Wielkie regały z książkami sięgają niemal do sufitu. Można tu spotkać przede wszystkim osoby lubiące się uczyć, czytające dla przyjemności lub po prostu grupki dziewczyn chcące obgadać coś w spokoju. Całe pomieszczenie wypełnia zapach starego pergaminu, a niektóre półki pokrywa cienka warstwa kurzu. Jest tu przestrzeń na której stoją stoliki z krzesłami, by można było przeczytać książkę której nie można wypożyczyć, bądź w ciszy odrobić lekcje
Kolejny dzień w Hogwarcie. Jeden z wielu, pełnych życia dni, kiedy uczniowie i studenci spieszą się na zajęcia, a nauczyciele w popłochu sprawdzają pierwsze wypracowania oraz przygotowują kolejne materiały na zbliżające się wykłady. Rzecz jasna młodsza część szkoły nie przejmowała się tym tak bardzo, jak profesorowie, jednak musieli ingerować w przypadkach podobnych do tego, który właśnie miał miejsce w bibliotece. Paul Price, jako jeden z niewielu, miał chwilę przerwy i dotarł na miejsce przed innymi, by pełnić swoje obowiązki. Zastał tam Lotte Reyes i Alana Payne'a na intrygującej wymianie zdań. Czyżby się kłócili? Skądże, prowadzili tylko rozmowę o wielkim tomiszczu na trasmutację, a które oboje chcieli mieć, gdyż był to jedyny dostępny w tej chwili egzemplarz. Jak to się potoczy? Mistrz Gry zostawia was z tym małym problemem w nadziei, że nie poleje się krew, a oba domy unikną utraty punktów. Może pan profesor znajdzie jakieś pokojowe rozwiązanie. Kto wie, kto wie. Zaczyna Paul. Powodzenia!
______________________
Autor
Wiadomość
Mirta I. Lucero-Fernández
Wiek : 37
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 224 cm
C. szczególne : proteza lewego przedramienia, wysoka, zbudowana
Zdawała sobie sprawę z tego, że jest tutaj gościem - kimś, kto musi dostosować się do obowiązujących reguł i tym samym zapamiętać jak najwięcej. Doskonale zdała sobie z tego sprawę podczas uczestnictwa na warsztatach, gdzie prawo obowiązywało w kompletnie inny sposób. Gdzie sposoby funkcjonowania Biura także pozostawały pod skrzydłami reguł odmiennych od tych, do których była przystosowana podczas pełnienia swoich obowiązków w Meksyku przed niefortunnym wypadkiem. I chociaż wolałaby pozostać nadal w rodzinnym mieście, tak nie uznawała zapoznawania się z kulturą innych krajów za coś złego; wręcz przeciwnie. Mirta posłała tym samym Paytonowi lekki uśmiech. Nie wierzyła, że jest w stanie przywrócić komuś zdrowie poprzez sam wygląd i chociaż zdawała sobie sprawę z tego wszystkiego, co Kingston miał na myśli, tak jednak patrzenie w lustro nie pozwoliło jej w latach wcześniejszych na odzyskanie ręki. Gdyby wszystko było tak proste, jak patrzenie właśnie i leczenie na sam widok, zapewne nie byłoby jej tutaj. Kto wie, może i nawet kontynuowałaby karierę pani auror, chociaż Dantego już nigdy nie zdoła odzyskać - zdawała sobie z tego sprawę doskonale i bez najmniejszego zaprzeczenia, że jest inaczej. Być może dlatego się nie oszukiwała sama ze sobą. Ramiona przeszłości otulały jej sylwetkę, a pewnego rodzaju mechanizmy obronne na przestrzeni lat nie przygasły, wręcz przeciwnie: widziała spojrzenie Paytona względem jej wyglądu. Nie żyła na świecie pierwszy rok, ale też - dopóki to się nie sprowadzało do żadnych niuansów, nie przeszkadzało jej to absolutnie. Akceptowała taki stan rzeczy i nie zamierzała z tym walczyć, chociaż i tak nie miała na sobie niczego, co mogłoby poszerzać ten wachlarz możliwości. Poza tym, zawsze podchodziła do tego typu sytuacji z uśmiechem, znając swoje podejście do rzeczywistości. - W porządku! Zaraz to ogarniemy. - wyszczerzyła się lekko, przechodząc pierwsze poprzez książki, które zamierzała użyczyć studentowi w celu wykonania pracy domowej zadanej przez nauczyciela. Długo to jednak nie trwało, wszak pierwsze zdecydowała się za pomocą magii, podchodząc paroma krokami (nie musiała przecież robić ich sporej ilości) do zaplecza znajdującego się za stanowiskiem. Korzystanie z różdżki, poprzez prawą rękę rzecz jasna, pomagało jej przyspieszyć naprawdę ogrom różnych rzeczy. - Powiedzmy, że dla osób, które mają w sobie coś więcej. - puściła oczko. Tak naprawdę to ci, którzy rozmawiali z nią bardziej, otrzymywali ten drobny podarek. I chociaż sama wolała herbatę bez mleka, tak była świadoma tego, w jaki sposób do tradycji picia naparu podchodzą Brytyjczycy; pozostając skupioną wobec poszukiwania konkretnych tomiszczy, po chwili mogła wręczyć studentowi pełen wykaz roślinności poszczególnych kontynentów. I nie znała jeszcze nawyków studenta wiecznego, tak więc i podzieliła się wiedzą, która była jak najbardziej potrzebna do idealnego wykonania zadania przekazanego wychowankom Hogwartu przez profesora Walsha. Po tym postanowiła zalać kubek z herbatą - też przy użyciu zaklęć - a następnie ostrożnym ruchem położyła go przy pomocy magii na blacie. - ¡Está listo! - wskazała, ale nie zamierzała pozwolić Ślizgonowi na picie herbaty tuż przy książkach, i to jeszcze otwartych. Bezpieczniej się czuła, widząc zdecydowaną odległość między naparem a tomiszczami w zakresie co najmniej pół metra. Ten wypadek, który miał miejsce na początku, jeszcze bardziej ją w tym zapewniał. Tym bardziej nie wiedziała, czy przypadkiem ktoś z pracowników nie postanowi jej zwrócić uwagi. Kiwnąwszy głową na informację o skorzystaniu z leksykonów na miejscu, zaczęła powoli ogarniać resztę spraw. - Tak, z Tulum. Piękne miasto. - uśmiechnęła się szeroko, kiedy to usunęła cienką warstwę kurzu z książki, przypominając sobie o latach młodzieńczych. - O disgracia na pewno wiesz, tak samo jak o Mahoutokoro. Tecquala uległa zniszczeniu i gdzieś wszyscy musieliśmy się podziać. Szczerze? Nie spodziewałam się z początku, że będę tutaj pracować. - odpowiedziawszy, kontynuowała. - Teoretycznie mogłam iść gdzieś indziej, ale zależało mi na bracie. Diego, kojarzysz? - w sumie pokrewieństwo było łatwe do wykrycia i wcale się z tym nie chowała. - Och... czy już przypadkiem nie mieliście z nim pierwszej lekcji? Tej, na której jeden z uczniów został wyrzucony z klasy? - zerknęła na niego uważnie jasnymi tęczówkami.
C. szczególne : no więc odstające uszy i mina księcia, a także okulary na nosie dla lansu w sensie, żeby mądrzej wyglądać, zawsze pachnie inaczej bo kocha olejki, perfumy i takie rzeczy
Mógł uchodzić za wielkiego znawcę, urokliwego młodzieńca czy kulturalnego dżentelmena, ale tak naprawdę Payton był skurwielem jakich mało. Takim z tych najgorszych co wejdą ci w dupę, jeśli w gównie schowałeś złoto. Zawsze kręcił, udawał, dziwne, że się nigdy w tym nie gubił, bywało, że dawał za wygraną, kiedy prawda smagnęła mu biczem przed twarzą. Zgrywał wielkiego bogacza, czysta krew i cudowne podróże, ale tak naprawdę zrozumienie jego zachowania było bardzo proste; pusty jak przedmioty i forsa, którą się otaczał. Zależało mu na bezpieczeństwie. Podejmowane przez niego ryzyko nigdy nie wiązało się z głębokimi emocjami, od tego trzymał się na dystans. Liczyła się dla niego fizyczność, cielesność i materializm. Dlatego od razu, gdy tylko zobaczył Mirte z początki przerażony, postanowił podjąć się zadania zbajerowania bibliotekarki, ale wiedział, że to nie będzie proste. W końcu to nie byle jaka kobieta czy jakaś tam studentka. Nic dziwnego, że Kingston nie zauważył, że Fernández ma protezę lewego ramienia, w końcu kto by patrzył na takie uchybienie przy ćwierć olbrzymce? To tylko szczegół nic niewnoszący przy posturze i kształtach Mirty. Uśmiechnął się, zastanawiając się nie nad tym, czy ma w sobie coś więcej, był wielce przekonany, że ma, ale bardziej nad tym, jak przekonać miłośniczkę zakurzonych regałów, że kącik z herbatką jest dla niego. W końcu napadnięcie przez książki powinno mu to zapewnić. Obolały przystojniak, który wręcz prosił się o herbatkę na pocieszenie. Może to wcale nie był przypadek, że Payton pozwolił sobie na bezbronność w obliczu wiedzy spadającej z półek? No i można powiedzieć, że Kingston już nic więcej nie musiał robić, gdy tylko kubek został zalany brązowym płynem. Z miłą chęcią skorzystał z pomocy Mirty, a gdy zabrał się za zapisywanie informacji na pergamin, postanowił przy okazji zagadywać bibliotekarkę. Miał podzielność uwagi, ale bardziej skupiał się na kobiecie. Pierdolić prace domową profesora Walsha. Słuchał jej wypowiedzi o Tulum. O tym, że Tecquala i ta druga chińska szkoła się rozjebały, a ona postanowiła po prostu przyjechać do Anglii za bratem. Pay tego nie rozumiał. Nie miał rodzeństwa, a z kuzynostwem bywało różnie. - Profesor Diego. Tak, tak... Wielki z niego kotek. - Zaśmiał się nerwowo na samą myśl o pierwszym spotkaniu z nowym nauczycielem OPCM. - Na szczęście to nie byłem ja. - Trochę się rozluźnił i odetchnął, jakby potrzebował więcej powietrza. - Wieści szybko się roznoszą, nie chciałbym być w skórze Jeba. - Przeniósł uwagę ponownie na papier, starając się szybko to ogarnąć, aby móc dalej cieszyć się herbatą i towarzystwem Mirty w pełni, bez zawracania sobie głowy zielarstwem.
Wszystko zaczęło się od tego, że martwił się o tego kretyna Solberga. Były ślizgon już od dłuższego czasu sprawiał wrażenie bycia w jeszcze gorszej kondycji niż zwykle, a należało pamiętać, że już od dobrych kilku lat borykał się z problemem nadużywania różnych używek i innych środków otępienia, od alkoholu po jakieś pojebane narkotyki. Nie to, żeby sam Bazyl urodził się i żył w świętej czystości, bo sam potrzebował czasami odciąć się od rzeczywistości, kiedy trudy rozumienia własnych emocji zaczynały go przerastać, ale nigdy nie doprowadzał się do tak skrajnych stanów, w tak gęstej częstotliwości, jak czynił to Solberg. Długi czas zastanawiał się, czy może rozweselić kumpla w sposób inny, niż ten sam robił to zazwyczaj i po kilku długich wieczorach, spędzonych z nosem w książkach, wpadł w końcu na genialny w swej prostocie eliksir. W przebłysku geniuszu uznał, że jeśli napoi Maxa ridikuskusem, to będą mieli z czego się śmiać i czym się pocieszać przez następne pół roku, a może będzie to dla chłopaka nauczką, by nie sięgać po byle co od byle kogo. Zaplanowawszy cały misterny plan, udał się do szkolnej biblioteki, by znaleźć kilka książek, z których mógłby poznać lepiej genezę stworzenia, jakość i istotę składników oraz sam proces tworzenia tego specyfiku. Ostatnie czego chciał to przyjaciela otruć, a sam zawsze i tak miał ambicje robić wszystko doskonale, a przynajmniej najlepiej jak tylko był w stanie. Inna sprawa, że uważał się za znacznie lepszego eliksirowara, niż nim był w rzeczywistości. Nie przeszkadzało mu to jednak podejmować prób, wyszukał w odpowiednich działach kilka tomów dotyczących żądlibąków, bo przecież to ich skrzydła stanowią ważny składnik tego eliksiru, znalazł jakiś cienki tomik o szpiczakach, coby wiedzieć jak się obsługiwać z ich kolcami i z entuzjazmem niewspółmiernym do ciekawości samego tomu jakiś stary podręcznik warzyw azjatyckich. Nigdy nie sądził, że zafascynuje go imbir. Kolejnych kilka godzin spędził w bibliotece, ucząc się zarówno samych treści związanych z historią wynalezienia tego eliksiru, był przecież zagorzałym fanem historii magii wszelakiej, ale także na rozumieniu zależności i złożoności składników, jakich wymagało uwarzenie ridikuskusa. Był człowiekiem skrupulatnym i odpowiedzialnym, zgodnie z własnym, zdezelowanym kompasem moralnym, gdyby miał to uwarzyć na lekcji, pewnie zrobiłby piąte przez dziesiąte co w przepisie, przymykając oko na błędy - to miał być jednak śmieszny eliksir dla jego najlepszego kumpla, planował więc wiedzieć o nim dosłownie wszystko. Zrobiwszy notatki na temat wszystkich składników, wraz z podkreśleniem dodatkowych zastosowań poszczególnych składników, zagaił nawet bibliotekarkę, by pozwoliła mu wypożyczyć dodatkowy podręcznik do eliksirów. Słyszał od jakiegoś kujona z piątej klasy, że w szkole znajduje się nawet specjalny pokój, w którym uczniowie mogą sobie popraktykować warzelnictwo i nawet czasem był doposażany w wymagane składniki. Bazyl nie wierzył w cuda, miał nadzieję, ze jego portfel pozwoli mu na zakupy potrzebne do stworzenia tego wywaru, wiedział jednak, że jednego nie może sobie zarzucić - teraz to nawet gdyby ktoś zapytał go we śnie o cokolwiek związanego z ridikuskusem, recytowałby jak z nut.
zt
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Miał okazję wykazać się swoją znajomością i zamiłowaniem do niedocenianej dziedziny magii, jaką była znajomość jej historii. Jeden z uczniów z młodszych klas szykował się do ważnego egzaminu, dotyczącego buntów goblinów w 1612r. Przez co szukał korepetytora. Kane nie był zazwyczaj zainteresowany tematem udzielania korepetycji, po części ze względu na to, że mu się zwyczajnie nie chciało gadać z ludźmi, których nie znał, a przez to nawet nie lubił, ale także i przez to, że nie był specjalistą w żadnej z dziedzin magii w jakiś nadzwyczajny sposób. Poza transmutacją, która szła mu tragicznie, odkąd pamiętał, pozostałe przedmioty były po prostu normalne, więc nie czuł się figurą adekwatną do stawianych wymagań, a z pewnością nie był znawcą na tyle, by pomagać komuś z tematami, których sam nie uważał, za dobrze ogarnięte przez siebie. Kiedy jednak bibliotekarka zasugerowała mu, że kilkoro pierwszorocznych męczy się z zapamiętaniem i zrozumieniem, o co chodziło w buntach goblinów, ze zdziwieniem nad samym sobą, ochoczo zgłosił się do pomocy. Określonego wcześniej dnia, nie cierpiąc spóźnień, stawił się punktualnie w bibliotece, z gębą skrzywioną niezadowoleniem, na co biedni drugoroczni już poczerwienieli ze stresu. Przyniósł ze sobą kilka opasłych tomów, jako lekkie lekturki, które zamierzał zlecić im do poczytania w międzyczasie zadawanych przez niego zadań, po czym usiadł i podjął temat buntu goblinów. Gobliny w szesnastym wieku rozpoczęły serię buntów, którymi próbowały wywalczyć równouprawnienie między nimi, a społeczeństwem magicznym czarodziejów. Wpatrywał się w drugorocznych, robiących pobieżne notatki i przeglądających wybrane przez niego tomy. Dlaczego się buntowały? Uniósł brwi, bo wiem gobliny, jako istoty rozumne, buntowały się traktowaniu ich jako magiczne stwory, wiedząc, że zarówno w zakresie czarów, jak i innych dziedzin dalekich zwykłemu czarodziejowi, są równie jak nie bardziej utalentowane. Co spowodowało wybuch buntu? Nie było na to jednoznacznej odpowiedzi. Gniew goblinów zbierał się przez długi czas, zarówno ze względu na zarzut goblińskiego króla o kradzież przez Godryka Gryffindora goblińskiego miecza, jak i śmierć Nagnuka z rąk niewyszkolonego trola, wysłanego przez Ministerstwo Magii. Usiadł, by pokazać w księgach ryciny, przedstawiające kolejno różne z wydarzeń związanych z powodami buntów goblinów. Obraz ukazujący ówczesną reprezentację w wizengamocie, w którym brakowało przedstawiciela goblinów, a także wiele nieudolnych, acz wytrwałych prób kontroli banków Gringotta przez czarodziejów z ministerstwa. Na pytania pełne niezrozumienia, padające z ust drugorocznych, Bazyl spokojnie odpowiadał, podkreślając na ich pergaminach najważniejsze i warte zapamiętania daty. Zaznaczył im także, które z podrozdziałów podręczników do drugiej klasy są warte przeczytania, a które mogą sobie odpuścić, jako że szkolne podręczniki do historii magii znał niemal na pamięć. Zakańczając swoje korepetycje, powiedział dzieciakom, że jeśli którekolwiek z nich dostanie mniej niż zadowalający, to ich znajdzie i spuści im głowy w kiblach w łazience jęczącej Marty.
zt +
Drake Lilac
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 218 cm
C. szczególne : Bardzo wysoki i barczysty. Praktycznie cały czas nosi na palcu pierścień tojadowy - tak na wszelki wypadek.
Tak, Drake odwiedza bibliotekę wyjątkowo często. Chociaż nawet te osiem lat spędzonych w Hogwarcie mu nie wystarczyły do tej pory żeby przeczytać dosłownie każdą z pozycji. W sumie nawet gdyby poświęcił na to każdy dzień i noc aż do końca edukacji, to nawet by mu się nie udało. Poza tym nadal był dział ksiąg zakazanych do którego dostęp jest wyjątkowo ciężki do zdobycia i musi być odpowiednio uzasadniony. Dziś jednak nie przybył do czytelni ot tak żeby przeczytać losową pozycję i umilić sobie wieczór. Tak naprawdę zabierał się za tworzenie kolejnego zaklęcia z którym wiązał nie małe nadzieje. Zwłaszcza że samych zaklęć związanych bezpośrednio z lodem tak naprawdę nie było dużo. Najważniejsze jego zdaniem było odkrycie odpowiedniej inkantacji, która ze względu na złożoność zaklęcia nad którym pracował zdecydowanie musiało być dwuczłonowe. Sięgnął więc po stare słowniki i podręczniki zawierające wskazówki do zaklęciotwórstwa. Nie pożałował również sięgnąć po całą pozycję w głównej mierze poświęconej magii żywiołów. W sumie z dokładnie tej samej korzystał podczas przygotowywania całego pieprzonego zbioru informacji dla szefa Biura Aurorów. Nadal nieco ciekawiło go dlaczego ten zdecydował się poprosić o pomoc akurat gryfona. Oczywiście przy sobie miał również swój notatnik i pióro. W końcu wszystko do czego uda mu się dojść po długich chwilach wyliczeń i dobierania słownictwa, będzie musiał zapisać. Zwłaszcza że będzie musiał wypróbować wiele różnych łacińskich słów i je z sobą zestawić. Chyba że spróbuje również zajrzeć do greki? Nie, wolał nie eksperymentować z językiem którego nie był całkowicie pewny. Zabrał się za robotę natychmiast. Zaklęcie na które wpadł miało mieć na celu tworzenie bicza pokrywającego trafione obiekty lodem. Samo zamrażanie było raczej proste do osiągnięcia. Co innego wykombinowanie by zaklęcie miało odpowiedni kształt. Tak, oznaczało to przeszukanie całego słownika w poszukiwaniu odpowiednich słów. Po godzinie czytania słownika udało mu się znaleźć kilka słów. Między innymi Filum, Funiculus, Flagellum oraz Lorum. Sprawa miała się za to inaczej podczas dobierania słów związanych z lodem. Glacius i Glacium wydawały się być najprostszymi z wyborów, chociaż wolał uniknąć tego drugiego słowa. Podejrzewał że zaklęcie działałoby wtedy ten sposób że dotknięte przez bicz przedmioty zostały przetransmutowały w lód, a na tym mu w żadnym stopniu nie zależało. Zaklęcie które teraz tworzył przede wszystkim miało na celu unieruchamianie zwierząt i magicznych stworzeń na bliskim dystansie. A Glacium na zwierzęta no niestety nie działało. Zaczął więc szukać głębiej i natknął się na jeszcze kilka związanych z lodem słów które zapisał na marginesie. No i przed nim najgorsze. Zestawianie słów ze sobą tak żeby dały odpowiedni efekt. To będzie dłuuuga noc siedzenia nad książkami.
/zt
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Chcąc zająć czymś myśli, które ostatnio doprowadzały go do szału, tak jak zazwyczaj skierował kroki do biblioteki. Jego mózg był polem minowym, którego już nie chciał ogarniać. W czwartej klasie, w ramach szlabanu, pomagał bibliotekarce w segregowaniu materiałów, porozrzucanych przez nierozsądnych bałaganiarzy, którzy nie szanowali książek. Okazało się to zajęciem tak wciągającym i pouczającym, że Bazyl z wielką ochotą, przynajmniej raz w tygodniu, zachodził zapytać, czy jest coś do segregacji i ogarnięcia. Stało się to jedną z jego ulubionych czynności, które pozwalały mu uspokoić skołatane myśli. Zaszedłszy do biblioteki, po tak wielu latach, sam już wiedział, dokąd iść, by znaleźć zebrane w kupę papiery i manuskrypty, by dać im szansę odnaleźć się na odpowiednich półkach i posłużyć następnym czytającym. Dziś czekał go stos dokumentów, pergaminów i notatek związanych z historycznymi wydarzeniami w Salem oraz kilkanaście pomieszanych rozdziałów z podręcznika “Magia przez wieki”, co mogłoby początkowo stanowić wyzwanie, gdyby nie to, że Magię przez wieki Bazyl na tym etapie znał już niemal na pamięć. Dobrze wiedział, że rozdziały o wieszczkach greckich były tuż przed wizjonerami rzymskimi, wbrew przeświadczeniu, że te drugie inspirowały szię sztukami magicznymi tych pierwszych. Wiązał się z tym pewien sekret podróżnego alchemika, o którym w bibliotece było dość niewiele, ale można było zamówić u bibliotekarki kilka egzemplarzy książek, by się dowiedzieć więcej, gdyby komuś zależało, Bazylowi jednak zależało tylko na złożeniu książki w całość. Później wziął się za rozprawy magiczne, czyli to, co interesowało go najmocniej. Z zaciekawieniem przeglądał manuskrypty i zapisy rozpraw, natykając się na bardzo intrygujący nagłówek o tym, że czarodziej wykorzystał umiejętność hipnozy, by przekonać swoją rodzinę do tego, że jest jedynakiem, a swoje rodzeństwo zmusić do samobójstwa. Interesującym wynikiem tej rozprawy, było całkowite uniewinnienie hipnotyzera, co sprawiło, że sprawa odbiła się szerokim echem w czarodziejskim świecie magicznym osiemnastego wieku. Przez myśl przeszło Bazylowi, że podobną hipnotyzerską sztuczką mógłby przekonać swoich rodziców, zatwardziałych anty-mugoli, to przywrócenia jego siostry na łono rodziny. Odłożył jednak tę myśl na później, wracając do pracy, której zostało jeszcze całkiem sporo. Dobrze, że go nikt nie zaczepiał, bo już i tak nim nosiło, a czuł, że wystarczy, by go ktoś dotknął, a by uwalił rękę przy dupie. Przeglądał kolejno artykuły, nie mogąc się powstrzymać, a, jako że robił to z własnej, nieprzymuszonej woli, bibliotekarka nie mogła mu zabronić czytać tego, co później porządkował, bo miał na to nieograniczony czas, tak długo, jak zdążył zrobić to w godzinach otwarcia biblioteki. Kolejne artykuły były kilkoma sprawami walk o równouprawnienie istot magicznych rozumnych, takich jak centaury czy wile, wszystkie z tych spraw jednak umorzono, bo istoty wycofały swoje roszczenia. Intrygująca sytuacja, w której podejrzewano groźby i przekupstwa, które wpłynęły na taki obrót spraw. Z wielkim zainteresowaniem uznał, że akurat tych kilka starych gazet wypożyczy do poczytania w łóżku, a resztę, zgodnie z zasadami biblioteki, poodkładał na miejsca.
Zaintrygowany tajemniczymi i niespotykanymi zwierzętami, obcymi dla regionu, z którego sam pochodził, po spędzeniu przyjemnych kilku dni w bibliotece, postanowił wrócić na chwilę nieco bliżej miejsca obecnego pobytu. Chciał poznać bliżej gatunki i zwyczaje lokalnych stworzeń magicznych, szczególnie tych mało spotykanych i rzadkich do zaobserwowania w naturalnym środowisku. Pragnął doświadczyć czegoś nowego, intrygującego, pięknego, czegoś, co go zachwyci i poruszy skostniałe zimą serce, zawsze był przecież taki rwący się do romantyzmu, a Angielski folklor w swoich historiach skrywał niejedną istotę, która taką tęsknotę mogłaby zapełnić. Udał się do szkolnej biblioteki, by pomiędzy znanymi już sobie regałami, z których zazwyczaj zbierał materiały do swoich lekcji, korepetycji bądź zadań dodatkowych, o które prosili uczniowie, poszukać czegoś, co mogłoby zainspirować jakąś nową przygodę. Od kiedy przebywał w stadninie pegazów, wciąż miał kontakt z właścicielami pięknej klaczy i dostawał regularne informacje odnośnie do jej postępów z wychowaniem źrebaka, co oczywiście wzruszało go w pewien sposób, jednak przestało wypełniać jego spragnione sprawczości serce. Zastanawiał się, ile pracy i wysiłku mogłoby go kosztować wytropienie i znalezienie w Zakazanym Lesie jednorożca i czy dałby się obłaskawić komuś takiemu jak on. Jednorożce przecież były istotami oceniającymi czystość serca, a on, choć był urokliwym pół-wilem, nie mógł poszczycić się taką cechą - jego sercu od dawna brakowało blasku i choć maskował to pięknymi uśmiechami i łagodnym głosem, obawiał się, że taka magiczna istota jak jednorożec, szybko przejrzy go na wylot. Jego uwagę przykuła książka, z cudownie skaleczonym przez artystę wizerunkiem tańczących w kręgu lunaballi, a sam ich widok sprawił, że usta Atlasa rozciągnął uśmiech. Wziął tom w rękę i przekartkował chwilę, stojąc między półkami jak wielki posąg czytelnika-literata, by rozproszony przez dwójkę dokazujących sobie, pierwszorocznych puchonów i udać jednak z książką do jednej z sof, stojących pod bibliotecznymi oknami. Zganił urwisów spokojnym tonem, jako, że przecież po bibliotece się nie biega, a innym czytelnikom się nie przeszkadza, zaraz jednak wrócił do swojej lektury. Ze stronic manuskryptu dowiedział się, że lunaballe mógłby spotkać, wychodząc na spacer jedynie w pełnię, co wiązało się z zagrożeniem napotkania innych, czujących zew i preferujących wystąpienia przy jasnej tarczy księżyca stworzeń, był jednak gotów podjąć to ryzyko. Niemógłby się przecież nazywać specjalistą do spraw magicznych stworzeń, gdyby spotkania z takowymi stanowiły dla niego problem mogący zaprzepaścić możliwość oglądania innych w naturalnym ich środowisku. Wertował więc książkę, zapoznając się dokładnie z tropami pozostawianymi przez lunaballę, szczegółami dotyczącymi ich zachowań i preferencji, ulubionych form spędzania czasu, miejsc, w jakich można było spotkać stada tańczących godowo osobników, a zapoznawszy się z różnymi tego typu ciekawostkami poczuł, że chyba jest gotów i jest zainspirowany do kolejnej przygody.
Wciągnięty w zapoznawanie się z ognistymi gadami, jakimi były smoki, zaintrygował się na tyle, by podążyć tą nitką wiedzy. Spędził popołudnie na przeszukiwaniu szkolnej biblioteki, korzystając z tego, że uczniowie byli na meczu i mało kto w niej teraz przebywał. Pamiętał z czasów studiów kilka szczegółów dotyczących tych niezwykłych stworzeń, jednakże były to dość zatarte informacje, a jego pamięć nie ucierpi na lekkim odświeżeniu tematu. Przeszło mu nawet przez myśl, że salamandry mogły być ciekawymi stworzeniami do zaprezentowania uczniom na kolejnej lekcji, o ile udałoby mu się zdobyć kilka okazów, do zaprezentowania w klasie. Zaopatrzył się w kilka tomów, by dowiedzieć się więcej o tych niewielkich stworkach. Jedyne, co sam kojarzył to niezwykła zależność między salamandrami ognistymi, a ogniem salamander, z którego powstawały. Tak długo, jak płomień płonął, salamandra mogła przetrwać, jednak gdy został zgaszony, traciła ona swoje ogniste właściwości, a niedługo potem i życie. Interesowało go, czy istniałaby możliwość wydłużenia tego procesu, pomiędzy odcięciem od źródła ognia, jakim był salamandrowy płomień, a rzeczywistą krzywdą, jaka mogłaby się stworzeniu stać. Było to niezbędne do przeprowadzenia ewentualnej lekcji, a Rosa nie chciał narażać salamander na niebezpieczeństwo, krzywdę czy zgon. W jednym z podręczników doczytał się możliwości karmienia salamander pieprzem i pojenia eliksirem pieprzowym, zmieszanym z ognistą whisky, co pozwalało salamandrom przebywać z dala od ich płomieni, a co było dla niego, jako wykładowcy, ciekawostką wartą odnotowania. Okazywało się, że potraktowane taką dietą mogły przebywać poza swoim ogniem nawet do sześciu godzin. Kojarzył różne kolory salamander, a także analizował ich różne wzory w przeglądanym dziś albumie. Kolor zwierząt zależał od intensywności ognia z którego się narodziły, w odróżnieniu od popiełków, których łuski zawsze były szare. Opcją na wplecenie do zajęć zadania, podczas którego uczniowie musieliby dopasować salamandrę do jej ognia urodzenia była ciekawą do rozważenia. Odłożył jednak albumy z rycinami, choć miał zmęczoną głowę, czuł, że przeglądaniem obrazków sobie dziś nie pomoże. Potrzebował wchłonąć odrobinę więcej wiedzy, a nie tylko gasić pragnienie kształcenia się, ciekawostkami dotyczącymi różnorodności kolorystycznej danego gatunku. Kolejnym podręcznikiem, jaki wpadł w jego ręce, był oczywiście podręcznik do eliksirów i uzdrawiania. Nie było wątpliwości o użyteczności krwi salamandry do produkcji uzdrowicielskich specyfików, jako, że miała właściwości silnie regeneracyjne. Była w tym, według podręcznika, pewna zależność pomiędzy stworzeniem, a samym faktem możliwości regeneracyjnej gadów, z których niektóre potrafiły całkowicie odbudować utraconą kończynę, czy odrzucony ogon. Intrygowało jednak to, że niezależnie od ich możliwości regeneracji, wciąż tak błaha pozornie choroba jak łuszczyca mogła doprowadzić do ich śmierci. O ile dobrze pamiętał, gnicie łusek mogło położyć nawet smoka, a co dopiero tak maleńką salamandrę. Zapatrzył się chwilę w zamyśleniu, na okładkę książki runicznej, zastanawiając się, czy Huang mógł mieć łatwiejszy dostęp do kilku egzemplarzy, które mógłby wynająć w celach przeprowadzenia o salamandrach lekcji, by dopiero po chwili zorientować się, że chyba pomyliły mu się książki. Salamandry i runy? Parsknął sam nad sobą, uznając, że chyba starczy już tego i opuścił bibliotekę.
Zt
+
Eugene 'Jinx' Queen
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Przekłute uszy; czasem noszony kolczyk w nosie; drobne i mniej drobne tatuaże; pomalowane paznokcie; bardzo ekspresyjny sposób bycia; krwawy znak
Nie przekraczam zbyt często progu naszej szkolnej biblioteki, o ile nie próbuję akurat zaimponować jakiejś Krukonce albo nie zrywam się z zajęć - umówmy się, jest to ostatnie miejsce, w którym ktoś mógłby mnie szukać. W końcu jednak dociska mnie konkretna potrzeba, a mianowicie pergamin, który do wieczora muszę odesłać naszej nauczycielce zielarstwa, żeby nie dostać kolejnego Trolla. Jak na złość pozostaje jednak pusty, choć jestem w stanie przysiąc, że któregoś wieczoru w mieszkaniu do niego siadałem z butelką inspiracji. Fakt, że rano pergamin wciąż był pusty uważam za nieśmieszny żart Rivera lub Marli, którzy musieli mi go wyczyścić. Innej opcji nie widzę. Jako że najlepiej działam pod presją czasu, to właśnie tego dnia przychodzi mi do głowy rozwiązanie problemu. - Hej! - wołam teatralnym - a w zasadzie bibliotecznym - szeptem do młodo wyglądającego chłopaka, którego pierwszy raz widzę na oczy. Przez chwilę zastanawiam się, czy dla wiarygodności nie dorzucić jakiegoś imienia, ale jedyne azjatyckie słowa, które teraz przychodzą mi do głowy to "yin" i "yang", a nie chcę przecież go urazić. Może i jest drobny, ale słyszałem, że w Mahoutokoro ćwiczą się w sztukach walki, a z takimi lepiej nie zadzierać. - Tak, tak, do ciebie mówię. Wyglądasz, jakbyś miał większą pustkę w mózgu, niż ja po imprezie - śmieję się, przystawiając sobie krzesło do jego stoliczka i przesuwając nieco pergaminy, by zrobić sobie miejsce. - Poznaliśmy się ostatnio na lekcji Sanford przecież. Wciąż mi głupio, że prawie spaliłem ci brwi i to jeszcze, kiedy robiliśmy eliksir chroniący przed ogniem. Ale nie martw się, już prawie opanowałem to całe zianie ogniem - kłamię bez zająknięcia, bo przecież niemal cały czas drapie mnie w gardle i mogę co najwyżej zgadywać, kiedy mnie nagle złapie ognisty kaszel. I tak nie narzekam - przynajmniej nie muszę zmagać się z ptasimi odchodami. Sięgam bez pozwolenia do jednego z podręczników chłopaka, wertując go prawie bezmyślnie. Prawie, bo szukam jednocześnie spojrzeniem jego imienia, by wzmocnić tym naszą nowopowstającą zażyłość, ale natrafiam problem w postaci obcego alfabetu, więc ściągam usta z zawiedzionym "huh". - No, eee. W każdym razie super mi się z tobą pracowało i tak sobie pomyślałem, jak totalnym przypadkiem tędy przechodziłem, że być może mógłbyś mi pomóc. Pamiętasz ten esej, który nam zadała Vicario miesiąc temu? Żebyśmy poobserwowali trochę naturę, zobaczyli czy coś kwitnie o tej porze albo odnotowali w jaki sposób reagują rośliny w cieplarni, bla bla. Zapomniałem o tym na śmierć. Wiesz jak jest, tu praca, tam kłótnia z matką, potem inwazja smoków, bądźmy szczerzy, kto by myślał o pracy domowej? - usprawiedliwiam się logicznie argumentuję, nie chcąc żeby chłopak pomyślał, że próbuję go wykorzystać. - No i ostatnio wydałeś mi się super mądry i jeszcze siedzisz dobrowolnie w bibliotece i faktycznie czytasz, więc może dałbyś mi zerknąć, żebym eee, zainspirował się, co można opisać - dobijam wreszcie do brzegu mojego wywodu, posyłając chłopakowi bardzo ujmujący uśmiech, a gdyby to nie wystarczyło, szybko dodaję: - Postawię ci piwo następnym razem. A jak tak dobrze będziesz się targował, to nawet ognistą- Nie mam pojęcia, czy moje ciało ma obecnie jakiś odruch, żeby aktywować się na samą wzmiankę o ogniu, ale nagle zanoszę się kaszlem, od którego drobne płomyki wciskają się pomiędzy moje palce, gdy zakrywam usta. Lekko łzawią mi oczy, bo zdecydowanie nie jest to pieczenie jak po mojej ulubionej whiskey. Tyle by było z dobrego wrażenia.
Brakowało mu czasu spędzonego z rodzeństwem i tej pewności siebie brata, którą lubił podpatrywać, by imitować ją w chwilach słabości; brakowało mu też rozgadanego Cezara, który choć ściągał całą uwagę na siebie, był też tym, który sprawiał, że choćby najnudniejszy obowiązek stawał się przyjemną przygodą. Miał wrażenie, że każdego dnia ogarnia go nudna cisza, która z dnia na dzień stawała się tylko jeszcze bardziej szara i pozbawiona wyrazu. W pierwszej chwili starał się zagłuszyć ją grą na ukochanych instrumentach, jednak w końcu odkrył, że dużo łatwiej jest uchylić przed nią czoła, poddać się i zwyczajnie przyjść do niej - do miejsca, w której powinna panować - do biblioteki. Nic więc dziwnego, że nie spodziewając się jej przerwania drgnął niespokojnie, upuszczając pióro na pergamin, gdy pospiesznie łapał już spojrzeniem ciemne oczy nieznajomego. - ...och - wymsknęło mu się tylko w dezorientacji, bo ledwo udało mu się poskładać sens tego, co chłopak do niego powiedział i wcale nie był pewien czy ten tylko sobie żartuje, czy jednak próbuje go obrazić ze znanego sobie tylko powodu. Przytaknął mimowolnie, a właściwie nawet uśmiechnął się łagodnie w wyuczony przez babcię sposób, nie wiedząc czy powinien zareagować i wyprowadzić Gryfona z błędu czy może pozwolić na to rasistowskie mylenie go z jakimś innym przyjezdnym, byle tylko zdobyć dla siebie nowego znajomego, którego potrzebował wręcz desperacko mocno. Wpatrywał się więc w chłopaka z zainteresowaniem, gdy ten przeglądał jego rzeczy i mimowolnie uśmiechnął się, poprawiając niesforny kosmyk włosów pod bezczelną myślą, że może zwyczajnie mu się spodobał i dlatego ten postanowił zagadać go w tak oryginalny sposób, bo choć Gryfon faktycznie wyglądał znajomo, to był całkiem pewien, że gdyby jego własne brwi były przez niego w niebezpieczeństwie, to lepiej by go zapamiętał. Przytakiwał mu więc ochoczo z coraz bardziej słyszalnymi "Hai", nie podejrzewając niczego i nie widząc też niczego złego w tym, by być dla kogoś inspiracją w nauce. - No jak Ty mi naprawisz błędy, gdy ty będziesz czytał, to my możemy iść na drinka razem - odpowiedział więc w końcu, podsuwając mu swój pergamin, jednocześnie mając wrażenie, że jego szept brzmi wręcz nienaturalnie wolno w obcym języku, gdy wypowiadał się tuż po tak swobodnie mówiącym po angielsku Gryfonie z ognistym temperamentem, którego efekty gasił zaraz rękawem szaty, gdy drobne iskierki opadały na suche jak wiór książki. - Tylko Ty mnie może przypomnij jak Ty masz na imię, bo ja... - urwał, bo nachylając się bliżej pozwolił też sobie, by na dłużej złączyć spojrzenia z nieznajomym chłopakiem, więc i dziwiąc samego siebie gaspnął nagle, zdając sobie sprawę, dlaczego ten od początku wyglądał tak znajomo. - Ty się całowałeś - wyrzucił z siebie dramatycznym szeptem, zanim nie zdał sobie sprawy, że nie brzmi to w ogóle zbyt odkrywczo. - To znaczy... eto... Ja miałem sen, że Ty się całujesz z dziewczyną. To znaczy... Ja mam takie sny, co się potem dzieją, więc Ty BĘDZIESZ się całował z dziewczyną. Ja tak myślę... - wyrzucił z siebie niezgrabnie, nie potrafiąc wyplątać się gładko z niezręcznej sytuacji, w którą sam się wepchnął, więc i uciekł spojrzeniem do pergaminu z pracą domową z wróżbiarstwa, którą w nerwach wyczyścił zaklęciem kompletnie, zamiast usunąć jedynie powstałą przy upuszczeniu pióra plamę. - Miała żółte włosy, jeśli Ty chcesz wiedzieć...
Eugene 'Jinx' Queen
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Przekłute uszy; czasem noszony kolczyk w nosie; drobne i mniej drobne tatuaże; pomalowane paznokcie; bardzo ekspresyjny sposób bycia; krwawy znak
Zdarza się, że przeceniam otwartość i tolerancję na moje pomysły u osób, których jeszcze nie znam (i które nie należą do domu Godryka, bo jakimś sposobem bardzo często robi to różnicę). Ktoś mógłby powiedzieć, że wystarczyłaby prosta prośba o możliwość dołączenia się do nauki, ale myślę, że dawkowanie mojej osobowości byłoby niejako okłamywaniem drugiej osoby. Nie żebym w imię autentyczności właśnie nie zmyślił historii. Najważniejsze nie jest jednak to czy mi wierzy, czy nie, ale w jaki sposób reaguje - a widząc przebłyski uśmiechu i później ochocze przytakiwanie, wiem już że trafiłem do właściwej osoby. - Naprawię błędy? Aw, okej, totalnie nikt mnie nigdy nie poprosił o sprawdzenie i poprawienie mu czegoś - wyjawiam przyjezdnemu, co samo w sobie powinno być dla niego sygnałem alarmowym; w końcu rzeczy nie działy się bez przyczyny. Z tego, co rozumiem, nie chodzi jednak o sprawdzenie merytoryki, a gramatyki i słownictwa - mogę nie być największym fanem przecinków i apostrofów, ale generalnie wiem jak posługiwać się językiem angielskim. To nie praca dyplomowa przecież. Przysuwam więc sobie bliżej jego pióro i kałamarz, uznając że tak będzie łatwiej i szybciej, niż gdybym próbował mu dyktować, co zmieniać. Czy estetyczniej to inna sprawa. Zanim zdążę wybrać, czy chcę przedstawić się przezwiskiem, czy też rzeczywistym imieniem, od którego zaraz mógłbym odbić ciekawością, jaką wersję przybrałoby ono w rodzimym języku chłopaka, zostaję zaskoczony zupełnym zwrotem toru rozmowy. Śmieję się w pierwszej reakcji, bo nie wiem jeszcze, czy to ogólne stwierdzenie, źle zaintonowane pytanie, czy też niedopowiedziane życzenie. Zaraz potem jednak na kilka sekund mój mózg się zawiesza przez próbę zrobienia rachunku sumienia, czy w ostatnim czasie nie obściskiwałem się z kimś zbyt publicznie i to jednak oskarżenie. - Um... - mruczę, przekrzywiając głowę w mieszaninie zaintrygowania i rozbawienia, gdy chłopak kolejnymi wyjaśnieniami wcale swojej sytuacji nie poprawia - choć faktycznie poszerza kontekst, bo dociera do mnie, że chłopak najwyraźniej mówi o jasnowidzeniu. Trudno powiedzieć, czy ma na myśli takie, których wszyscy możemy doświadczyć po wciągnięciu fruwosidła, czy też ma się za prawdziwego wróżbitę, ale w każdej opcji wiarygodność jego przepowiedni jest podobna. - Hmm. Ciekawe. I jesteś stuprocentowo pewny, że to była dziewczyna? - dopytuję, spojrzeniem zaczepiając o kosmyki jego rozjaśnionych włosów, absolutnie zauroczony tą nerwowością, która wdarła się w jego gesty. Pochylam się do niego trochę bliżej, zwalniając tempo kolejnej wypowiedzi, aby na pewno dobrze odczytał kryjącą się za nią sugestię.- Bo z mojego doświadczenia wynika, że jak już ma się te sny, to raczej jest się ich aktywną częścią. I jakby, nie narzekałbym... - Puszczam mu oczko, cały aż emanując wesołością, której mi przysporzył i choć odchylam się teraz w zupełnie przeciwnym kierunku, by nadmiar powstałej na ten skutek energii spożytkować na bujanie się na krześle, to nie odrywam od niego spojrzenia, ciekawy jak długo będzie w stanie mój wzrok wytrzymać. - Eugene, tak btw. Jakby ci było potrzebne do następnych snów. A jak gdzieś usłyszysz o Jinxie, to też chodzi o mnie. Chyba że usłyszysz coś złego, to pewnie komuś się coś pomyliło, bo co złego, to żaden Gryfon, a już szczególnie ja, praktycznie mógłbym być prefektem. Gdybym miał lepsze oceny i nie naruszał tyle razy ciszy nocnej. Chociaż gdybym był prefektem, to problem sam by się rozwiązał, aż dziwne, że nikt o tym nigdy nie pomyślał - reklamuję się chłopakowi prawie poważnie, kreśląc po jego pergaminie, choć idzie mi to nieco wolniej niż myślałem - prawdopodobnie dlatego, że jedynie mały procent mojego skupienia na to idzie, więc tak naprawdę nie za bardzo też zapamiętuję, co właściwie czytam. - W ogóle ty tak serio z tym jasnowidzeniem? Wybacz sceptycyzm, ale każdy wie, że prawdziwy pasjonat wróżo na dzień dobry jebnie informacją, że umrze się w ciągu miesiąca. Przy dużym szczęściu. O ale jeśli czytasz też z gwiazd, to ci pokażę kiedyś zajebiste przejście na dach zamku... Renji, tak? Dobrze wymawiam? - upewniam się, bo przynajmniej na pracy domowej musiał zapisać swoje imię normalnym alfabetem. Nie zauważam przy tym, że w trakcie monologu przeszedłem już na zwyczajny ton głosu, niekoniecznie pasujący do biblioteki, a z moich ust buchały drobne obłoczki dymu, jakby moje struny głosowe przechodziły przez przegrzanie.
Przytaknął od razu, bo i dopiero po chwili cichym złapaniem powietrza zdał sobie sprawę, że pytanie nie miało poddać w wątpliwości wyrazistości jego wizji, a zwyczajnie zasugerować, że możliwości Gryfona nie ograniczały się wcale do samych kobiet. Chciał zerknąć na niego ukradkiem, ciekawy tego jakie ten dokładnie ma rysy twarzy, bo w przejęciu zupełnie nie potrafił tego spamiętać, a nie chciał przecież w przyszłości wykazać się tak dużym nietaktem, by pomylić go z kimś o podobnym kolorze skóry. Spłoszył się jednak, bo ledwo wykręcił głowę, a zbiegło się to z pochyleniem chłopaka w jego stronę - wstrzymał więc oddech, pozerkując na jego usta, by łatwiej wyłapać poszczególne słowa, które w zwinnym szeregu wcale nie były dla niego tak proste do zrozumienia. - Ja też nie... - przyznał, choć znacznie ciszej od chłopaka i od razu ze śmiechem uciekł spojrzeniem z powrotem do podręcznika, dla picu przewracając nawet jakąś kartkę, gdy myśli błądziły mu po rozważaniach, czy naprawdę możliwe było, że się temu Gryfonowi tak po prostu spodobał. - Ale to była dziewczyna - dodał jednak pewnie, próbując zejść na ziemię, będąc pewnym tego, co widział we śnie, bo i nie tylko długość włosów była znacznie rozciągnięta, ale i kolor nie miał wcale tego farbowanego odcienia. Zerknął w stronę przechodzącej obok uczennicy, czując na sobie dziwne gorąco jakby faktycznie robili coś złego, a jednak szybko wyparł tę myśl, czując się w tym momencie zdecydowanie zbyt dobrze, by analizować to jakkolwiek. Zaraz już zresztą musiał przenieść spojrzenie na Jinxa, naprawdę starając się wyłapać sens całej jego wypowiedzi, ale ta zdawała się skakać i ewoluować w niezrozumiałą dla niego plątaninę, przez co z sekundy na sekundę miał coraz więcej szczerego zagubienia w ciemnych oczach. - Tak - przytaknął błyskawicznie, desperacko łapiąc się tych ostatnich słów i dopiero teraz zauważając, że aż cały przechylił się w stronę Gryfona, jakby instynktownie próbował tym zwiększyć swoją szansę na zrozumienie jego słów. - Eugene... Ja Ciebie dużo proszę, Ty mów trochę wolniej, bo ja... - urwał, na moment ze śmiechem zakrywając twarz z zakłopotania, bo przecież był już w Hogwarcie kilka dobrych miesięcy, a nigdy wcześniej nie musiał nikogo o to prosić. - Ty mówisz dużo słów, których ja nie znam, chociaż one brzmią znajomo. Ty ze mną chcesz iść na dach? - zapytał, próbując nie zerkać co chwilę na buchające z ust Gryfona ogniste obłoczki, odruchowo zasłaniając nieco usta własna dłonią, jakby i z jego ust mógł zaraz uciec ogień. - Ty chcesz tam coś palić? Ze mną?
Eugene 'Jinx' Queen
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Przekłute uszy; czasem noszony kolczyk w nosie; drobne i mniej drobne tatuaże; pomalowane paznokcie; bardzo ekspresyjny sposób bycia; krwawy znak
Kiwam głową ugodowo, gdy Renji upiera się, że w swoim śnie widział dziewczynę. Fakt ten nie oznacza jednak, że nie mam co liczyć na żaden inny pocałunek, męski pocałunek, w międzyczasie, szczególnie gdy sugestia zostaje tak prosto podchwycona. Zagryzam wnętrze policzka, aby nie pozwolić sobie na zbyt głupi uśmiech, który ciśnie mi się na usta, myślę jednak że i tak widać po mnie zadowolenie. Chyba zresztą jest to jeden z powodów, dla którego tak łatwo przychodzi mi rozgadanie się. - Przepraszam, mogłeś mi przerwać - śmieję się ze skruchą i zaraz ściągam usta w teatralnym zastanowieniu, gdy do głowy wpada mi imo dość sympatyczny pomysł, jak zaradzić naszym problemom komunikacyjnym. Przysuwam do siebie czysty pergamin, by obficie zanurzyć pióro w atramencie i wypisać po jednej ze stron trzy słowa. Lekki uśmieszek kręci mi się przy kąciku ust, gdy unoszę przed sobą ten kombinowany transparent, aby Renjiemu wygodniej było odczytać napisane "slow down pls". - Jeśli będziesz miał problem z wcięciem się - wyjaśniam i wachluję kartką, jakby miało to przyspieszyć wyschnięcie atramentu, żebym po drugiej stronie zaraz mógł wypisać jeszcze jeden przekaz. - Anyway, ty serio nie zaczaiłeś nic o tym, jak mówiłem o potencjalne na prefekta, hę? - mamroczę niby z niedowierzaniem, ale jednak przede wszystkim rozbawieniem - najwyraźniej przeznaczenia nie da się oszukać. - Tak, chcę z tobą iść na dach. O paleniu nie mówiłem... Wiesz, to że robię teraz za podręczną zapalniczkę nie znaczy, że palenie to jedyna rzecz, którą można ze mną robić. ALE myślę, że dam radę coś skombinować, jeśli ty masz ochotę. Nie obiecuję ofc, aaaale kojarzę gościa, który sprzedaje skręty z oprylaka, tylko wtedy nie możemy w szkole... ale mam jeszcze taki fajny eliksir, który może ci się spodobać - zdradzam Renjiemu, przy tej informacji uważając jednak na zniżenie głosu; biblioteka szkolna nie jest może najlepszym miejscem do chwalenia się rzeczami, za które można wylecieć. Samemu też łapię się na tym, ze znów zaczynam wyrzucać z siebie słowa, zamiast je wypowiadać. - No chyba że jesteś na to zbyt grzeczny, wyglądasz na grzecznego tbh - podpuszczam go, wzruszając ramionami, jakbym nie za bardzo przywiązywał się do tego, że chłopak faktycznie da się porwać na taką wieczorną eskapadę, stąd też nie spoglądam na niego, zamiast tego upewniając się, że atrament się nie rozmaże i mogę napisać jeszcze jedną rzecz na odwrocie. - To na wypadki drastyczne - mówię, przesuwając ku niemu pergamin z wyraźnym "shut your damn mouth" skierowanym ku górze.
Przez krótki moment pomyślał, że Jinx się na niego obraził za wytknięcie mu zbyt szybkiej mowy, więc i nieco zagubionym w wzrokiem przetoczył od niego, po trzymany przez niego pergamin, aż do podręcznika i w drugą stronę, by finalnie to w ciemne oczy Gryfona posłać rozbawione spojrzenie, gdy prychnął cicho rozczulony z tego, w jaki sens układały się rozlane w nadmiarze atramentu słowa. - Ty chcesz być Prefektem? - zapytał zdezorientowany, nie za bardzo rozumiejąc jak doszli do tego w rozmowie, czując się znacznie głupiej niż zazwyczaj, bo wcale nie chciał sprawiać chłopakowi przykrości ciągłym wtrącaniem, że jego angielski wydaje mu się trudniejszy od tego, do którego zdążył przywyknąć. Zaraz już ściągał brwi w skupieniu, próbując nadążyć za tokiem myślowym Jinxa, mrugając nieco w dezorientacji, bo sam nie miał na myśli podejrzanie brzmiącego oprylaka co raczej zwykłe magiczne papierosy z jakimiś ciekawymi efektami. Złapał już powietrze w płuca, mimo krępacji gotów dopytać się o jaki eliksir chodzi i czy na pewno jest legalny, a jednak prychnął zaraz oburzony, obrywając rzuconym w jego stronę, dość trafnym zresztą, oskarżeniem. - Ja wiem, kiedy ja mam być grzeczny, a kiedy ja nie mam - zaprotestował, choć nie do końca, nie potrafiąc wyprzeć się tego, że faktycznie starał się być miły, sumienny i cóż, pod wieloma względami właśnie zwyczajnie grzeczny, za wystarczający akt swojej problematyczności uznając swoją orientację. - Po prostu jak do jednych przychodzą kłopoty, tak z natury, to do mnie one jakoś... nie przychodzą - zauważył najtrzeźwiej i najpoważniej jak potrafił, zaraz musząc spróbować stłamsić dłonią śmiech, którym prychnął niekontrolowanie na widok drugiej strony kartki. - A jednak Ty jesteś taki kłopot i sam do mnie przyszedłeś - wytknął mu rozbawiony, szturchając go nieco łokciem, gdy tylko ciężkie spojrzenie bibliotekarki ześlizgnęło się po nich dalej, przez chwilę chcąc wykorzystać to szturchnięcie do dłuższego kontaktu, a jednak ręce mimowolnie wróciły mu bliżej własnego ciała, nie potrafiąc znaleźć dla siebie wystarczająco przekonującego w casualowości miejsca. - Ja myślę, że ja wcale nie jestem zbyt grzeczny - podjął za to, odchylając się nieco w jego stronę, bo i próbując naśladować go z prowokacyjną powolnością słów, choć na to spojrzenie chyba błyskało mu zbyt dużą dawką ekscytacji. - Tylko ja nie miałem dobrej okazji nie być grzeczny - dodał przejętym szeptem, nie wytrzymując wcale zbyt długo ciemnego spojrzenia, więc i od razu po tym uciekł w do własnym do podręcznika, to jemu prezentując tłumiony przygryzieniem dolnej wargi uśmiech. - Może jak Ty mi powiesz co było największym niegrzecznym co zrobiłeś, to ja Tobie też powiem.
Eugene 'Jinx' Queen
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Przekłute uszy; czasem noszony kolczyk w nosie; drobne i mniej drobne tatuaże; pomalowane paznokcie; bardzo ekspresyjny sposób bycia; krwawy znak
- Nie, skąd ten pomysł? - dopytuję z cieniem uśmiechu, jednocześnie machając ręką, by nie kłopotał się z faktyczną odpowiedzią, bo przecież wiem skąd. Staram się nie przeskakiwać mocno z tematu na temat, bo rozumiem, jak trudna może być pogoń za skojarzeniami, gdy żadne ścieżki nie są jeszcze przetarte, ale też nic nie mogę poradzić, że pełne skupienie i uwaga, które od chłopaka dostaję, zwyczajnie sprawiają mi przyjemność. Sceptycznie na moment wyginam brew na ten protest, a usta już chcą mi się składać w pytanie, jakie to momenty, gdy nie musi być grzeczny, ale zamiast tego śmieję się na nazwanie mnie "kłopotem" - i nie mogę nawet zaprzeczyć, choć zdecydowanie biorę to za komplement, gdy w dodatku dostrzegam, jak entuzjastycznie błyszczą oczy Renjiego, gdy nachyla się w moją stronę. Wierzę, że potencjał nie powinien być hamowany przez jakikolwiek zasady, więc i od razu uznaję za konieczność udowodnienie mu, że z cichej wody wciąż może stać się bardzo burzliwym sztormem, więc też bez większego zastanowienia, zamykam jego podręcznik, jakbym odcinał jego spojrzeniu jedną ze ścieżek ucieczki. - To nie brzmi fair, skoro przyznajesz, że nie miałeś zbyt dużo okazji do bycia niegrzecznym - zauważam, być może trochę wykorzystując fakt, że chłopak jeszcze mnie zbyt dobrze nie zna i nie może wiedzieć, że chętnie opowiem mu o dotychczasowych przeżyciach, nawet jeżeli nie dostanę tego samego w zamian. - Ale jeśli dorzucisz do oferty zdradzenie mi, co niegrzecznego najbardziej ci się marzy... - nie dopowiadam, bo zdaje mi się, że spojrzenie, które przy tym opada na chwilę na jego usta i trochę niżej, ku postawie szyi i linii obojczyków, wystarczająco mocno sugeruje, że nie pytam wyłącznie dla zaspokojenia ciekawości. Mrugam do niego zaczepnie, osuwając się nieco na krześle, gdy próbuję sobie przypomnieć przypałowe akcje z przeszłości. Już nawet nie udaję, że interesuje mnie nauka. - Spanie z przypadkową osobą poznaną przy barze jest zbyt basic, nie? - dopytuję, myśląc o końcówce wakacji, podczas której pozwoliłem sobie na dość dużą swobodę. Zaraz jednak przypominam sobie historię sprzed trzech lat, przez którą sam aż czułem dreszcz żenady, nawet jeśli ostatecznie niczego nie żałowałem. - Co roku Holly, moja matka, organizuje nam jakiś niespodziankowy wyjazd na wakacje. I raz wybrała taki mega fancy ośrodek z basenem, z kasynem, spa, jakby serio wysoka półka. A że ja łatwo znajduje sobie znajomych, więc tam jakoś wyszło, że jednego wieczoru do tego kasyna próbowaliśmy z kilkoma osobami wbić. Użyliśmy nawet eliksiru postarzającego, ale i tak nas nie wpuścili, więc wszystko, co wydarzyło się potem, było imo ich błędem. Więc poszliśmy do pokoju jednej laski, poczęstowaliśmy się alko z minibaru, graliśmy trochę w wyzwanie czy wyzwanie - akcentuję, śmiejąc się z lekkim zażenowaniem, gdy przypominam sobie, jak głupie mogą być zadania podsunięte przez zalany procentami umysł szesnastolatka. - Holly następnego dnia musiała się gęsto tłumaczyć w hotelu, że nie jestem ekshibicjonistą, bo wszystkie swoje ubrania przegrałem w karty i byłem na tyle wstawiony, że serio wróciłem tak do siebie. Tbh chyba dobrze, że byłem wtedy nieletni - rozważam, bo w zasadzie nigdy nie zastanawiałem się za bardzo, jakie mogłem mieć z tego konsekwencje, poza złością Holly o rachunek, który przekraczał możliwości budżetowe. Zaraz obrzucam Renjiego uważanym spojrzeniem, by upewnić się, czy nie zagubił się w tej historii i nie potrzebował powtórzenia któregoś z wątków. - Potem następnego roku zabrała mnie na biwak do lasu pośrodku niczego, żebym jej więcej takiego wstydu nie narobił - dopowiadam, przez chwilę czując jak nostalgia obciąża mi klatkę piersiową, bo nie wiem, czy w tym roku będziemy kontynuować tę tradycję, skoro aktualnie ledwie rozmawiamy. Na szczęście dość dobrze radzę sobie z odsuwaniem od siebie emocji na później, więc bez problemu koncentruję się na chłopaku; przesuwam swoje krzesło nieco bliżej jego, zacieśniając nieco naszą bańkę intymności, chcąc mieć pewność, że żadne z szeptanych słów nie dotrze do nikogo innego. - Twoja kolej, niegrzeczny Renji, zaskocz mnie - proszę z uśmiechem w kąciku ust, rozsuwając nogi nieco szerzej, aby kolano zetknąć z kolanem Renjiego. Oczywiście przypadkiem. Zanim jednak otrzymuję odpowiedź, słyszę to charakterystyczne "Panie Queen", po którym wiem, że mam kłopoty. Uśmiecham się przepraszająco, zgarniając pergamin z pracą domową Renjiego. - Wyślę razem z moją - obiecuję mu, nawet nie przechodząc do innego stolika, co po prostu wychodząc z biblioteki.
ztx2
Orpheus N. Valden
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 185
C. szczególne : Obdysianowy kolczyk, wiszący na jego lewym uchu. Nie rozstaje się również z licznymi sygnetami, oraz pierścionkami na jego dłoniach.
Tragedia. Zadziała się istna tragedia. Nawet, jeśli praca domowa zwykle nie sprawiała Orpheusowi żadnego kłopotu, tak teraz czuł się… sparaliżowany. Ogłupiały przez własną niewiedzę. Mugoloznawstwo zawsze było przedmiotem, który niewyobrażalnie ciężko był przyswajany przez ciemnowłosego. A to oznaczało tylko jedno, czas wybrać się do biblioteki i faktycznie skupić na tym, co powinien zrobić. Ponieważ nawet jeśli temat wydawał się być stosunkowo prosty do przyswojenia i opisania, tak Orpheus musiał przeczytać go kilkukrotnie, aby tylko zrozumieć, o co dokładnie chodziło. Ostatecznie, przecież nigdy nie zastanawiał się, z czego dokładnie zrobione były jego ubrania! Najważniejszym aspektem wybierania własnej garderoby było to, żeby szwy były w komfortowych miejscach, a nie wbijały się uporczywie w jego skórę. Wciąż... Nie mógł on tej pracy domowej zwyczajnie zignorować. Właśnie dlatego tego feralnego dnia wybrał się do biblioteki. I nie można powiedzieć, że sama nauka przyszła mu dużo łatwiej. Kiedy tylko dotarł na miejsce, początkowo poczuł się... niezwykle przytłoczony. Czego powinien szukać? Na co powinien zwrócić uwagę? Czy przypadkiem nie marnuje czasu, kręcąc się pomiędzy regałami? Nawet jeśli istnieje księga opisująca "zwierzęce materiały", to czy uda mu się ją znaleźć? Nawet jeśli coś trafi się w jego ręce, czy te informacje będą wystarczające? Ciemne myśli i chęć dalszej prokrastynacji tylko doprowadzały go do coraz to większego, mentalnego załamania. "Może powinienem to zignorować?" Przeprosić nauczyciela i spytać, czy przypadkiem nie mogę oddać tego w drugim terminie?" "Zwrócić się do niego i poprosić o możliwe książki, z których mógłby zaczerpnąć informacji?" ...z drugiej strony, chyba podchodził do tego zbyt pesymistycznie. Nawet, jeśli trzecie pytanie wciąż przewracało mu się w głowie, tak... Zwyczajnie obawiał się konfrontacji. Wywoływało to w nim niepotrzebne nerwy. Wiedział już, że przez jeden temat będzie chodził zmizerniały do końca tego dnia, lecz jeśli teraz to wszystko odrobi, nie będzie musiał przejmować się konsekwencjami. Z każdą minutą szukania znikała z niego dalsza nadzieja na znalezienie czegokolwiek. Wszystkie książki, których tytuł zżerał go ciekawością od środka, musiały być teraz zignorowane, aby tylko mógł skupić się na tym jednym, okrutnym zadaniu. Ostatecznie jednak natrafił na dwie książki. Jedną z nich była "Encyklopedia Materiałów Odzieżowych", a druga "Materiałoznawstwo Odzieżowe". Usiadł więc on blisko rozstawionych stoliczków, zaczynając wytrwale przeszukiwać zebrane informacje, szybko zabierając się do pracy. Nawet, jeśli kilkukrotnie łapał się za czarne loki na głowie, początkowo próbując wyciągnąć cokolwiek z tego, co właśnie miał przed oczami. Nie, żeby szło mu spektakularnie źle... Jednakże kilkukrotnie musiał zmieniać wstęp do całej pracy, tylko dlatego, że zabranie się za to wszystko przychodziło mu trudniej, niż faktyczne wykonanie przypisanego zadania. Na szczęście, po napisaniu wstępu, wreszcie jego tok pracy nabrał obrotów.
Biorąc pod uwagę moje pochodzenie, zajęcia z mugoloznastwa zazwyczaj brałem z przymrużeniem oka. Wiele rzeczy było dostosowane pod myślenie czarodziejów, którzy z technologią nie mieli nic wspólnego. Taka czarna magia, tylko wybaczalna. Były jednak tematy, które nawet mnie sprawiały problem. Jednym z nich okazały się...ubrania. Tak wiem, dość śmieszna sprawa, bo przecież całe życie na sobie coś nosimy. Ba, pokazane się bez odzienia jest bardzo krępujące i niemile widziane. No i niby tak zwracamy na to uwagę, a nie za bardzo wiemy, z czego są zrobione te rzeczy. To znaczy, ja nie wiem, może inni potrafią się więcej wypowiedzieć na tym polu. Co by nie zawalić sobie oceny taką głupią sprawą, postanowiłem sięgnąć po pomoc. Jakoś mocno powątpiewałem, żebym w bibliotece pełnej magicznym tomisk znalazł materiały o mugolskich sposobach tworzenia ubrań, ale...czy miałem jakiś większy wybór? Mogłem oczywiście wysłać list do mamy, ba, odwiedzić ją osobiście, tylko nie uważałem takiego sposobu zdobywania wiedzy za skuteczny. Skończyłoby się to na napisaniu zadania i zapomnieniu, że taki temat istniał. Moje, wciąż krótkie, życie zdążyło mnie nauczyć, że wielokrotnie wiadomości, które uważałem za kompletnie bezcelowe i nieużyteczne, były wymagane do pilnej sprawy. Wolałem, by w przypadku kurtki z owcy się to nie powtórzyło. Zaraz po wejściu do pomieszczenia zaczepiłem bibliotekarkę, prosząc ją o pomoc. Dowiedziałem się przy okazji, że nie jestem pierwszą osobą, która przewertowała grube tomiska w poszukiwaniu jakże pradawnej wiedzy. Podziękowałem kobiecie i usiadłem przy stoliku, kładąc po prawej stronie mały stosik książek. Wyciągnąłem zeszyt i najzwyklejszy długopis, nad nimi położyłem pierwsze w kolei tomisko i zacząłem go wertować, co jakiś czas zapisując rzeczy, które uznałem za pomocne. Przeczytane tomy odkładałem na lewo, co by nie doszło do niespodzianki w postaci czytania tego samego drugi raz. Uwierzcie, jeden raz wystarczał aż za nadto. Kiedy skończyłem, zabrałem się za podsumowywanie zdobytej wiedzy i układanie jej w bardziej szczegółowe punkty. Napisałem pracę domową na brudno, co jakiś czas dziko kreśląc słowa, a czasem i całe zdania. Pod koniec kartka wyglądała jak wykreślanka. Zaspokoiwszy swojego wewnętrznego Picasso zabrałem się za staranne przepisywanie tekstu na pergamin.
z/t
Eli Rosley
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 164
C. szczególne : Charakterystyczne pieprzyki rozmieszczone symetrycznie pod oczami. Nieproporcjonalnie długie i nieco krzywe palce. Niezwykle bogata mimika twarzy, bo i łatwiej mu się tak komunikować.
Zadanie profesora Walsha może nie zbiło go kompletnie z pantałyku, bo będąc na drugim roku studenckim przyzwyczaił się już do pisania wypracowań, na które jego wiedza jest... cóż, nie na aż tak wysokim poziomie, jakiego by oczekiwano. Niestety dla samego siebie, choć Rosley był osobą, która za wszelką cenę chciała wyłączyć się z życia społecznego, przez co sprawiał wrażenie, iż nie zależy mu tak naprawdę na niczym poza czubkiem własnego nosa, prace domowe wciąż były dla niego... ważne. Ważne, w kontekście "jestem Krukonem, bardzo chcę dobrze reprezentować swój dom i NIE MOGĘ być gorszy od innych" ale również ważne w kontekście "jeśli się przy niej postaram, być może na lekcji nauczyciel podejdzie do mnie nieco luźniej". A zdobywanie sympatii profesorów było istotne w przypadku Eliego - wszak jego stosunek do świata magicznego wciąż pozostawiał wiele do życzenia. Marcowego poranka więc wybrał się do biblioteki, z radością przyjmując na twarzy pierwsze promienie słońca i dając sobie chwilę, żeby się nimi nacieszyć, zanim nie zabrał się za to, po co tu właściwie przyszedł.
Znalezienie książek, zbiorów czy podręczników o roślinach nie było zadaniem szczególnie trudnym - ba, w naręczu książek, z którymi Eli wrócił do stolika, znalazły się nawet z dwa zielniki, wyglądające całkiem wiekowo, ale chyba wciąż aktualne... Niemniej, Rosley uparł się też oczywiście, aby się popisać. Popisać nieco bardziej niż wymienić pierwsze-lepsze trujące rośliny, które zna każdy zielarski amator, dopisać o nich dwa słowa i z zadowoleniem zakończyć zadanie. Początkowo podręczniki jedynie przewertował, zatrzymując się na tych nazwach, które cośtam budziły w jego głowie; cel miał bowiem banalnie prosty, znaleźć trucizny w roślinach, które przewijają się tak samo w świecie czarodziejskim, jak i jego rodzimym, mugolskim. A bo co, bo oni gorsi, skoro nie mają żadnych dodatkowych i tajemniczych działań? No ani trochę. Samo przekładanie kartek książek zajęło mu wiele czasu - czasem zawieszał oko na pozycjach, które zgadzały się z tematem i brzmiały całkiem interesująco (jak na przykład łza księżyca - nie dość, że miała naprawdę ładną i poetycką nazwę, to jeszcze wpisywała się w zakres bardzo niebezpiecznych roślin. A szkoda, bo nawet jego przyciągnęły jej interesujące kwiaty czy właściwości bazujące na księżycowej fazie, co nawet pozwolił sobie doczytać), niemniej to wciąż było... nie to. Aż wzrok jego nie natrafił na tojad! Tojad znał całkiem dobrze, kojarzył jego kielichowate kwiaty, i choć gdzieś w jego głowie odbiło się dramatyczne "TOJAD MOCNY NIE JEST POMOCNY", które zapewne jakaś starsza pani wbiła mu do głowy za dzieciaka, chyba nigdy nie zainteresował się, czemu to właściwie taka niepomocna roślina. A było co się interesować - bo że jest uznawany za jedną z najbardziej toksycznych na świecie, to chyba wypadałoby wiedzieć. Więcej szczęścia niż rozumu w tym, iż nigdy beztrosko go nie zerwał, uznając za ładną ozdobę, skoro trucizna tojadowa wcale nie potrzebowała zostać zjedzona - doskonale radziła sobie wchłaniając się przez skórę. Wypunktował sobie więc jej charakterystykę, wracając do poszukiwań, gdyż przykłady miały być trzy, a on po dobrych dwóch godzinach w tym miejscu utknął na jednym.
Niemniej, Rosley bywał odrobinę bystry. To ukazało się teraz w fakcie, że doczytując o truciznach tojadu mocnego, które były alkaloidami, mógł szukać nazw całej reszty tej toksycznej, roślinnej rodziny, bazując na tym związku organicznym. A przy tym miał pewność, że w większości nie natrafi na żadne czarodziejskie fizie-mizie, jeżeli zostanie na czystej, mugolskiej chemii, prawda? Przynajmniej tak powinno być. Na oleandry trafił przypadkiem, prawdopodobnie gdy w końcu pokusił się o sprawdzenie zielników (a te, szczerze mówiąc, również zainteresowały go bardziej, niż w ogóle by przypuszczał - nigdy nie był wielkim fanem zielarstwa, kwiatki jednak robiły się dużo ciekawsze, kiedy przyszło mu rozbijać je na części pierwsze), a do pogłębienia wiedzy w ich temacie skusił go jedynie dopisek "TRUJĄCE?!", który wydawał się być tak samo tą kwestią zaskoczony, jak i Eli był. I wiecie co? Faktycznie są trujące, choć przecież widywał je tak często jako śliczny krzew ozdobny. Scharakteryzowanie go nie sprawiło mu więc zbyt wielu trudności, co jeszcze ułatwiła zasuszona gałązka oleandrowa między stronami, nieco większe problemy miał jednak ze znalezieniem informacji o jego trujących częściach. Wiele opisów dość obrazowo skupiało się na historiach o zatrutym przez dym jedzeniu i tym podobnych, a nie był pewien, czy profesora Walsha takie opowiastki zadowolą. W tej kwestii nie podobał mu się jego brudnopis, jednak czas gonił, a on nie zamierzał przesiedzieć w bibliotece całego dnia, mając przecież jeszcze kilka innych planów.
Dlatego też przy lulecznicy nieco się poddał, akceptując jej rodzimy związek z lulkiem, który to wspominany był też w wielu czarodziejskich spisach. Chyba bawiło go odrobinę jak wiele z tych roślin, uznawanych za trujące, posiadają również właściwości lecznicze - nie zastanawiał się nigdy aż tak głęboko nad kwestią, że w odpowiedniej ilości i lekarstwo może być trucizną, ale teraz... cóż, miejmy nadzieję, że nie nabawi się żadnej paranoi związanej z liczeniem tego, czego i ile wkłada do ust. W każdym razie, z lulecznicą było już łatwo, a kiedy skończył swój brudnopis w jej temacie, jego spojrzenie zahaczyło o coś nazwane difenbachią. W ogóle tego zielska nie kojarzył, przez co początkowo jakoś nie miał chęci pogłębiać wiedzy w jego temacie, tym bardziej, że wszystkie wymagane podpunkty miał już mniej więcej opracowane, ilość akapitów poświęcona jednak tej niepozornej roślince go skusiła. I wcale nie pożałował, tym bardziej, gdy okazało się, jak interesujące efekty posiada difenbachia - trochę za bardzo nawet wczytał się w opowiastki o tym, jak to stosowano ją uniwersalnie aby uciszyć chociażby niewolnictwo. Z lekcji zielarstwa powoli robiła się tu lekcja uzdrawiania i historii, ha...
Przez to wszystko spędził w bibliotece jednak dużo, dużo więcej czasu niżby chciał. Słońce przestało ogrzewać mu twarz, wieczór powoli zalewał widok za oknem, kiedy on dopiero kończył swoje podsumowania. Czy jednak uznawał to za dzień stracony? Nie, ani trochę; spędził go z dala od ludzi, w dodatku dowiedział się kilku interesujących rzeczy, a ponad to praca, którą napisał, naprawdę wydawała mu się być zadowalająca. Poza tym, miał jeszcze trochę czasu; dlatego starannie odłożył zbiory na swoje miejsce, dał sobie chwilę, na przejrzenie gotowej pracy, i dopiero wtedy opuścił bibliotekę.
// z/t +
Andrew Park
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 182cm
C. szczególne : włosy zwykle znajdujące się w lekkim nieładzie, promienny uśmiech, zawsze ma przy sobie talię kart tarota
Czasami raz na jakiś czas człowieka nachodziła potrzeba tak zwanego odchamienia się albo też dokonania samorozwoju. W takim wypadku niezwykle często ludzie udawali się do takich przybytków jak biblioteka, aby znaleźć jakąś mądrą czy też w inny sposób interesującą lekturę.Przynajmniej takie było założenie. Park znalazł się właśnie w tym miejscu ze względu na to, że chciał mimo wszystko nieco lepiej zapoznać się z tematem wróżenia tarotem, a tak się składało, że biblioteka w Hogwarcie była niezwykle dobrze wyposażona i mogła mu zdecydowanie pomóc w tym celu. Miał tylko nadzieję, że poradniki wróżbiarskie nie były napisane jakimś szczególnie trudnym językiem, aby jednak ze swoim komunikatywnym poziomem angielskiego mógł to zrozumieć. Nim jednak udało mu się spełnić swój zamiar i faktycznie odnaleźć coś co skupiałoby się na stawianiu tego nieszczęsnego tarota, dostrzegł między regałami dosyć znajomą postać, którą kojarzył jeszcze z poprzedniej szkoły. Dlatego też bez większego namysłu skierował się ku Koreańczykowi, z którym chciał zamienić chociaż kilka słów. - Hej, Jin! - zawołał radośnie, zbliżając się do Hyunga, a następnie oparł się o jego ramię ręką, aby spojrzeć na trzymaną przez niego książkę. - Co tam masz? Po tak długim czasie, który spędził w Hogwarcie powoli było mu już dziwnie przestawiać się na ojczysty język, którego nie miał okazji do dawna używać, ale mimo wszystko było to naprawdę przyjemne doświadczenie. Ciekawiło go czy Jin również podzielał jego zdanie.
Jak to on miał w swojej codziennej rutynie, poszedł do biblioteki by trochę sobie poczytać, może popisać, no generalnie nabrać jakiejś inspiracji. Tego dnia również przyszedł się do edukować pod względem poetyckim.
Akurat stał przy jednej z regałów i czytał urywkowo jedną z książek, w końcu ciekawy tytuł miała to musiał obczaić... Nagle został zaatakowany. Wzdrygnął się aż i ledwo zdołał utrzymać lekturę w rękach. - Andrew? Nawet nie próbuj mnie tak więcej straszyć - zeskanował go wzrokiem, nie będąc zbytnio zadowolonym. On i brunet nie byli ze sobą jakoś stosunkowo blisko, ale jak na to, że Andrew też był w Mahoutokoro... To można powiedzieć, że Jin go tolerował. W końcu nie przepadał za ludźmi ze swojej szkoły i choć jego znajomy wydawał się nie być aż taki zły, to nigdy nie wiadomo, może tak naprawdę sekretnie go nienawidził i sobie z niego szydził? - Jakąś książkę... - westchnął i odpowiedział mu na pytanie niemrawo. - A czemu pytasz? - Niby pytanie retoryczne... Ale jednak brunet chciał wiedzieć, co jego dobry kolega od niego chciał. Może okupu?
Andrew Park
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 182cm
C. szczególne : włosy zwykle znajdujące się w lekkim nieładzie, promienny uśmiech, zawsze ma przy sobie talię kart tarota
Naprawdę nie planował tego, aby przeszkadzać komukolwiek w wizycie bibliotecznej, ale po prostu zobaczył Jina i nie mógł się powstrzymać od tego, aby nie podejść i go nie zagadać. Nawet jeśli właśnie zakłócał spokój młodszego o rok chłopaka i prawie doprowadził go do zawału. Jego zdaniem jednak z pewnością nie skradał się aż tak cicho. - Nawet tego nie próbowałem - odpowiedział szczerze, bo faktycznie w ogóle nie zamierzał straszyć kolegi z dawnej szkoły. Nie jego wina, że ten nie skapnął się w porę, że ktoś poza nim jednak znajdował się w pomieszczeniu. Przez chwilę skupiał jeszcze spojrzenie na książce, którą trzymał w rękach Hyung i chciał zorientować się w ogóle, co to była za ciekawa pozycja. Po prostu był zainteresowany tym, czego właściwie poszukiwał dla siebie drugi Koreańczyk. Nigdy wcześniej nie mieli jakoś szczególnie zażyłych stosunków dlatego informacja na temat jakichkolwiek zainteresowań Jina wydawała mu się być czymś niezwykle wartościowym. - Pytam, bo mnie to ciekawi. Widzisz, ja szukam czegoś o tarocie, żeby móc robić lepsze wróżby. Ciekawi mnie czego ty szukasz - odpowiedział całkowicie niezrażony tonem, który przyjął szóstoklasista. Dla niego sytuacja była niezwykle prosta.
Westchnął słysząc odpowiedź chłopaka. Oczywiście, że tego nie chciał, ale jakimś cudem i tak brunet sie wystraszył... Po za tym to kto zachodzi tak innych od tyłu? - Niech będzie - odparł już spokojniej.
Wykorzystał chwilę ciszy i wrócił do czytania strony, na której akurat był. Szczególnie zainteresował się akurat tym momentem, gdyż był tam rozpisany fragment jakiegoś wiersza.
Podniósł wzrok na bruneta kiedy tylko ten kontynuował ich rozmowę. - Przez chwilę zapomniałem, że rozumiesz tą talie - zrobił krótka pauzę i wykorzystał ten moment na wymyślenie jakiejś wymówki, byleby tylko nie mówić mu o wierszach. - Cóż ja nie szukam niczego szczególnego, czytam fragmentami jakieś książki z nadzieją, że trafię na jakąś ciekawą historię. - Odpowiedział w końcu. Mimo, iż nie lubił kłamać, to przecież nie powiedziałby mu ot tak o tym, że jest poetą... Bynajmniej na pewno nie po tak krótkiej znajomości.
Według niego to po prostu Hyung był przewrażliwiony na tym punkcie i tyle, bo sobie oczywiście nie miał nic do zarzucenia. Postanowił jednak nie kontynuować tego tematu i po prostu dalej wpatrywał się w biblioteczną zdobycz chłopaka, starając się zrozumieć wypisane na kartce słowa. Niby je rozumiał, ale jakoś sensu ogromnego w sumie nie potrafił w tym znaleźć. - To poezja? - zapytał w końcu nim jeszcze wysłuchał odpowiedzi ze strony Jina. - Czyli jesteś wędrowcem poszukującym siebie w miejscu, gdzie spotykają się tysiące światów? Tak, odezwał się w nim poeta. Albo filozof. Jak zwał tak zwał i prawdopodobnie w tym momencie zaczynał coraz bardziej irytować młodszego, ale kompletnie się tym nie przejmował. Zamiast tego postanowił samemu sięgnąć po jakąś losową książkę i otworzyć ją na randomowej stronie, by przekonać się, co też los dla niego przygotował. - Interesuje cię historia o jemiole, co wyrosła na rogu dwurożca? - zapytał, bo sam nie wiedział właściwie jaki miał być cel podobnej opowieści w czymś, co wyglądało jak zbiór baśni dla dzieci.
Naprawdę starał się skupić na tej książce i jednocześnie być miłym dla Andrew... Naprawdę. Coś mu chyba jednak nie wychodziło, bo zamiast mieć na twarzy delikatny i niewinny uśmiech, to wyglądał na dość poirytowanego. - Co? Jakim wędrowcem? - chyba serio nie myślał w tamtym momencie. - Co masz w ogóle na myśli przez tego wędrowca? - Załamał się wciąż nie wiedząc o co mu chodzi. Przynajmniej jeśli chodzi o kwestie tysiąca światów w duchu mógłby się z tym zgodzić. Bo faktycznie podczas pisania wchodzić w jakiś taki... Dziwny trans, który jednocześnie go stresował ale dzięki niemu czuł się jak w domu.
Spoglądnął na znajomego gdy ten zrobił to samo, wyciągnął jakąś książkę i wylosował stronę. - Cóż... Raczej nie - prychnął, nawet trochę rozbawiło go streszczenie tego utworu. - Zgaduje, że nawet informacji o wróżbach tam nie ma. - Dodał jeszcze, po czym z powrotem zanurzył się w swoim czytaniu tego książkowego wiersza, dodatkowo próbując go jakoś bardziej zinterpretować i znaleźć w nim jakiś głębszy sens.
Sam Andrew raczej nie bardzo przejmował się irytacją malującą na twarzy kolegi. Zamiast tego postanowił zacząć tłumaczyć mu znaczenie swoich tajemniczych słów, które chyba jednak nie do końca trafiły do Jina. Chyba po prostu nieco przesadził ze swoim kwiecistym językiem. - Naprawdę, przeglądasz tutaj takie ciekawe książki, a nie możesz zrozumieć prostej metafory? - odparł z rozbawieniem, kręcąc delikatnie głową. Jakby nie patrzeć to w czasie stawiania tarota Park często mówił w nieco bardziej zawiły sposób, używając metafor za każdym razem, gdy nie był do końca pewny tego, co właściwie wyszło mu w układzie kart. Dzięki temu zyskiwał pewność, że jego wróżba może zostać zinterpretowana na więcej sposobów i zastosowana do różnego typu sytuacji, które mogły czekać jego petenta. - Informacji o wróżbach może nie, ale zastanawiałem się czy ciebie nie zainteresuje coś dziwnego - stwierdził, wzruszając ramionami. - Poza tym można wróżyć z różnych kości chociaż sam raczej bym w to nie szedł. Wystarczy mi talia kart. W swoim życiu natknął się na wzmianki o tym, że ludzie potrafili wróżyć praktycznie ze wszystkiego, ale nie każdy sposób do niego przemawiał i wydawał się być odpowiedni. Na przykład takie wróżenie z wnętrzności zwierząt. Raczej nie chciał praktykować czegoś podobnego.
Westchnął ciężko i zamknął swoją książkę. Na sam temat tej całej metafory wolał się już nawet nie wypowiadać, jeszcze dodatkowo by się zestresował albo zirytował, a tego w końcu nie chciał.
- No, a ty przecież szukałeś czegoś o wróżeniu, czy sie myle? - zerknął na bruneta kątem oka. - Wróżenie z kości? Brzmi nienormalnie... - Przyznał po krótkiej przerwie, tego to on się nie spodziewał. Zapewne nastolatek mówił mu kiedyś o sposobach wróżenia, no albo chociażby Jin usłyszał o tym na zajęciach... Ale jakoś musiał wyprzeć to sobie z pamięci. Nawet nie zdziwiłby się jakby faktycznie tak było. Aż dreszcze go przechodziły na myśl, że ktoś mógłby wróżyć na przykład z jego kości... To był raczej mało prawdopodobny scenariusz, ale jednak!
W zasadzie to Jin-woo zdawał się nagle jakiś tak bardziej zainteresowany rozmową, po wspomince o kościach, a może po prostu się przestraszył? Cóż, trochę na pewno. Aczkolwiek raczej nie chodziło w pełni o to. Jin wiedział, że nigdy nie pójdzie w pełni w kierunku takiej roboty, to dzięki Andrew zaczął się tym interesować bardziej niż wcześniej, bynajmniej na zajęciach był skupiony.