Wielkie regały z książkami sięgają niemal do sufitu. Można tu spotkać przede wszystkim osoby lubiące się uczyć, czytające dla przyjemności lub po prostu grupki dziewczyn chcące obgadać coś w spokoju. Całe pomieszczenie wypełnia zapach starego pergaminu, a niektóre półki pokrywa cienka warstwa kurzu. Jest tu przestrzeń na której stoją stoliki z krzesłami, by można było przeczytać książkę której nie można wypożyczyć, bądź w ciszy odrobić lekcje
Kolejny dzień w Hogwarcie. Jeden z wielu, pełnych życia dni, kiedy uczniowie i studenci spieszą się na zajęcia, a nauczyciele w popłochu sprawdzają pierwsze wypracowania oraz przygotowują kolejne materiały na zbliżające się wykłady. Rzecz jasna młodsza część szkoły nie przejmowała się tym tak bardzo, jak profesorowie, jednak musieli ingerować w przypadkach podobnych do tego, który właśnie miał miejsce w bibliotece. Paul Price, jako jeden z niewielu, miał chwilę przerwy i dotarł na miejsce przed innymi, by pełnić swoje obowiązki. Zastał tam Lotte Reyes i Alana Payne'a na intrygującej wymianie zdań. Czyżby się kłócili? Skądże, prowadzili tylko rozmowę o wielkim tomiszczu na trasmutację, a które oboje chcieli mieć, gdyż był to jedyny dostępny w tej chwili egzemplarz. Jak to się potoczy? Mistrz Gry zostawia was z tym małym problemem w nadziei, że nie poleje się krew, a oba domy unikną utraty punktów. Może pan profesor znajdzie jakieś pokojowe rozwiązanie. Kto wie, kto wie. Zaczyna Paul. Powodzenia!
Nie wiedziała, że potrafi tak szybko chodzić. Poszczególne sale tak szybko omijała, że gdy ktoś się z nich wychylał nie mógł już po kilku sekundach zauważyć kto też otworzył z impetem drzwi zaglądając tam szybko i podążając dalej. W każdym razie widać było, że czegoś szuka. A może kogoś? Jeśli jest to osoba to widać było jedno – miała przesrane. Gdy kolejne z kolei piętro okazało się być puste pełna agresji na twarz kroczyła w stronę biblioteki. Jej policzki były całe czerwone, a oczy miotały piorunami na wszystkie strony. Jeszcze tylko kilka kroków. Drzwi zostały przez nią otwarte, a ona doskonale widząc wszystko przed sobą pełna złości nie zdążyła zareagować i BUM. Wpadła na kogoś. Siła uderzenia była tak duża, że zapewne obie dziewczyny upadły, nabiły sobie niezłego guza (bo oczywiście kanty książek musiały im zrobić na złość i ustawić się konkretnie tak, żeby obie nimi dostały prosto w czoło), a dodatkowo wszystkie książki rozsypały się po bibliotece wpadając pod stoły i pod regały. - Kurza morda... - Powiedziała pod nosem rozmasowując obolałe czoło i sprawdzając, czy wszystko jest na swoim miejscu. Oj zabolało i to bardzo. Rozejrzała się po burdelu, który momentalnie zapanował w tym miejscu. Potem spojrzała tylko na wkurzoną bibliotekarkę, która cała się nadęła ze złości. Nie przepadała za Eli mimo iż dziewczyna dużo czytała, ponieważ zawsze pozostawiała po sobie bałagan. No, mamy przykład. Dopiero na samym końcu spojrzała na poszkodowaną.
Ogólnie to miało wyglądać inaczej... Ainslee miała być w swoim dormitorium dokładnie minutę temu, właśnie wchodziłaby po schodach do sypialni i lada moment mogłaby rzucić książki na łóżko i zacząć pisać wypracowanie. Jednak stało się inaczej. Zanim panna Gordon wyszła z biblioteki, COŚ na nią wpadło. Przez to COŚ książki wyleciały jej z rąk i poczuła gwałtowny ból na czole - te książki jednak coś ważyły... W wyniku zderzenie Ainslee upadła na podłogę, a książki tak śmiesznie zawirowały pod żyrandolem, zanim upadły na ziemię. Pod regały, pod stoliki, pod but bibliotekarki... Ainslee patrzyła jak zaczarowana na ten taniec książek, zanim jedna z nich nie spadła jej na nos, przez co padła jak długa. Po krótkiej chwili wyprostowała się znowu, marszcząc brwi i przekręcając głowę na bok. Miała w głowie lekki bałagan. Poczuła się trochę jak w chwili, gdy rodzice oświadczyli, że więcej nie zobaczy dziadków. Dziwne. Spojrzała najpierw na bibliotekarkę, potem na sprawczynię całego zdarzenia. Syczała z bólu. Ainslee pomasowała się tylko po głowie, cały czas lustrując wzrokiem blondynkę. - Skutki gniewu są dużo poważniejsze od jego przyczyn... - powiedziała cicho, co było jej jedyną reakcją na całe zdarzenie. Jednocześnie poczuła, że jej kończyny są ciężkie jak ołów i nie bardzo wiedziała, jak zabrać się za sprzątanie bałaganu. Jednocześnie czuła na sobie wścibskie spojrzenia wszystkich uczniów zebranych w bibliotece po raz pierwszy od klasy pierwszej, kiedy zaczęła to wszystko ignorować. Westchnęła, po czym wstała i podała rękę do dziewczyny. - Przepraszamy panią za to zajście - ostatnie słowa skierowała do bibliotekarki. Wyglądała na wściekłą.
Dokładnie przyjrzała się ofierze swojego ataku. Hogwart miał tak ogromną ilość uczniów, że nie mogła wszystkich kojarzyć. Tak naprawdę ledwo udawało jej się zapamiętać osoby z I i II roku i dlatego tylko była niemal pewna, że dziewczyna nie jest jeszcze na studiach. Poza tym utwierdzał ją w przekonaniu fakt, że była bardzo drobniutka. Pewnie to dlatego runęła jak długa po ataku Eli. W sumie co za różnica, ślizgonka też nadal siedziała na tyłku. Usłyszała tylko, że krukonka coś mamrota pod nosem, ale te słowy do niej nie dotarły przez kujący ból czoła promieniujący do skroni. - Ja przepraszałam wczoraj, nie mogę po raz kolejny, bo takie natężenie jest niezdrowe – Mruknęła w stronę bibliotekarki, która jej zdaniem zrobiła się jeszcze bardziej czerwona niż wcześniej. Zaledwie wczoraj wpadła do biblioteki razem z jedną ze swoich bliższych koleżanek i na tyle głośno wygłaszała swoje zdanie, że po kolejnych upomnieniach kobieta zagroziła jej, że użyje zaklęcia. Dopiero wtedy Eli udało się zachowywać spokojniej... A i tak zrzuciła połowę książek z jednego regału wymachując za bardzo ręką, która najpierw trzymała torbę... A potem już nie trzymała torby. W końcu jakoś udało jej się pozbierać dzięki pomocy nieznajomej. Kiedy stanęła na nogi przez chwilkę jeszcze miała mroczki przed oczami, ale po chwili szybkiego mrugania udało jej się już dobrze zlustrować otoczenie. - Wybacz, to nie było celowe – Zaczęła, ale po chwili obudziła się w niej ta cecha, która zazwyczaj nie pozwoliła się jej przyznawać do błędu – Poza tym musisz uważać jak chodzisz.
Blondynka. Wyglądała na odrobinkę starszą od Ainslee, ale na pewno nie wyglądała na studentkę... Jednak Gordon, nawet gdyby chciała, nie mogła wiedzieć, kim jest dziewczyna. Rzadko odrywała się od książek, więc miała pewien problem z kojarzeniem ludzi, w Pokoju Wspólnym również. Przyglądała się uważnie dziewczynie, próbując zapamiętać, żeby nie wpadać na nią na korytarzu. Zresztą... i tak nie zapamięta - codziennie na kogoś wpada, skoro chodzi z nosem w książce nawet do łazienki. Biedna Ainslee, niewolnica książek... Niezły tytuł na powieść. Niewolnica książek. Muszę sobie to gdzieś zapisać. Pierwszą uwagę dziewczyny skomentowała jedynie uniesieniem brwi. Nie wiedziała, o czym mówi - ale zapewne wczoraj również wydarzył się w bibliotece pewien wypadek. Wczoraj Ainslee siedziała w fotelu w Pokoju Wspólnym, patrząc się na portret Roweny Ravenclaw i chcąc dzielić ten sam los, co ona. Chociaż nie chciałaby, żeby jej córka zginęła. Ani żeby Krwawy Baron zakochał się w jej córce. Właściwie to ona nie chciałaby mieć córki. Ani syna. Ani w ogóle dzieci. Jest kobietą niezależną. - Nic się nie stało - odparła, podnosząc jedną książkę z podłogi. Nie patrzyła na sprawczynię tego zamieszania. Taka była prawda, niestety, nawet jeśli dziewczyna nie wyglądała, jakby czuła się winna. - Uważać. Jasne - odparła do niej na ostatnie słowa, po czym zwróciła się do bibliotekarki: - Proszę się nie przejmować, zaraz wszystko posprzątam. Po tych słowach zaczęła zbierać książki ze wszystkich zakamarków biblioteki. Nadal panowała tutaj śmiertelna cisza, a uczniowie obserwowali je z oniemiałymi minami.
Widać była całkowitym przeciwieństwem Eli, ale co w tym dziwnego. Krukonka była jeszcze młodziutka, nie musiała myśleć o jakimkolwiek ustatkowaniu się. Tymczasem ślizgonka powoli kończyła studia i musiała zacząć się zastanawiać poważnie czego tak naprawdę chce od życia. Wielokrotnie zadawała sobie to pytanie, ale nigdy nie potrafiła znaleźć na nie odpowiedzi. Zawsze pojawiało się mnóstwo wątpliwości aż w końcu padało zdanie „Będzie co będzie”. I ta domena kierowała całym jej obecnym życiem. Jednak czasem, gdy mogła tak sobie tylko pomarzyć widziała domek, dzieci, psa. Wymarzoną rodzinkę w wymarzonym miejscu. Cud, miód i malinka, którą los zapewne i tak zweryfikuje, więc nigdy nie mówiła o tym głośno. Dziewczyna wydawała jej się niesamowicie flegmatyczna. Mało kiedy widywała kogoś, kto tak powoli ogarnia wszystko, co się dzieje na około i zdecydowanie nie wynikało to z jakiegoś większego urazu doznanego w głowę. Zaskakujące, że istnieją jeszcze tacy czarodzieje. Przecież już w samej walce ogromnie liczyła się impulsywność! Potem jednak przypomniała sobie, że ma na roku mężczyznę, który zachowuje się jak zimny robot. I to on zdecydowanie był bardziej przerażający niż ta oto nieznajoma. - Um... Daj, pomogę – Westchnęła i sięgnęła pod jeden z regałów żeby wyciągnąć książkę. Przeczytała jej tytuł. Klątwy? Z lekkim zaskoczeniem zerknęła na uczennicę. To tego teraz wymagają w jej klasie? Zaskakujące, bo książka wyglądała podobnie do tych z działu zakazanego i... EeeeASkądOnaToWie?NieważnieNieWiadomoCiiiBoSięWydaOACoToPtaszekLeciFruu...
Tak, Ainslee zdecydowanie nie myślała jeszcze o ustatkowaniu się... Chociaż jej jedyną myślą związaną z przyszłością był fakt, że jej małżonek z pewnością zostanie wydziedziczony przez rodzinę. W końcu związek z panną Gordon nie wróży nic dobrego, dlatego najlepiej już na początku się ubezpieczyć! Jednak na dłuższą metę Ainslee nic nie planowała. Za bardzo skupiała się na teraźniejszości - w jej górnolotnych marzeniach nie było miejsca na przeszłość i przyszłość. Żyła chwilą. Przecież w każdej chwili mógł na nią polować wilkołak i mógł ją zamknąć w jakiejś wieży, przychodząc do niej co noc, a potem również zmieniłaby się w wilkołaka i... No, niefajne rzeczy by się działy! To chyba oczywiste, nie? A już najgorzej, gdyby już nigdy miała nie wyjść z tej wieży. Masakra. No i... Ainslee nie chce mieć dzieci. Byłaby wyrodną matką, którą bardziej obchodziłby los literackich postaci niż one. Chociaż gdyby dopadł ją instynkt macierzyństwa... Kto wie, może coś by się zmieniło... Gordon flegmatyczna? Może trochę. Jednak to była bardziej reakcja na otoczenie. Nie lubiła być w centrum zainteresowania - sama świadomość, że wszystkie pary oczu są zwrócone na nią w takim momencie, działała na nią paraliżująco. Nie obchodziło jej, co gadają, to naprawdę nie było ważne. Już wolałaby, żeby gadali na jej temat zamiast gapić się na nią z otwartymi ustami, milcząc przy okazji... Milczenie tłumu to najbardziej oczywista oznaka, że zrobiłeś coś szokującego. No i... WALKA. Pojedynek. Czy impulsywność była potrzebna? Bardziej mile widziana jest wiedza i przemyślane zachowanie, nie impulsywne. Chłodny spokój. Z tym Ainslee nie miała problemu, potrafiła podejmować decyzje bardzo szybko. Gorzej, gdy ktoś ją zaskoczy czymś, czego nie zna, ale to chyba niemożliwe... - Nie trzeba - rzuciła Ainslee w stronę blondynki, jednak nie protestując, gdy zaczęła podnosić tomidła. Zerknęła w jej stronę w momencie, gdy z lekkim... zdziwieniem (?) patrzyła na okładkę książki. - Są o klątwach. Piszę dodatkowe wypracowanie na zaklęcia. Ainslee z lekką ulgą zaobserwowała, że większość uczniów wróciła do swoich zajęć. Rozluźniła się troszeczkę. Troszeczkę.
Eli czasami widząc jak uczennice Slytherinu pochodzące z rodzin arystokrackich się puszą, jak na bale szkolne przywdziewają suknie kosztujące serki galeonów. Kurcze, marzyło jej się takie życie. Lecz potem zastanowiła się raz, dwa... Po co jej takie problemy? Bo przecież gdyby jej smutne, obecnie samotne serduszko w końcu zabiło mocniej? I gdyby tą osobą, w której się zakochała była osoba prosta, a na dodatek może nieczystej krwi? Popełniłaby rodowy mezalians, zostałaby wydziedziczona. Dlatego lepiej było być po prostu zwykłą, biedną jak mysz kościelna ale szczęśliwą Elishią. Hm... Ciekawe dlaczego to właśnie o takim scenariuszu pomyślała właśnie teraz ślizgonka? Trochę? W porównaniu do Li, której wszędzie jest pełno i która nie potrafiła znieść tego, że nie jest w centrum uwagi, Ainslee nie można było po prostu inaczej nazwać. Eli takie osoby uważała za dziwne. Może bycie spokojnym kiedyś okaże się być chorobą i ludzie będą się na nią leczyć? Wtedy cóż, Lish nie będzie miała najmniejszego problemu z chodzeniem po szpitalach. - Rozumiem. To trochę zaskakujące – Powiedziała uśmiechając się do ofiary jej impulsywności, kiedy ta wyjaśniła jej sens wypożyczania książek o klątwach. To jej przypomniało, że z okazji świąt miała jeszcze niewykorzystaną amortencję, ale wszystko w swoim czasie. W końcu wypicie takiego eliksiru miłosnego jest gorsze niż nawet najgorsza klątwa. Na ten moment planowała podać go swojemu największemu wrogowi... W herbatce. Olivia... Podła ślizgonka będzie miała bardzo zabawne problemy sercowe. - Widzę pilna z ciebie uczennica. Na prawdę zamierzałaś to wszystko przeczytać? - Zagadnęła zbierając z ziemi już trzecią książkę. Teraz była pewna, że ten upadek to nie była tylko jej wina. Przecież krukonka niosła tego całą stertę. I tak by ktoś na nią wpadł. Może to dobrze, że jeszcze w bibliotece zamiast na korytarzu. Przynajmniej nikt nie latał w te i we wte depcząc im po nogach.
Z końcem świątecznych ferii, podczas których, każdy uczeń Hogwartu słodko leniuchował i zajadał się przepysznymi łakociami oraz otwierał cudowne prezenty od bliskich - nadchodzi nagle swoiste oprzytomnienie, iż należy spiąć się w sobie i zacząć powoli robić powtórki do swoich ulubionych przedmiotów. Profesorzy po przerwie świątecznej z pewnością, żadnemu niesfornemu uczniowi nie odpuszczą ciężkiej pracy na ich lekcjach, toteż i trzeba się do nich porządnie przygotować! Na ten sam pomysł wpadła i Billie L. Breckenrige, która jakimś cudem wstając wcześnie rano w zimowy poranek, urządziła sobie wycieczkę do biblioteki, by móc wypożyczyć wszystkie możliwe księgi odnośnie Zielarstwa. Pech chciał, iż wyciągając kolejne ciężkie tomisko, potrąciła łokciem idącą między regałami Victorique Moonlight, która wywijając orła, została nagle obsypana wszystkimi pergaminami. Oj! Chyba przy upadku skręciła sobie niefortunnie kostkę! Billie, Ty niezdaro! Znasz odpowiednie zaklęcie by pomóc koleżance?
Zaczyna Billie L. Breckenrige! Miłej gry życzy Mistrz Gry.
Spoiler:
Kostki 1-3-5 – Billie, widząc co narobiła swoją niezdarnością, chcąc jak najszybciej naprawić swój błąd, wyciągnęła różdżkę i lekko nią stuknąwszy w spuchniętą kostkę dziewczyny, wymówiła odpowiednie zaklęcie. Nie tracąc zimnej krwi, pomogła tym samym koleżance z domu Godryka i uratowała nową znajomą od boleści. Brawo! Otrzymujesz właśnie 1pkt z uzdrawiania do kuferka. 2-4-6 – To był zły pomysł! Nim gapiowata puchonka, przyklękła przy biednej Gryfonce, to zdążyła zrzucić z pobliskiego regału jeszcze trzy ciężkie tomiska, widowiskowo potknąć się o nie, oraz upuścić wypożyczoną księgę na własną stopę.. Puchonizm jednakże zobowiązuje do niesienia pomocy, więc niezniechęcona swoimi pechowymi wpadkami Billie, ochoczo zabrała się do uleczania. Szkoda tylko, że zamiast prawidłowej formuły, sknociła ją i zamiast uzdrowić kostkę to i Victorique i siebie, oblała strumieniem wody..
______________________
Callisto Marquett
Dodatkowo : opiekun Slytherinu, legilimencja, oklumencja
Callisto szła do biblioteki w dość podłym nastroju. Po tym wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, miała raczej ochotę zaszyć się w najciemniejszym kącie swojego domu albo przynajmniej przekląć cholerną Eris Lynch za sam fakt istnienia. A może to właśnie w szczególności? Chociaż oczekiwała, że po przesłuchaniu jej życie wróci na swoje zwyczajowe tory, były to tylko płonne nadzieje, bowiem jej sławna samokontrola odeszła chwilowo w zapomnienie. Najgorsze było jednak to, że z trudem utrzymywała w ryzach swoją przeklętą magię, która - teraz zdecydowanie bardziej rozwinięta - wyczyniała te same rzeczy, co w dzieciństwie. I nawet jeśli wtedy była stosunkowo niegroźna, rozbijając lampy, teraz próbowała grzebać w umysłach otaczających Callisto ludzi, gdy tylko kobieta pozwalała sobie na chwilowe zdenerwowanie. Nie było to zbyt korzystne. Mało kto mógł pochwalić się dobrą znajomością oklumencji, toteż bez trudu wyłapywała kompletnie przypadkowe wspomnienia, o których istnieniu czasem nawet wolała nie wiedzieć. Biblioteka, do której jednak się teraz kierowała, nie była zbytnio oblegana i Marquett liczyła, że pomimo tomu, którego potrzebowała, odnajdzie tam również chwilę spokoju. "Sekrety transmutacji" Switcha na pewno tam były. Wiedziała o tym doskonale, bo już wiele razy sięgała po tę lekturę, głównie dla zabicia czasu, ale tym razem musiała przygotować zajęcia dla nieco bardziej zaawansowanej od studentów grupy. Książka była więc niezbędna. W ciszy Callisto przekroczyła próg biblioteki, rozglądając się wokół. Pomieszczenie było puste i nawet bibliotekarkę zdawało się wywiać na popołudniową przerwę. Powolnym, nieco zmęczonym krokiem podeszła do jednej z półek. Dłonią odruchowo dotknęła grzbietu jednej z książek, przesuwając palcami po kolejnych podczas powolnego spaceru wzdłuż regału. Uwielbiała to. Zapach starych pergaminów i tuszu. Chociaż nie przepadała zbytnio za kurzem, tutaj to nie miało wielkiego znaczenia. Dawało jedynie poczucie bezpieczeństwa. Dość złudnego, jak miało się za chwilę okazać.
Taylor miała ostatnio dosyć. Była paskudnie zmęczona i rozkojarzona, lewa skroń od kilku dni boleśnie pulsowała, a dzieciaki szwędające się po bibliotece zwyczajnie ją irytowały. Codziennie odliczała godziny i minuty do końca pracy, żeby znów iść i przeszukać kolejne miejsce, w którym mogła zostawić tę przeklętą książkę. Sekrety transmutacji. Camilla nigdy nie była specjalnie wybitna w kwestii tej dziedziny magii, ale wciąż kochała dowiadywać się nowych rzeczy, uzupełniać swoją wiedzę i po prostu czytać. Szkoda tylko, że dzieło Switcha, które ostatnio przygarnęła pod swoje skrzydełka, zaginęło. Oczywiście nie samo z siebie. Taylor nawet sobie nie wyobrażała, w jak wiele emocji będą obfitować najbliższe minuty. Była właśnie w trakcie bezmyślnego przerzucania zawartości swojej przepastnej, magicznie powiększonej torby (po raz piąty tego dnia), gdy nagle rozległ się cichy szczęk drzwi biblioteki. Świetnie. Nieumiejętnie poprawiła rozsypujący się kok, przesunęła pomalowanymi na czerwono paznokciami pod zielonymi oczami, po czym westchnęła i ruszyła w stronę gościa. Jak miało się okazać - niekoniecznie miłego. Bo już gorzej być chyba nie mogło. Callisto Marquett. Na pewno nie przyszła porozmawiać o animagii albo idei poszukiwania smoczych jaj. Na sto procent musiało chodzić o książkę. O tę książkę. Camilla niecierpliwie założyła kosmyk włosów za ucho. - Dzień dobry, pani Marquett. W czym mogę pomóc? - zapytała zupełnie tak, jak zwykle, zmuszając się, by nie przestąpić z nogi na nogę i nie przełknąć zbyt głośno śliny. Co niby miała powiedzieć? Wcisnąć kit, że inny nauczyciel wypożyczył tę książkę? Callisto na pewno poszłaby się o nią zapytać. Cholera.
Callisto Marquett
Dodatkowo : opiekun Slytherinu, legilimencja, oklumencja
Może i była rozkojarzona, ale jej instynkt był chwilowo na miejscu i gdy tylko Taylor wywołała pierwszy cichy szelest, poruszając się, Callisto natychmiast odwróciła się w jej stronę. Cóż można było powiedzieć o tej hogwarckiej bibliotekarce? Oczywiście, poza poświęceniem chwili na zachwycanie się jej walorami, pani profesor mogła rzucić coś na temat jej młodego wieku, który pozbawiał ją części zdobywanego z czasem doświadczenia czy też na temat jej magicznych zdolności, z którymi jednak Marquett nie miała zbyt wiele do czynienia. Zdecydowała się zatem powiedzieć po prostu coś, co wydawało się najbardziej oczywistym od momentu, gdy tylko Taylor otworzyła usta. - Dzień dobry - rzuciła z chłodnym uśmiechem, czując się nieco dziwnie w związku z powrotem do świata, w którym inni zwracają się do niej per pani. Ronald Reagan zaledwie chwilę temu przypominał jej co i rusz o tym, że wciąż pozostawała zaledwie panną. Coraz starszą, jeśli chodziło o ścisłość. Nie, żeby żałowała kiedykolwiek braku intymnej styczności z wątpliwej jakości gatunkiem, jaki stanowili mężczyźni, nie mówiąc już nawet o zniewoleniu przez jednego z jego przedstawicieli. Niezwykle często ostatnio zaczęła jednak odczuwać tę śmieszną potrzebę łączenia się w pary i stworzenia perfekcyjnego małżeństwa z przedstawicielką własnej płci. Cóż, planowała zacząć od mniejszego, związkowego kalibru. Teraz jednak miała ważniejsze sprawy na głowie. - Szukam... - zawahała się, zerkając uważnie na puste miejsce w regale, które to powinna wypełniać poszukiwana przez nią książka - ...tego, co zwykle. Sekrety transmutacji. Czy ktoś mnie ubiegł? - zapytała gładko, patrząc na powrót prosto w oczy Taylor. Opracowanie zajęć w Londyńskiej Akademii było raczej pilne i Marquett nie mogła sobie pozwolić nawet na dzień zwłoki. Musiała natychmiast zlokalizować tego, kto był w posiadaniu niezbędnego jej woluminu.
Taylor przesunęła ręce do tyłu i zaplotła ze sobą palce. Według mugolskich psychologów taka postawa świadczyła o otwartości. Szkoda tylko, że reszta niekoniecznie się zgadzała - na ustach zero uśmiechu, w oczach coś zagubionego, kolana wyraźnie miękkie... Camilla miała po prostu nadzieję, że Callisto usprawiedliwi jej zachowanie jakąś chorobą (najlepiej nie psychiczną). I miała też nadzieję, że seksowna pani profesor nie potrzebuje pilnie tej przeklętej książki. Rzuciła Marquett zakłopotany uśmiech. Zapewne byłby pełen sympatii, gdyby sytuacja była inna. Przecież Taylor uwielbiała ludzi! No, ale nie tych, którzy lada moment mieli udzielić jej reprymendy. Rzadko ktoś na nią wrzeszczał albo irytował się. Prawdę mówiąc, bibliotekarka nie była pewna, czego spodziewać się po nauczycielce. I chyba właśnie to było najgorsze. No i proszę, zauważyła puste miejsce na regale. Trzeba je było czymś zastawić. A najlepiej położyć tam kwiaty z karteczką przepraszam, profesor Marquett. Szkoda, że było już za późno na takie przedsięwzięcia. Taylor spojrzała więc w oczy Callisto, zacisnęła zęby i chociaż na chwilę odzyskała swoją odwagę. - Ja panią ubiegłam, pani Marquett. Przykro mi, ale gdzieś zostawiłam tę książkę. Będę ją miała najwcześniej jutro - odparła. Mogła najwyżej oddać Callisto swoje notatki, które uparcie pisała, czytając książkę. Zacisnęła wargi, czekając na reakcję nauczycielki. Chyba jej nie pobije?
Callisto Marquett
Dodatkowo : opiekun Slytherinu, legilimencja, oklumencja
Coś zawrzało z lekka w Callisto, gdy wysłuchała Taylor do końca. Wyprostowała się - o ile to było w ogóle możliwe - jeszcze bardziej. Mimo szpilek, którymi być może niepotrzebnie dodawała sobie codziennie i tak nadprogramowych centymetrów, były z bibliotekarką niemal równego wzrostu, więc gest ten, mający budzić grozę i przyprawiać uczniów dopuszczających się niesubordynacji o szybsze bicie serca, zdawał się teraz całkowicie zbędny. Tym bardziej, że nie miała wcale do czynienia z uczennicą. A jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że cała jej postawa wskazuje na coś zupełnie innego. - Panno Taylor - zaczęła tym swoim profesorskim tonem, nawet nie siląc się zbytnio, by go zmienić. Trudno było tutaj dyskutować na temat tego, która z nich jest wyższa rangą, chociaż pewnie z powodzeniem ktoś inny podsumowałby tytuł profesorski jako coś zdecydowanie godniejszego podziwu od zwykłej posadki bibliotekarki. Taki tok rozumowania wydawał się niezwykle snobistyczny, nie mówiąc już nawet o poziomie jego absurdalności. Nie było zatem sensu rozwodzić się nad całą sprawą. A jednak Taylor nie tylko wyglądała na kogoś, kto zdecydowanie nie zamierza zasugerować Callisto zmiany postawy, ale i kuliła się w sobie pod jej rozeźlonym spojrzeniem. - Potrzebuję tego egzemplarza - powiedziała z naciskiem - a jest on jednym z ostatnich, nielicznych i nadal ogólnodostępnych, o czym powinna pani doskonale wiedzieć. Nie mam czasu przeszukiwać prywatnych zbiorów kolekcjonerów, a już tym bardziej nie mam go na wycieczkę po innych szkołach. - Uch. Marquett poczuła ukłucie w tyle głowy. Nabrała też dziwnego poczucia, że w jej ciele jest obecnie zdecydowanie zbyt dużo i to zdecydowanie zbyt mocno stężonej magii. - Wrócę tu za godzinę i liczę, że książka będzie na swoim miejscu - dodała chłodno. Tutaj nie było miejsca na żarty. Chodziło o poważne zajęcia, w poważnej placówce i to dla poważnych ludzi. Jak, na Morganę, można było zgubić tak cenny tom? Zostawiłam gdzieś tę książkę. Doprawdy! Na co jednak liczyła? Taylor mogła wyglądać na nieco speszoną, ale czy naprawdę rzuci wszystko tylko po to, by szukać swojej zguby, bo ona, Callisto, tak powiedziała? Cóż, lepiej, żeby to zrobiła. Mogła mieć ładną buźkę. Mogła mieć nawet całkiem zgrabny tyłek! Nie znaczyło to jednak, że można ot tak gubić istotne książki i kompletnie nic sobie z tego nie robić. Nawet, jeśli jest się przeklętą bibliotekarką! Ręce Marquett automatycznie wygładziły czarną, ołówkową spódnicę, po czym powędrowały na wysokość piersi i zostały założone jedna na drugą. A skoro już mowa o piersiach - unosiły się i opadały nieco szybciej w rytm przyspieszonego pulsu pani profesor, ukryte pod satynową koszulą na długi rękaw o barwie morskiej zieleni. Opisy stroju były teraz jednak mniej istotne, bowiem najważniejsza była tylko jedna kwestia - jak irytująca potrafi być Camilla Taylor?
Taylor kuliła się w sobie i z trudem powstrzymywała się, by nie poprosić, żeby Marquett na nią nie krzyczała. Merlinie, jak jakaś mała dziewczynka, która połamała surowej matce różdżkę... Ale, prawdę mówiąc, właśnie tak się czuła. Stała tam z ogromną ochotą zatkania sobie uszu i schylenia głowy. Zasadniczo mogła to zrobić, miała do tego pełne prawo. A z drugiej strony miała dwadzieścia pięć lat, a nie pięć. Jasne, stanowisko bibliotekarki nie umywało się do stanowiska nauczycielki, ale przecież nie to się liczy! A przynajmniej tak pomyślała sobie Camilla, gdy uniosła wyżej głowę, włożyła ręce do tylnych kieszeni spodni i nieco arogancko odchyliła się delikatnie do tyłu. No, to był już chyba koniec tej przemowy. - Profesor Marquett - zaczęła z pewnym przekąsem, a na jej ustach błąkał się lekko ironiczny uśmiech. Spojrzała odważnie w oczy Callisto. Czego miała się bać? Nie była uczennicą. Mogli ją wywalić? To się chyba nazywa życie. Podczas gdy pierś nauczycielki unosiła się i opadała coraz szybciej, ta należąca do Taylor była dumnie wypięta i niemal nieruchoma. Biała koszula układała się luźno na jej ciele i sprawiała wrażenie, jakby nawet ona usiłowała demonstrować obojętność. - Potrzebuje pani tej książki? Nie ma pani czasu? Cóż, przykro mi. Może tu pani wrócić za godzinę, za dwie, za trzy. W każdym bądź razie, to miejsce wciąż będzie puste. Wypożyczyłam tę książkę dwa dni temu i nie mam obowiązku dzisiaj jej tu zwracać, a tym bardziej nie mam obowiązku szukać jej dla pani, ponieważ nie znajduje się ona w moim miejscu pracy. Pani nie rzuciłaby wszystkiego i nie pobiegłaby szukać czegoś, co jest dla mnie potrzebne. Proszę więc zrozumieć, że ja również nie zamierzam tego robić. Proszę spróbować jutro. Do widzenia - uśmiechnęła się w możliwie serdeczny sposób, odwróciła się na pięcie i, poprawiając włosy, ruszyła w stronę pobliskiego regału. Już nie czuła się winna. Książka przecież się znajdzie, za dzień, za tydzień, ale się znajdzie. A Callisto Marquett nie powinna mieć o to pretensji. A przynajmniej nie według Camilli Annie Taylor.
Callisto Marquett
Dodatkowo : opiekun Slytherinu, legilimencja, oklumencja
Marquett czuła, że powoli wkracza na ścieżkę, z której nie ma już odwrotu - jej magia szarpała się w jej wnętrzu, jakby ciało było tylko zbyt ciasnym naczyniem. Nagła zmiana postawy Taylor tylko ją nakręcała i to bynajmniej do niczego dobrego. Skąd brało się w niej tyle złości? Jakby Reagan albo ta... ta Eris! Jakby ktoś nacisnął jakiś przełącznik, który sprawiał, że wszystko, co było w Callisto najgorsze, teraz powoli się ujawniało. A może to nie oni, podsunął cichy głosik w jej głowie. Może to panna Grimsdóttir ze swoimi hipnotyzującymi ślepiami i ostatnim, pożegnalnym listem. Marquett szybko odrzuciła tę myśl, rozsierdzona jeszcze bardziej samym faktem jej istnienia. Nie było już czasu do namysłu. Taylor wypowiadała wszystkie te słowa, za które Marquett miała ochotę... Ach! Co właściwie? Była damą, do diabła. Nigdy nie wyjęłaby różdżki, dopóki by jej nie grożono albo przynajmniej dopóki nie zetknęłaby się z jakimś nachalnym typem. Dlatego nawet teraz stała tylko, obserwując Taylor czujnym wzrokiem i szukając słów, które odpowiednio szczelnie zamknęłyby jej usta. Nie znalazła jednak ani jednego i gdy bibliotekarka odwróciła się od niej, by odejść do najbliższego regału, wwierciła spojrzenie w jej głowę, jakby w ten sposób chciała rzucić na nią klątwę i... Och. Świat znowu lekko zawirował, a ona z trudem utrzymała się w pozycji pionowej, szukając na oślep jakiejś podpory. Jej ręka przecięła jednak tylko powietrze. Doskonale wiedziała, co się dzieje, bo dokładnie to samo zdarzyło się, kiedy spotkała Eris. - Taylor... - rzuciła cicho. Nie była jednak pewna czy kobieta w ogóle ją usłyszy, ale, do cholery, nie miała przecież złych zamiarów, jakkolwiek chłodna nie byłaby dla ludzi. Cichy stuk wypełnił bibliotekę, gdy po stosunkowo ostrożnym wycofaniu Callisto wreszcie uderzyła plecami o regał. Miała wrażenie, że coś spadło z samej góry, ale w tej przeklętej chwili ledwie widziała na oczy. Wciąż nie miała pojęcia, jak to wszystko powstrzymać, dlatego jej magia całkiem swobodnie podążyła wprost do umysłu Taylor. Tylko... czego tam szukała?
Blade palce powoli przesuwały się po zakurzonych tomiszczach, a przedłużenie ich, należące do właścicielki o niesfornie pokręconych kudłach, raz za razem podskakiwały wesoło. Czekoladowo - miodowe tęczówki błysnęły z ciekawością, gdy wreszcie nastoletnia puchonka natknęła się na frapujący ją tom i wspinając się na palce, usiłowała go za wszelką cenę ściągnąć z zakurzonej półki. Tumany kurzu wzbiły się w powietrze i skrząc się w przyjemnym półmroku biblioteki po chwili niefrasobliwie opadły na nieco zadarty i piegowaty nos, młodego dziewczęcia, co skutkowało serią zabawnych kichnięć i zmrużeniem wielkich ocząt, a po chwili błogim uśmiechem. Bo nie było nic lepszego, niż zaczytywanie się w starych, magicznych woluminach obłożonych wieloletnim kurzem. Nawet jeżeli miało się na takowy niebotycznie wysokie i uporczywe uczulenie, jak ów pannica z domu wstrzemięźliwej Helgi. Przyciskając do brzucha wielgachny tom, wolną dłonią przesunęła po jego skórzanej okładce i obrysowując palcami łacińską sentencję, a tym samym zapoznając się z całkiem sarkastycznym ostrzeżeniem, Sara wygięła wargi w ironiczny uśmieszek, który nauczyła się już idealnie kopiować od Coltona. Pochylając się nad cennym tomiszczem, zgrabnie ułożyła swe wargi jak do pocałunku i zdmuchnęła z wierzchu księgi ostatnie drażniące pyłki. Wykonując tym samym dwa kroki na przód, z delikatnością ułożyła tom na chybotliwy stolik i wraz z przewróceniem kilku pierwszych, pożółkłych stronic, oparła swe dłonie po obu stronach księgi i westchnęła cierpiętniczo, gdy jej wzrok prześlizgnął się po pierwszym akapicie, tak bardzo ważnego dla niej zagadnienia. I wtem coś huknęło. Stłumiony hałas dobiegający nieopodal niej, przeszkodził jej w takim stopniu, że podnosząc nieco głowę, zlustrowała badawczym wzrokiem, swoją miejscówkę jaką sobie wyłapała już kilka tygodni temu (zacieniony i odosobniony dział pomiędzy numerologią a mistycyzmem, pozdro) - i przywołując na twarz ten charakterystyczny uśmieszek, sprawnie wyciągnęła różdżkę i wycelowała nią w poruszające się cienie. A raczej jeden cień. - Wyłaź. - burknęła z ewidentnym rozleniwieniem w głosie i przekrzywiła do boku głowę, jak zwierz czyhający na swoją ofiarę. Nawet jej wyprostowana postawa, świadczyła o tym. Bo kto powiedział, że Sara nie lubiła kłopotów? Ona je wręcz kochała.
Ślizgoni nie przesiadywali godzinami w bibliotece, ale nie ma w tym chyba nic dziwnego. W końcu to oni mieli naprawdę intrygujące życia towarzyskie, przez które zwyczajnie w świecie nie mieli czasu na naukę, to oni byli najlepsi i nie potrzebowali dowiadywać się już niczego więcej z jakichś starych, głupich książek, tak, to oni. Całe szczęście Schulz nie była taką stereotypową studentką domu węża, dlatego bezwstydnie mogła przemykać między regałami w poszukiwaniu bardzo ważnych informacji. Głównie były to pomoce naukowe potrzebne do lekcji, ale zdarzały się też dni, w które nasza modelka miała ochotę na lekturę. Niespodziewanie usłyszała głośny huk, jakby ktoś wpadł do pomieszczenia albo jakby coś spadło. W każdym razie oderwała zaczytany wzrok od stronic Wspaniałego Bradsleya, którego miała zamiar przeczytać już dawno (ponoć jedna z lepszych czarodziejskich powieści), ale jakoś do tej pory nie miała na nic czasu. No, może poza szlajaniem się po Hogsmeade, Nokturnie albo innych spelunach. To było zajęcie godne uwagi! W każdym bądź razie wstała z miejsca, w którym wcześniej siedziała oparta o ścianę i w ciszy zaczęła przemieszczać się w stronę dziwnego dźwięku. Nie wyciągała różdżki, bo właściwie to nawet nie miała jej ze sobą. Głupie, prawda? Ale to miało być tylko szybkie wyjście na czwarte piętro, zgarnięcie książki i powrót do dormitorium. Dłonią wodząc po mijanych regałach, w końcu natknęła się na coś dziwnego. Kogoś dziwnego. Niska, szczupła blondynka odziana w żółte barwy. Puchonka? Co ona tu robiła? I czemu stała skierowana w przeciwną do Philomeny stronę gotowa do ataku? Brunetka nie widziała twarzy wojowniczki, ale postanowiła, że dobrze byłoby uświadomić dziewczynie, że to tylko jakaś książka spadła w wyniku przeciągu. Eh, jednak borsuki nie były wcale takie bystre. - Mówiłaś coś? - spytała ironicznie, patrząc na tę drugą z góry. I tym razem miała na sobie buty na wysokim koturnie, co tylko sprawiało, że jeszcze większa odległość dzieliła twarz Sary od twarzy Schulz. Zmarszczyła brwi, chwytając za skraj drewnianego regału - Co ci zrobiła Aurelia w Dolinie Godryka? - uśmiechnęła się pod nosem, wciąż spoglądając we włosy nieznajomej. A może znajomej? Ciekawe, kim była? Czy była ładna? Dużo łatwiej byłoby obejść ją w kółko i to sprawdzić, ale Niemka była na to zbyt leniwa i zbyt zmęczona życiem. Sorki Sarcia, musisz się odwrócić i ją uświadomić.
Na dźwięk wyszeptanych wręcz słów, które rozległy się tuż nad jej głową, różdżka z ręką Sary drgnęła niezauważalnie, a po chwili została niedbałym ruchem schowana z powrotem zza pasek regulaminowej spódnicy. Gdyby była stereotypową puchonicą zapewne by kwiknęła z rzeczywistym przerażeniem i najlepiej się przeżegnała na widok rasowej ślizgonki, ale jak widać.. Sara ostatnio spędza stanowczo zbyt dużo czasu z przedstawicielami tegoż obślizgłego domu. Bo przebiegłego to na pewno nie. Wystarczy spojrzeć na rocznik stojący tuż przed nią. Dlatego też Sareczka oparła się lędźwiami o chybotliwy stolik i powoli obracając swą buzię w stronę ów ironicznego głosiku, bez zbędnej ciekawości podniosła swe ciemne ślepia na dziewczynę przed siebie, która nie dość, że górowała nad nią ze względu na swoje wysokie lakierki to jeszcze nie wyglądała na zbyt przyjaźnie nastawioną. Przyglądając się więc z namysłem na przedstawicielkę domu Salazara, młodsza puchonka wygięła nieznacznie kącik w ust w imitację krzywego uśmieszku i wywindowała delikatnie swoją brew do góry. - Czasem potrzebuję rozmowy z kimś inteligentnym. - stwierdziła zadziwiająco miękkim głosem w którym oczywiście była subtelnie zawoalowana aluzja, że miała rzecz jasna na myśli na siebie, a nie tą ciemnowłosą dziewuchę. Kącik ust natomiast podniósł się nieco wyżej do góry i w tym samym czasie Sara płynnym ruchem zakryła jaką to księgę usiłowała chwilę temu ściągnąć. W końcu lepiej, by nikt nie wiedział, że interesuje się nieco.. zakazanymi dziełami. I zupełnie nieosiągalnymi dla puchonów. Zamiast jednak spowiadać się ze swoich niecnych zamiarów komuś tak śliskiemu, to zmrużyła podejrzliwie oczy i zadarła wojowniczo brodę do góry. - A ty co tutaj robisz? To jest raczej miejsce dla innej kategorii osób niźli dla.. was. - wymruczała przeciągłym głosem, dobitnie akcentując końcówkę swego rezolutnego pytania. Szczerze? Ślizgon kręcący się po Królestwie Mądrości, to tak jakby puchon przeszedł na czarną stronę mocy. Za każdym razem, niebotycznie podejrzane. Bo albo ci osobnicy polują na wejście do działu zakazanego, albo coś kombinują. Zawsze tak jest. I za każdym razem się to sprawdza. Dlatego też stojąc na straży prawa i dobroci - wyprostowała się jak struna i łypnęła groźnie na wyższą od siebie dziewczynę. W końcu Sullivan była dość popularna w kręgach hogwarckich, a zwłaszcza w tych, w których szeptano o jej władaniu różdżką. W końcu głupio jest się narazić komuś, kto ma w małym palcu wszelkie zaklęcia jakichś się uczono przez wszystkie roczniki w Hogwarcie. Nie, żeby już praktykowała swoje zdolności na jakimś uczniaku bądź studencie. Nie licząc Marissy na szóstym roku. Ale Sara to całkiem niegroźna puchonka. Więc boisz się Schulz?
nie wiem jakim cudem ma wszystkie zaklęcia w małym palcu, skoro ma z nich 4 punkty w kuferku; równocześnie nie wiem, skąd wzięła się ta popularność związana ze znajomością zaklęć...
Na dźwięk słów Sullivan, które rzekomo miały obrazić jej osobę, Phillie jedynie prychnęła. Szkoda jej było śliny w gębie na plucie się z jakąś niby-waleczną Puchonką, którą znała tylko dlatego, że była teraz żoną (co to w ogóle za pomysł?) jej byłego niedoszłego. Właściwie to miała w głębokim poważaniu to, co oni tam sobie robią - w końcu z Coltonem łączyły ją tylko (bardzo) przyjemne doznania. Czasem jej go brakowało, ale przecież 1. nic nie trwa wiecznie, 2. jakimś cudem szybko znalazła sobie zastępstwo. Po co sobie tym zaprzątać głowę? Widocznie Sara miała o tym zupełnie odwrotne przekonanie. Nie przejmowała się tym, że miała już swojego gołąbka w garści, bo najwyraźniej czuła się zagrożona. Tylko czym? Schulz z przyjemnością napawała się widokiem jej pięknej, acz niewyparzonej i pseudo pyskatej buźki. - Fakt, nie znam nikogo, kto dorównywałby ci intelektem - skwitowała, nie zauważając, co ukrywała przed nią panna Colton. Brunetka wyprostowała się, odgarnęła jeden z niesfornych kosmyków za ucho i przeszła kilka kroków, zbliżając się do spiętej towarzyszki. Swoją drogą, dlaczego była taka poirytowana? Czemu pałała taką niechęcią do Niemki, która właściwie nic jej nie zrobiła? Ba, nawet kilka razy gryzła się w język, żeby nie skomentować ubioru tej drugiej. A ta tak się odpłaca? Nieładnie. - Czy to nie oczywiste? - zaczęła, stając naprzeciw drobnego karzełka. Dobrze, zazdrościła jej tych wszystkich wystających kości, zgrabnej sylwetki i całej reszty, ale przecież nie da się poniżyć byle Pufkowi? Na pewno nie. Zmrużyła swoje czekoladowe oczy i skrzyżowała ręce na piersi. Nie, żeby była wredna czy coś albo co gorsza - że się obraziła. Wręcz przeciwnie! Może to dzień, w którym w końcu się pogodzą? - Śledzę cię - mruknęła, lustrując Coltonównę wzrokiem. Dlaczego obrażała Slytherin? Przecież jej chłopaczek także był jego uczniem. Nie?
- Dość nieudolnie, śmiem dodać. - wyznała w końcu studencka puchonka, na wieść o jej rzekomym śledzeniu i błysnęła dość aroganckim uśmieszkiem, gdy po chwili swobodnie opuściła swe ramiona wzdłuż ciała i elegancko złożyła dłonie na swych kolanach uprzednio otrzepując spódnicę z niewidzialnych dla oka, pyłków. Szczerze powiedziawszy to puchonka, Schulz nie znała - jakkolwiek nie wliczając w to takich drobnych spięć jak te dzisiejsze. Swoją drogą, to dziwnym trafem odkryła irytującą zależność, że od kiedy w Obserwatorze uiszczono tą piekielną informację o jej niespodziewanej zmianie stanu cywilnego, to naraz połowa uczennic bądź studentek Hogwartu, zaczęła na nią łypać dość nieprzychylnym wzrokiem. Jakby to ona była winna temu, że pewnemu Ślizgonowi z dnia na dzień zachciało się uprzykrzać jej życie. Domyślając się więc, że ów Ślizgonka zapewne też jest jedną z tych licznych dziewcząt, Sara bezgłośnie westchnęła i potarła sobie palcami czoło. Doprawdy przestało już to dla niej być zabawne, gdy co rusz na korytarzach zostaje zaczepiana przez nie wiadomo jaką ptaśkę i musi słuchać jej reprymend. Wtedy to człowiekowi tylko marzy się, by ów osobie posłać przekleństwo między oczy ale.. och, Saro bądź puchonką. - powtarzała sobie wtedy nieustannie i nawet w tejże chwili, mamrocząc w myślach ów krótkie, błogosławione zdanie, wypuściła ze świstem swe długo wstrzymywane powietrze. A to była pierwsza oznaka nadchodzącej, puchońskiej złości. Z powrotem powędrowała swymi ślepiami na twarz ślizgonicy i z nieprzeniknioną miną, obserwowała ją. A w duchu się zastanawiała jakby to wszystko rozegrać na swoją słodką korzyść. Buntowniczo skrzyżowała swe ramiona na piersiach, tyle, że zrobiła to z wrodzoną gracją - tak jak od dziecka uczono ją wszelkich niemalże arystokratycznych zasad. Zmierzyła pociemniałymi tęczówkami raz jeszcze ów Ślizgonkę i przekrzywiając leniwie do boku głowę z jednoczesnym utrzymaniem kontaktu wzrokowego, wygięła wargi na kształt pobłażliwego uśmieszku. - Coś kombinujesz, Schulz. Nie powiem, że nie jestem ciekawa. Otrucie? Och, trywialny sposób a już nijaka Brenda, koleżanka z twego zacofanego domu próbowała. Zaklęcia? Żałosne, doprawdy. Myślałby kto, że ślizgoni to tacy przebiegli osobnicy. Szkoda tylko, że macie tragiczne poczucie wyrafinowania. I za grosz finezji. Może ty mnie zaskoczysz? - wymamrotała, marszcząc z miernym rozbawieniem nos i spojrzała odważnie w oczy, wyższemu od siebie dziewczęciu. Najlepiej zagrać w otwarte karty. A potem? Potem się robi przekręt roku i ty zostajesz z cennymi informacjami, a twa ofiara z niczym. Czy to nie cudowne?
Lało. A gdy pada, dzieci się nudzą. A jak się nudzą, to są nieznośne. To się też oczywiście tyczyło dzieci Mormiji, dlatego kobieta z wielką radością poszła do pracy, pozostawiając swoje pociechy sfrustrowanej opiekunce. Ach, upragniona cisza! Zasiadła przy swoim biurku i od razu zabrała się za uzupełnianie kart i wypisywanie upomnień. Kochała upomnienia. Uwielbiała upominać! "Przypominam o zwrocie książki..." "Kara za nieoddanie woluminu..." "Jeszcze raz zobaczę tłusta plamę!..." Tęskniła za tym miejscem. Tak bardzo, ze wzruszyła się do łez. Wyciągnęła chusteczkę i głośno się wysmarkała, by p chwili upomnieć samą siebie, ze to biblioteka i należy być cicho.
Brunet przeważnie spędzał całe dnie na zewnątrz, nie ważne czy było ciepło, czy zimno. Ale tego dnia pogoda był fatalna, lało. A tego Woods nie lubił, chociaż jakby się uparł… Ale nie! Postanowił zostać w Hogwarcie, oczywiście włócząc się po korytarzach. Tym razem padło na bibliotekę szkolną. -Dzień Dobry!- krzyknął od wejścia Nattie, uśmiechając się do bibliotekarki. Chyba nie powinien wrzeszczeć w takim miejscu? Zmarszczył brwi i ruszył w kierunku kobiety, wsadził ręce do kieszeni, rozglądając się po pomieszczeniu, w którym wiele osób nie było. -Pięknie dziś Pani wygląda- powiedział Woods posyłając jej swój firmowy uśmiech, w końcu chyba nie oddał kilku książek… Ale miał zamiar to zrobić. Kiedyś. Oparł się o ladę, nadal szczerząc się jak głupi. Z tego co pamiętał urocza bibliotekarka, była troszeczkę… Nieokiełznana? Robiła problemy z wszystkiego, w dodatku takim osobom jak on. Ale może odpuści tym razem? W końcu to były zaledwie 2-6 książek, prawda?
Na Mormiję takie sztuczki nie działały. Pracowała już kilka lat w tym miejscu a dodatkowo - miała w domu pięciolatka, który przećwiczył na niej już wszystkie metody na słodkie oczy i uśmieszki. - Nie kłam, Woods - mruknęła, spoglądając na chłopaka znad kart bibliotecznych - nie spałam pół nocy, jak mogę wyglądać dobrze? Tanie komplementy cię nie uratują. Pokręciła głową, a jej duże, błyszczące kolczyki zamigotały w słabym świetle sali. - Przyszedłeś prawić mi tanie komplementy, czy mam zacząć przywiązywać uwagę do tego co mówisz?
No cóż, przynajmniej się starał. Chciał być uroczy, ale nie wyszło. Chociaż próbować dalej mógł! Oczywiście obdarzył bibliotekarkę uśmiechem, następnie popatrzył na nią sowimi szczenięcymi oczami (czasami działało) i chwycił jej dłoń. -Ładny zawsze jest ładny, nie ważne w jakim stanie- zapewnił ją brunet, no bo co mógł powiedzieć? Trzeba było uderzać komplementami na prawo i lewo. -Bo wie Pani... Jest taka sprawa. Jedna z książek z tej biblioteki, którą niefortunnie miałem w rękach, tak jakby się gdzieś zawieruszyła- powiedział nadal się uśmiechając, choć spodziewał się najgorszego. Ale pobić go chyba nie mogła? Chociaż miała różdżkę, a on w skrzydle szpitalnym za bardzo lądować nie chciał. Dla bezpieczeństwa odsunął się trochę od lady, tak żeby go nie udusiła. Zresztą niektóre przedmioty czasami znikały, same z siebie. Więc może kobieta nie zrobi mu afery?
Zacisnęła usta i zmrużyła oczy. Nie zapuszczała wzorku z Nathaniela. - Spójrz na moją dłoń i obrączkę na placu. Chciałbyś, żeby mój mąż dowiedział się o tym, że bierzesz mnie na ładne oczy i chwytanie za rączkę? Nie mam siedemnastu lat, Woods. Cofnęła rękę i wyprostowała się na krześle. - Która książka ci zginęła, Woods - wycedziła przez zęby, usiłując nie wybuchnąć w ciągu sekundy. To było trudne zadanie.
Mormija i Nathaniel, dzięki, że się nam wryliście do wątku miło by było, gdybyscie to jednak gdzies przeniesli
- Głupio mi to mówić, ale jednak... naprawdę mi ciebie szkoda - syknęła na słowa studentki. No proszę, myśli, że jak już studiuje, to może wszystko? Grubo się myli. Poza tym, Reva nie miała w zwyczaju czytać śmiesznych wypocin Obserwatora... Kogo obchodzi życie niewinnej Sarci? Na pewno nie ktoś taki jak Niemka, która nierzadko olewała samą siebie. - Swoją drogą, mogłabyś przestać oceniać wszystkich jedną miarą - skwitowała Schulz, mając dość zabawnej paplaniny Sary. Co? Że niby Slytherin był zacofanym domem? Cóż, punktacja w Pucharze Domów mówiła co innego, tak samo jak wygląd, popularność i zdolności osób w zielonych szatach. A co mogła o tym wiedzieć Puchonka? I to jeszcze taka? Czy to nie śmieszne, że ktoś taki uważa się za lepszą? Przykre. Spojrzała na Colton tym swoim słynnym, podejrzliwym wzrokiem wymieszanym z niedowierzaniem i oskarżycielskim tonem, którego ostatnio dziwnie rzadko używała. - Co? Kombinować? Jesteś śmieszna. Jeśli uważasz, że jestem jedną z tych panienek, które będą ci grozić, bo Gregers się nad tobą zlitował... to, przykro mi, ale grubo się mylisz - warknęła z pełnym ironii uśmiechem, podpierając się ręką na biodrze. Tak, patrzyła na nią z góry, co właściwie nie było tylko zasługą jej wzrostu. Zapewne nawet gdyby była niższa, patrzyłaby na żółtą z taką samą pewnością siebie i z takim samym jadem. Fakt, nie należała do tych rasowych uczennic domu węża - często głupiutkich, ale wrednych i pyskatych, czystej krwi panien z arystokratycznych rodzin. Ale potrafiła być równie wredna i równie uparta, co raczej nie spodobałoby się Sarze. Philomene tak do końca to właściwie nie znała tej blondynki, ale kiedy zobaczyła, że ta druga jest do niej niezbyt przyjaźnie nastawiona, również obrała sobie za cel uprzykrzenie tej drugiej życia. - Znalazłam się tutaj, bo mogę, a ty nie będziesz mi nic wmawiać, a tym bardziej o nic wypytywać. Co robię jest moją sprawą, tak samo jak to, co robisz ty, jest twoją. Rozumiesz, czy to za dużo na twój Puchoński rozumek? - spytała z poirytowaniem podkreślając odpowiednie słowa. Przeczesała włosy dłonią i głęboko westchnęła, jednocześnie przewracając oczami. Naprawdę? Helga chyba nie była taka zarozumiała i nie uważała się za jedyną osobę na świecie? Ale przecież Phillie mogła się mylić, w końcu - jakby nie było - w Hogwarcie była nowa.