do bólu perfekcyjnie, bo musiała taka być o każdej porze dnia i nocy. Musiała prezentować się jak królowa tego nędznego świata, który do pięt jej nie dorastał, ot co. Miętowo-błękitna sukienka idealnie komponowała się z jej oczętami, z których strzelały gromy, które mogłyby zabić. Ach, gdyby tylko posiadała dar Bazyliszka, to zapewne połowa uczniów już dawno padłaby trupem, a grabarze nie nadążaliby z robotą. Cóż za podłość, że jej tego poskąpiono, skandal! Ale z drugiej strony odbierało to całą zabawę płynącą z dręczenia ich. Bezszelestnie przemierzała szare, nudne korytarze, mijając równie szarych i nudnych uczniów, których nie zaszczycała choćby spojrzeniem (nie zasługiwali, ot co!) i czując, że znowu zaczyna cierpieć na nudę. Zero rozrywki w tym zamku, a limit ofiar chyba na dzisiaj wyczerpała, bo nawet nie chciało jej się podłożyć nogi jakiemuś gryfonowi, by poleciał po schodach. Nie pogardziłaby za to takim Andrew'em, który odrobiłby jej pracę domową z wróżbiarstwa, bo pannie się zupełnie chciało lub kazała się pobawić w masażystę. Biedne nóżki w końcu muszą odpocząć po takiej długiej wędrówce, a lektyki jej nikt się nie kwapił dać. Kolejna nieopatrzność. A skoro o wróżbiarstwie mowa - pół wila pchnęła na chybił-trafił przypadkowe drzwi, które otworzyły się z cichym jękiem. Mimowolnie weszła do środka, chociaż nie spodziewała się zastać tam niczego, ci by zajęło jej uwagę na dłużej. Nie myliła się. Sala Przyszłości na pewno nie była miejscem, które kochała Francuzka. Nie dość, że nienawidziła wróżbiarstwa (to po cholerę na nie chodzi?), to jeszcze na trafiła na kopię sali do tych lekcji. Prawie ja zemdliło od tych wszystkich kadzideł, które mogły stanowić konkurencję dla eliksirów usypiających, szklanych kul i świec. - Mon Dieu. - jęknęła zrezygnowana, z obrzydzeniem patrząc na wnętrze. I jej zimny wzrok padł na studenta stojącego przy szafce i palącego skręta. Kojarzyła go, bo kto by nie kojarzył Dextera Vanberga, ale nigdy nie miała okazji poznać go bliżej. Jeśli w ogóle miała ochotę poznawać go bliżej. O ile jego fanki zabiłyby się o rozmowę z nim, o tyle Fleur nie była nie wiadomo jak zafascynowana znanym muzykiem. Ogólnie nikt ją nie fascynował.
Dexter Vanberg udając się do pokoju przyszłości, czy jak to tam się zwało, nie rozsiewał wokół siebie mroku, pogardy dla innych i tego typu dziwnych rzeczy, bo nie musiał na każdym kroku podkreślać jaki był zajebisty. To wynikało samo przez się, a poza tym wolał z tego korzystać, a nie odgradzać się od wszelakich istot żywych i bunkrować w jakiejś wysokiej wieży zrobionej z pogardy i niezadowolenia. Oczywiście kto co woli. Jednakże Vanberg za to też wyglądał perfekcyjnie. Miał bałagan na głowie, w niej chyba z resztą też, miał czerwone spodnie, które mu trochę zlatywały z tyłka i czarną koszulkę z logo Fiuu Bzdziuu, która na pewno dobrze podkreślała, że ostatnio nie skupiał się na jedzeniu. Mogę do tego nawet wspomnieć o trochę czerwonych i niezupełnie przytomnych oczach, bo przecież właśnie palił dobrego skręta. Czyli w sumie perfekcyjnie, bo to własnie była bardzo dobra wizja Dextera Vanberga. Okej, istniała jeszcze lepsza, ale przecież nie będzie chodzić po korytarzach bez ubrań. - Masz racje, wyjątkowo czarujące miejsce - rzekł automatycznie przechodząc na francuski, kiedy tylko dziewczyna z niezadowoleniem rzekła swoje słowa. Właściwie owa zmiana języka była dość sprawą naturalną, kiedy w Luksemburgu słyszał, że ktoś mówi w tym języku, automatycznie w nim odpowiadał. Dopiero po chwili ponownie podniósł wzrok by tym razem już dokładniej przyjrzeć się, kto właściwie postanowił zwiedzać klasy w zamku. A była to jakaś dziewczyna, szybkie spojrzenie Dextera badające jej sylwetkę od dołu do góry, nasunęło mu prosty wniosek. Kolejna potomkini wili. Ostatnią zapamiętał bardzo dobrze i bardzo przyjemnie, nawet jakiś czas temu wspomniał swoim kumplom, że te istoty są dobre w łóżku, a tu proszę, kolejna wila. Gdyby wiedział, że tyle ich potomkiń jest w Hogwarcie może nie jeździłby tak często na te trasy? - Po trawie pomieszczenie robi się ciekawsze - zapewnił ją, zaraz kolejny raz się zaciągając, a następnie kierując skręta ku niej z pytającym spojrzeniem. Naprawdę, to działało. Bo przecież wcześniej Vanberg podziwiał tu obrazy, tapety i kolor nakryć na fotelach ze zdegustowaną miną, oczywiście. Tak czy owak, dziewczyna mogła się przyłączyć do palenia z nim, bo oto on zamierzał wspaniałomyślnie podzielić się swoim bardzo dobrym towarem. Ewentualnie mógł go wypalić sam, źle też nie będzie, a nawet więcej dla niego.
Architekt skopał robotę. Za takie wydumane wnętrza chyba by go powiesiła. I to za żebro, nie za szyję, konania będą dłuższe i bardziej bolesne. A sama sprawczyni powzięłaby sobie krzesełko i z okrutną miną przyglądałaby się jego cierpieniom. To była wystarczająca kara za zrobienie...czegoś takiego, co miało nosić nazwę Sali Przyszłości. Wszystkie możliwe i niemożliwe odcienie różu i fioletu, mdlący, słodki zapach kadzideł i te wszystkie diabelskie, wróżbiarskie zabawki dla naćpanych wróżbitów. O zgrozo, ona to miała szczęście to trafienia na miejsca, które zazwyczaj nie zostają zostawione w spokoju bez jej drobnej ingerencji. Ot, na przykład podpali jedną z poduszek. Nikomu to różnicy nie zrobi. Automatycznie podeszła kilka kroków bliżej, szerokim łukiem omijając leżące na podłodze przedmioty, jakby bała się, że się od nich zarazi. Jej mina była mocno zniesmaczona, nie tylko przez otoczenie, ale także przez trzymanego przez Vanberga skręta. Dziwne, że wyczuwała dym przez całą mieszankę różnorodnych kadzideł, ale jednak. Była bardzo uczulona na tym punkcie i nie mogła znieść myśli, że czystokrwiści czarodzieje hańbą się mugolskimi używkami. Za kilkanaście lat będą spraszać ich do Hogwartu i wsadzać różdżki do ręki! A nuż te przygłupie zwierzęta się czegoś nauczą? On siedział tu tak i wytrzymywał, ale to chyba tylko dzięki ziołom, o czym świadczyły czerwone obwódki wokół oczu, którymi po niej wodził, od góry do dołu. Czuła się tak, jakby była na targu, a on oceni jakość sprzedawanego towaru. Przyzwyczaiła się do takich reakcji na tyle, że nie zwróciła na to większej uwagi. - Chyba wolę mimo wszystko tą nudniejszą wersję - mruknęła patrząc mało przychylnie na proponowanego jej skręta - Merci, nie skorzystam. Raczej się ucieszy z jej odmowy, wszak ilość tego świństwa ma ograniczoną i więcej zostanie dla niego. Nie miała najmniejszego zamiaru nawet tego dotykać. Zamiast tego, jakże niesamowicie zmęczona codzienna wędrówką po zamku, podeszła do owej szafki obok Dextera i zwinnie na niej usiadła. Założyła nogę na nogę i zerknęła prosto w jego oczy, jakby chcąc go prześwietlić na wylot. Niezależnie od tego, co mu teraz chodziło po głowie, a każdy, kto jego znał zapewne wiedział co - ona nie była taką, która wskakuje każdemu do łóżka. Nawet znanym muzykom, o co by się pokroiła połowa damskiej części szkoły. Z nią prosto nie będzie, ale czy ktoś lubi proste gry, w które wygrywa się na wstępie?
Na jej odmowę skręta właściwie nie zareagował, a jedynie zajął się jego dalszym paleniem. Cóż, w końcu, kto co woli. Natomiast kiedy przyszła bliżej, swoje tęczówki skierował ku jej zgrabnym nogom, bo właściwie lubił je długie u kobiet. Niemniej jednak zapowiadała się fascynująca konwersacja, bowiem w gruncie rzeczy Dexter nie zabiegał o niczyją uwagę, po prostu otaczał się znajomymi, którzy zarówno chcieli jego uwagi, jak i on chciał im tą swoją ofiarować. To wszystko to były bardzo dobre i przyjemne układy. Ot takie tam korzystanie z życia. Poza tym przecież cóż on tam będzie o kogoś zabiegać, jak jest chyba ostatnią osobą która mogłaby narzekać na brak towarzystwa? - Spoko, możesz popatrzyć jak ja palę - uznał na to jej zajęcie miejsca obok niego. Nie no, absolutnie nie miał nic przeciwko. Jak już było wspomniane, więcej dla niego i takie tam. Więc Vanberg w międzyczasie zajął się paleniem, zupełnie je kończąc, a ostatecznie gasząc jego resztkę o bok szafki. A trwało to jakąś chwilę, bo przecież cóż tam się będzie spieszyć, jak ma dobrego skręta. Dopiero po tym wszystkim, a jego łapki powędrowały do jakiejś szklanej kuli, która stała na przeciw niego. Fascynujące urządzenie, ale musiałby wziąć sporo lsd żeby zobaczyć w tym jakieś kształty. Właściwie kiedyś z Quentinem i Wolfem zastosował tą metodę, pierwszy raz lekcja tarota miała sens. W zamian zatrzepał tym, jakby była to figurka ze sztucznym śniegiem w środku. W końcu po prostu usiadł na szafce obok dziewczyny i położył jej kulę na nogach. - Możesz mi powróżyć - nawet ku pokrzepieniu lekko klepnął ją po owej nodze. Sam natomiast oparł się o ścianę, którą miał obecnie za plecami, dosłownie na moment lekko przymykając oczy. W tym pomieszczeniu panowała absolutnie usypiająca atmosfera, jeszcze na dokładkę brakowało jakiejś indyjskiej muzyki.
Och, a czy ona zabiegała o czyjąkolwiek uwagę? Ona nie potrzebowała, by Dexter ją nią zaszczycał... No dobrze, to było wierutne kłamstwo, aczkolwiek chyba by się nie popłakała jak reszta jego fanek, które mogą pomarzyć o rozmowie z nim. Ale tak, braku zainteresowanie nie cierpiała i zawsze, powtarzam zawsze musi być w centrum uwagi. Wszystko musi się kręcić wokół niej, jak planety wokół słońca. Sławę kochała, żyła dla niej, była jej tak samo potrzebna jak tlen. Dążyła do niej po trupach, nie ważna była liczba osób, które poniosłyby przy tym ofiarę. Tak, wkopała by w coś nawet swojego przyjaciela, byle żeby pozostać na szczycie i być zauważaną. Przykro mi, ale to dziewczę nie stworzone do bycia inną niż egoistyczną suką. - Interesujący widok. - mruknęła beznamiętnie na jego propozycję, nie będąc z tego zadowoloną. Nie chciała mieć ani jednego centymetra sześciennego tego mugolskiego dymu w płucach. To jej uwłaczało, a jeszcze rzekomo działało bardzo negatywnie. I ona dobrowolnie dawała się tym truć. Uch, powiesi tego, kto to wymyślił! Gdyby jednak się głębiej nad tym zastanowić, to zapewne wynalazca już nie żyje. A niech to, Śmierć ją ubiegła. Ku jej uldze skręt w końcu się skończył, a Vanberg nie zamierzał brać następnego. W innym wypadku własnoręcznie wyrwałaby mu go, nim jeszcze zdążyłby go przypalić świeczką i przydeptała cienkim obcasem własnego buta. I koniec z palenia Dextera Vanberga i w głębokim poważaniu miała jego niewątpliwie pełną sprzeciwu reakcję. Trzeba się liczyć z jej żądaniami, a jeśli komuś by się to nie podobało, to jest idiotą. Pełna sceptycyzmu zerknęła na magiczną kulę, którą student dorwał w swoje łapki, bo bynajmniej nie myślała, by ktoś jego pokroju był zainteresowany wróżbiarstwem. Tym bardziej, ze wcześniej wyrażał głęboki niesmak wobec wszystkiego w tym pokoju. Tak samo jak ona, a na przedmiot chodziła tylko po to, by powkurzać nauczyciela swoim jawnym brakiem zainteresowania. Chyba tylko jej urok osobisty ratował ją przed wyrzuceniem z zajęć. - Wyglądam na wróżbitkę? - zapytała retorycznie z niechęcią, ale mimowolnie złapała kulę. Na klepnięcie w nogę nie zareagowała, chociaż w przypadku Vanberga niewątpliwie miało to podtekst. Zaczęła się z wyraźnym znudzeniem wpatrywać w białą mgłę, która się kręciła wewnątrz i jedyna myśl, jaka jest się nasuwała to "jutro będzie mglisto", ale zapewne nie o to chodziło, bowiem dziewczyna zwyczajnie nic nadzwyczajnego nie widziała i prawdopodobnie i on nie liczył na cudy. Mało kto w tym zamku miał jakiekolwiek zdolności w jasnowidztwie. No, chyba, że sam nim był, ale już łatwiej znajdziesz igłę w stogu siana niż takowego osobnika. - Twoja kariera dopiero co się rozpoczęła, bo tak naprawdę wszystko jeszcze przed tobą. Osiągniesz jeszcze większe sukcesy. Nigdy się nie ożenisz, będziesz wyrywał cnotliwe fanki, od których nigdy się nie odpędzisz. Ostatecznie pisana jest ci śmierć poprzez rzucenie Avady przez jakiegoś psychofana na jednym z koncertów (niczym John Lennon!). - mruczała z wciąż obojętną maską na twarzy. Wymyśliła to sobie, ale co z tego? Ważne, że brzmi nawet pozytywnie. No, oprócz tej końcówki, ale kto by nie chciał zakończyć żywota w czasie swojej świetności? Z pewnością taka opcja była lepsza niż śmierć jako staruszek, przy kominku w swoim domu i kotem na kolanach, gdy już mało kto go pamięta, prawda? - To teraz ty się zrewanżuj - oddała mu kulę z figlarnym uśmiechem
Sława... to już inna sprawa. Vanberg miał jakaś popularność od zawsze. Jego ojciec był wokalistą Fatalnych, więc w gruncie rzeczy urodził się w całym tym galimatiasie związanym z popularnością. Bycie synem Kirleya to był jedyny tytuł przez długi czas. Oczywiście, że tego nie lubił, przecież nie znosi swojego starszego. Może dlatego szybko zechciał popracować na coś co będzie jego. I zamiast być synem kogoś tam, będzie po prostu tym kim chce, muzykiem. Wtedy sławę zobaczył jeszcze lepiej. Nie pytano tylko jak to jest być dzieckiem Kirleya, ale o to, jak to jest być muzykiem. O wiele przyjemniejsza wersja. Wróćmy jednak do meritum, mam na myśli, że właściwie Vanberg też potrzebował sławy. Niby był na to obojętny, niby miał przecież na wszystko wyjebane. Ale popularność lubił. Nigdy nie wahał się, by z niej korzystać. Zwłaszcza jeśli chodziło o poznawanie kobiet. Tak, sława była dobra. - Nie wątpię - odparł jedynie, gdy dziewczyna wspomniała o interesującym widoku. Przecież zaiste takowym był. Adekwatnie tych skrętów... jakoś wolał zostawić kolejnego na potem, bo palenie ich jeden po drugim naprawdę nie było koniecznym. Towar był odpowiednio mocny i skuteczny. Jednak jeśli tylko miałby ochotę zapalić na pewno by się nie zawahał, a ewentualne sprzeciwy swojej koleżanki zapewne najwyżej by go rozbawiły. Dziewczyna wzięła kulę, jednak na jej pytanie Vanberg tylko uniósł lekko brwi. - A skąd ja mam wiedzieć jak wyglądają wróżbici? - Odparł trochę zdziwiony jej pytaniem. - Czy wyglądam na osobę, która korzysta z ich usług? - Zapytał tym razem on, dość podobnym tonem co blondwłosa przed momentem. Zamiast cokolwiek więcej dodawać kiwnął głową na kulę, czekając, aż wila zobaczy w tym szajstwie super wróżbę. Chwilę czekał, też patrząc na owy tajemniczy przedmiot, jakby i on miał zobaczyć w tym coś niezwykłego. W końcu jednak wila przemówiła. Aż klasnął w ręce! - Zawsze wiedziałem, że jestem jak Lennon! - Odparł zadowolony z jej ekstra wróżby. Co prawda wiedział, że to super bzdury, ale nie mniej jednak mu się podobały. Kiedy dziewczyna podała mu kulę, uważnie ją obserwował, czekając aż spłynie na niego łaska i dostąpi oświecenia. Niestety, nic takiego się nie wydarzyło. - Nie szybko wyjdziesz za mąż, ale jak to zrobisz, to z materialnych pobudek. Będziesz go zdradzać z kimś z kim nigdy nie będziesz mogła być i ostatecznie będziesz cholernie sfrustrowana i jednym i drugim - stwierdził wzruszając ramionami i na koniec podrzucając kulę w rękach. - Ale nie martw się, jeszcze masz sporo czasu do tego scenariusza. A tak wracając do poprzedniej sceny z tym klepnięciem w udo, tak, zdecydowanie tkwiło w tym drugie dno. - Właściwie jak się nazywasz? Muszę wiedzieć jak nazywa się moja prywatna wróżbitka. Możliwe, że od dziś będę do ciebie pisać co drugi dzień, żebyś wywróżyła mi przyszłość na najbliższe popołudnie - stwierdził śmiertelnie poważnym tonem. Ach to byłoby interesujące. Właściwie dziewczyna miałaby łatwą pracę, popołudnia i wieczory Vanberga kręciły się zwykle wokół podobnych rzeczy.
Czy by go rozbawiły...nad tym można podyskutować. Dexter miał co najmniej dziwne wyobrażenia na temat widoku rozwścieczonej pół wili, co najprawdopodobniej wynikało z tego, że nigdy takowej nie widział. Zła pół wila nigdy nie równa się z przyjemnym widokiem. To raczej prawdziwa trauma, bowiem dziewczę rzuca wtedy wszystkim co popadnie, wali klątwami na oślep, wyzywa, krzyczy tak, że zamek się trzęsie, a uczniowie czym prędzej czmychają na Antarktydę rezerwować igloo u Eskimosów. Tak na rok, o. Dopóki jej nie przejdzie. Gdyby nie to, że niestety nie odziedziczyła akurat takiej jednej umiejętności po matce, to można by dorzucić pokaz pirotechniczny. Ale tak, mógłby się śmiać do rozpuku...gdyby był masochistą i kretynem, by ja denerwować. Bądźmy więc przy nadziei, że student jest na tyle inteligentny, że nie będzie tego próbował. Autorka wyraża stwierdzenie, że chyba chciałby tym życiem się jeszcze nacieszyć. W innym wypadku wróżba uległaby poważnej deformacji co do przyczyny śmierci. Taa, pseudo wróżba. - Stereotypowo stara baba owinięta w szmaty, z rozbieganym wzrokiem, taka jakby naćpana. Przebierz się za taką, napal jeszcze tego świństwa, a z powodzeniem będziesz miał alternatywę roboty. - mruknęła beztrosko, unosząc lekko kąciki ust - Mimo wszystko wróżby nie będą prawdziwe, ale istnieje mnóstwo kretynów, którzy się na to nabiorą. - wzruszyła ramionami. Zaczęła sobie kręcić pasmo platynowych włosów na palcu z nudów, obserwując pomieszczenie z wyraźną dezaprobatą. Zbyt słodko tu, zbyt mdło. Zbyt dużo dziwnych, błyszczących świecidełek, różnych, jedwabnych szmat, ozdób i tych cholernych kadzideł, które ją wprowadzały w dziwny nastrój. To jej się nie podobało, bo nie umiała zapanować nad sennością, która ją ogarniała. Nie, nie miała zamiaru spać, ale znikąd pojawiła się błogość. Nienawidziła, gdy coś przejmowało nad nią kontrolę, a sile tego pomieszczenia poddawała się mimowolnie. Potrząsnęła głową, powodując dziki taniec grzywy włosów wokół twarzy i zerknęła na kulę, w którą wpatrywał się Dexter. Czekała na swoja "wróżbę", która zapewne nijak będzie się miała do rzeczywistości. Muzyk i jasnowidz nie idą ze sobą w parze. A jednak stało się inaczej i wbrew pozorom w połowie wszystko się zgadzało. Nie śpieszy jej się do zamążpójścia, bo to żelazna kula u nogi, którą ciągnie się za nią do samego końca, no, chyba, że coś się na małżonka poradzi (czyt. otruje i zabierze majątek). Wyjdzie za bogatego arystokratę, bo ta biedniejsza szlachta jest poniżej jej poziomu. Zdradzać go będzie na pewno, bo przecie jeśli kiedykolwiek nastąpi taka sytuacja jak ślub, to oczywistością jest, że nie skończy z czerpaniem z życia pełnymi garściami. Była zbyt piękna, by być z jednym mężczyzną! To takie marnotrawstwo. Będzie go zdradzać z kimś, z kim nie będzie mogła być. To już swoisty paradoks. Bo być nie może ze szlamą lub tym bardziej mugolem. Ewentualnie jakimś bez knuta. A nie miałaby romansu z żadnym z nich, nigdy w życiu, ani w tym, ani w przyszłym. Paradoks, paradoks, paradoks... Ale Vanberg to wymyślał... - Trafne. Materialne pobudki i zdradzanie. Ale nie zdradziłabym z mugolem, podrzędnym szlachcicem lub szlama, bo tylko z takim nie mogłabym być. I nie byłabym sfrustrowana, bo nie kochałabym żadnego z nich. Materializm i miłość do siebie nie pasują. - wyszczerzyła się. Cóż, przynajmniej jest szczera. Prywatna wróżbitka? Do czego to doszło...ona i prywatne wróżenie. Chociaż dla takiego Dextera zmarnowałaby trochę atramentu, pergaminu i czasu, by nabazgrać jakieś bzdury, które by go uszczęśliwiły. Lub po złości zgoła odwrotne przepowiednie. Zależy od jej humoru i weny. - Fleur de la Blanchetiére - powiedziała z wyraźnym, francuskim akcentem, z którego była niesamowicie dumna. - Napiszę, że zginiesz w męczarniach minutę po otrzymaniu listu. - sarknęła cicho, śmiejąc się pod nosem i naturalnym ruchem przejechała mu palcem po ramieniu. Ot tak.
Dziewczę znane w Hogwarcie z zamiłowania do poszarpanych, jeansowych szortów odsłaniających chudziutkie, długie i nieco krzywe nogi, przemierzało korytarze zamczyska pierwszy raz od długiego, długiego czasu. Tak naprawdę ostatni raz widziana była tutaj miesiące temu, w trakcie imprezy w pokoju rozrywek, którą zakończyła jakże romantycznym seksem w kiblu wraz z Jirim Broskevem. Chociaż tak naprawdę nie znała wcale jego imienia. Jej kilka obecności na Słowacji przewijały się raczej we wspomnieniach innych jako coś niepewnego i przelotnego, zapamiętanego tylko ze względu na nieziemsko nieprzytomny wzrok dziewczyny chodzącej po śniegu boso i mającej na głowie tęczowy, różnobarwny pióropusz indiański. Okazjonalnie perłowe poroże jelenia. To, czy pojawiła się na balu walentynkowym, jest bardzo sporną kwestią. Niektórzy twierdzą, że widzieli Lunarie przechadzającą się po szczycie wieży w czerwonej sukience stylizowanej na Aurelię z Doliny Godryka i proponującą kilku osobom narkotykowego pokera. Ale kto wie. Nie ona. Lunarie nie pamięta; nie wie, co działo się z nią przez ostatnie miesiące. Tylko na ciele pozostały ślady jej dni; droga złożona ze strupów, zadrapań i pęknięć, wkłuć i otwartych ran na wnętrzu przedramion; ścieżka wyryta w nabrzmiałych, niebieskich żyłach odznaczających się mocno na wychudzonych rączkach. Od punktu do punktu, wszystko odtwarzało tylko obraz totalnej dewastacji, skrajnego zniszczenia, każdego dnia rozciągniętego groteskowo w skali czasu, zmniejszonego do maleńkiego, nic nie znaczącego pyłku i nieustannego braku złotego piasku dziadka snu; obwódki wokół oczu miała już niemal czarne. Zmysły odebrały kilka bodźców, a dziś przypominały jej mgliście o kilku lokacjach; o palącym w skórę słońcu Barcelony, o kurzu z ulic wyżerającym jej dziury w płucach w mieście aniołów, o domowym bimbrze pędzonym w opuszczonej fabryce guzików na przedmieściach Brna. Dzisiaj wiedziała, że wśród setek zatartych reminiscencji, gdzieś tam przewinęła się twarz jej syna. a ona jej nie pamięta
long story short Trafiła na odwyk. Sama nie wiedziała jak to się stało; później pokazali jej papiery, gdzie widniał faktycznie jej podpis, złożony drżącą dramatycznie dłonią, ale jej, kurwa, własny. To były niemiłe, brzydko pachnące dni, pełne potu i wymiocin, krwi wypływającej z każdego otworu ciała, buntu jej organizmu i psychiki. Ale to nieważne. Nie wspominajmy tych czasów. Istotne jest to, że pierwszą rzeczą, którą zrobiła po tym dobrowolnym, miesięcznym detoksie, było zapuszczenie się w mroczne dzielnice Ontario (bo właśnie tam, merlin wie czemu, to wszystko miało miejsce) i zdobycie kiepskiej jakości, kanadyjskiej heroiny. A potem otrzymała list z Hogwartu, że z związku z brakiem jej stawiennictwa na jakichkolwiek zajęciach, jak i z brakiem jej obecności w zamku w ogóle, zostaje wydalona ze szkoły. No więc wróciła. Ubłagała dyrektora, wykorzystała fakt, że wujek był dyrektorem w Salem i jakoś tu wróciła. Sama nie wiedziała, po co. Chyba ta szkoła była jednym z niewielu miejsc, gdzie zachowywała, paradoksalnie, jakiś umiar. Szybko znów zaczęła żyć na eliksirach odurzających i feliksie; ostatnie dwa tygodnie leżała nieustannie zjarana skrętami. Ale jej się skończyły.
Dlatego po długiej kąpieli, chociaż wrzątek wydawał się jej lodowaty, wylazła pełna dreszczy z wanny i postanowiła poszukać kogoś od towaru. Narzuciła na siebie zwyczajowo szorty; górę przykryła białym, obcisłym podkoszulkiem. Ale żeby nie razić innych swoją chudością, nakryła to jeszcze wielką, męską koszulą w kratę, nie zapinając jednak żadnego guzika. Musiała zakryć ręce, przybyło na nich zbyt wiele blizn. Na drugim piętrze znalazła Wolfa; dosłownie zatrzęsła się z głodu i wściekłości, gdy rzucił, że sprzedał wszystko Vanbergowi. Wyciągnęła z niego, że ten jest piętro wyżej. Zaczęła więc zamaszyście otwierać drzwi każdej sali. W końcu trafiła na odpowiednią. - Vanberg - warknęła od progu, dostrzegając Dextera. Wyglądał... w porządku. Zdecydowanie nie zmienił się od ich ostatniego spotkania. "Spotkania". Ona w sumie też niezbyt wiele; widać tylko było po zapadniętych policzkach i wielkich oczach, że ostatnio znów miała nieciekawe życie, ale podreperowała się już cieleśnie. Takie ślady zostają na człowieku. Chude lata zagnieżdżają się na zawsze w ludziach, można je czytać po nienaturalnym zarysie kości policzkowych i odznaczających się wielkością oczach; bo kiedyś skóra napinała się nawet na oczodołach, wbijając się w każdą kość czaszki i ciała. Spojrzenie miała bardziej puste niż kiedykolwiek. Ale ogólnie, nie było źle. Znów zaczęła maskować cienie pod oczami pudrem, przykrywając też jego cienką warstwą nieliczne piegi na nosie i policzkach. Włosy miała teraz wciąż mokre, poskręcane w wilgotne fale i spływające po plecach; na końcówkach niektórych wciąż wisiały drobne krople, opadające na ziemię wraz z gwałtowniejszymi ruchami studentki. Lazurowy wzrok przesunął się na towarzyszkę chłopaka. Jak zawsze, dziunia. - O, widzę że pracujesz na odznakę "rżnięcie pół-wil", harcerzyku - mruknęła, podchodząc do dwójki. - Mam do ciebie interes. Wykupiłeś zapas skrętów od Wolfa. Chuju. Daj kilka. Wyciągnęła z kieszeni szortów kilka banknotów. Przewinęła je między cienkimi, drżącymi palcami. Australijskie, chińskie, czeskie, szwajcarskie, polskie... do cholery jasnej, gdzie też ona nie była? Zmarszczyła brwi i sięgnęła do drugiej. Pośród kilku dolarów znalazły się i funty. Podniosła na niego wzrok; prawdopodobnie nie ucieszy się z tego, że przerwała mu zapewne fascynującą konwersację z tą laleczką. Równie wielką radość w jego sercu wzbudzi rozkazujący ton Lunarie, do której pała przecież tak ogromną sympatią. Przewróciła więc oczami i westchnęła cicho. - Ślicznie proszę - dodała więc od niechcenia.
Oczywiście, że by go to rozbawiło. Jak inaczej miałby zareagować na to co by się wydarzyło po ewentualnym zapaleniu skręta? To nie on zrobiłby z siebie w takim przypadku rozchwianą emocjonalnie wariatkę, która nie jest w stanie kompletnie nad sobą panować, gdy choćby drobnostka ją wkurzy. Takie coś leczy się na oddziale zamkniętym i nazwa się to niezrównoważenie psychiczne. Dexter natomiast zapewne wymknąłby się niepostrzeżenie, gdy ona byłaby zajęta demolowaniem pokoju. Z resztą na bogów, był od niej silniejszy, spokojnie, dałby sobie radę! - Jasne, jak sprzedaż płyt spadnie, to będę mieć dla siebie alternatywny fach - kolejny. Czy jakiś czas temu ktoś mu nie mówił, że może zając się czymś jeszcze innym? Nie miał pojęcia kto to był, ale tak, sugerował mu pracę nieco bardziej bezpośrednią w stosunku do klientów. Oczywiście, wszystkie te profesje poważnie przemyśli. Póki co jednak zszedł z szafki, na której wcale nie tak wygodnie się siedziało, a zostawiając na niej jedynie wróżbiarską kulę. Przeszedł kawałeczek i stanął naprzeciw siedzącej blondynki, opierając na jej kolanach swoje dłonie. - Na niektóre rzeczy nie ma się wpływu - zapewnił ją, mając nieodparte wrażenie, że dziewczę o życiu wie bardzo, bardzo mało. Czy mogło go to zaskakiwać? Była wilą wychowaną zapewne w jakimś skrajnym luksusie z wszystkim podanym na tacy. Wysokie mniemanie o sobie nie pozwalało jej robić pewnych rzeczy i tak też cały czas żyje w wysokiej szklanej wieży, gdzie nic nie dociera, poza tym, co sama wpuści. No można i tak, ale to trochę życie na pół gwizdka. - Wtedy zaprzeczyłabyś swojej wróżbie, nie zapominaj, że muszę pierw rozpędzić się ze swoją karierą - dodał sugerując, że wtenczas Fleur popełniłaby błąd w swoich typowaniach. A czy błędy przystają idealnym wilom? A przy tych słowach, sunął sobie dłonią po jej gładkiej nodze wzwyż. Ot taki rewanż za uprzedni palec na ramieniu. Nonienie, jakieś koszmarne warknięcie, głos który na pewno nie przypominającego anielskiego, wszystko to dobiegło do jego uszu. Właściwie wolałby nie poznać kto był autorem tego słodkiego przywitania i wyrwania go z krainy wiecznej rozkoszy cielesnej, którą miał zamiar odwiedzić ze swoją nową koleżanką. Ale poznał. Niestety, czułe słówka Lunarie przewijały się w jego bujnym życiu jakiś już czas. Zmarszczył brwi, niechętnie, ale obrócił się od wili, w stronę ciemnowłosej, która brutalnie wtargnęła do pomieszczenia, oczekując od niej jakiegoś wyjaśnienia. Poza tym, że za pewne po prostu stęskniła się za nim i nie mogąc wytrzymać ani chwili dłużej musiała go odnaleźć. - Ja wiem, chciałabyś żebym w końcu popracował nad odznaką "rżnięcie największej ćpunki w zamku", ale nie możesz tak okazywać swojej zazdrości, pora pogodzić się z moimi wyborami - Zapewnił ją spokojnie, nieco nawet dodając do tego zawiedzioną minę, osoby, która niby wcale nie chciała tego przyznawać, ani zmuszać Deceiver do pogodzenia się z sytuacją. A tak adekwatnie Lsd, to ostatnio nie dane było mu prowadzić z nią te fascynujące konwersacje. Gdzieś zniknęła, wyjechała zawiedziona brakiem Vanbergowego zainteresowania? Tak, tak, to na pewno było coś w tym stylu. Musiała bardzo cierpieć, bo wyglądała trochę słabiej. Jakby wychudzona? Najwyraźniej wyjątkowo ostro zabijała swoją rozpacz. Aż mimowolnie ułożył swoje usta w uroczym uśmiechu, gdy usłyszał jej pytanie, ach te skręty, biedna. Dziś ciężko było je dostać w Hogwarcie. - Widzisz, ja bardzo lubię Wolfowe skręty, nie jestem pewien, czy chcę się nimi dzielić, bo właściwie co bym z tego miał? - Zapytał przenosząc swój wzrok z dziewczyny, na jej banknoty. Pomięte, we wszelakich barwach i z różnymi oznaczeniami. Mały napad na kantor? I zły ton i w ogóle jakoś tak źle do tego podeszła! Chociaż, proszę na końcu niemal było przekonujące. Jednocześnie pogrzebał w kieszeniach za swoimi skrętami. Chyba miał miękkie serce, gdy chodziło o ćpunów tak rozpaczliwie pragnących używek.
A ona nazwałaby to inaczej. Żadne niezrównoważenie psychiczne, bo psycholką nie była, to jawna obraza (nie licząc paru mało ważnych aspektów...)! To się nazywa temperament pół wil i jest to zwyczajna właściwość genetyczna, na którą banda przemądrzalców w białych kitlach nic nie pomoże. Już na pierwszej "rozmowie" wysłałaby ich wszystkich w diabła, niech sami się leczą, jeśli myślą, że ona jest nienormalna. W sumie po jej wyjściu naprawdę musieliby się leczyć, bo ona by doprowadziła ich do palpitacji serca swoim gniewem. Jest mocno nieprzewidywalna w chwilach furii. Nikt tego nie zrozumie, jeśli sam nie przeżyje. O ile przeżyje. Owszem. Była księżniczką zamkniętą w wieży, gdzie nie docierało nic, co nie miało prawa docierać. Na srebrnej tacy wszystko jej podawano, kłaniając się do nóżek, a był to chłód, duma i sarkazm. Jej odwieczni, praktycznie jedyni przyjaciele. Wpajano jej zasady dobrego wychowania, nieznane jej więc były zabawy w piaskownicy czy inne rozrywki, którym się oddawały normalne dzieci. Zresztą właśnie takich nie poznała, dopóki nie trafiła do Beauxbatons. Do tego momentu pokazywano jej z kim ma się zadawać, a do kogo nie zbliżać się nawet z trzymetrowym kijem. Tylko wysoko urodzone dzieci arystokratów, które w niczym jej nie ustępowały. Krąg zadufanych w sobie egoistów, do którego nie wpuszczali nikogo innego, ani niczego, co by było sprzeczne z ich tradycjami i kulturą. Życie w zamknięciu, wśród "swoich", nie zna innego i nie potrzebuje poznawać tego, które najprawdopodobniej wyobrażał sobie Vanberg i w którym się obracał. Narkotyki, seks i alkohol? Zerwani ze smyczy, robiący wszystko, co się im podoba, żyjący chwilą, zupełnie bezmyślni i wyluzowani, nie przejmujący się jutrem? Wiecznie na haju, często tracąc kontakt z rzeczywistością na jednej imprezie, a drugiego dnia budząc się z kimś, kogo zna się z widzenia lub w ogóle? Nie. To nie jej świat. On nie umiał tego zrozumieć, podobnie jak ona jego. To ich własne krainy i lepiej, by nikt z nich nie wkraczał z butami do innego ani nie komentował. Tak będzie najlepiej. W gruncie rzeczy robiło się ciekawie. Naprawdę ciekawie. Coraz bardziej się rozkręcali, prowadząc grę opartą na ukrytych w słowach i gestach podtekstach. Tak na wstępie. Już miała coś powiedzieć, gdy znikąd powietrze przeszył dziwny ryk, którego źródła za nic nie umiała zidentyfikować. A potem jej oczom ukazało się...coś. To coś chodziło, wydawało nieartykułowane dźwięki, jakimś cudem używało angielskiego i czegoś chciało od Dextera. Jakiś dziwoląg, wyjęty spod praw natury. Z trudem zdołała wysunąć fakt, że był to człowiek, aczkolwiek bardziej adekwatną nazwą jest wrak człowieka. Dziewczyna wyglądała tak, jakby następnego dnia miała już nie żyć, zaćpać się w jakimś kącie. Mogłaby nawet teraz, przynajmniej byłby jakiś pożytek. Odpali skręta i biedaczka nie wytrzyma, zejdzie na zawał, wyżre jej płuca czy coś podobnego. Wcale jej żal nie będzie, może nawet jeszcze sprofanuje zwłoki i się trochę nimi pobawi. Przecie to Gryfonka. A potem zostawi, bo ofiar nieumyślnych samobójstw nie będzie zakopywała. Po co brudzić sobie rączki? Ich ciekawą konwersację puściła mimo uszu, bo chyba miała zbyt dobry humor, by dyskutować z jakąś bezmózgą ćpunką, która przeżyć nie może bez skręta. To poniżej jej godności. Zeskoczyła więc z szafki i powoli udała się do wyjścia. - Załatwiajcie swoje prywatne interesy, nic mi do tego. Jakby co, to wiesz gdzie mnie szukać, Vanberg. - puściła mu oczko (jak w podpisie!) i wymaszerowała z sali kierując się w bliżej nieokreślonym kierunku.
- Tak, pragnę tego całym ciałem, sercem i duszą - odparła beznamiętnie, jakby recytując kawałek szmirowatej sztuki, odgarnęła przy tym teatralnym gestem mokre, faliste pukle włosów na plecy i zatrzepotała rzęsami. Powiodła wzrokiem po Miss Burleski, która również zatrzepotała rzęsami, ale tylko jednym okiem. Odchyliła przy tym głowę do tyłu i rozwarła usta, więc LSD cofnęła się o krok, bo dziewczątko wyglądało, jakby miało zacząć się dławić i rzygać, niszcząc całą tą otoczkę pseudoeteryczności. Ale tylko wypiszczała coś nastoletnim głosikiem, zrobiła zalotną aluzję i uciekła z pokoju. Lunarie przeniosła wzrok na Vanberga i przekrzywiła nieco głowę. - Te, radzę sprawdzić, czy możesz już ją pieprzyć legalnie, kochanie. Gorące trzynastki mają swoje sposoby na podrasowanie kiepskim makijażem wyglądu. Swoją drogą, poprzednia pół-wila była znacznie lepsza. Ta wygląda, jakby ktoś podsunął jej gówno pod nos. Pokiwała głową, sugerując mu, że wie co mówi. O makijażu, nie o fekaliach. Zgrabnie wskoczyła na szafkę i zajęła miejsce Francuzeczki (wnioskowała po akcencie; doprawdy, niewiele jest rzeczy straszniejszych od żabiego furkotu). Och tak, dała doskonałe podłoże do zabawnego podsumowania i wyciągnięcia jeszcze dobitniejszych wniosków o kontrastowości między nią, a poprzednią osobniczką, która swym majestatycznym zadem grzała to miejsce. Szkoda tylko, że ta ostatnia usunęła się stąd tak szybko; gdyby tylko więcej razy pomlaskała swym otworem gębowym, Lunarie miałaby cały arsenał powodów do obrażania jej narracyjnie we wnętrzu swojej głowy i wyciąganiu mało zachwycających wniosków o jej olśniewającej osobie. Banknoty zaszeleściły w dłoni LSD, a ona uniosła znacząco brwi i spojrzała na Dextera. - Nie jestem pewna, czy znane jest ci pojęcie transakcji. Ale nie martw się, generalny koncept zrozumiesz nawet ty. Podsunęła pieniądze pod jego nos. Wprawny niuchacz wyczułby gorzki zapach kokainy, wszak banknoty zwinięte w rulony to najlepsi pochłaniacze białych ścieżek. - P i e n i ą d z e - rzekła, celowo przeciągając sylaby, jakby tłumaczyła coś kompletnemu idiocie.
- Wreszcie mówisz z sensem - odparł na jej teatralne słowa, pięknie obrane w odpowiednie gesty. Nim jakiekolwiek transakcje z Lsd doszły do skutku, a miał nadzieję, że sprzeda jej tą trawę i ta sobie pójdzie w cholerę czy skąd to tam przyszła, wila uciekła z pomieszczenia. Acz na pożegnanie posłał jej lekki uśmiech z krótkim potaknięciem głową. Ach tak, musi jej kiedyś wysłać list z pytaniem o swoją najbliższą przyszłość. W tej chwili jednak, skupmy się na teraźniejszości. Zamiast z piękną wilą, został w pomieszczeniu z wychudzoną ćpunką. Pół biedy jeszcze, gdyby z wychudzoną ćpunką łączył go jakiś romans, oczywiście do tego musiałby być to ktoś zupełnie inny. Kiedy Lunarie wskoczyła na szafkę, Dexter powędrował za nią wzorkiem i nawet klepnął ją rączkami w chude nogi. Poprzednie były jednak przyjemniejszym miejscem na jego dłonie. - Bardzo mnie cieszy, że tak się o mnie martwisz. I obiecuję, że kolejna pół wila zadowoli twoje wymogi, słowo harcerza - jedną rękę szybciutko przyłożył na wysokości serca, a drugą uniósł, ot tak w przysiędze, by Deceiver mu uwierzyła. Bo to najważniejsze. Jednak kiedy ta podsunęła mu pod nos banknot, złapał ją za jakże chudy nadgarstek i opuścił jej dłoń. Nieee, to go nie interesowało, musiała się bardziej postarać. - Szkopuł tkwi w tym, że nie lubię transakcji bazującej na pieniądzach - powiedział lekko wzruszając ramionami. Oczywiście, że nie lubił, zwłaszcza, gdy to on miał coś komuś dać. Prawdę powiedziawszy, po co mu te banknoty? Wolał mieć Wolfowe skręty. A już szczególnie wolał by dziewczyna coś zrobiła w zamian za nie. - Zrób coś - zarządzał przechylając lekko głowę na bok i tak sobie obserwując ciemnowłosą. - Zaoferuj mi coś innego - mądrze wymyślił nie specjalnie się trudząc. - Możesz stepować, zagrać na tamburynie, nawet salto zaakceptuję - stwierdził z błąkającym się po jego ustach uśmieszkiem. Bo całkiem sympatycznie było sobie pogrywać z biedną Deceiver, szczególnie teraz, gdy spłoszyła mu towarzystwo. To niech ona go teraz zabawi, a co! Cofnął się o krok dając Lsd przestrzeń by wstała i zrobiła owe cokolwiek. A żeby wiedziała o co tutaj grają i nie zapominała jaka jest stawka, z kieszeni wyciągnął skręta i go sobie odpalił.
Każda urocza akcja łączyła się z jeszcze słodszą reakcją. Także gdy Vanberg klepnął lekko jej kolana, ona machnęła lekko nóżkami i odpowiedziała mu kopnięciem. Uśmiechnęła się ślicznie, słysząc jak ten przyrzeka na słowo harcerza; nie widziała chyba nic bardziej absurdalnego w dzisiejszym dniu, a należy wspomnieć, że mijała dziś przy Hogsmeade grupę rozebranych do strojów kąpielowych nastolatków, mizdrzących się do siebie nad basenem, przy temperaturze plus dziesięć stopni. Uniosła brwi, gdy opuścił jej dłoń i niepocieszona przyznała w myślach, że nie mogłaby mu teraz dopierdolić, zważywszy na łatwość, z jaką to zrobił. Trzeba skorzystać z faktu, że w Hogwarcie faktycznie istnieje (!) jedzenie i można za darmo (!) czerpać z kuchni w piwnicach. Piękna sprawa. Korzystała z niej z namaszczeniem za każdym razem, gdy tu była, a i to wciąż nie powstrzymywało jej od nieustannych ucieczek w świat. Z najbardziej prawdopodobnym pierwszym przystankiem w Barcelonie. Ale teraz nie była w Barcelonie. Była w zimnym, wilgotnym Zjednoczonym Królestwie, w zimnym, wilgotnym zamczysku hogwarckim, wraz z ciepłym i suchym, prześlicznym i cudownym skrętem na wyciągnięcie ręki. - Och - szepnęła z pokrętnym uśmiechem, gdy zaproponował wyjątkowo korzystną dla niej wymianę. - Oczywiście, bardzo chętnie, - dodała zniżonym głosem, kołysząc głową na prawo i lewo. Kosmyki włosów oswobodziły się i opadły z pleców na wystające ponad skórę obojczyki. Kołysały się miarowo wraz z każdym jej ruchem, a lazurowe spojrzenie zaślepiło się intensywnie w oczach Vanberga. - Nie wiem, czy zgodzę się na taki układ. To nie twój cyrk, nie twoje małpy. A ja nie będę wydurniać się przed tobą, bo moich małych, papierkowych przyjaciół przyjmie dziesięć innych osób. Mój pech, że ty byłeś najbliżej. Ale to da się akurat rozwiązać. Właściwie nieważne było już, co mówiła, w tej chwili liczył się tylko tembr głosu, który już przy "małych, papierkowych przyjaciołach" powinien sprawić, że Dexter zapadnie w krótki, płytki trans. Nie wykorzystała wiele umiejętności hipnotycznych. Za kilka sekund chłopak się ocknie i odbierze to jako krótki blackout, chwilowe zamyślenie; jednak tyle czasu wystarczyło jej, żeby zeskoczyła z szafki, podeszła do niego, wsunęła rękę w jego kieszeń, wyciągnęła dla siebie kilka skrętów, włożyła do własnej, wróciła z powrotem na szafkę i odpaliła jednego. Pstryknęła palcami. - Interesy z tobą to przyjemność - rzekła z uśmiechem, machając beztrosko nogami zawieszonymi nad posadzką i wypuszczając z ust kłąb mlecznego, gęstego dymu.
Ach jakie to było urocze, klepali się, kopali i wszystko to z całkiem ładnymi słówkami, jakie to do siebie wypowiadali. Aż prosiło się by jeszcze tylko mocno się przytulili na koniec. Chociaż to chyba z chęcią, najlepiej tak by pogruchotać kostki temu drugiemu. Vanberg był bardzo zadowolony ze swojego pomysłu, teraz Lunarie miała przed nim coś zrobić, cokolwiek tam miała do zaoferowania, on miał skręty, które być może zamierzał jej dać, jeśli mu się spodoba pokaz. Niepotrzebnie w ogóle na nią spoglądał podczas tych jakże istotnych, kolejnych minut. Przy początkowych słowach, tych, że dziewczyna chyba się nie zgodzi, Dex wciąż miał pewny siebie uśmieszek i był święcie przekonany o tym, że jeśli Lsd odmówi, to on nic jej nie da. Jednak z każdym kolejnym dźwiękiem, słowa się od niego oddalały. Patrzył na jej lazurowe oczy, na kołyszące się włosy coraz bardziej tracąc świadomość. "Papierkowi przyjaciele" obijali się o jego myśli, a wzrok zupełnie opustoszał. Był w jakimś dziwnym stanie i kompletnie nie potrafił zrozumieć co się dzieje i właściwie dlaczego czuje się tak spokojnie. Ocknął się dopiero po chwili, widząc Lsd ze skrętem w dłoni. Szybko sięgnął do swojej kieszeni odnotowując straszne braki w swoich zapasach. Pomniejszone o połowę, co najmniej. - Słońce, naucz się w końcu grac czysto i nie uciekać do jakichś otępiających metod - rzekł nieco mniej przyjaznym tonem, jak te wszystkie piękne słówka, które wcześniej jej mówił. Wolną ręką przetarł oczy, jakby chcąc z nich ostatecznie zrzucić jakiekolwiek pozostałości przed chwilowym otępieniem. Choć w głowie, gdzieś tam bardzo głęboko i bardzo niechciane, zaświtało mu - to bardziej imponujące niż stepowanie. - Decevier, wiesz, że te swoje wakacje mogłaś już śmiało dociągnąć do września? - Jakby się upewniał, czy dziewczyna wzięła to pod uwagę i właściwie dlaczego odpowiedź była przecząca? Końcem roku szkolnego Vanberg by wyjechał i więcej tu nie wracał i tak też szczęśliwie, nigdy więcej by się nie spotkali. Okej, istniała mała luka w tym planie. Decevier na tyle kochała Vanberga, że ten przecież spotykał ją nawet poza szkołą. Ach pamiętna trasa koncertowa z Veritaserum! Nie podobało mu się to co zrobiła (poza tajemniczą myślą już zakopaną przez inne, negatywne) więc gdy tylko zupełnie już czuł się przytomnie, momentalnie pokonał te parę kroków ku niej. Stanął sobie naprzeciw niej i wolną dłonią ujął jej podbródek. - Łaskawie przestań na mnie testować te swoje halucynacje - słowa te starał się wypowiedzieć jak najwyraźniej, powoli i dokładnie. Bowiem po ostatniej dawce hipnozy, którą mu zaserwowała, najwyraźniej zapomniała, że miała tego nie robić. Ba, nawet przekazał to patrząc w tej jej niebieskie oczy tak uważnie, jak ona przed chwilą, gdy rzucała owy tajemny czar. Z tą różnicą, że jego spojrzenie nie było przekazujące hipnozę, a raczej jedynie irytację. Vanberg, idioto, dlaczego zapomniałeś jak było ostatnim razem, gdy chodziło o papierosy?
Jak amfę kochała, nie było nic wspanialszego od widoku odpływającego w odmęty nieświadomości ludzkiego istnienia. Vanberga w szczególności. Czyż wyobrażała sobie piękniejszy obrazek, niż pewny uśmiech chłopaka, który powoli znika z jego twarzy i zastąpiony zostaje wyrazem absolutnej pustki, oczy zasnuwają się mgłą niebytu, a umysł gotowy jest poddać się każdemu poleceniu? W sumie tak, wyobrażała sobie setki wspanialszych rzeczy. Jak basen pełen kokainy, szafę wypełnioną heroiną, górę skrętów wielkości Mount Everest; takie tam, przyziemne marzenia. - Nie - odparła krnąbrnie, machając wciąż nogami i zaciągając się z lubością jego skrętem. Chociaż jeszcze nie było dobrze, mięśnie wciąż miała spięte i nie mogła się doczekać, aż spłynie na nie błogi relaks, ciepło rozchodzące się po mięśniach i żyłach i wypełniające umysł miękką, refleksyjną pustką. - Przecież wiesz, że wróciłam specjalnie dla ciebie, mój najdroższy idolu - rzekła, prawdopodobnie wypowiadając słowa, które sam chciałby wyrzec. Bo co innego mógłby podkreślić, niż jej - jakże ogromną - niespełnioną miłość do niego. Na co ona odpowiedziałaby w klimacie, który opisywałby jego zadufanie w sobie i brak inteligencji oraz higieny osobistej. W sumie, wcale nie przeszkadzał jej podobny schemat ich rozmów, przepełnionych przytykami i inwektywami. Wraz z jego ruchem, głowa Lunarie poddała się i uniosła nieco do góry, odsłaniając całą długość jej szyi. - Zastanowię się - odparła cicho; niemal szeptem. Był na tyle blisko, że nie było potrzeby mówienia głośniej. Z ust wypłynął obłoczek dymu, który otulił twarz Vanberga. Na ustach studentki zaigrał uśmiech, drugą dłonią sięgnęła pod swoją koszulę w kratę, wyciągając zatknięty za jeansowe szorty rewolwer. - Mogę na tobie potestować kule - zaproponowała, obniżając podbródek do normalnej pozycji i wyrównując poziom ich spojrzeń. Mrugnęła do niego przyjaźnie, w tym samym momencie przy jego czaszce rozległ się szczęk odbezpieczanej dłoni, a chłodny metal lufy musnął przelotem jego skroń. Miała nadzieję, że nie był na tyle głupi, by sięgnąć szybko po jej nadgarstek. Palec spoczywał na spuście; mógł jej się w takiej chwili omsknąć. - Opowiem ci historię. Jest o pewnym małym, chudziutkim chłopczyku z Luksemburgu. Ma dziś dziewiętnaście lat i jedyna rzecz, na której opiera się jego życie, to nienawiść do ciebie. Nie jestem pewna, co spowodowało takie zachowanie... najwyraźniej nieświadomie zniszczyłeś w nim wszystko. Wzruszyła ramionami beznamiętnie, wzdychając cicho. Chwilę wcześniej dopaliła skręta; rzuciła niedopałek za plecy chłopaka i wolną dłonią przesunęła po jego klatce piersiowej. Zatrzymała cienkie palce w rejonie jego serca, wyczuwając jego bicie. - Gówno mnie to obchodziło. Ważna jest inna sprawa. Dobrze mi zapłacił. Nadążasz, kochanie?
Oczywiście, wiedział, że wróciła dla niego, tak jak i to, że przecież jest jej idolem. To wszystko było takie klarowne i jasne. Nawet nie musiał tu nic potwierdzać, dodawać, tylko pokiwał głową, aprobując te słowa, czy też wykonał inny mało ważny gest, tak naprawdę nic nie wnoszący do dyskusji. Bo byłoby tak jak przewidywała. On rzekłby iż skrycie go kocha, ona, że jest narcystyczny. Jej odgórne przyznanie się do ogromnego uwielbienia jakim darzy Vanberga o wiele skróciło tą dyskusję, tak do koniecznego minimum. Lecz już później był naprzeciw Gryfonki (absurdalnie to brzmi, gdy mowa o Lsd), wpatrując się w jej oczy z irytacją, że kolejny raz zrobiła to samo. Zahipnotyzowała go. Och, więc chciał odmiany? Zgoda. Odmiana przyszła. Gęsty dym otulił jego spojrzenie i przez moment widział tylko zarys brunetki. Miała coś w ręce... rewolwer? Jego brwi automatycznie powędrowały do góry, bezgłośnie nawet poruszył ustami, bo zaskoczenie wzięło górę. W co ona pogrywała? Chłodną lufę poczuł na swojej skroni, a potem charakterystyczny brzdęk. Z bronią zetknął się w swym niezbyt długim życiu już kilkakrotnie. Jego ojciec je posiadał, bo jak mawiał, nie wierzy zaklęciom, których mógł nie rzucić poprawie, a wszelakie rewolwery zawsze skutkowały. Kolejną osobą był Jiri, fascynat owych urządzeń, dzięki któremu i Dex się o nich nasłuchał. Pewnie nawet i wypróbował. Trzecia była Lsd. - Śmiało. - Rzekł bardzo poważnie spoglądając jej w oczy, gdy wygłosiła swoją propozycję przetestowania kul. Nie, chyba jej nie wierzył. Po co miałaby go zabijać z głośnego rewolweru zamiast z cichej Avady? Na dodatek w szkole, gdzie parę osób doskonale wie, że tu wchodziła. Tak, była niezrównoważoną ćpunką i to było tym właśnie drobnym "ale". Może i mając rękę na jego piersi mogła poczuć szybsze bicie serca. Bo choć teoretycznie nie przekonywała go ta historia, tkwiła w tym pewna niebezpieczna obietnica. Cicha nuta, że być może nie żartuje. Nie, nie odepchnął jej, zamiast tego złapał ją za brzegi niezapiętej koszuli, jakby chcąc do siebie przyciągnąć i cokolwiek, co chciał powiedzieć, to zrobić to z naprawdę bardzo małej odległości. - Kochanie, więc zakończmy to. Ładnie się pożegnajmy i rób co do Ciebie należy. Powiedź tylko, wysoko mnie ceni? - Słowa szeptem wypowiedziane, z drobną nutką agresji, niemal mogły obijać się o usta Lunarie, będące dość blisko, tuż na wprost niego. Cena. Ileż mogła kosztować głowa Dextera? Ile ktoś zapłaciłby ćpunce, która nie będzie się bardzo targować, a zgodzi się na każdą większą sumę? Dlaczego o to pytał? Bo narcyzm wziął górę i nawet w chwili śmierci chciał wiedzieć ile za niego ktoś by zapłacił? Bo jej nie wierzył, ale chciał kontynuować grę?
Studentka niepierwszy raz dzierżyła już w dłoni pistolet. Początkowo, żyjąc praktycznie na ulicach wielkich, mugolskich, brudnych miast, nie rozumiała zasady działania broni palnej. Nie rozumiała, dlaczego ktokolwiek chciałby zadawać śmierć w sposób tak głośny i nieprzyjemny, inwazyjny. Jednak zawsze w pewien sposób fascynowała ją śmierć; kochała oglądać trofea myśliwskie swojego ojca, głaskać dobrze zakonserwowane łby wiszące na ścianach, twarde, poszarzałe poroża i wypchane wiewiórki. Polubiła broń, zapach prochu, metaliczny odbłysk w głębokiej czerni, odrzut działający na jej dłonie w momencie wystrzału. Uniosła jedną brew do góry, wpatrując się w niego uważnie. Spodziewała się po nim butności, ale nie w pierwszym stadium. Najpierw, jak myślała, nastąpi panika. A może to było na odwrót? Nigdy nie mierzyła do człowieka z takiej odległości. Przesunęła lufą po jego czole, musnęła nią powiekę, zjechała po policzku, aż przyłożyła ją od spodu do jego podbródka. Gdy gwałtownie przyciągnął ją do siebie, zaśmiała się krótko. Oplotła go nogami, tak na wszelki wypadek. Może faktycznie dopiero za chwilę będzie chciał uciec, trzeba mu to uniemożliwić. Słowa szeptał wręcz wprost do jej ust; na dłoni odczuwała przyspieszone bicie serca. I chociaż to miało się za sekundę zakończyć, miło było chociaż raz zobaczyć Dextera sprowadzonego fizycznie na ziemię, przekonać się, że jakkolwiek by chciał, nie może być obojętny w stosunku do tego. Chociaż w jego słowach nie słychać było tego nawet teraz. - Wystarczająco - odparła cicho, lekko napierając rewolwerem do przodu, by lufa wbiła się nieco w jego skórę. - Wystarczająco, żeby opłacić mi na kolejny rok życia opływającego w dragi. Możesz być z siebie dumny. Uśmiechnęła się delikatnie. Cóż, są pewne stałe wartości, prawda? - A więc żegnaj - szepnęła. Przesunęła się ledwie o kilka milimetrów, a jej usta musnęły dexterowe wargi, w przelocie, na sekundę. Odchyliła się nieco do tyłu i podniosła dłoń. Lufę pistoletu wsunęła mu do ust. Błękit odnalazł zieleń spojrzeniem i trwał przez kilka chwil, zdających się być nieskończonością, wypełnioną niemal namacalnym dźwiękiem bicia serca i wstrzymanego oddechu Lunarie. I moment później, mięśnie na przedramieniu dziewczyny napięły się, nabrzmiałe żyły wyjrzały znów ponad skórę, a ścięgna spięły się w krótkim wysiłku, gdy palec pociągnął za spust.
Rewolwer wystrzelił. Zawartość karabinka wydostała się w ułamek sekundy z lufy i pomknęła w stronę podniebienia studenta. Gdy w nie uderzyła... spłynęła dalej, w dół, do jego żołądka. Wódka. Są takie chwile, gdy twoich rąk dosięga lodowata woda i w pierwszej chwili cofasz je z sykiem, myląc ją z wrzątkiem. Cichutki szczęk metalu, chłód strumienia wódki, mógł w pierwszej chwili zostać odebrany przez Vanberga jako faktyczna kula. Przez najdrobniejszy ułamek sekundy, podczas którego wszechświat rozciąga się złośliwie w czasową nieskończoność, wieczne kontinuum jednej chwili. Miała szczerą nadzieję, że tak było. Wyjęła pistolet z jego ust i włożyła go do własnych. Z bezczelnym uśmiechem wystrzeliła do siebie, popełniając teatralnie nieudane, wódkowe samobójstwo. Chude wredne.
Dexter nie przejawiał żadnej fascynacji śmiercią. Nie interesowała go. Było to dla niego nieco jak dywagowanie na temat przyszłości, coś czego nie robił. Niechętnie też o tym aspekcie myślał. Zdawał sobie sprawę z kruchości życia, wiedział że sam czasem stąpa po cienkiej linie, robiąc nieprzemyślane rzeczy. Ale nie wahał się. Wolał ryzykować niż nic nie mieć ze swojej egzystencji. Nigdy nie wierzył, że będzie długo żyć, nie planował spokojnej starości. Wolał w zamian podniecającą młodość. Tak, coś w nim pozostawało nawet w tej sytuacji, obojętnego. Naprawdę lepiej by było, gdyby mocniej trzymał się tego wszystkiego, bardziej się bał, bardziej chciał. Niepewność, podniecenie, strach, przebiegły przez jego wątłe ciało. Nie był miejsca na rozpacz, że to może już. Co chwila przymykał powieki, bądź wodził wzrokiem za lufą przesuwającą się po jego twarzy. Zimy dreszcz przebiegł po jego plecach, gdy twardo wbijała się w jego skórę. Mocno bijące serce zdradzało połowę z dziwnych uczuć, które jednocześnie nim targały. Zdrowy rozsądek, a może po prostu wypalone skręty podpowiadały mu, że może wyluzować, że to tylko gra, że ma w niej uczestniczyć i że nie chce, wcale nie chce się poddać i w niej przegrać. Miała przestać teraz, ale powiedziała żegnaj. Zmarszczył brwi, zastanawiając czy nie powinien teraz czegoś powiedzieć, czy może lepiej byłoby to przerwać? Lufa momentalnie trafiła w jego usta, a serce brutalnie przyśpieszyło. To gra. Szeptał jego rozum, próbując przekazać to zmysłom, które postrzegały to mniej rozrywkowo. Patrzył w jej turkusowe oczy do momentu, aż poczuł, że strzeliła. Automatycznie zamknął powieki, serce i oddech się zatrzymały. Pół sekundy, bądź i siedemset siedemdziesiąt pięć minut trwało, nim dotarło do niego czym wystrzeliła. Śmierć miała smak wódki? Ostry alkohol rozlał się po jego gardle wywołując piekące uczucie, fałszywie podjudzone przez wyobraźnie, za o wiele groźniejsze. Umarł. Na pół sekundy, przysięgam, umarł. Podniósł powieki spoglądając na Lunarie, która popełniała samobójstwo. Przez moment po prostu na nią patrzył. Może trwało to ze dwie sekundy, może dłużej. Ciężko było mu teraz liczyć czas, jego serce ciągle nierównomiernie biło, choć jego oddech złagodniał. Chciał odjeść, odwrócić się i pójść, nawet nie miał w głowie nic co pasowałoby na słowa, które mógłby powiedzieć. Zrobił coś innego. Bo wypadało dać upust temu wszystkiemu. Agresja, tak teraz ją czuł. Lunarie nie przewidziała, że ta może przyjść dopiero po całej sprawie. Gwałtownie złapał pistolet brunetki bez ceregieli wyrywając go z jej ręki, nie zwracając uwagi czy powykręca jej przy tym palce, które oplatały spust. Oderwał go od niej i rzucił gdzieś w pokój słysząc za plecami tylko brzdęk. Pchnął Deceiver mocno, przypierając do ściany i chyba mając w tym wszystkim właściwie nadzieję, że nieco się poobija. Na jej gładkiej szyi zacisnął swą dłoń. - Co powiesz na odwrócone role? - Zapytał w tej uroczej sytuacji, gdzie tym razem to on pisał scenariusz i co sprawiało mu o wiele większą przyjemność. Agresywny Dexter Vanberg, kiedy ostatnio ktoś coś takiego miał okazję widzieć?
Ona zawsze żyła na krawędzi. Balansowała na skraju, przechadzała się po linie rozpiętej nad przepaścią. Chwiejnym krokiem, z zawiązanymi oczami. Oswoiła się ze śmiercią. Sama idea była dla niej zupełnie znana. Widziała ćpunów umierających w zaułkach. Ćpunów umierających w wannach swoich willi. Nieważne gdzie, śmierć zawsze była brzydka. Śmierdziała. Sama też umierała. W Nowej Zelandii tak całkiem na poważnie. Ale były dziesiątki, setki nocy, gdy zasypiała, zmysły otulała tępa powłoka, ból przestawał się jątrzyć lawą w każdej części jej ciała, a ona, trochę z ulgą, stwierdzała że właśnie zdycha. Mierzono do niej też raz z broni. Miała doskonałą okazję do zbadania wzrokiem wnętrza lufy, w przeciwieństwie do Dextera. Dlatego z niemałą fascynacją oglądała każdą, najmniej widoczną reakcję Vanberga. Ależ żałowała, że nie dysponuje umiejętnością legilimencji i nie może wejrzeć w jego myśli, przewertować uczuć, które nim teraz targały. Przeczuwała, że nie brał jej do końca na poważnie... ale nikt nie odbierze jej satysfakcji, którą odczuła, gdy mimowolnie wstrzymał oddech, a serce roztętniło się szybkim, rozpaczliwym, "ostatnim" uderzeniem. Gdy już go zamordowała, milczący kontakt wzrokowy był znacznie dłuższy. Lunarie widziała niemal namacalnie rodzącą się wściekłość w jego oczach. Prawdę mówiąc, czego miała się spodziewać? Odplotła nogi z jego pleców. Chciała coś powiedzieć, ale w chwilę później z jej ust wyrwało się ciche syknięcie, gdy wyrwał jej pistolet-piersiówkę z dłoni. A potem uderzyła głucho plecami i głową o ścianę. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. Poniekąd pytająco, nieco gniewnie. Ale wciąż rysowała tam się ta satysfakcja. Bo LSD nie lubiła przecież budzić letnich uczuć. Nie stosowała półśrodków. Nie lubiła przeciętności. Wszystko, tak jak jej życie, musiało być na skraju, na krawędzi. Musiała udowodnić sobie i jemu, że potrafi wytrącić go z równowagi, że potrafi sprawić, by nie mógł mieć na nią wyjebane. Ale jakkolwiek ona w tej chwili nie liczyła się z obrażeniami, brakiem powietrza i ewentualną śmiercią związaną z dwoma poprzednimi czynnikami, tak sama była niewolnikiem instynktu, który tępo dąży do tego, by za wszelką cenę przetrwać. Zdobyła się na uśmiech, chociaż jej palce zacisnęły się mocno na jego ręce, a dziewczyna spróbowała odciągnąć dłoń owiniętą wokół jej szyi. - Też miło - odparła zduszonym głosem, oblizując usta, błyszczące wciąż od wódki. - Ale grzecznie puść, nie chcemy się znudzić zabawą w morderców.
Tak i w jego życiu co jakiś czas ktoś umierał. Częściej znajomi jego ojca niż jego. Jednak w większości to byli ci wszyscy "wujkowie i ciocie", którzy nieustannie okupowali ich dom. Najczęściej Ci najzabawniejsi. Najwięksi szaleńcy umierali w ich domu biorąc ostatnią działkę heroiny. A patrzył na to tylko z perspektywy dziecka. Jeszcze był młody, miał dopiero równo dwadzieścia lat, śmierć jego znajomych, chyba tak naprawdę i w pełnym znaczeniu, dopiero była przed nim. Dziwnie, nadal dziwnie się czuł mając za plecami śmierć. Nie ważne, że fałszywie, istotne, że musnął ją zmysłami. Oblizując wargi wciąż czuł jej smak. Metaliczny, palący. To było jedno z dziwniejszych i nie zwyklejszych przeżyć. Czuł się jakby dostał kolejną walizkę do swojej kolekcji, w których znajdowały się najmocniejsze przeżycia. Posłusznie odłożyłby ją na półkę, odczuwając drobny dreszcz wywołany jakąś złożonością życia. Jak bardzo zapełni jeszcze te regały? Niemal rozkoszą było dla niego jej syknięcie. Niemal miodem, odgłos uderzenia o ścianę. Nie, nie wzbudziła dzisiaj przeciętnych uczuć, nie było żadnego półśrodka. Zawsze agresję wywoływało w nim, gdy ktoś za bardzo wstrząsnął jego uczuciami. A dziś czuł się mocno potrząśnięty i jego całe myśli zajmowała teraz jakaś boska nienawiść wobec Lunarie. Wcale nie chciał jej puszczać i kompletnie nie interesowało go, że ona widziała koniec zabawy. Zamiast ją puścić, mocno na nią naparł i wolną dłonią przesunął wzdłuż jej figury. Poluzował odrobinę ucisk na szyi, bo nie zamierzał jej udusić. Przynajmniej nie teraz. W zamian mocno szarpnął ją za koszulę zrzucając ją z niej, chyba nawet przy okazji trochę targając. Tego już nie wiedział. - Znalazłem nową zabawę - oświadczył jak gdyby nigdy nic, na to co właśnie zrobił. I bynajmniej nie chodziło tu targanie ubrań, a o nastraszenie w trochę inny sposób. Chciał jeszcze coś z niej zdjąć, nawet wyciągnął w tym kierunku rękę, by najwyraźniej ze złością zaprezentować swoją przewagę siły jak i tego, że może zrobić co chce. Ale na tym poprzestał. Może przeraziło go, że rzeczywiście nie wydaje mu się takim złym pomysłem zrzucanie z niej ubrań. A przecież nie chodziło mu o znalezienie w tym satysfakcji tego typu, tylko postraszenie w zamian za tamtą sytuację. Bądź może najzwyklej w świcie uznał, że tyle wystarczy. I tak też grzecznie opuścił swoje ręce, zupełnie odklejając je od Deceiver. A potem sobie poszedł. Trochę otępiały tym wszystkim co tu się wydarzyło. Bez słowa odwrócił się i po prostu wyszedł z sali, zostawiając Deceiver samą.
Należy uczciwie przyznać, że Zelda nigdy nie należała do osób szczególnie zainteresowanych wróżbiarstwem, ani przepowiadaniem przyszłości. Jej przygoda z wróżbiarstwem tak naprawdę nigdy się na dobre nie zaczęła, a z numerologią na szczęście nie trwała zbyt długo, dlatego też nadmiar wolnego czasu może poświęcić na zagłębianie tajników sporządzania eliksirów, umiejętności bądź co bądź niezwykle pożytecznej o czym przekonała się najlepiej, gdy po raz pierwszy samodzielnie przygotowała eliksir odurzający. Oczywiście był on wówczas dość słaby, jednak satysfakcja z jego przygotowania, a następnie spożycia była ogromna. Obecnie potrafiła przyrządzać już całkiem niezłe mikstury po które sięga z niemałą ochotą, gdy dopadają ją chwile zwątpienia. Jedna z takich chwil właśnie nadeszła, a wywołała ją między innymi niesprzyjająca spacerom po błoniach, a ostatnio także utrudniająca codzienne funkcjonowanie deszczowa aura. Tym razem ruda jak wiewióra panna Wilde postanowiła nie dać od razu za wygraną podłemu nastrojowi i zamiast pójść na łatwiznę spożywając jeden ze swych eliksirów w dormitorium Krukonów, gdzie co jakiś czas na głowę spadają krople wody, zmobilizowała się i nakazała swoim dolnym kończynom zaprowadzić się w jakieś suche i bezpieczne miejsce. Trzecie piętro było więc idealnym wyborem: z dala od zalanych podziemi i przeciekających dachów. Mniej szczęśliwe okazało się jednak uchylenie drzwi do przesyconej zapachem kadzideł Sali Przyszłości. Bladolica Krukona nie zamknęła ich z powrotem, co więcej przekroczyła nawet ich próg, wchodząc do niezbyt sobie dobrze znanej sali z dwóch powodów. Pierwszym była oczywiście ciekawość, bynajmniej nie własnej przyszłości, czy też bliższych lub dalszych losów kogokolwiek innego, lecz po prostu najzwyklejsze w świecie zainteresowanie miejscem, w którym z racji dokonywanych przez siebie w przeszłości wyborów, nie miała okazji zbyt często przebywać. Drugim powodem były natomiast opowieści innych uczniów, których chcąc nie chcąc nasłuchała się całkiem sporo przez wszystkie lata pobytu w Hogwarcie. Zapamiętała z nich między innymi to, że na lekcjach wróżbiarstwa nauczano między innymi wróżenia z fusów, a zatem powinna być tu herbata. Cóż za wspaniały pomysł: wypić filiżankę herbaty zamiast po prostu odurzyć się cudownym eliksirem! Nie zastanawiając się nazbyt długo, Zelda rozejrzała się po pomieszczeniu, starając się zlokalizować szafkę z rzeczami potrzebnymi jej do zaparzenia napoju.
Od samego rana Frank robił wszystko dla nauczycieli, aby postawili mu takie oceny jakie on sobie życzył. Ambitnie dążył do wymarzonych ocen, które z przyjemnością będą oglądali jego rodzice. Zmęczony już nauką i mającym wszystkich gdzieś, postanowił przejść się na błonia, jednak zajrzawszy przez okno dostrzegł znaczne opady. Nie był z tego zadowolony i postanowił przejść się po zamku. Założył białą podkoszulkę, na to jasno-niebieską koszulę, jeansy i trampki. Tak naprawdę nie wiedział w jaką stronę iść. Przez myśl przeszedł mu pomysł iść do Dormitorium, jednak szybko z tego zrezygnował. Idąc ruchomymi schodami trafił na trzecie piętro, gdzie zastał uchylone drzwi do pewnej sali, którą już dość dobrze znał. Z łatwością wyczuł aurę tego pomieszczenia. Kadzidełka, poduszki i fusy… Frank nigdy nie darzył sympatią Sali Przyszłości. Jednak zauważył kogoś stojącego w pomieszczeniu. Była to z pewnością dziewczyna, a raczej już kobieta. Stała tyłem do Franka. Z pewnością widział już gdzieś te włosy. Była to uczennica Ravenclawu. Pomyślał o inteligencji i o rozmowie z tą panną. Nie mając nic do roboty ruszył w jej stronę, zagłębiając się w to niemiłe pomieszczenie.
- O, cześć... - przywitać się wypadało. Podobnie, jak i wypadałoby dodać coś jeszcze po tym powitaniu. Problem tylko w tym, że jakoś nic ciekawego nie chciało przyjść Frankowi na myśl. A jeśli nie ma się do powiedzenia nic sensownego, to chyba lepiej zamilknąć, prawda? Zdecydowanie.
Po czasie, którego nie była w stanie dokładnie określić, Zelda odnalazła w końcu filiżanki i czajniczek do zaparzania herbaty. Była na dobrej drodze do skompletowania wszystkich rzeczy bez wspomagania się przy tym zaklęciami, ot takie małe widzimisię Krukonki. Trzeba przyznać, że nie spodziewała się towarzystwa, dlatego też gdy usłyszała jakiś nie do końca znajomy głos, wzdrygnęła się, wypuszczając w tym czasie filiżankę z ręki. Niemal natychmiast po tym małym, dość niefortunnym incydencie, odwróciła się i ujrzała jasnowłosego chłopaka, najpewniej Ślizgona z młodszej klasy, którego imię kompletnie wyleciało jej z pamięci, oczywiście jeśli je w ogóle znała. Jedną z jej największych wad było właśnie zbytnie nieprzywiązywanie uwagi do imion i nazwisk. -Witaj - odpowiedziała, siląc się przy tym na nieznaczny uśmiech. Trzeba przyznać, że nie wyszło jej to najlepiej. -Lekcje skończone, ale jeśli już tutaj jesteś, to... czy nie widzisz gdzieś tutaj herbaty?
Skrzydło Zachodnie to czasem najlepsze miejsce na przechadzkę. Jest tu tyle różnych, tajemniczych sal, tyle miejsc to rozrywki, wypoczynku, przemyśleń... Blondyn potrzebował odpoczynku. Szczególnie po tym, jak przeczytał wpis Obserwatorki na wizbooku. Już dostał chyba z pięć wyjców z pogróżkami od rodziców. "Zabierzemy ci słodycze!", "Nie jedziesz na następne wakacje ze szkołą!"... Nie, za dużo słów, których on nie chciał słyszeć. Szczególnie z ust chorej matki. Wędrował tak przez trzecie piętro, aż natrafił na salę przyszłości. Pchnął drzwi i wszedł do środka. Jego nozdrza zostały zaatakowane wonią kadzideł, a chłopak tylko lekko przymknął drzwi i podszedł do jednej z poduszek. Tak, tu mu będzie dobrze. Wyłożył się wpatrując w sufit. Byleby tylko nikt mnie nie zastał... To takie spokojne miejsce, chyba teraz nie będą odbywały się lekcje... myślał. Nie wiedział, co teraz robiły jego uczucia. Był zły, smutny, w pewnym stopniu szczęśliwy... To właśnie wywołało smutek na jego twarzy. Pierwszy raz od dawna można było nazwać go smutną marionetką, której przypaliła się prawa ręka. Dokładnie tak się czuł. Przymknął lekko oczy i odpłynął w przemyślenia...
Zbulwersowany chłopak niemalże biegł przez skrzydło zachodnie. "Edzio Pedzio" - słyszał, kiedy przechodził przez pełne uczniów korytarze. Włosy bruneta były po raz kolejny poszarpane- w przypływie zdenerwowania pozbawił się niedużej kępy kudłów. Zirytowany i przygnębiony, w końcu zmienił się w rudawą, małą wiewiórkę z białą plamką na puszystym ogonie, aby uniknąć kolejnego poniżenia. W końcu trochę wrażliwy był. Baśka energicznie przebierała małymi łapkami, wlepiając wzrok w podłogę. Nie było tutaj nikogo. Nikt nie mógł go skrzywdzić, wyzwać, dokuczyć, obgadać. To nie była jego wina. Wypił po prostu za dużo, a nawet jakby to było na trzeźwo, to i tak nie doszło do niczego poważnego. Przyjacielski pocałunek i złapanie za rękę. Dziewczyny też tak robią, a nie lądują w ploteczkach obserwatorki. Drzwi do Sali Przyszłości były lekko uchylone, a on, jako wiewióreczka, nie dałby rady wejść gdzie indziej. Zwolnił tępo biegu, bo trochę się zmęczył. Wolno dreptając małymi nóżkami, wśliznął się do pomieszczenia, omijając przeszkody. Max. Nie. Nie, że go nie lubiał, wręcz przeciwnie, ale to on narobił mu tylu problemów, to jego wina, ta cała sytuacja. Był przekonany, że to on zaproponował tego całusa... Nie myśl o tym - zastanawiał się, ukrywając swoją rudą kitę przed blondynem, który napewno chciał być sam.
Cisza. Czas upływał niczym ślimak. Słuch blondyna wyostrzył się to tego stopnia, że mógłby usłyszeć nawet najciszej brzęczącą muchę, której tu brakowało. Każdy krok na korytarzu słyszał tak, jakby ktoś szedł tuż obok niego. Gdyby tylko zamknął oczy, zasnąłby w oka mgnieniu. Ale tego wcale nie potrzebował, jeszcze miałby kłopoty. Nasłuchiwał wiec kroków, które były niekiedy ciche, a niekiedy głośniejsze. Nasłuchiwał też szeptów i rozmów, za każdym razem słysząc "Bein i Smith to geje nad gejami" lub coś innego o podobnym znaczeniu. Słyszał wszelkie "Edzio-pedzio", "Maxiu-gej", aż mu się słabo robiło. Aż usłyszał cichuteńkie kroki, które się doń zbliżały. Czyżby to drobniutka pierwszoklasistka weszła do sali bo zabłądziła?... A może to ktoś, kto potrafi cicho chodzić?... Niebieskooki z zaciekawienia podniósł wzrok na drzwi. Wiewiórka. Ruda wiewiórka. A to takie ciekawe zwierzątka!... Czy ja mam przy sobie orzechy? pomyślał i zaczął szukać po kieszeniach. Miał orzechy. specjalnie obrane, sam nie wiedział, po co je miał. Podniósł się z poduszki i podszedł do wiewiórki. W łapki dał jej orzecha, uśmiechnął się i wrócił na swoją poduszkę. Tym razem nie kładł się. Rozejrzał się po pomieszczeniu, musiał upewnić się, że nie ma tu NIKOGO, kto mógłby go podsłuchać. Zobaczyć. Zrobić zdjęcia. I nikogo takiego tu nie było. Max był tu sam. Z rudą wiewiórką. Właściwie, lubił wiewiórki. Przecież te zwierzątka są takie sympatyczne! Mógłby mieć wiewiórkę, wyróżniałby się. Przecież wszyscy posiadają tylko i wyłącznie koty, sowy, szczury, myszy... A wiewiórki nikt nie posiada. Ciekawe, prawda?