Wejście do Pokoju Wspólnego Hufflepuffu znajduje się w prawym rozwidleniu korytarza prowadzącego do kuchni. Rytuał umożliwjajacy wkroczenie do ich dormitoriów znają tylko sami puchoni.
Miejsce to za obrazem rozwidla się na kilka stron - lewy korytarz prowadzi do dormitoriów damskich i męskich uczniów, na wprost znajduje się korytarz do Pokoju Wspólnego, a na prawo dormitoria studentów.
***
Connie nie miała pojęcia co podkusiło ją, żeby ruszyć w stronę miejsca, gdzie mieszkali puchoni. I tak nie była w stanie się tam dostać, przecież nie znała hasła. Po prostu chciała postać. Tak dla swojej dziwnej ambicji. Oglądała obraz, rozmyślając nad tym, jak tu pognębić pierwszego puchona, który wyjdzie, poza podstawieniem mu nogi.
Autor
Wiadomość
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Nie było sensu w jakimkolwiek udawaniu i nawet Mefisto, stojący po zupełnie innej stronie mentalnej barykady niż Liam, musiał mieć tego świadomość. Bez żalu przyznawał mu zatem rację, czując całym sobą, że naginanie prawdy w tej sytuacji zadziała jedynie na jego niekorzyść; nie lubił samemu sobie podcinać skrzydeł. Teraz chyba żaden z nich nie czuł się komfortowo, a jednak obaj byli na tyle dorośli, aby wiedzieć, że ucieczka w niczym nie pomoże. W jakiś dziwny sposób obaj zaczęli czerpać przyjemność w plecionej wspólnymi siłami więzi znajomości, toteż nagłe przerwanie wydałoby się dość nienaturalne. Ślizgon wiele mógł sobie wmawiać, ale nie chciał działać wbrew sobie - nie chciał aż tak brutalnie pokazywać, że nie ma serca i tyle. Potrafił zatem niekiedy się trochę otworzyć i okazać nieco dobroci, o ile tylko widział realne szanse na osiągnięcie czegoś pozytywnego. O likantropii lubił mówić, robił to często i pod wieloma względami, a jednak to teraz zahaczyli o ten aspekt, który zdawał się sprawiać najwięcej problemów. Mało wilkołaków lubiło przemiany. Nox nie pociągnął tematu imienia, choć usłyszał to ciche pytanie Liama. Poniekąd sam sobie strzelił w kolano w momencie, w którym pozwolił mu na zwracanie się do niego w dowolny sposób; nie mógł przewidzieć, że ten radosny dzieciak postanowi nazwać go tak oczywiście, a zarazem piorunująco beztrosko. To nie było "normalne", nikt inny tak do niego nie mówił, nikt w ogóle nie miał tego typu pomysłu. Dla większości ludzi był Mefisto (pełna forma imienia zdawała się przyciężka, choć niektórzy z nią walczyli; majestatyczne brzmienie zawsze urzekało Ślizgona, niektórym również zakradało się do serc) bądź Noxem. Mało kto chciał bawić się w oryginalność. Dobra, niektórzy wołali go też "psychopato" albo "mieszańcu", ale to go już kompletnie nie obchodziło. - Nie jestem najlepszy w wyjaśnianiu... I chyba niezbyt mi na tym wtedy zależało - stwierdził powoli, coraz ostrożniej dobierając słowa, żeby nie powiedzieć zbyt wiele. Musiał ocenić co warto jest zdradzić, co w ogóle osadziło się w jego głowie na tyle pewnie i stabilnie, żeby mogło wymsknąć się spomiędzy warg. - Nie przepraszaj - zaprotestował błyskawicznie, z wyraźnym niezadowoleniem. To jeszcze nie był czas na takie rzeczy; nie, kiedy Mefisto sam siebie potrafił uznać właśnie za okrutnego i złego. Wyjaśnienie jednej kwestii niewiele zmieniało pod względem charakteru Szkota. Chodziło raczej o to, że tak jak sam powiedział - to on pozwolił Liamowi tak myśleć, zatem wina leżała po jego stronie. Nic dodać, nic ująć. - Och, było. Zdecydowanie. Przy okazji trochę szokujące też dla mnie, bo jakoś nie zdarza mi się lizać ludzi - sam pozwolił sobie na szerszy uśmiech. - A przynajmniej nie w tamtej postaci... Nox posiadał całkiem niezłe doświadczenie w kwestii doedukowywania ludzi odnośnie różnych aspektów wilkołactwa, a jednak rzadko spotykał się z tak szczerym zainteresowaniem. Być może chodziło o podejście i początki znajomości - mimo wszystko tutaj wszystko toczyło się torem aspirującej przyjaźni, w której element likantropii pojawił się w kontekście negatywnym i zaraz został niemalże zepchnięty na bok. Teraz powracał, próbując wkupić się w łaski. Mefistofeles nie potrafił wyjaśnić tego, że jakakolwiek bliższa relacja z nim oznacza próby zrozumienia i zaakceptowania przemian dyktowanych przez fazy księżyca. Tak już było, tak być musiało. - To akurat ciężko opisać. - Musiał docenić starania, prawda? Nawet, jeśli drażniło go takie postrzeganie likantropii i miał ochotę powiedzieć Liamowi, żeby przestał mu robić łaskę. Zdusił irytację w zalążku i odpłynął trochę myślami, chcąc złapać jakieś wspomnienie godne napomknięcia. - Jestem ze Szkocji - wyznał nagle, zupełnie bezwiednie znowu przesuwając spojrzenie gdzieś bardziej w bok. - Jak byłem mały, to mieszkałem z rodzicami w takim niedużym domu na wyspie Jura. To była trochę taka jakby chatka w lesie? Nic... nic wielkiego - ciężko było wychwycić tylko pozytywne rzeczy, bez rzucania światła na te mniej przyjemne. Mógł rozwodzić się nad tym, jaki Noxowie mieli problem z utrzymaniem tej posiadłości i jak musieli zamienić ją na starego vana; jak chwilami nie mieli żadnego dachu nad głową... - Nie mieszkaliśmy tam długo, ale uwielbiałem ten dom. Cały drewniany, przesiąknięty zapachem lasu. Moi rodzice zawsze byli bardzo związani z naturą i nie wyobrażali sobie życia w jakimś wielkim mieście - a potem i tak tam skończyli, bo przecież łatwiej żebrać na ulicach, niż pod krzakiem. Łatwiej kraść od bogatych urzędników, niż słodkich zajączków. - I tam chyba przeżyłem najlepsze pełnie. To było całkowite odludzie, więc przemiana mogła zajść dosłownie na ganku; to było tak niesamowicie naturalne i normalne. Ten ogromny las, ta możliwość przebiegnięcia go całego... wytropienia zwierząt - bez krzywdy dla nich, oczywiście. Na tej wyspie jest w ogóle mnóstwo jeleni i uwierz, uwierz, że zupełnie inaczej widzi się takie stworzenia z perspektywy bycia "jednym z nich". - Jeśli w likantropii było coś pięknego, co mogli zrozumieć inni ludzie, to była to właśnie więź ze zwierzętami. Mefisto przygryzł wewnętrzną stronę policzka, walcząc z głupawym uśmiechem wypływającym mu na usta. Pamiętał doskonale przeskakiwanie z jednej grani skalnej na drugą, pamiętał jak napatoczył się na jelenia zupełnie przypadkiem, ale ten się go nie spłoszył ani odrobinę. Pamiętał, że wtedy czuł się lepiej, niż teraz w Zakazanym Lesie. - To w ogóle bardziej skomplikowana sprawa. Zwierzęta wyczuwają wilkołaki również wtedy, kiedy nie ma pełni. Dlatego tak dobrze się z nimi dogaduję.
Ucieszył się w duchu, że Mefistofeles podchwycił nieco luźniejszą wzmiankę o osobliwej formie przywitania, którą sam zaprezentował mu podczas ich pierwszego spotkania. To chyba był jedyny aspekt całej tej sytuacji, z którego żartowanie przychodziło szatynowi z taką łatwością. Nawet jeśli w tamtej chwili potwornie się go bał, teraz jakiekolwiek wariacje języka wydawały mu się przezabawne, gdy miał przed sobą już nie bestię, a zwykłego faceta z poczuciem humoru. Uniósł nieznacznie brwi w lekkim zaskoczeniu, uśmiechając się do niego odrobinę szerzej. - Rozważ czy nie chciałbyś go wprowadzić. Byłoby to najbardziej oryginalne powitanie, jakie kiedykolwiek ktoś otrzymał: ja nie wyszedłem z szoku do teraz. – zachichotał delikatnie i niewinnie, jakby wcale sens jego wypowiedzi nie zamykał się w „Hej, Nox! Liż ludzi na dzień dobry! To absolutnie świetny plan!”. Długo jednak nie żartował, skupiając się na dalszych opisach Mefistofelesa. Byli absolutnie… różni. Odkrycie jakże niespodziewane; jakby na pierwszy rzut oka nie dało się wysunąć identycznego wniosku, bez zmuszania kogokolwiek do uzewnętrzniania się. Niemniej to była prawda. Pochodzili z naprawdę różnych środowisk. Liam był dzieckiem z miasta od początku swojego życia i zakładał, że do końca również; ba, nawet nie było to byle miasteczko, bo szatyn nosił w rodowodzie długie poświadczenie o tym, że był Londyńczykiem z dłuższej linii swojej rodziny. Uwielbiał zwierzęta, ale zazwyczaj zamykały się one do kotów, psów czy pufków; krowy czy jelenia w zasadzie nigdy nie widział na oczy… i jakąkolwiek miłością nie darzyłby każdego ze swoich pupili, nigdy nie czuł się, jakby był z nimi w jedności. Jego rodzice silniejszą relację mieli z pracą, aniżeli naturą… no i jedyne, co Liam robiłby podczas pełni, to uśmiechanie się na widok tego, jak pięknie świecił księżyc tamtejszych nocy. Ale te różnice nie przeszkadzały mu, by przynajmniej próbować zrozumieć punkt widzenia Mefistofelesa, a było mu dużo łatwiej dostrzec w tych opowieściach coś dobrego, gdy zauważył ten usilnie tłumiony przez Szkota uśmiech, który przywoływały mu na twarz wyrzucane słowa. - To brzmi całkiem miło. – podsumował, kiwając nieznacznie głową. Nie potrafił się przy tym sam nie wyszczerzyć na wyobrażenie siebie w sytuacji absolutnego dogadania się ze zwierzętami. – Może mój kot przestałby się na mnie obrażać ilekroć nie napełnię mu miski po sam brzeg? Choć wątpię, abym nadawał się na wilkołaka, mimo wszystko… – uniósł nieznacznie jedno z przedramion, przy okazji poprawiając sobie traszkę, która wciąć okupowała bark Puchona. Było to to samo, które zaatakowała kocica Mefistofelesa. Po autografie nie było najmniejszego śladu, ale nietrudno było się domyślić, że Liam nawiązywał właśnie do tej akcji z walentynek. - … mam wrażenie, że twoja kotka chyba by mnie nie polubiła nawet jakbym nim był… - zaśmiał się, uśmiechając się przy tym odrobinę nieporadnie. No, zawsze to przykro jak takie ładne zwierzę stwierdza, że będzie toczyć w stosunku do ciebie niczym niezachwianą nienawiść. – Choć poczucie wolności, które próbujesz mi przedstawić, również brzmi dla mnie wiarygodnie. – dodał, tym razem podchodząc do tematu może trochę poważniej, ale ciężko było to stwierdzić, gdy dalej starał się utrzymywać szczery uśmiech na twarzy. Co było absolutnie nie do podważenia: Liam naprawdę próbował dojrzeć w tych przemianach jakieś pozytywy. - Ale zauważyłem, że zwierzęta cię lubią. – wypalił nagle, bez skrupułów dzieląc się własną obserwacją. Pozwolił wejść traszce na dłoń i zapatrzył się na nią przez chwilę. – I… nie mam tu na myśli siebie jako wyjątkowo hałaśliwego szczeniaka... – parsknął śmiechem, podkładając zwierzątko nieco wyżej, jakby chciał je lepiej pokazać Mefistofelesowi. – W Wielkiej Sali kompletnie się ciebie nie bała… może byłbyś w stanie się z nią dogadać na tyle, żeby powiedzieć mi, jak chciałaby mieć na imię? Wstyd się przyznać, że minęło tak dużo czasu, a ja dalej na nic nie wpadłem… nawet nie wiem od której strony to ugryźć… - znowu zaczął się beznadziejne rozgadywać, ale może był to dobry znak? Ileż można trwać w gęstej atmosferze. – Powinna mieć jedno imię czy dwa, ze względu na dwa łebki… jak uważasz?
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Miasta kojarzyły się Mefistofelesowi - o ironio - z biedą. To właśnie tam błąkał się nocami po ulicach, to cam ściskał się w obdrapanych klitkach, to tam dopuszczał się przestępstw w postaci oszustw czy drobnych kradzieży. Nie odnajdował się wcale dobrze w większych skupiskach ludzkich, a przynajmniej to pokazali mu rodzice. Hogsmeade niby lubił i to tam postanowił (przynajmniej tymczasowo) się zaszyć... Ale przecież widział te niechętne spojrzenia sąsiadów. Zauważał brak powitań i ogólnie nieprzyjemną atmosferę, ciążącą mu na barkach. Z dwojga złego wolał mugoli. Tych nieświadomych, zaskakujących kreatywnością; tych, którzy nie skreślali go za czystość krwi czy samo w sobie pochodzenie. - Było miło. - W głosie Ślizgona pojawiła się tęskna nuta, której nie próbował ukryć. Rodzice nauczyli go, żeby więzy krwi zawsze stawiał na pierwszym miejscu; nie wstydził się zatem przyznawać, jak źle było mu bez rodziny u boku i jak dobrze wspominał czasy, kiedy jeszcze byli razem. Przed chwilą jeszcze zastanawiał się po co tłumaczy Liamowi tak dobitnie, na przykładach... Teraz cieszył się, że wywlekli to wspomnienie. Przed oczami mignął mu obraz własnych łap, stawianych idealnie na odciskach po tych należących do ojca; niezbyt wyraźnych, pozostawionych przez doświadczoną bestię. Mefisto potarł jedną dłonią o drugą, jak gdyby chciał znaleźć na skórze zaschnięte drobinki ziemi. Ile by dał, żeby tam wrócić... - Myślę, że prędzej obrażałby się jeszcze bardziej - uznał ze śmiechem, wiedząc jak mylnie mogła być postrzegana „umiejętność” wilkołaków polegająca na kontaktowaniu się ze zwierzętami. To nie tak, że był w stanie się z nimi porozumiewać; jedynie dostrzegał pewne drobniejsze sygnały, instynktownie interpretując je lepiej, niż większość ludzi. To działało w dwie strony, bowiem zwierzęta z łatwością wyczuwały prawdziwy nastrój Noxa, choćby zakrył twarz najbardziej obojętną maską ze wszystkich. - A, nie bierz tego do siebie, ona wszystkich tak zaczepia. Była wtedy trochę rozdrażniona, ale nie sądzę, żeby jakoś szczególnie obrała cię za swój drapak. - Kwestię Liama będącego wilkołakiem pominął, bo wydawało mu się to paskudnie abstrakcyjne; nie, to nie miało prawa się wydarzyć w żadnej rzeczywistości. Do Puchona nie pasowało zwijanie się z bólu pomiędzy drzewami, czy marznięcie nago na ośnieżonym mchu. Zbyt dużo niewygodny szło w pakiecie z tymi przyjemnymi aspektami; Mefisto nie sądził, żeby każdy był w stanie temu podołać. On miał tę przewagę, że został tak wychowany... - Nie schlebiaj tak sobie, szczeniaki łatwiej wytresować - puścił swemu rozmówcy oczko, by zaraz przenieść spojrzenie na przeuroczą traszkę. To maleństwo było nieprzyzwoicie słodkie (pasowało do właściciela!), a Nox rozczulał się przy tego typu stworzonkach. Teraz na przykład, w ogóle bez zastanowienia, zaczął delikatnie drapać palcem wskazującym i środkowym podgardla zwierzaka. Nie miała jeszcze imienia? Zerknął na Rivaia z odrobiną nagany, stosunkowo sympatycznej. - Poszedłbym w stronę czegoś łączonego, żeby były oddzielne, ale nie w pełni. Jak Felix Felicis, albo z zaklęć - Renner-Vate, Cale-Fieri... Wiesz, coś jak yin yang, żeby razem się dopełniały. - Cóż, jego zdaniem pieszczone stworzonko ustawione w centrum uwagi wyglądało na całkiem zadowolone. - No dobra młody, to już musisz sobie sam zadecydować, bo ja powinienem się zbierać. Chcę jeszcze po drodze wpaść do sklepu, a jak mi wszystko pozamykają... - przeciągnął się leniwie, niezbyt chętny do robienia zakupów. Nagle jednak wydało mu się to wszystko zupełnie normalne; kwestia bogina trochę odeszła w zapomnienie, przyćmiona wyjaśnieniem sprawy z Liamem. Student zostawił traszkę w spokoju i na pożegnanie roztrzepał Puchonowi włosy jeszcze bardziej; tak, ten chaos zdecydowanie go pociągał. Oddalił się niespiesznym krokiem, z małym uśmiechem przyklejonym do ust.
/zt x2
Loulou Moreau
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : francuski akcent, burza loków, ciemniejsza karnacja
Na brodę Merlina i wszystkie psidwaki! Przez moment myślała, że zwymiotuje. Odbiło jej się, aż odruchowo zasłoniła dłonią usta. Czuła zjedzoną wcześniej kolację, czy obiad? Skrzywiła się, oddychając głęboko. Jej spojrzenie trafiło na obraz doliny, którego również nie kojarzyła, ale wnioskując po braku okien, chyba była w podziemiach. Po co tutaj obraz? Przyglądała mu się, powoli dochodząc do siebie. Kiedy znudziło ją oglądanie obrazu, postanowiła rozejrzeć się za pisankami. Miała nadzieję, że przeklęta czkawka już minęła. Jakim cudem przenosiło ją z miejsca na miejsce, skoro na terenie szkoły nie można było się teleportować? Niech tylko cwaniaczek, który odpowiednio doprawił jedzenie, znajdzie się w zasięgu jej różdżki, a na drugi raz pomyśli, zanim doprowadzi do czegoś takiego. W końcu nie było to normalne, że człowieka tak przenosiło z miejsca w miejsce pod wpływem czkawki, prawda? W końcu kątek oka dostrzegła coś, co mogłoby być pisanką. Odwróciła głowę, aby przyjrzeć się dokładniej, ale w tym momencie poczuła, że zbliża się kolejne czknięcie. Zdążyła jęknąć z żalem, kiedy czknęła i kolejny raz poczuła szarpnięcie.
Nie chciała jeść kolacji z wielu powodów. Nie chodziło o dietę (w której starała się jeść jak najmniej, aby jedynie funkcjonować na jako takim poziomie), a o to, że dzisiejszego południa Gaja została zjedzona przez Antmana. Ten dzień był do bani, zwieńczony dużym Trollem na Historii Magii. Głód, zmęczenie, smutek i pusta skorupa sprawiła, że zamiast iść na kolację została w korytarzu na ławce, przy płonącej kamiennej pochodni i nie wiedziała co ze sobą zrobić. Nie mogła naskarżyć Skylerowi, bo to przecież tylko miniaturka żółwia… nie chciała też robić z igieł widły ale nie mogła ukryć, że jest jej smutno. Polubiła Gaję, sprawczynię kilku małych siniaków. Nie miała jej długo, ale zdążyła się nią zachwycić. Max też ją polubił. Miała pokazać ją Saxie i Boydowi a okazuje się, że nie zdążyła. Czuła się głupio będąc smutną z powodu żółwika, jednak przypomniała sobie czemu akurat go przygarnęła - bo nikt go nie chciał. Uznała, że ma prawo być dzisiaj smutną, ale nie chciała też siedzieć tu sama. Wszyscy Puchoni i reszta szkoły poszli na kolację więc musiała czekać aż wrócą. Wyjęła na ten czas wizzengera i przez piętnaście minut wpatrywała się w stronę do komunikacji z Boydem. Jego małe zdjęcie uśmiechało się do niej i nawet teraz dodawało jej otuchy. Brzegiem palca pogładziła delikatnie kawalątek zdjęcia i wpisała krótką i pełną żalu wiadomość. Wystarczy, że powie, że mu przykro a jej będzie lepiej. Przecież nie będzie się z niej śmiał, wierzyła mu. Nie spodziewała się jednak, że będzie chciał tu przyjść i uznała, że pewnie sobie żartuje. Zanim zje kolację i tu przyjdzie to minie z trzydzieści albo czterdzieści minut. Nie panikowała więc na temat swojego wyglądu wierząc, że ma na to jeszcze czas. Zsunęła ze stóp lakierki i postawiła stopy na ławce, dotykając ramieniem jej oparcia. Podwinęła kolana pod brodę i wbiła smutny wzrok w stronę z wizzengerem. Patrzyła na ruchome zdjęcie i spisywała ten dzień na straty. Dosyć szybko dotknął ją chłód, więc naciągnęła na siebie rąbek swojej szaty. Nie mogła uwierzyć, że Gaja została zjedzona. Myślała, że to się zdarza w jakichś dzikszych terenach a nie w szkole. Z drugiej strony to naturalne, że sowa miała chrapkę na gada...
Wychodził właśnie z pracy, gdy dostał serię przykrych wiadomości od Bonnie i właściwie to nie zastanawiał się ani chwili zanim oznajmił jej, że po prostu do niej przyjdzie; zawsze preferował rozmowy twarzą w twarz i wydawało mu się też, że dziewczyna nie powinna być teraz sama, zwłaszcza w obliczu tej pierwszej małej tragedii, jaką była śmierć zwierzęcia. Nadal co prawda nie do końca rozumiał jak można przywiązać się do głupiego gada, więc mógł się z nią utożsamić, ale z jej słów bardzo łatwo można było wyczytać, że żółw był dla niej ważny, a przecież, pomyślał, kurwa, jemu też by było przykro, gdyby ten ich śmierdzący ghul zdechł, w końcu zdążył zostać członkiem ich niewielkiej rodziny. Dlatego ruszył od razu do zamku, żeby zaoferować jej wsparcie, nie wahając się ani chwili, bo skoro napisała do niego, to znaczyło, że go potrzebowała – a on obiecał jej przecież, że będzie mogła na niego liczyć. Spieszył się, chcąc dotrzymać słowa, bo twierdził że zjawi się za piętnaście minut, a droga spod bramy zamku, pod którą się rzecz jasna teleportował, aż do lochów, była długa, w dodatku stracił jeszcze chwilę czasu na to, żeby po drodze wstąpić do jednego ze sklepów i kupić jej coś na pocieszenie. Całe szczęście, że wziął się ostatnio za siebie i zamiast piwkowania z Fillinem wybierał na przykład bieganie, dlatego nawet się nie zasapał, kiedy zapierdalał jak dziki po schodach; znalazł Bonnie pod obrazem skrywającym wejście do Pokoju Wspólnego Puchonów, skuloną na ławce i owiniętą szatą, co stanowiło dość smutny widok, dlatego dosiadł się czym prędzej, z nadzieją, że może uda mu się ją jakoś pocieszyć albo chociaż wysłuchać – to czasem wystarczało. - Jestem. Te wiadomości brzmiały jak wystarczające powody do tego, żeby cię pocieszyć, więc jestem, żebyś się nie musiała zapadać pod ziemię – powiedział, nawiązując do tego co napisała chwilę wcześniej i wyciągnął w jej stronę kupioną po drodze miniaturową doniczkę z różowym fiołkiem – To żadna rekompensata za żółwia, ale tak pomyślałem, nie wiem, że może trochę cię pocieszy? Wygląda niepozornie, ale jak poświęcisz mu trochę uwagi to powinien się zrobić ładny – wyjaśnił, trochę nieśmiało podając jej kwiatka i licząc na to, że jakimś cudem się jej spodoba, a potem sam usiadł tak na drugim końcu ławki, żeby znajdować się naprzeciwko Bonnie, gotowy jej zamienić się w słuch – Co się stało?
Bonnie Webber
Rok Nauki : II
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : chrypka, lekki amerykański akcent, szare oczy, długie włosy sięgające do bioder często związywane
Przesiedziała cały ten czas na ławce, marzła sobie i gapiła się na otwartego wizzengera. Mogła napisać do wielu innych osób, które deklarowały wsparcie i choć to był niczym dar od losu to i tak napisała do Boyda. Zdawała sobie sprawę, że zakochuje się w nim coraz mocniej, intensywniej i nieodwołalnie. Nie mogła tego powstrzymać i… nie chciała. Nigdy się nie zakochała nigdy tak mocno i chciała to przeżyć, mimo że on nigdy przenigdy tego nie odwzajemni (nawet się nie łudziła). Może i wzdychała raz czy dwa do dziś bezimiennych chłopców, ale to było w czasach kiedy obiekt westchnień prędzej najbijałby się z jej marzeń aniżeli miałby je wprowadzić w życie. Tutaj sytuacja wyglądała inaczej. Nie śmiał się z niej, traktował ją poważnie, zaprosił ją na nie-randkę i witał ją na korytarzach jakby naprawdę cieszył się na widok niskiej, grubej szarej myszy. Jakim prawem miałaby się w nim w końcu nie zakochać? Czas upłynął szybko i gdy usłyszała jego głos to podskoczyła, tknięta paniką, że nie sprawdziła jak wygląda i czy każdy skrawek ciała (poza dłońmi i twarzą) ma ukryty pod ubraniem. Zsunęła nogi z powrotem na podłogę a szatą okryła swoje kolana, takie niekształtne i pulchne. Wierzyła mu już, że nie będzie się z niej śmiać a więc pozostaje się pogodzić z gorzką myślą, że dziś wygląda przy nim tragicznie i będzie ją taką pamiętać. Ta myśl była straszna, ale nie mogła już nic zrobić bo Boyd siadał obok, a ona z niedowierzaniem zajrzała do jego ciemnych oczu, od których barwy zrobiło się jej ciepło na sercu. - A-ale… to nie tak, bo… - zabierała mu czas! Przecież powinien być na kolacji i zajadać pyszności, mężczyźni potrzebują dużo jedzenia a ona mu odbiera szansę zjedzenia czegoś ciepłego bowiem uznał, że go woła, a wcale go nie wolała choć nie potrafiła ukryć westchnienia ulgi i radości z jego obecności. - Ooo… - zachłysnęła się powietrzem na widok fiołka. Od razu go przyjęła, a jej wargi zadrżały ze wzruszenia. Dostawała kwiatki głównie z powodu "bo wypada", a tu… fiołek niósł za sobą indywidualne intencje, specjalnie dla niej od najwspanialszej osoby na świecie. - Przecież ja lubię takie niepozorne rzeczy… jest najpiękniejszy i idealny. - a może pamiętał jej troskę o zwiedniętego deloranu w pubie? Jak mogła się smucić w towarzystwie Boyda? Chciała go wyściskać, ale czuła, że mogłaby się wtedy bez większego powodu rozpłakać a miała świadomość, że chłopcy nie lubią dziewczęcych łez. Przysnęła fiołka do twarzy, by poznać jego zapach i zapamiętać dokładnie tę chwilę. - D-dziękuję, Boyd. Jesteś… kochany. - posłała mu ciepły uśmiech, ciepłe spojrzenie, jakby nie umiała utrzymać już w sobie tego, jak bardzo jest w nim zakochana. - Jesteślepszyniżtenfiołek. - wydukała pod nosem, niewyraźnie i najwyraźniej do siebie. Przytuliła malutką doniczkę na wysokości brzucha, gotowa od dziś dbać o fiołka jak o największy skarb świata. - Bo… po prostu… to teoretycznie nic złego, przecież każdemu zdarza się taki troll czy rezerwowi… bo nikt się tym raczej nie przejmuje… - wpadła w intensywny wir tłumaczenia się i prób zbagatelizowania swojego smutku, aby nie musiał się męczyć pocieszaniem jej. - Nie musiałeś się zrywać, ale to nie znaczy, że się nie cieszę… w sensie, nie że się skądkolwiek zrywałeś ale wiesz, że przyszedłeś… ale to nie tak, że… - mówiła szybko, jakby próbowała powiedzieć jak najwięcej w krótkim czasie, aż straciła dech w piersiach a w jej głosie zabrzmiała nuta paniki. - … po prostu nie upilnowałam Gai, to moja wina, bo gdybym wzięła ją ze sobą to Antman by jej nie zjadł. - mówiła chaotycznie, wypełniała nieskładne zdania urywkami historii i swoich myśli. Straciła dech w piersiach, a na krańcach jej policzków i przy podstawy szyi rozlały się rumieńce, które jak nic zdradzały przejęcie i stres. Nie powinna zadręczać kogoś tak wspaniałego swoimi małymi smutkami, bo może miał ważniejsze sprawy na głowie. Jednocześnie było jej tak miło, marzyła, aby się przysunąć i chociaż odrobinkę poczuć bijące od niego ciepło jak wtedy, w pubie… Wolała być przebojowa, powinna rzucić żartem, aby się śmiał i uważał ją za fajną. Opuściła głowę tak, że dotknęła brodą puchońskiego krawatu i po chwili westchnęła z żalem. Bycie sobą było trudne.
Gdy się zjawił na ławce, Bonnie w pierwszym momencie wyglądała na bardziej zmieszaną z jego obecności niż zadowoloną, że przyszedł, i wtedy dopiero przyszło mu do głowy, że może chciała tylko krótko się wyżalić, a wcale nie potrzebowała towarzystwa – albo niekoniecznie jego towarzystwa – i przez krótką chwilę nawet zrobiło mu się głupio, że chciał dobrze, a wyszło tak, że się jej niepotrzebnie narzucił. Może wolała być sama. Może była już umówiona z kimś innym. Może ta wiadomość to była w ogóle pomyłkowo wysłana do niego. Wprowadzające dziwną, raczej nietypową dla niego niepewność myśli popędziły jak stado hipogryfów w coraz bardziej katastrofalnym kierunku, nim jednak zdążył wysnuć jakieś ostateczne wnioski, dziewczyna przyjęła tego nieszczęsnego fiołka i wtedy dopiero spojrzała na niego tak, że przestał mieć jakiekolwiek wątpliwości, czy jest tu mile widziany, a po jej słowach poczuł się jakby ktoś rzucił na niego zaklęcie Fovere, bo choć w podziemiach panował typowy dla nich chłód, nagle zrobiło mu się ciepło i w dodatku jakoś tak miękko w środku. Po raz kolejny miał okazję się przekonać, że niewielkie gesty znaczą więcej niż te wielkie i pompatyczne – i bardzo go ucieszyło, że udało mu się ją choć na chwilę rozchmurzyć i że ten głupi kwiatek najwyraźniej sprawił jej przyjemność. Oczywiście, że kupował go z myślą o barowym deloranie; mógłby podarować jej cały bukiet jakichś fikuśnych orchidei, ale chciał żeby roślinka robiła coś więcej niż tylko cieszyła oko, dlatego zdecydował się na tego fiołka, który aż się prosił o podarowanie mu nieco uwagi i wprawnej zielarskiej ręki. - Pewnie, że jestem lepszy, nie trzeba mnie podlewać – skomentował z łagodnym uśmiechem jej komplement, nie wpadając na żadną mądrzejszą reakcję; nieczęsto słyszał takie miłe słowa – Nie ma za co. Cieszę się, że ci się podoba – dodał jeszcze, trochę rozczulony widokiem dziewczyny przytulającej doniczkę jakby była czymś naprawdę cennym, szybko się jednak opamiętał i skupił na jej słowach, bo opowieść była mało składna i musiał się nieco wysilić, żeby odcedzić z niej konkretne informacje o tym co się stało od jej ubolewania nad tym, że zawraca mu głowę. - Po pierwsze, to mną się w ogóle nie przejmuj, jakbym nie miał czasu albo ochoty to bym nie przychodził, wcale nie tak łatwo mnie do czegoś zmusić – zapewnił zgodnie z prawdą, chcąc uciszyć jej bezsensowne poczucie winy że pokrzyżowała mu plany; gdyby jej nie lubił i gdyby nie zależało mu na jej dobrym samopoczuciu, to nie fatygowałby się tylko dlatego, że „tak wypada – Co do trolla, to racja, że chujowo go dostać i racja, że każdemu się zdarza. Ja na przykład ostatnio odjebałem takie piękne zadanie domowe o wojnie czarodziejów, i co? Troll. Ghul wyjął list z koperty, pomazał swoimi bazgrołami i odłożył jak gdyby nigdy nic, a ja to wysłałem Shercliffe’owi. No, pomijam już te wszystkie inne trolle, które dostałem, bo jestem durny. Także nie jesteś sama, stara hogwarcka mądrość mówi, że uczeń bez trolla jest jak auror bez różdżki. Poprawisz to. Albo i nie, i też nic się nie stanie. A co do meczu… wiem, że to rozczarowujące, też miałem nadzieję, że będę mógł cię zobaczyć w akcji, ale myślę, że nie warto tego brać do siebie. Nancy wystawiła zamiast ciebie Valenti, która gra zawodowo, to był z jej strony czysto taktyczny ruch, każdy kapitan by tak zrobił. Ale rozumiem, że poczułaś się z tym źle – oznajmił, spokojnym i pewnym tonem, chcąc ją zapewnić, że jak najbardziej ma prawo być jej przykro, ale zarazem próbował trochę rozgonić te ciemne zasłony w jej głowie. Gdy padła część historii o Gai, potrzebował chwili, żeby połączyć fakty i przypomnieć sobie, kim też był ten Antman i jak to się mogło stać, że ją pożarł; szybko skojarzył, że chodziło o sowę Tadka, bo charakterystyczne imię bohatera z mugolskiego komiksu zapadło mu w pamięć, gdy kolega kiedyś je wspominał. Ukochany pupil zjedzony przez sowę, to dopiero koszmar. Miał tylko nadzieję, że nie była świadkiem tego brutalnego wyczynu. - Hej, to nie twoja wina – zapewnił ją od razu, wyciągając rękę żeby pogładzić ją uspokajająco po ramieniu, chociaż nie miał pojęcia, czy to w jakikolwiek sposób pomoże – Nie mogłaś wiedzieć, że ta popierdolona sowa Tadka postanowi urządzić sobie polowanie. Właściwie ciężko tu winić kogokolwiek, Bonnie, co nie zmienia faktu, że to bardzo przykry wypadek – powiedział i wydawało mu się, że pierdoli jakieś banały, ale też żadne mądrości nie przychodziły mu do głowy, bo co innego można powiedzieć? Że jej żółw jest teraz w lepszym miejscu za tęczowym mostem, że tak wygląda łańcuch pokarmowy i krąg życia? To dopiero byłyby farmazony. Nie wiedział, co jeszcze powiedzieć. A może nic już nie mówić, tylko zrobić? - Mogę cię przytulić, jak chcesz. To czasem pomaga na smutki – zaproponował bezradnie, i pewnie też trochę niezręcznie, ale nie chciał się pchać z łapami bez pytania, bo nie wiedział, czy akurat w jej przypadku to zadziała, w końcu jednym pomagało, innym niekoniecznie. (Zabawne, że taki był teraz ostrożny, żeby nie naruszać czyjejś przestrzeni osobistej, a jak dawał obcym ludziom w ryj, to w ogóle się tym nie przejmował. Jakoś dużo łatwiej wtedy było.)
Bonnie Webber
Rok Nauki : II
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : chrypka, lekki amerykański akcent, szare oczy, długie włosy sięgające do bioder często związywane
Od jego uśmiechów kręciło się w jej głowie. Nie potrafiła się już tak mocno smucić i zrobiło się jej głupio, bo przecież żałowała Gai i to bardzo, a jednak przy Boydzie usta same pragnęły się uśmiechać nawet jeśli w sercu miała jeszcze wiele cierni. Wybierając fiołka udowadniał, że jest spostrzegawczy i dobrze dedukuje. Ucieszyłaby się z kwitnących kwiatów, ale nie poczułaby tego ciepła aż tak bardzo w sercu. Fiołek zajmował w jej życiu już szczególne miejsce. Słysząc jego zapewnienia dopadło ją deja vu - już kiedyś o tym mówił, w istocie musiały paść słowa, że nie można go zmusić do czegoś przed czym się wzbrania. Myśl, że przyszedł tu bo chciał i to sam z siebie (dalej nie była świadoma, że w jej wiadomościach ukryta była prośba o obecność), dla niej... jak ona miała to odbierać? Nie wiedziała jak interpretować, a zakochanie w nim nabierało silniejszych barw, zapisywało się w całym jej ciele, docierało do każdej komórki, skrawka skóry i kropli krwi. Zakochana była w nim całą sobą i nie mogła się z tego ocucić. - Nie jesteś durny... a Fuj może chciał iść do szkoły bo może mu smutno bez ciebie i Filina w domu? - od razu wtrąciła się w wypowiedź, ale zaraz zamilkła i słuchała go dalej. Czuła się mocno pocieszona, a teraz mogła czerpać już samą przyjemność z jego obecności bez tej gradowej chmury nad jej czołem. Przejęła się Trollem, bo też mama wysłała jej za to bardzo mało kieszonkowego, a miała swoje wydatki i potrzebowała galeonów. Nie miała znowuż pojęcia, że Silvia jest zawodowym graczem i zrobiło się jej głupio, że miała jakąkolwiek nadzieję, że zamiast takiej graczki wejdzie na boisko. To oczywiste, że nikt jej nie zechce mając do wyboru kogoś lepszego. Pokiwała głową i uśmiechnęła się smutno. Najwyraźniej nie jest jej pisane przebywanie w drużynie Puchonów. Nie chciała też wspominać, że się z niej wypisała. Śmierć Gai była jedynie naturalną koleją rzeczy, bowiem tak mały gad nie miał szans w starciu z naturalnym drapieżnikiem. Mimo wszystko było jej szkoda. Drgnęła czując na ramieniu jego dłoń i powróciła do niego wzrokiem, nie zdając sobie sprawy, że przez chwilę wpatrywała się w fiołka. Postawiła doniczkę między nimi, uprzednio zamknąwszy okładkę wizzengera. Miała ochotę westchnąć i powiedzieć mu jak bardzo wiele zaczął dla niej znaczyć. Ugryzła się jednak w język, bo nie mogła robić sobie nadziei, że kiedyś odwzajemni jej uczucia. - Och, znasz Thadeusa. Wieeem... no wiem, że to reakcja łańcuchowa, starcie było z góry przegrane ze strony Gai... ale ja się po prostu nie spodziewałam, że to będzie tak nagle. Widziałam z oddali pikującą sowę prosto na stolik, od którego na chwilę odeszłam. Gdy dobiegłam to było po wszystkim. - przygarbiła ramiona i cicho westchnęła. - A najgorsze jest to, że po powrocie do dormitorium chciałam wyciągnąć Gaję z kieszeni plecaka... tak odruchowo i jej tam nie było. - czuła się lepiej mogąc o tym pogadać i pomyśleć na głos. Układała sobie wszystko w głowie i w sercu. Zawinęła palce na rąbku szaty, gdy przypomniała sobie, że stopy ma już porządnie zziębnięte. Odnalazła nimi po omacku lakierki i włożyła je z powrotem, choć i tak nos i dłonie miała już zimne. Nie mogła przyzwyczaić się do chłodu lochów bowiem w poprzedniej szkole jej dormitorium było położone na środkowym poziomie, gdzie cały czas przebijało się słońce. Ta niepewna propozycja przytulenia poruszyła wiele strun w jej sercu. Musiała czym prędzej przełamać swoje zakłopotanie i zapoznać z jego spojrzeniem, jakby obawiała się, że to tylko podstęp. Od razu przypomniała sobie, że miała przy nim tak nie myśleć. Upewniwszy się, że to po prostu przyjacielska (o Merlinie) propozycja mogła pozwolić swoim uszom poczerwienieć. Opuściła wzrok, ale chwilę wcześniej kiwnęła głową. Musiała powtarzać sobie w myślach, że to tylko przyjacielskie i nie doszukiwać się w tym geście czegoś, czego tam nie było. Nie mogła jednak odmówić, skoro była mowa o jego ramionach. Niezbyt pewnie przesunęła doniczkę na bok i nie była pewna kiedy to nastąpiło, ale po kilku nanosekundach mogła bezwstydnie jak na nią oprzeć policzek o jego bark. To, co przy tym czuła mogło na dobre konkurować z Felix Felicis. Kojące ciepło, miły zapach jego ubrań, świadomość, że on się jej nie brzydzi (bo nie dał jej póki co powodów, by tak myśleć) i jest w stanie dać jej wylewny gest była cudowna. Niechcący przymknęła powieki i niechcący cicho westchnęła. A gdyby tak zmniejszyć się do rozmiaru Gai i schować się w jego kieszeni, aby cały czas czuć to ciepło...?
Zazwyczaj nie wiedział, co powinien powiedzieć w danej sytuacji, i często przez to zdarzało mu się palnąć jakąś gafę, kogoś niechcący urazić, zmieszać czy jeszcze bardziej pogorszyć sytuację, którą usiłował naprawić, dlatego nie czuł się najpewniej w roli pocieszyciela Bonnie – zależało mu jednak na tym, by poczuła się choć odrobinę lepiej, dlatego zaczął mówić, gdy tylko opowiedziała mu dokładnie, co się stało. Mówił, ostrożnie dobierając słowa i starając się nie bagatelizować jej problemów, chociaż zarazem pokazać, że wcale nie są końcem świata; nie było to proste, ale starał się zrobić wszystko co w jego mocy, byle tylko jej rozpacz nie przybrała na sile. - Jestem, no właśnie każdy czasem jest. A Fuja nie ma co usprawiedliwiać, nie zawsze wszystkie chujowe rzeczy się dzieją z jakiegoś powodu – stwierdził na słowa, które dziewczyna wtrąciła, po czym kontynuował próby podniesienia jej na duchu swoim uspokajającym monologiem; nie miał pewności, czy w ogóle pomaga, bo Bonnie wpatrywała się w stojącą pomiędzy nimi doniczkę z dość trudnym do odczytania wyrazem twarzy. - Tak, to dobry człowiek – mruknął o Tadku i od razu pomyślał, choć może to trochę okrutne, jak to dobrze, że ze wszystkich sów w zamku to akurat jego podopieczny dokonał tego strasznego mordu, bowiem znał go na tyle, że miał pewność, że Puchon przejął się sytuacją i starał się jakoś jej to zadośćuczynić, zamiast machnąć ręką i olać sprawę, a to naprawdę znaczyło wiele w takiej sytuacji. Słuchał w milczeniu, jak dalej mówiła o Gai, kiwając tylko co jakiś czas głową na znak, że słucha i miał nadzieję, że opowiadanie o tym da jej jakąś ulgę zamiast tylko przypominać te nieprzyjemne wspomnienia – Przykro mi, że tak się stało. Śmierć zawsze jest straszna i zawsze niespodziewana i chciałbym ci pomóc, ale chyba nic, co powiem, nie sprawi że magicznie poczujesz się lepiej. Pamiętaj tylko, że nie jesteś z tym sama – powiedział po prostu, bo spośród wszystkich słów, które przychodziły mu na myśl, te najprostsze były chyba najodpowiedniejsze; gest wydawał mu się tutaj znacznie bardziej przydatny i wyrażający więcej, niż potrafił przekazać słowami, dlatego gdy tylko Bonnie przystała na jego propozycję przytulił ją mocno, pozwalając by oparła się o jego ramię, sam zaś zaczął gładzić ją po plecach, wolnym i kojącym ruchem; bardzo rzadko decydował się na takie czułe wylewne gesty i zazwyczaj ograniczał się do przyjacielskich klepnięć, które w zależności od miejsca i siły mogły być odpowiednią reakcją w niemalże każdej kumpelskiej sytuacji - ale nie w tej. Wcale nie było mu niezręcznie z Bonnie w ramionach, a wręcz przeciwnie, zrobiło mu się bardzo miło i ciepło, podobnie, ale bardziej niż parę dni wcześniej, gdy miał wrażenie że wtapia się w miękkie siedzisko w Trzech Miotłach, kiedy patrzył na zachodzące słońce i słuchał jej głosu. Nie planował już nic mówić, tylko niemo zapewnić ją tym uściskiem, że wszystko będzie dobrze i czekać aż sama postanowi przerwać ciszę - jemu nie przeszkadzała - ale do jego uszu dotarło wyraźne, choć nie głośne, westchnięcie. - Tak? - spytał cicho, może trochę lakonicznie, ale wydawało mu się, że to wystarczy, by zachęcić ją do rozwinięcia tej myśli werbalnie.
Bonnie Webber
Rok Nauki : II
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : chrypka, lekki amerykański akcent, szare oczy, długie włosy sięgające do bioder często związywane
Niczym kilkuletni dzieciak ponownie bąknęła pod nosem "nie jesteś", kiedy ten upierał się, że jest durny. Mogłaby opisać go w bardzo korzystnym świetle i nie dostrzegać wad, bo przecież były tak nieistotne i maluczkie w kontraście z całą pulą jego zalet (nawet tych, których jeszcze nie poznała, a które muszą się gdzieś w nim znajdować i czekać na odkrycie). Boyd zachowywał się niczym prawdziwy przyjaciel i szczerze mówiąc wątpiła, aby ominęło ją zakochanie w nim. Przyciągał ją do siebie i nie było mowy, aby cieplejsze uczucia miały zostać jej oszczędzone. - Szkoda, że nie było cię w Ilvermorny. - szepnęła, opierając wciąż policzek o jego bark. Mogła tak pozostać na wieczność i jeden dzień dłużej, bo te ramiona zapewniały całą formę wsparcia. Spełniało marzenie i wypełniało deficyt posiadania prawdziwego przyjaciela. - Może wszystko potoczyłoby się inaczej i nie musiałabym stamtąd uciekać. - co było też istotną informacją, że absolutnie nie tęskniła za poprzednią szkołą. Utrzymywała listowny kontakt z tymi, którzy na to zasługiwali, a resztę najchętniej wymazałaby w pamięci. Uciekła ze Stanów Zjednoczonych, ale też przybyła tu w poszukiwaniu prawdy... w której strony jeszcze nie zrobiła pełnego kroku. Zebranie w sobie odwagi i energii do intensywnych starć z pewnym człowiekiem przebywającym w tej szkole potrzebowało sporo czasu. Teraz się to jednak nie liczyło, bo trzymały ją ciepłe ramiona, a jeszcze cieplejsze dłonie gładziły po plecach i ramieniu. Rozpływała się się pod jego gestami i nie miałaby nic przeciwko, aby usłyszał jak łomocze jej serce, gdy jest tak blisko. Może ono wówczas powiedziałoby co czuje, skoro język nie potrafi? - Nic, tak wzdycham, bo nie da się być smutnym kiedy... no wiesz... - niechcący wkopała się w ślepą uliczkę, w niezręczność, bowiem musiała dokończyć myśl, aby nie zbłaźnić się bardziej. - ... kiedy ma się kogoś takiego jak ty obok. Tak a propos to poznałam Filina. - szybko zmieniła temat i też bardzo niechętnie oderwała głowę od jego barku i z ogromną goryczą odsunęła się, ale nie tak daleko jak wcześniej, bowiem stykali się teraz kolanami i nie było stać jej na odsunięcie się jeszcze dalej, bo to byłoby już zdecydowanie za daleko i uschłaby z żalu. Nie chciała mu się narzucać ani męczyć swoim ciężarem. - To było dziwne, ale gdy mu pomogłam to wycałował mi policzki. Czy to irlandzkie podziękowania? - podniosła wzrok na Gryfona i szukała na jego twarzy odpowiedzi, bowiem faktycznie zastanawiała się skąd u ślizgona taka wylewność, która ją zakłopotała, ale ostatecznie okazała się miła. Teraz z każdą kolejną sekundą chciało się jej coraz bardziej wrócić do ciepłych ramion Boyda. I co ona najlepszego zrobiła? Będzie jej jeszcze gorzej znosić odległość i mocniej tęsknić za każdym najmniejszym kontaktem fizycznym z nim. Miała nadzieję, że nie miała zbyt nieszczęśliwej miny bowiem nie umiałaby się z niej wytłumaczyć.
Nie wiedział prawie nic o powodach, które skłoniły ją do wyjazdu ze Stanów i zmiany szkoły, bo gdy raz podczas poprzedniego spotkania poruszył luźno ten temat, Bonnie nie wnikała w szczegóły, on sam zaś nie drążył, wiedział bowiem, że przeprowadzki nie zawsze są dobrowolne i czasem zwyczajnie wymusza je jakaś niekoniecznie przyjemna sytuacja życiowa; zrobiło mu się znowu ciepło na sercu, gdy usłyszał, jak żałuje, że nie chodził z nią do Ilvermorny – znaczy najwyraźniej lubiła jego towarzystwo, co bardzo go ucieszyło – ta przyjemność jednak nie trwała długo, bo kolejne wypowiedziane przez dziewczynę zdanie zabrzmiało wręcz niepokojąco. - Jak to uciekać…? – spytał, tym razem nie martwiąc się tym, czy będzie wścibski i czy nie wprawi jej w zakłopotanie, zupełnie jakby wydawało mu się, że z jej głową na swoim ramieniu nie musi się tym przejmować, bo pewne granice i tak już się rozmyły. Najwyżej powie, że nie chce o tym rozmawiać, pomyślał, choć bardzo liczył na to, że tak nie będzie i dowie się czegoś więcej; wiedział, że w Ilvermorny miała trochę paskudnych nieprzyjemności z jakąś grupą szkolnych dowcipnisiów, którzy zdołali zrujnować jej wiarę w ludzi, ale nie miał pojęcia, jak daleko to zaszło i jakie miało konsekwencje. Uciekanie brzmiało jednak dość dramatycznie, brzmiało jakby wpadła w tarapaty albo jakby spotkało ją coś strasznego; cokolwiek to nie było, chciał wiedzieć i wcale nie po to, by zaspokoić swoją ciekawość, a by wiedzieć czy i jak może jej jeszcze pomóc. Na razie nie dopadła go jeszcze refleksja nad tym, dlaczego właściwie tak bardzo mu na tym zależy i dlaczego tak strasznie się przejmuje; miała ona dopiero nadejść, tymczasem jednak instynktownie starał się robić wszystko, żeby Bonnie czuła się jak najlepiej. Z ulgą usłyszał, jak mówi, że wzdycha wcale nie ze smutku, bo to znaczyło, że udało mu się osiągnąć sukces i choć trochę poprawić jej nastrój – nie wiedział, na ile to była zasługa tego co mówił, na ile tego gestu, na który się zebrał, a może kumulacja wszystkiego, ale nie zastanawiał się nad tym tylko uśmiechnął nieznacznie na jej słowa. - Polecam się – zaoferował i poczuł, że Bonnie się odsuwa, najwyraźniej stwierdzając, że już wystarczy jej przytulania; z jednej strony dobrze, bo znaczyło, że już jej lepiej, z drugiej skłamałby, gdyby powiedział, że nie chciałby żeby to trwało dłużej, bo było tak miło i ciepło i dobrze, starał się jednak nie dać po sobie poznać, bo samemu było mu trochę głupio z tą myślą, przecież miał jej tylko zaoferować przyjacielskie ramię i wsparcie, a nie wyciągać z tego jakąś przyjemność dla siebie; odchrząknął i bezmyślnie podrapał się po policzku, by ukryć ogarniające go nagle dziwne zakłopotanie. Padło wówczas imię „Fillin”, więc automatycznie się ożywił i poprawił nieco na ławce, ale nie na tyle zamaszyście, by się niechcący odsunąć. - A tak, mówił mi – odparł, przeczesując pamięć w poszukiwaniu tej rozmowy z ziomkiem, by przypomnieć sobie, co takiego dokładnie usłyszał o tym spotkaniu; był nieco rozproszony awanturą z udziałem Aliny, gdy o tym rozmawiali, więc w historii nie było wielu szczegółów – To ciekawe, opowiadał, że czarowaliście razem jakieś ptaki, ale jakoś o całowaniu zapomniał wspomnieć – dodał, marszcząc brwi i zastanawiając się, czy to była tylko faktycznie oznaka wdzięczności czy może Fillin już coś kombinował, bo z nim to nigdy nie było wiadomo – Nie, nie, nie mamy takich zwyczajów w Irlandii. To po prostu Fillin, on bywa nieprzewidywalny, czasem robi takie dziwne rzeczy – wyjaśnił zgodnie z prawdą, uśmiechając się od razu na wspomnienie głupkowatego kompana swojej niedoli – W każdym razie, nawet jeśli ci było niezręcznie, to na pewno to było oznaką sympatii z jego strony… a może nawet mu się spodobałaś – dodał, chcąc ją tylko zapewnić, że ten leprechaun na pewno nie miał złych zamiarów – W czym mu pomogłaś? – zainteresował się, przyglądając się jej i przypominając sobie ich spotkanie na tarasie widokowym; nietrudno było tu dostrzec pewien schemat. – Ostatnio mi, teraz jemu… biegasz po zamku jak rycerz i ratujesz kawalerów w opresji? – pozwolił sobie lekko zażartować, bo odniósł wrażenie że Bonnie już nieco się rozluźniła.
Bonnie Webber
Rok Nauki : II
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : chrypka, lekki amerykański akcent, szare oczy, długie włosy sięgające do bioder często związywane
Nie znała się na zakochaniu i miłości tak dobrze, aby wiedzieć które zachowania z jej strony mogłyby nasunąć na myśl właśnie ten stan. Starała się nie wdychać z rozmarzeniem i nie dotykać go częściej niż przypadkowo, a wtedy... raczej się nie dowie co zrobił w jej sercu. Z drugiej strony chciałaby, aby wiedział, ale to wiązało się z gwarantowanym zakłopotaniem i zepsuciem tej sympatii jaką jakimś cudem sobie u niego zaskarbiła. Nie chciała tego zniszczyć za żadne skarby, więc nie mogła powiedzieć jak bardzo żałuje, że nie było go w jej poprzednim rozdziale życia. Nie zorientowała się, że przeprowadzkę nazwała ucieczką. Czuła się przy nim tak dobrze, iż język sam się rozplątywał i śmiało zdradzał pomniejsze tajemnice. Nie chciała jednak zasłaniać się kłamstwem, skoro już doszło do tej chwili prawdy. - No... no tak. - to nie zabrzmiało zbyt mądrze i nie mogła uwierzyć, że zaczęła zdanie właśnie w ten sposób... niczym dorodna ameba. Brawo, Webber. - Nie byłam tam zbyt lubiana. Ot, tyle. Moja mama jest tam nauczycielką z wieloletnim stażem i przez to nie miałam łatwo. - podała jeden z powodów, ale tego prawdziwego... nie była w stanie, bowiem gwarancją byłoby popłakanie się mu w ramię, a nie chciała być użalającym się nad sobą mazgajem. - O ironio, niespełna miesiąc temu dowiedziałam się, że w tej szkole mam przybranego wuja, który jest wujkiem mojego przyrodniego brata. - westchnęła tym razem z rezygnacją, bowiem historia chciała zatoczyć koło i tutaj, a to ją po prostu przerażało. - Dlatego nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział, że profesor Walsh... znaczy... oprócz ciebie, bo ty już wiesz. Nie powiesz nikomu? - położyła dłoń na jego nadgarstku dla naznaczenia powagi tej prośby. Popatrzyła błagalnie w jego oczy, zaś ton jej głosu był taki sam jakby właśnie oferowała mu do przechowania swoje serce. Prosiła, bo dyktował jej to lęk przed nawrotem złych wspomnień i wydarzeń. Cały czas polecał się, był, spełniał się w roli przyjaciela mistrzowsko, a jej... powoli było za mało. To wszystko przez to przytulenie. Pokomplikowało w jej uczuciach bowiem nie potrafiła już przestać na wzdychaniu tylko do jego osoby, ale doszło również stęsknienie za nawet najmniejszym dotykiem. Przecież nawet gdy już siedziała obok to czuła jeszcze na plecach ciepło jego dłoni. Jak ona ma teraz bez tego żyć? Tym bardziej nie miała ochoty zabierać palców z jego nadgarstka i liczyła czas przez jaki dane będzie ją tam trzymać zanim nie uzyska odpowiedzi... wówczas powróci chłód, gdy będzie musiała się cofnąć. Odnosiła wrażenie, że i on powitał z ulgą temat "Filina". Miał tak barwnych przyjaciół - w tym Fuja, że mogliby rozmawiać o nich całymi dniami i poprzez te rozmowy obaj zyskiwali sobie sympatię puchońskiej szarej myszki. - Jest bardzo sympatyczny, a myślałam, że ślizgoni to są raczej groźni. - uśmiechnęła się przy tym, a to był już ostateczny symptom opadającego z niej smutku związanego z Gają. Słysząc jednak to abstrakcyjne przypuszczenie zaśmiała się, niegłośno, ale szczerze. - Podobać? Co ty opowiadasz. - zasłoniła usta i uspokoiła się od razu, gdy pojęła jak bardzo to jest smutne. Nie uważała, aby mogła podobać się komukolwiek, ale doceniała ten żart... nawet nie chciała przypuszczać, że mógłby nim nie być. - Zwabiłam ptaki karmą, a potem nieudolnie próbowałam pomóc je odczarować, bo były tak naprawdę sztućcami. Prawie zamordowałam garnek. -wzruszyła ramionami bo to nie było nic wielkiego i godnego pochwały. Akurat powiodła wzrokiem w kierunku swojego nadgarstka i zauważyła, że stykają się kolanami. Teraz nie mogła już nawet drgnąć, bo wtedy się odsunie, a przecież łaknęła każdego najmniejszego kontaktu. - Nie umiem każdemu pomóc. - prychnęła całkowicie niegroźnie. - Ale jak już to tylko Irlandczykom. Rozpoznaję ich po śpiewnym akcencie i wiem, że trzeba takiego wesprzeć. A tak naprawdę to i na ciebie i potem na Filina natknęłam się całkowicie przypadkiem. Mam do was szczęście. - jak ona cieszyła się, że napisała do niego na wizzengerze... trzy marudne wiadomości i dzięki temu mogła wykraść mu godzinkę... może dwie... z życia. Powróciła do niego wzrokiem, aby później wieczorami móc napawać się tym widokiem we wspomnieniach.
Prawda była taka, że Boyd był bardzo wybiórczo spostrzegawczym chłopcem i zapewne potrzebowałby dużo więcej, dużo bardziej bezpośrednich sygnałów, żeby się zorientować, że dziewczyna coś do niego czuje, dlatego siedział beztrosko na tej ławce po raz kolejny zupełnie nieświadomy tego, jakie uczucia w niej wywołuje; całe szczęście, nieco lepiej poszło mu ze zorientowaniem się, że odpowiedź na pytanie o ucieczkę brzmi, hm, może nie jak kłamstwo, ale raczej jak wybiórcza szczerość – nie byłam zbyt lubiana brzmiało jak dość spore niedomówienie w kontekście powodu do ucieczki z kraju, zmiany szkoły, znajomych, otoczenia, wszystkiego. Czuł się jakby miała w ręku całą talię kart i odsłaniała mu co jakiś czas jedną po drugiej, jemu zaś nie pozostawało chyba nic innego niż cierpliwie poczekać, aż ujawni je wszystkie, a w międzyczasie układać z nich składający się w jedną sensowną całość obraz. Nie miał wcale pretensji że nie mówi mu wszystkiego, sam nie lubił się zwierzać nawet bliskim, a co dopiero świeżo poznanym osobom – docenił więc tyle szczerości, ile zdecydowała się mu dać. - Rozumiem, chociaż… ciężko mi sobie wyobrazić, jak ktoś mógłby ciebie nie lubić – przyznał, bo wydawała mu się jedną z pozytywniejszych i bardziej lubialnych osób, jakie miał okazję ostatnio poznać; jasne, że to niemożliwe, by zaskarbić sobie sympatię wszystkich jednocześnie, ale jej słowa brzmiały tak, jakby była skonfliktowana z większością i to trochę przekraczało granice jego wyobraźni. Nie naciskał jednak na dalsze wyjaśnienia i nie dopytywał o szczegóły, zamiast tego skupiając się na informacji o wujku – brzmiała na zawiedzioną, gdy o niej mówiła, choć wydawało mu się, że to pozytywne odkrycie, zwłaszcza gdy chwilę później poznał jego tożsamość. Aż tak bała się powtórki z poprzedniej szkoły? Nim jednak zdążył entuzjastycznie zareagować na wzmiankę o ulubionym profesorze, poczuł jak Bonnie błagalnym gestem ściska jego nadgarstek i chociaż wcale nie zależało mu na tym, by szybko go puszczała, od razu ją zapewnił, że nie rozpowie tej wiadomości. Nie był przecież plotkarzem. - Jasne, nie powiem. Nie martw się tym – powiedział i zawahał się chwilę, zanim podjął kontynuację tematu – Może to wcale nie jest taka zła wiadomość…? To znaczy… wiem że to pewnie dziwne, że nagle obcy facet się okazuje być twoim wujkiem, i że niezręcznie tak mieć krewnego w szkole, ale akurat Walsh jest naprawdę super. Oddałbym wszystkich moich wujków za jednego takiego jak on – wyznał, dając tym samym wyraz swojego uwielbienia dla profesora i był przekonany, że gdyby wieść się rozniosła, to spora część uczniów podzielałaby jego zdanie; zgodnie z prośbą Bonnie nie zamierzał jednak się z nikim dzielić tą wiedzą i po prostu miał nadzieję, że dziewczyna sama się wkrótce przekona, że nic złego nie wiąże się z tym odkryciem i że wcale nie zyska przez to antypatii reszty mieszkańców zamku. Odwzajemnił jej uśmiech, gdy wspomniała o groźnych ślizgonach – dobrze wiedział, że Fillin potrafił być i taki, gdy się go wytrąciło z równowagi, ale postanowił o tym nie mówić i przytaknąć, że to sympatyczny człowiek, bo jeszcze by ją niechcący zniechęcił, a przecież tego nie chciał; wyglądało na to, że oboje się polubili, pomyślał nawet, że skoro tak, to mogliby wyjść gdzieś razem w trójkę i może byłoby wesoło, wstrzymał się jednak z propozycjami na lepszą ku temu okazję. - Mówię jak jest – wtrącił zupełnie poważnie między jej zdziwieniem a śmiechem, bo wcale nie żartował, to był bardzo prawdopodobny scenariusz; sam zachichotał dopiero po chwili, gdy streściła mu spotkanie z Fillinem – Nadal nie wiem, co tam się odpierdalało i skąd wzięliście ptaki, ale przyznam, że mordowanie garnka brzmi wspaniale – powiedział, usiłując sobie to wyobrazić, ale szło mu dość opornie, możliwe, że to stykanie się kolanami było nieco rozpraszające i uniemożliwiało zbyt intensywne procesy myślowe, nie miał zamiaru się jednak odsuwać, bo stanowiło ono co prawda nędzny, ale zawsze jakiś, zamiennik tego przyjemnego ciepła, które towarzyszyło wcześniejszemu obejmowaniu jej – Ty masz do nas szczęście? Chyba my do ciebie! – zaśmiał się i brzmiał jakby żartował, ale naprawdę przemknęło mu przez myśl, że miał niezłego farta, że tak się na nią natknął dwa razy pod rząd, dając tym samym szansę nowej, interesującej znajomości – Przyznaj się, po prostu szpiegujesz Irlandczyków. Nie widzę innego wyjaśnienia – stwierdził, a gdy to mówił, jakoś zahaczył wzrokiem o zegarek i zorientował się, że w Wielkiej Sali w najlepsze trwa kolacja, na której Bonnie z pewnością nie była, bo cały czas siedziała tu z nim. - Jesteś głodna? Chcesz iść na kolację? – spytał, tknięty myślą, że chociaż pewnie smutek odebrał jej apetyt, to i tak powinna coś zjeść – Albo możemy zwinąć coś z kuchni… Albo mogę ci dać kanapkę, została mi z pracy, bo Fillin ostatnio realizuje się kulinarnie i co chwilę mi coś przynosi, a dziś to chyba skroił cały chleb, tyle tego wyszło, i serio, wychodzi mu zaskakująco smaczne odkąd się nauczył paru nowych zaklęć kuchennych no i tego w jakiej ilości należy używać soli. Chcesz? – może zarzucił ją zbyt dużą dozą pytań i informacji, ale naprawdę się zmartwił, że siedzi głodna i nie mógł na to pozwolić.
Bonnie Webber
Rok Nauki : II
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : chrypka, lekki amerykański akcent, szare oczy, długie włosy sięgające do bioder często związywane
Nie była zbyt dobrą kłamczuchą i choć zdradziła tylko pół prawdy to na jej pełną wersję potrzebowała znacznie więcej zaufania. Nie miała pojęcia, że Boyd mógł wyczytać coś między wierszami, bo się chłopak tym nie zdradzał. Przyjmował jej wyjaśnienie, mimo że nie było ono dostatecznie wyjaśniające czemu przeprowadzkę (do gorszych mieszkaniowych warunków) nazwała ucieczką. Posłała mu jeden z najładniejszych (a przynajmniej tak próbowała) uśmiechów jakie miała w zanadrzu. Musiał mieć o niej dobre zdanie i choć nie miała pojęcia jak się temu przysłużyła to cieszyła się z tego stanu rzeczy. - Mam kilka psujących wad o których taktownie nie wspominam i staram się być polubiona, więc najwyraźniej mi to wychodzi. - a najbardziej zależało jej na sympatii tego chłopaka, który siedział tuż obok niej i poświęcał swój czas na jej smutki, które odeszły już w niepamięć. Pracowała nad byciem uprzejmym dla każdej napotkanej osoby i dotychczas nie spotkała się z jawną niechęcią (poza oczywiście profesorem Craine'm). Mimo tego nie mogła w pełni uwierzyć, że może to nigdy nie nastąpić i będzie uchodzić na sympatyczną. Najwyraźniej nikt nie przejmował się tutaj jej sporą nadwagą, a zwracał uwagę na charakter. Tym samym żałowała, że nie przeniosła się do Hogwartu znacznie wcześniej. - Och, wiem, że Josh jest super. Rozmawiałam z nim w jego gabinecie i jest naprawdę sympatyczny. Nie dziwię się, że mój brat za nim szaleje, ale jakoś tak... - to był straszny moment, gdy powinna już zabrać rękę - niepewnie, jakby z wyczuwalnym wahaniem cofnęła ją. - ... chyba wolę dmuchać na zimne. Moja mama uczy zielarstwa, a ja miałam z tego dobre oceny, bo też lubię ten przedmiot. Wielokrotnie zarzucano mi, że dostaję fory. Niektórzy potrafili udawać przyjaciół, żebym tylko jakimś cudem przekonała mamę, żeby poprawiła im ocenę semestralną. Ludzie potrafią być bardzo paskudni, Boyd. - nie oczekiwała współczucia, a żeby nie myślał, że dlatego o tym opowiadała to zaraz po zakończeniu zdania posłała mu ciepło-smutny uśmiech, aby nie przejmował się jej przykrymi doświadczeniami z przeszłości. Cienie tamtych wydarzeń będą ciągnąć się za nią jeszcze jakiś czas zanim nie zostaną zastąpione wystarczającą ilością nowych wspomnień. - Ale ty się do nich nie zaliczasz. - dodała spontanicznie i zdecydowanie zbyt ciepłym głosem, jednak miała nadzieję, że tego nie zauważy. Nabrała ochoty i potrzeby mocnego wtulenia się znów w jego ramiona, ale potrzebowała czasu, aby to zainicjować. Nie znajdowała odwagi ot tak, musiała się przygotować do śmiałej czynności i przede wszystkim nastawić do niej psychicznie, a również wziąć pod uwagę różne scenariusze reakcji. Zwróciła uwagę na podwinięty kołnierzyk na jego ubraniu i starała się to zignorować. - Cśśś, nie wydawaj mnie! - przyłożyła palec do swoich ust i go uciszała, ale jej policzki unosiły się do śmiechu, którym się od niego zarażała. - A może mam słabość do pomagania Irlandczykom? - zapytała czysto retorycznie i chyba nie do końca zdawała sobie sprawę z wydźwięku swoich słów. W istocie tak było - miała do nich słabość przez Boyda i teraz przez Filina, bowiem była przekonana, że w ich towarzystwie znajdzie okruchy szczęścia, które po cierpliwym uzbieraniu ewoluują w silną przyjaźń. Powinna trzymać się ich blisko, a wszystko będzie dobrze. Nie było takiej opcji, aby miała teraz wstać z ławki nagrzanej ich ciałami i odsunąć się, skoro siedzieli tak blisko siebie. Mogła umierać z głodu, ale gotowa była grać na zwłokę i opóźniać rozłąkę jak tylko się da. Widmo kolacji nie było dla niej atrakcją, a przykrym obowiązkiem jedzenia czegokolwiek, co może sprawić, że znów utyje; sądząc zaś po zapachach skrzaty przygotowały coś tłustego typu zapiekanki czy barwne mieszanki makaronowe. Nie mogła iść i cierpieć od zapachów, skoro mogła zostać i cieszyć się do Boyda oraz marzyć, żeby znowu go przypadkowo dotknąć. - Dzięki, ale... jadłam niedawno. - to nie brzmiało zbyt przekonująco - To znaczy trzy godziny temu, więc najwyżej później skoczę po jakąś przekąskę. Kanapki zachowaj, jak nie ty to pewnie Fuj się do nich dobierze. Mam rację? - jak miała go tutaj zatrzymać? Widmo rozłąki zbliżało się coraz bardziej i bardziej, a to wzbudzało w niej silne protesty. Nie chciała, żeby odchodził ale przecież w końcu nadejdzie ten moment, kiedy nie będą mieli sobie nic więcej do powiedzenia. - A to gdzie pracujesz? - wypaliła, aby nakłonić go do zostania chociaż minutkę dłużej. W końcu jakaś część w niej nie wytrzymała i sięgnęła palcami do tego nieszczęsnego kołnierzyka, aby go odwinąć i w należyty sposób poprawić. Takie detale ubioru niezwykle ją drażniły, a więc musiał jej wybaczyć tę zuchwałość.
- Nie ma co ukrywać, prędzej czy później same wyjdą na jaw – odparł, trochę ciekawy tego, co też Bonnie może uważać za wadę, bo często przecież coś, co sami krytykujemy, w oczach innych okazuje się być neutralne albo nawet pozytywne. Nie zaprotestował, ale musiał przyznać, że kiedy się tak ładnie uśmiechała to jeszcze trudniej było mu uwierzyć, że może skrywać w sobie jakieś odpychające cechy; podobno jednak nie ma ludzi idealnych, sam był tego świetnym przykładem, dlatego nie zniechęciła go ani trochę ta wizja. Ideały są przecież nudne, prawda? Nie szukał w ludziach ideałów. W ogóle niczego nie szukał. Brał, co było. Bonnie rozwinęła nieco swoją wypowiedź o doświadczeniach w poprzedniej szkole, uchylając rąbka parszywej tajemnicy o zachowaniu tamtych uczniów; posłany na koniec uśmiech zatytułowany „nie przejmuj się tym” wcale nie sprawił, że tak się stało. Pokręcił głową, starając się nie pokazywać, że najzwyczajniej w świecie się wkurwił, jak to usłyszał, i nie na nią, tylko na tych abstrakcyjnych dla niego, bezimiennych ludzi, dobrze wiedząc, że to już nic nie pomoże. - Wiem, że potrafią, ciągle tylko nie mogę zrozumieć, dlaczego i jak można być takim chujowym. Dobrze, że stamtąd wyjechałaś – stwierdził, w bezradnym geście przesuwając dłonią po włosach, co wcale nie wpłynęło korzystnie na jego fryzurę, ale teraz się tym nie przejmował. Wbił na chwilę wzrok w przestrzeń przed sobą, zastanawiając się nad jej kolejnymi słowami i przypominając sobie te wszystkie – z perspektywy czasu bezsensowne i niepotrzebne – bójki i awantury, w które się regularnie wpakowywał; pewnie gdyby o nich wiedziała, i jego naznaczyłaby tym mianem. I co on miał jej teraz powiedzieć? Że też był chujowy? Spojrzał dla odmiany na swoje dłonie, orientując się, że zupełnie mimowolnie je zacisnął – Mmhmm, staram się – odparł w końcu trochę wymijająco, przenosząc wzrok na Bonnie i rozluźniając ręce – A inni tutaj? Wszyscy są mili? – upewnił się, bo choć cała społeczność hogwartczyków wydawała mu się być raczej przyjazna i pozytywna, to wiadomo, że znajdowały się i zakały, które żyły chyba tylko po to, by uprzykrzać innym życie, dlatego musiał zadać to pytanie. Kiedyś już jej zaoferował, że w razie czego rozprawi się z ryjem oprawcy za pomocą swojej pały i był skłonny dotrzymać słowa i wcale się nie patyczkować. Zaśmiał się znów po chwili, gdy temat zszedł na ratowanie Irlandczyków z opresji, a gdy spojrzał na zegarek, sam się nieco zdziwił, że minęło już tyle czasu odkąd tu przyszedł, bo wydawało mu się, że dopiero co usiadł na tej ławce. Choć okoliczności i powód ich spotkania nie były wcale wesołe, to czuł się w towarzystwie Bonnie tak dobrze, że nie miał wcale ochoty wstawać z tej zimnej ławki i się żegnać, nigdzie się nie spieszył, mógłby zostać i do rana; propozycja pójścia na kolację nie była więc wcale pretekstem do kończenia rozmowy, a wynikała z czystej troski o dziewczynę. Odmówiła jedzenia, ale czy byłby sobą, gdyby się tym przejął? - No co ty! Fuj to wpierdala pająki i stare parówki, a nie takie ekskluzywne dania – burknął, sięgając zaraz do plecaka, z którego wydobył i podał jej pieczołowicie zapakowaną przez Fillina kanapkę – Masz, zjesz teraz, albo później, albo wyrzucisz, ale nie zostawię cię bez jedzenia – oświadczył, nie przyjmując żadnej odmowy. Mimowolnie się uśmiechnął, gdy poczuł jak dłoń towarzyszki starannie poprawia mu wywinięty kołnierzyk; nieczęsto doświadczał takich troskliwych gestów, nic więc dziwnego, że zrobiło mu się… miło. - Dzięki – powiedział prawie bezgłośnie w odpowiedzi na tą zuchwałość, uśmiechając się szerzej, gdy napotkał jej spojrzenie – W zakładzie miotlarskim, w Hogsmeade. Nic specjalnego właściwie, ale musiałem gdzieś przekoczować, zanim zacznę grać zawodowo – wyjaśnił; nieszczególnie był dumny ze swojej mało interesującej posady sprzedawcy i raczej nie było się czym chwalić; nie mógł się już doczekać, aż będzie mógł ją rzucić. Nie mógł jej spytać o to samo, w końcu była uczennicą, ale nie mógł przecież pozostać dłużny. Tematy nasuwały się same – A ty? Znaczy, co byś chciała robić po szkole?
Bonnie Webber
Rok Nauki : II
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : chrypka, lekki amerykański akcent, szare oczy, długie włosy sięgające do bioder często związywane
Nie chciała go wkurzać ani denerwować i naprawdę wierzyła, że nie będzie się tym tak bardzo przejmować skoro próbowała się uśmiechnąć i załagodzić całą wypowiedź. Nie dało się jednak zignorować faktu, że trafiała na pechowych ludzi... przynajmniej do niedawna, bowiem poznanie Boyda było darem od losu. Widząc jego zwinięte pięści podniosła rękę jakby chciała je zakryć palcami, ale zaraz cofnęła dłoń, spłoszona swoją śmiałością. - Mili. Naprawdę mili i czasami głupieję, bo nie wiem co zrobić. - już raz udało się jej poprawić mu humor, gdy przeklinał na Irytka, to może teraz udałoby się jej załagodzić wyraz jego twarzy? Marszczył brwi w taki groźny sposób, jakby miał ochotę wstać, teleportować się do Ameryki i wybić pałką zęby wszystkim winowajcom. Nie miałaby nic przeciwko, aby schować się za jego plecami i tylko pilnować, aby nic mu się nie stało. - Pająki, fuu. - zmarszczyła nos i wzdrygnęła się na myśl o pajączkach. Lubiła magiczne i niemagiczne stworzenia o jak najmniejszych gabarytach jednak pająki mimo wszystko wzbudzały w niej niechęć jak u wielu dziewczyn w jej wieku. Po chwili trzymała w dłoniach kanapkę i nawet nie ośmieliła się zaprotestować. Podziękowała, odłożyła ją grzecznie na zamkniętego wizbooka i wiedziała, że akurat na tę kanapkę pokusi się, bo jest od Boyda. To było takie dziecinne - cokolwiek proponował, oferował i dawał to ona w większości się na wszystko zgadzała. Powinna być bardziej asertywna i zdecydowana, a jednak nie potrafiła odmówić jego oczom. - Pomału do przodu. - mieszkając z mamą nie narzekała na jakąkolwiek biedę, a wszystkiego miała w bród. U taty był inny świat, mniejsze mieszkanie i mniejsze zarobki, jednak została wychowana prawidłowo i doceniała każdą pracę. Posada sprzedawcy nie wydawała się jej jakoś szczególnie nudna, skoro w pewnym sensie graniczyła z pasją. - Trudne pytanie. Zobaczę jak uda mi się pozdawać egzaminy, ale albo założę swoją menażerię albo jeśli tata mnie namówi to przejmę jego aptekę. - mogła jedynie gdybać i próbować wybierać między swoimi zainteresowaniami . Zerknęła na fiołka i pogłaskała jego łodygę, ot, czule, odruchowo. - Boyd? - podniosła na niego wzrok i od razu odgarnęła włosy za uszy, aby nie wyglądać przed nim jak czupiradło. - Jesteś naprawdę super. - czuła, że musi mu to powiedzieć. - Chcę, żebyś wiedział, że naprawdę to doceniam. - czy teraz mogłaby go przytulić jeszcze raz? Nie, nie wypada. Może później, gdy siłą rzeczy będą musieli się rozstać i iść każde w swoją stronę. Ograniczyła się zatem do pokazywania mu swoich szarych oczu, w których była zapisana prawdziwa szczerość.
Naprawdę nie chciał tak reagować i wyglądać zaraz na zdenerwowanego, nic jednak nie mógł poradzić na to, że tryb chęci wymierzenia sprawiedliwości i zemsty włączał mu się od razu automatycznie, gdy usłyszał o zupełnie niesprawiedliwej krzywdzie wyrządzonej Bonnie; po jej zapewnieniu, że w Hogwarcie jak dotąd wszyscy są w porządku, nie miał innego wyjścia niż jej uwierzyć i postarać się zmienić wyraz twarzy na bardziej przyjazny, żeby przypadkiem nie pomyślała, że może zezłościł się na nią. Spojrzał na nią cieplej i spróbował posłać jej łagodny uśmiech, choć gdzieś z tyłu głowy ciągle majaczyła mu gryząca myśl o tamtych ilvermończykach, którzy zasługiwali na porządny wpierdol. - Ojoj, nie mów tego tylko przy Fuju – zaśmiał się na jej obrzydzenie pająkami; fakt, nie należały do najprzyjemniejszych stworzonek, ale czy naprawdę były takie obleśne? Wydawało mu się, że ghule były gorsze, w końcu większe i szpetniejsze – Miałem ci polecić, żebyś przyniosła ze sobą kilka, żeby go poczęstować jak przyjdziesz go odwiedzić, ale jak się brzydzisz to będziemy musieli znaleźć inną łapówkę. Obierki też ujdą – stwierdził, a chociaż wcale się konkretnie nie umawiali na żadną wizytę u Juniora, to jakoś tak bezmyślnie założył, że w najbliższej przyszłości takowa dojdzie do skutku; wyglądała na żywo zainteresowaną żywotem ghula, więc czemu nie? Zadowolony ze swoich zdolności perswazji, wcisnął jej kanapkę, licząc po cichu, że Fillin nie odjebał nic i ta którą jej podarował będzie równie wyśmienitej jakości co pozostałe, a potem wsłuchał się w plany Bonnie na przyszłość, kątem oka dostrzegając, jak czule trąca łodyżkę fiołka, który to widok wywołał u niego przelotny cień uśmiechu. Doskonale trafił z tym kwiatkiem, a wydawało mu się, że to tylko taka pierdoła. - Zupełnie nie moje klimaty, ale brzmią jak lukratywne biznesy. Ambitnie – przyznał z aprobatą, stwierdzając, że oba pomysły do niej pasują i najwyraźniej są zgodne z jej zainteresowaniami, a to było przecież najważniejsze – Jak zdecydujesz się aptekę, to będę u ciebie hurtowo zamawiał wiggenowy, jest nieoceniony na treningach z pałowania, także zaplanuj jakieś rabaty dla Irlandczyków – powiedział, uśmiechając się wesoło i trącając ją lekko, zaczepnie na znak że sobie żartuje. - Hm? – gdy po chwili znienacka padło jego imię, w ogóle się nie spodziewał tego, co usłyszy dalej. Był według niej naprawdę super? Proste, zwyczajne słowa, przymiotnik, którego nie lubili profesorowie, gdy pojawiał się w szkolnych wypracowaniach, a poczuł się, jakby mu wyrecytowała pompatyczną odę na jego cześć. Trochę się zmieszał, trochę go to urzekło, ale coś za bardzo się rozczulał tutaj ostatnio, więc sam przed sobą się nie chciał przyznać, że tak było, bo przecież był twardym gryfonem a nie jakąś miękką fają wrażliwą i w ogóle to nagle nie wiedział, co powiedzieć i co zrobić z rękami. Chciałby coś odrzec czarująco, popisać się charyzmą, ale miał jej tyle, co psidwak napłakał, dlatego zdecydował się na odpowiedź równie prostą, co i zdanie, na które reagował – E… dzięki? – odparł początkowo trochę niepewnie, ale za komplementy się powinno dziękować, a to był komplement, nie? Zaraz jednak się ogarnął i dodał już bardziej dziarsko, pewnie, dzielnie ignorując to majaczące mu w głowie zakłopotanie – Ty też jesteś super, Bonnie. Przebywanie z tobą to… to sama przyjemność dla mnie, także nawet nie wiesz, jak to fajnie, że jeszcze nie masz mnie dosyć – powiedział, posyłając jej uśmiech i modląc się w duchu, żeby jego wyznanie nie zabrzmiało w jej uszach głupio i żałośnie. Brawo, Callahan, pomyślał, brawo, taki nieustraszony Gryfon z ciebie, a wystarczy że ładna dziewczyna powie ci coś miłego i już tracisz rozum.
Bonnie Webber
Rok Nauki : II
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : chrypka, lekki amerykański akcent, szare oczy, długie włosy sięgające do bioder często związywane
- Pójdę do menażerii i kupię słoik pająków. Przecież muszę sprawić dobre pierwsze wrażenie, prawda? Owinę słoik szalikiem i nie będę na nie patrzeć, a Fuj się ucieszy. - już kiedyś została tak pośrednio zaproszona w odwiedziny do ich kawalerki i wiedziała, że kiedyś dojdzie to do skutku. Jej mama nigdy w życiu nie zgodziłaby się, aby poszła do domu, w którym mieszkał troll, ale na szczęście mama była w Nowym Orleanie i nie wiedziała już co się dzieje w życiu jedynej córki. Nie chciała pozwolić przeszkodzie zaistnieć, a więc zakupi pająki bo dzięki temu nie będzie musiała ich własnoręcznie łapać. - Zrobię oddzielną półkę na eliksiry dla wybranych Irlandczyków. - zapewniła, uśmiechając się przy tym wesoło, bowiem Boyd już nie był tak zdenerwowany (chyba) i mogła odetchnąć w duchu z ulgą. Jego zakłopotanie zbiło ją z pantałyku. To znak, że jej słowa były zbyt poufne, zbyt osobiste, a komplement zbyt ciepły jak na relację czysto przyjacielską. Od razu uciekła spojrzeniem i na końcu języka miała przeprosiny, jednak zagryzła dolną wargę, aby tego nie robić. Nie mogła przepraszać za szczerość. To byłoby nie fair. Na szczęście ta niezręczność została dosyć szybko przerwana jego dalszymi słowami, z którymi nie wiedziała co ma zrobić. Nie chciała wywoływać komplementu dla siebie, to nie tak miało wyglądać, a wyszło jak zwykle. Zrobiło się jej głupio i zgubiła wątek. - Trzeba dużo więcej żebym miała kogoś dość. - wydukała cicho pod nosem i zerknęła na jego zegarek na ręku. - Musisz odpocząć po pracy, a ja pouczyć się do egzaminów. - oznajmiła niechętnie i z niezbyt pocieszoną miną zebrała swoje rzeczy, oczywiście fiołka pozostawiwszy w dłoniach. Siedzieli tu długo, a wnioskowała to po ciężkich i zastałych mięśniach nóg, kiedy się podniosła. Nadszedł ten moment, kiedy każde idzie w swoją stronę, a ona nie chce tego tak zostawiać, bo było jej głupio. Czy miała prawo okazywać mu swoją sympatię? Nie dał jej powodu do żadnych negatywnych uczuć, a jeśli wierzyć jego słowom to ją lubi. Wiedziała, że on zaraz wstanie i sobie pójdzie, a więc nie mogła tak sterczeć w nieskończoność. Nim zrozumiała jaka to jest głupota z jej strony nachyliła się do jego gładkiego policzka i musnęła je wargami, a w następnej sekundzie zarumieniły się jej uszy, szyja i dekolt. Rzuciła niewyraźne "miłego wieczoru" i czmychnęła... na szczęście nie miała daleko, wystarczyło przejść przez obraz. Pognała do dormitorium, aby tam pluć sobie w brodę za głupoty, jakie dzisiaj odwaliła przy fajnym chłopaku. Nie chciała widzieć jego reakcji.
|zt x2
Ignacy Mościcki
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 180cm
C. szczególne : Blizna na prawym policzku sięgająca do podbródka oraz oczy, które wyglądają jakby były lekko podbite
Liczba niuchaczy4-1=3 Scenariusz:E - chochliki wyrzuciły na korytarz kamienną pochodnię tuż przed Twoimi stopami/kilka chochlików trzymało pod pachami skradzioną różdżkę i rzuciły w Ciebie "incendio" - rozżarzony popiół wytwarza z siebie jednak kilka niebezpiecznych iskier - Twoje obuwie/kawałek szaty płonie. Zauważasz też, że teren wokół wysypany jest popiołem, lepiej to szybko usunąć albo zwilżyć wodą, prawda? Jeden z kręcących się tu niuchaczy niestety uciekł i nie jesteś w stanie go odnaleźć. Musisz się zadowolić tą ilością która Ci pozostała. W tym wątku zdobywasz 1k6 -1 niuchacz (od rzutu kością na ilość niuchaczy odejmij jednego).
Co tu dużo mówić, konflikt pomiędzy społecznością Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie a zgrają magicznych stworzeń, które zdecydowały się podbić zamek i go złupić, zdecydowanie nabierał na sile. Każdy dzień przynosił coraz to nowe niespodzianki i większość z nich raczej nie należała do tych przyjemnych. Praktycznie na każdym kroku można było się natknąć na pozostałości po nocnych harcach chochlików i niuchaczy, a te były, delikatnie mówiąc, dosyć liczne. Obrazy pozrzucane ze ścian, zalane korytarze, zniszczone zbroje, a w niektórych miejscach można było nawet zauważyć rozwalone ściany. O stratach materialnych sporego procenta uczniów i studentów chyba nie trzeba było nawet wspominać, prawda? Poprzedniej nocy, Ignacy został wezwany w środku nocy na dodatkowy dyżur, aby patrolować korytarz na jednym z wyższych pięter, więc teraz, gdy późnym popołudniem przedzierał się przez sieć podziemnych korytarzy, był dosyć zmęczony. Podczas obiadu w wielkiej sali, doszły go plotki o małej grupie magicznych kretów, które zaczęły zbliżać się niebezpiecznie blisko wejścia do pokoju wspólnego Hufflepuffu. To był moment, w którym wiedział, że musi działać natychmiast. Nie miał zamiaru po raz kolejny zrywać się o drugiej w nocy, żeby lecieć na łeb na szyję do szkoły. Poza tym, gdyby on się tym nie zajął, to prawdopodobnie kazaliby to zrobić Yuu, a biorąc pod uwagę jej niedawny pobyt w szpitalu, wolał ją wyręczać w niektórych zadaniach, nawet jeśli sama o tym nie wiedziała. – Gdzie wy jesteście do cholery? – zapytywał sam siebie, mijając po raz któryś obraz pełniący funkcję przejścia do kryjówki puszków. Nie wierzył, że chowały się gdzieś po kątach na drugim końcu lochów. Musiały kręcić się gdzieś w pobliżu. Obserwowały, badały teren i czekały, aż tylko nadarzy się okazja, aby prześlizgnąć się za jakimś niezdarnym pierwszoroczniakiem do dormitoriów. Nie mógł do tego dopuścić. Nie dopuści do tego! I wtedy, gdy już myślał, że wszystko było stracone, dojrzał mały cień w rogu korytarza. Automatycznie, mając już pewne doświadczenie w tych sprawach, wyciągnął różdżkę i zaczął nią machać, chcąc skorzystać z zaklęcia z Immobilus. Niestety nie zdążył nawet odpowiednio wypowiedzieć uroku, gdy nagle chochliki zrzuciły mu pod nogi zawieszoną na ścianie pochodnię. Jakby tego było mało przez płomień, szata zaczęła mu płonąć, jednak tą udało mu się szybko ugasić szybkim ruchem różdżki. – To nie jest normalne – mruknął do siebie. Po ogarnięciu tego całego burdelu zauważył, że posadzka była wysypana w niektórych miejscach prochem, a niuchacz, którego dostrzegł, zdążył już zwiać. Co tu się odwalało? Przecież te stworzenia nie były w normalnych warunkach aż takie sprytne! Westchnął cicho i przysiadł pod ścianą, zastanawiając się, co powinien tak na dobrą sprawę robić dalej.
Felinus, po krótszej nieobecności w szkole, gdy do niej zawitał, przywitał się z niemałym zdziwieniem - inwazja magicznych psotników trwała w najlepsze. Parę dni nie wystarczyło, by zarówno uczniowie, studenci, jak i nauczyciele zdołali zażegnać problem stworzeń czarodziejskich, które starały się zaleźć za kość dosłownie każdemu. Nie bez powodu przecież wcześniej Faolán, wraz ze Solbergiem, potraktował chochliki kornwalijskie za pomocą drastycznych metod, by się ich pozbyć. Być może nawet te niebieskie istoty, którym w głowie tylko jedno, będą w stanie go rozpoznać, niemniej jednak na to jakoś szczególnie nie liczył, zważywszy uwagę na ich liczebność oraz to, że zapewne wiele innych uczestników szkoły zwyczajnie się na nich powyżywało. Nie bez powodu zatem Puchon ciągle dzierżył w dłoniach różdżkę spod rąk Fairwynów, zastanawiając się czasami nad tym, czy aby na pewno nie powinien znaleźć sobie jakiegoś ciekawszego zajęcia, zamiast chodzić jak kołek po korytarzach i narażać się na ataki małych, antropomorficznych stworzeń. Ubrany w ciemne ubrania chłopak, pomiędzy zajęciami, musiał zajrzeć do dormitorium z własnych, nieokreślonych pobudek. Nie bez powodu zatem kierował się w stronę miejsca, w którym mógłby się do niego dostać. Spokojne oględziny miejsc zatrzymały jednak same chochliki, które zdecydowały się całkiem nieźle zemścić na Lowellu za to, że tak wcześniej je potraktował, w związku z czym zauważył, jak te niosą krzesła, ławki, dosłownie wszystko ze sal, jakie udało im się obrabować, by następnie te rzeczy powyrzucać prosto w jego stronę, albo za okno. Sprawny unik i Protego zadziałały jednak pozytywnie, w związku z czym student rzucił Immobulus i tym samym na krótki moment unieruchomił latających wrogów. Kiedy podszedł już do obrazu doliny, zauważył stacjonującego pod nim prefekta oraz popiół, który skutecznie rozniósł się po posadzce. — Nauczyciele powinni się tym zajmować, a nie my. Albo woźny. — powiedział na słowa o tym, że to nie jest normalne, by następnie zauważyć, jak któryś z chochlików uznał, że rzucenie w niego ławki jest zajebistym pomysłem i tym samym, za pomocą Reductio, zniszczyć ją również na drobny mak, zanim zetknęła się z podłogą, a potem dostrzegł jednego niuchacza, którego starał się przywołać do siebie za pomocą galeona, ale skubaniec, kiedy dał się złapać, zaczął go niemiłosiernie drapać po rękach. Dopiero wrzucenie istoty do torby załatwiło sprawę, nawet jeżeli z jego tkanek zaczęła sączyć się szkarłatna ciecz. — Spryciule. Jako prefekci macie większy zakres obowiązków w kwestii tej inwazji? — zapytał się go.
Ignacy Mościcki
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 180cm
C. szczególne : Blizna na prawym policzku sięgająca do podbródka oraz oczy, które wyglądają jakby były lekko podbite
Co dalej, co dalej?, zachodził w głowę, nie wiedząc tak na dobrą sprawę, jak powinien podejść do tej delikatnej kwestii. Był doskonale świadomy tego, że na własną rękę nie uda mu się na stałe zabezpieczyć obszaru wykraczającego poza korytarz, na którym się obecnie znajdował. Ba! Biorąc pod uwagę, że chochliki z dnia na dzień zdawały się działać z coraz większą fantazją, możliwe, że nawet tego by mu się nie udało zrobić. Nie wspominając już nawet o odbiciu całych lochów i wygnaniu z nich magicznych zwierzaków. To można było z całym powodzeniem zaliczyć już teraz do celu, który jeszcze przez długi czas pozostanie sferze marzeń. Do takiej operacji potrzebowałby większej ilości ludzi. Nawet gdyby miał ze sobą Yuuko i Skylera, to i tak zapewne nie oczyściliby tej okolicy na długo. Aby przeciwdziałać tej katastrofie, potrzebowali informacji, jednak tak na dobrą sprawę poza własnymi doświadczeniami, takowych nie posiadali. Dyrektorowi zdarzało się coś bąknąć na ten temat podczas porannych posiłków, jednak z tego, co wiedział, jeszcze nikt nie dostał dokładnych wytycznych i jakiegoś planu działania. Zamiast tego społeczność szkolna po prostu egzystowała, starając się dostosować swoją codzienną rutynę do zmieniających się praktycznie z godziny na godziny warunków. Jak długo jeszcze tak wytrzymają? Ile czasu minie, zanim ktoś w końcu się wystarczająco wkurzy i ominie kontakt z gronem pedagogicznym i po prostu zgłosi to do Ministerstwa Magii? Ignacy nie miał niestety szansy dłużej się nad tym zastanowić, ponieważ z sąsiedniego korytarza zaczęły do niego dobiegać odgłosy łamanych mebli. Skrzywił się znacząco i już zbierał się udania się w kierunku dziwnych dźwięków, gdy z mroku wyłonił się nie kto inny jak Felinus Lowell. – Zapewne próbują wygnać krety z wyższych pięter – mruknął bez przekonania, doskonale wiedząc, że nie była to prawda. – Ewentualnie chowają się po swoich gabinetach i odsyłają swoje błyskotki do banku Gringotta. Właściwie, jakby się tak nad tym zastanowić, to nie byłoby to nawet jakieś wyjątkowo dziwne zachowanie. Osoby, które już zdążyły się pogodzić z tym, że zakończenie tej inwazji nie było kwestią kilku najbliższych dni, zapewne spędzała wolny czas na zabezpieczeniu najważniejszych przedmiotów osobistych, które mogłyby paść ofiarą kradzieży. Jeszcze uczniowie, jak uczniowie, ale niektórzy nauczyciele mieszkali w Hogwarcie, co zapewne łączyło się z tym, że mieli poukrywane po kątach różne magiczne artefakty. A te mogły dosyć szybko wpaść w oko całej bandzie niuchaczy grasującej po zamku. Chłopak już miał spytać, co właściwie stało się w korytarzu, gdy nieoczekiwanie na głowę spadł mu magiczny kret, dostarczony przez trzy czy cztery chochliki, które odleciały z przerażającym chichotem. Mościcki pochwycił zwierzaka, zanim ten zaczął buszować po jego kieszeniach i szybko spowolnił jego ruchy za pomocą zaklęcia Immobilus. – Gdyby nie było z nimi tylu kłopotów, niektórzy pewnie by już zdążyli je zaadoptować – mrukną, wpychając niuchacza do plecaka. – A co do prefektowania... Przez ten cały burdel musimy być dostępni praktycznie 24/7. Już raz mnie wezwali w środku nocy na dodatkowy dyżur. To się nie może skończyć dobrze. Pokręcił głową. W duchu liczył, że niedługo zostanie zwołane jakieś spotkanie, nawet jeśli nie dla samych prefektów, to chociażby dla uczniów chętnych zwalczać ataki, których ofiarą zaczął na co dzień padać Hogwart.
Felinus troszeczkę korzystał na tym zamieszaniu. Co prawda nie w jakiś wymyślny sposób, co nie zmienia faktu, że całą swoją frustrację sprzed paru dni mógł wylać na chochliki, które, wraz z Solbergiem, traktował coraz to bardziej zaawansowanymi zaklęciami. Jakoby Immobulus nie wystarczało, jakoby Drętwota w ogóle nie dawała mu radości; w ruch szły zaklęcia, które miały na zadanie po prostu pozabijać te insekty. I jakoś niespecjalnie się nimi zamartwiał, kiedy to kolejne zaczynały nieźle się bawić i tym samym podnosić krzesła, zanosząc je nie wiadomo gdzie; liczyło się to, że na ścianach pojawiały się freski z flaków wyciśniętych żywcem z niebieskich istot. Jego empatia wobec chochlików skończyła się już dawno temu, co nie zmienia faktu, iż w obecności kogokolwiek innego nie odważyłby się raczej na tak perfidne i okrutne metody eksterminacji; obecnie musiał pocieszyć się najprostszymi metodami na ich unieszkodliwienie. Była ich dwójka - jeden całkowicie zdrowy na umyśle, drugi stabilny, ale tylko i wyłącznie z ubraną na twarzy maską, dobraną do każdej sytuacji. Brak jakichkolwiek informacji na temat tego, jak przeciwdziałać inwazji, powodowały wykorzystywanie kruczków w postaci zgniatania niebieskich, antropomorficznych stworzeń, a także tworzenia z nich popiołu. Nadal przed oczami miał obraz Maximiliana, który zbierał prochy po spalonym żywcem chochliku, aczkolwiek niespecjalnie go to jakoś przerażało. Szacunek dla istot objawia się tylko wtedy, gdy człowiek w pełni wykorzysta jego truchło - skórę, kości, organy, mięso, dosłownie wszystko. Gdy nie pozwoli się, by jakakolwiek cząstka zwyczajnie się zmarnowała; nie bez powodu zatem podzielał czyny Solberga i tym samym popierał gdzieś w głębi własnego umysłu jego następne kroki. Obserwował czujnym okiem, tudzież spojrzeniem charakterystycznych, czekoladowych tęczówek, prefekta. Nie miał z nim jakoś specjalnie na pieńku; oprócz prostych sytuacji, nie był świadom większości rzeczy, do których się przychylił i do których doprowadził. Poprawiało to poniekąd jego humor, który i tak, mimo melancholicznego podejścia do wielu spraw, był znacznie lepszy niż w tamtym roku szkolnym. Nawet jeżeli spokój, którym oddziaływał na atmosferę, był przesiąknięty w pewnym stopniu apatią wobec otoczenia i wszystkiego, z czym może mieć do czynienia. — Ta druga opcja nie brzmi aż tak niewiarygodnie. — napomknął, traktując kolejnego chochlika Drętwotą. Jedyna myśl, jedyne słowo, jakie przeszło przez jego membrany umysłu, to po prostu nuda. Ciekawiej mógł traktować te małe, szatańskie istoty za pomocą destrukcji, niemniej jednak aż tak głupi nie był; zachowując nienaganną postawę, stwarzał pozory odpowiednio przygotowanego do starcia z tymi stworzeniami w taki sposób, by nie zrobić sobie na razie żadnej skazy na opinii. Jakoś się zobowiązał do tego, by jej nie nadszarpywać jeszcze bardziej. Jakoś. — A podejrzewam, że na miejscu kadry nauczycielskiej zrobilibyśmy dokładnie to samo. — stwierdziwszy, chwycił kolejnego niuchacza w swoje dłonie, by następnie poczuć, jak ten niemiłosiernie wbija swój pyszczek w skórę. Lowell nie syknął i nie zareagował jakoś gwałtownie, co nie zmienia faktu, iż nie podobał mu się taki stan rzeczy, nawet jeżeli stał się odporniejszy na wrażenia bólowe. Pazury także poszły w ruch, napotykając poprzednie rany, aczkolwiek ostatecznie tych stworzeń po prostu nie puszczał. Zamiast tego wrzucił bladymi, kościstymi palcami snykla do własnej torby i niuchacza, by zostawił jego kończyny górne w spokoju, które potraktował zaklęciami uzdrawiającymi, bez inkantacji. Tym samym obserwował atak dostawy niuchaczy, który dotyczył prefekta; długo nie trwało to, jak puchata kulka wylądowała na jego głowie i tym samym zakończyła lądowanie w plecaku. Ostatnio skończył z taką, tylko wplątała mu się we włosy po tym, jak oberwała talerzem. — Podejrzewam, że na jedną głowę w Hogwarcie przypadałoby obecnie od kilkunastu do kilkudziesięciu niuchaczy. Skąd w ogóle ich się tyle namnożyło? — zastanawiał się, czy przypadkiem kreciki nie są przypadkiem jakoś podobne pod tym względem do królików, lecz ostatecznie skupił się na tym, by przypadkiem nie zostać zaatakowanym przez wredne chochliki kornwalijskie. — Zabawne. — być może chciał prychnąć, aczkolwiek ostatecznie się przed tym powstrzymał, przyjmując neutralną, kamienną wręcz postawę. Czarne ubrania dopełniały enigmy, którą wokół siebie tworzył, w związku z czym mogło to wywołać pewnego rodzaju niepokój, nawet jeżeli na twarzy Puchona emanowała obojętność i opanowanie. — Wcześniej uczniowie i studenci, wraz z kadrą nauczycielską, wygrali Bitwę o Hogwart, która była bardziej niebezpieczna, a teraz tak po prostu dyrektor nie może sobie poradzić z tymi stworzeniami. Nawet jeżeli powoła w środku nocy prefektów na dodatkowe dyżury. — nie mógł się powstrzymać - a może świadomie - skrytykował podejście dyrektora. Faolán cieszył się, że nie jest prefektem, co nie zmienia faktu, iż ostatecznie i tak by nim nie był. Może dwa lata temu, ale nie teraz, kiedy sprawiał najwięcej problemów.
Być może nie była to najbardziej odpowiedzialna postawa ze strony prefekta, jednak w głębi ducha Ignacy cieszył się, że nie wie o wszystkim, co wyrabiali uczniowie zarówno domu borsuka, jak i pozostałych trzech. Niby mówi się, że nadmiar wiedzy nie szkodzi, jednak wielcy filozofowie raczej nie mieli na myśli informacji na temat różnego rodzaju przewinień i naruszeń regulaminu. Na razie odpowiadał mu taki stan rzeczy. Nie tylko nie musiał się martwić każdego wieczora, czy dana osoba czegoś nie odwali w ciągu nocy, a ten dzięki temu miał trochę mniej pracy. W międzyczasie neutralizując resztki łatwopalnego proszku, Ignacy kręcił się po korytarzu, zaglądając w najróżniejsze zakamarki, od schowków na miotły, z których korzystali woźni, aż po większe dziury w ścianach, w których mógłby się schować jakiś samotny niuchacz. Szczęście mu najwyraźniej sprzyjało, ponieważ koniec końców w jednym z wgłębień zauważył charakterystyczną sylwetkę magicznego stworzenia. Nie chcąc skończyć pokaleczonym i pogryzionym, wyciągnął pojedynczą monetę z kieszeni i położył ją na zimnej posadzce. Nie musiał długo czekać, aby kret zainteresował się łatwym łupem, jednak poruszał się zdecydowanie zbyt wolno, aby ją pochwycić i takim to sposobem kolejny złodziej wylądował w tobołku puchona. – Na początku sądziłem, że przyplątały się tutaj z Zakazanego Lasu, ale teraz zaczynam sądzić, że dostały się tutaj jakoś inaczej – stwierdził, pozwalając, aby jego gdybania wyszły na światło dzienne. – To niemożliwe, żeby nikt nie zauważył aż tak dużego stada, bez względu na to, czy mówimy o chochlikach czy niuchaczach. Możliwe, że jeszcze przed wakacjami się jakoś dostały pod zamek. Może gdzieś poniżej poziomu lochów jest jakieś ich gniazdo czy coś w tym rodzaju. Gdyby oba te gatunki były zmuszone przez warunki panujące w jakiejś starej od dawna opuszczonej części podziemi do tego, aby zacząć ze sobą koegzystować, mogłoby to wyjaśniać ich sojusz i to, że nauczyły się jakoś ze sobą współdziałać. Być może podczas ferii letnich w zamku przeprowadzano jakieś prace remontowe i naruszono konstrukcję? Może zwierzaki do tej pory egzystujące gdzieś głęboko pod ziemią wyszły na powierzchnię i teraz szukały przygód? Nie miał pojęcia, na ile to było prawdopodobne, jednak i tak było to bardziej logiczne, niż myśl, że ktoś przemycił te potworki do zamku. Przy kilkunastu lub kilkudziesięciu sztukach można by było to traktować poważnie, jednak wzrastająca z każdym dniem liczba konfrontacji sugerowała, że było ich o wiele, wiele więcej. – Najwyraźniej sporo się zmieniło od tamtego czasu – mruknął. Jak bardzo by nie chciał protestować i szukać jakiegoś usprawiedliwienia dla tej całej sytuacji, tak trudno było odmówić Felinusowi racji w tej konkretnej kwestii. Gdyby porównać możliwości i przede wszystkim chęci społeczności szkolnej z chwili bieżącej, a Bitwy o Hogwart, o której historie wciąż niosły się echem pośród szkolnych korytarzy, można by stwierdzić, że zaliczyli nie lada regres. Z utalentowanych młodych ludzi, którzy byli gotowi walczyć za ludzi i idee, w które wierzyli, zostali zredukowani do bandy nastolatków próbujących naprawić bałagan, którego na swój sposób źródłem było nierozgarnięcie dyrektora. Czy inne akademie magii na świecie również musiały się liczyć z inwazją chochlików i zaczarowanych kretów? Szczerze w to wątpił. – A tym masz jakąś teorię, co do ich pochodzenia? – zagaił, lekko zaciekawiony. Westchnął ciężko i za pomocą zaklęcia Lumos rozświetlił dodatkowo korytarz, licząc, że w ten sposób łatwiej dostrzeże cel swoich poszukiwań. Jakie właściwie dyrekcja miała oczekiwania względem swoich uczniów? Czy faktycznie wierzyli, że sami doprowadzą szkołę do porządku w ciągu kilku najbliższych tygodni i nie trzeba będzie podejmować żadnych drastycznych kroków? Może Hampton miał w ostatnich czasach na pieńku z Ministerstwem Magii i wiedział, że jeśli zgłosi jakikolwiek poważny incydent, to może się to niezbyt dobrze dla niego skończyć? Jeśli faktycznie tak było, to tylko kopał sobie w ten sposób grób. Koniec końców jakiś dzieciak zostanie zaatakowany przez bandę tych spaczonych wróżek, coś sobie zrobi i zawiadomi rodziców o tym, co się tutaj wyrabia. A jeśli familia tego ucznia będzie wysoka postawiona, to Hogwart może czekać całkiem poważna kontrola.
Brak wiedzy doprowadza do uczucia błogiego spokoju, aczkolwiek nie pozwala odkryć wiele z prawdy, jaką ma do zaprezentowania szczególna społeczność. Felinus wychodził z założenia, że zawsze lepiej jest wiedzieć więcej, niż nie wiedzieć wcale, bo, mimo że niektóre informacje mogą się kompletnie nie przydać na co dzień, czasami stają się kartą przetargową, gdy zostaną odpowiednio usadowione przeciwko ich twórcy. Był tego świadom, gdy stawiał kroki we własnym umyśle i porządkował każdą ze zdobytych rzeczy, by następnie mieć do nich łatwy i czysty wgląd. Nawet te, które zdawać by się mogło, że zostały kompletnie zapomniane, w pewnym stopniu pielęgnował, usuwając z nich kurz za pomocą nawilżonej ściereczki. Każdą myśl posiadał natomiast uporządkowaną we własnym, pedantycznym chaosie; niepokojącym mocno ze względu właśnie na porządek, nad którym posiadał opanowanie, nawet jeżeli rozwalony mógł przypominać pewnego rodzaju burdel. Jednocześnie każde ze wspomnień mógł, oczywiście, wyrzucić, tudzież stłuc, by następnie zamoczyć rękę w odłamkach i spoglądać, jak krew przesuwa się nieustannie po jego kończynach, ale czy tego chciał? Nawet jeżeli poniekąd coś go pchało do takiego, a nie innego stanu rzeczy, potrafił zapanować nad własnym umysłem. Obydwie opcje - ignorancja własnych zachcianek, jak również nadmierne oddawanie się nim, nie stanowiły żadnego rozwiązania. A przynajmniej tak sądził, kiedy to zaczął uczyć się oklumencji. — Prędzej by coś je zeżarło w Zakazanym Lesie, niż gdyby tutaj dotarły. — przyznawszy szczerze, zwrócił wzrok ku jednemu z chochlików, by potraktować go Drętwotą. Jeden raz; jeden, wyszczególniony, pozbawiony cienia sadyzmu. Nowa różdżka działała idealnie, nie przyczyniając się do wystąpienia jakichkolwiek zgrzytów. To była naprawdę udana inwestycja. Gdyby Felinus miał jeszcze raz jej dokonać, bez wahania by to po prostu zrobił. — Podejrzewam, że to czysty sabotaż, aniżeli przypadek, chociaż naprawdę trudno jest cokolwiek stwierdzić. Gdzieś gniazdo muszą mieć, ale równie dobrze może ono znajdować się na błoniach. — powiedziawszy, westchnął ciężko, spoglądając na niuchacze, które chciały mu uciec. Całe szczęście, że wpakował je do swojej torby znajdującej się na ramieniu dość szybko, a i, na dokładkę, postanowił zarzucić na nie Immobulus. Idealnie, nawet jeżeli ręce miał wcześniej pokiereszowane i pozbawione ładu oraz porządku. Tak naprawdę to nie wiedzieli, co mogło być bezpośrednią przyczyną takiego stanu, ale Felinus podejrzewał, że to właśnie ta opcja ze sabotażem musi być najsłuszniejsza. Z dnia na dzień nie powinny się tak magicznie pojawić, do tego nie od początku roku szkolnego, a w jego trakcie. To wyglądało tak, jakby ktoś przemycił te magiczne zwierzęta do zamku, by następnie je rozmnożyć i tym samym przyczynić się do inwazji - tylko kto? Jedynym, który przychodził mu do głowy, był właśnie Irytek, który cieszył się z tego całego problemu, ale nie miał podstaw, by uważać, że nawet najgłupszy uczeń w tej szkole wykonał jakąkolwiek jego prośbę. Po prostu. Chociaż opcja z naruszeniem konstrukcji nie wydawała się być aż taka głupia, co nie zmienia faktu, że skądś te zwierzęta musiały czerpać pożywienie oraz wodę. To nie jak Chiny, gdzie, na dobrobyt, muruje się oszołomionego lekami i nieznanymi substancjami, młodego kociaka w ścianie, który następnie zdycha w męczarniach przez parę godzin. — Oby na lepsze. — powiedział, choć bez jakiejkolwiek próby przekonywania. Był świadom tego, że czarodzieje, z biegiem czasu, stawali się bardziej poddani presji społeczeństwa i tym samym tracili również swoje zdolności. Choć, zapewne chodzi tutaj tylko i wyłącznie o własne, personalne odczucie; kiedyś też musieli tak sądzić o samych sobie. Poprzednie czasy nie były zbyt litościwe, w związku z czym młodsi musieli szybciej dorastać, a dorośli - stawać we walce ze złem, które nieustannie się rozpowszechniało. Obecnie przyszło im żyć w najbardziej pokojowych czasach, przynajmniej w tej części świata, co nie zmienia faktu, że partie polityczne zdawały się powoli wchodzić w dupę. — Więc... to po prostu niemożliwe, by one tak się szybko namnożyły bez jakichkolwiek wieści. Żeby z dnia na dzień się pojawiły i zaczęły demolować szkołę, jeżeli oczywiście z góry założyć, że gdzieś pod zamkiem posiadają własne legowisko. — nie zamierzał tego zagaić na politykę, w związku z czym, kiedy trafił Immobulus w gmarę niebieskich psotników, powrócił do kontynuacji własnej tezy. Powoli, ostrożnie, krok po kroku i do celu. — Gdyby miały żyć pod zamkiem, to wcześniej musiałyby się tam jakoś dostać i stamtąd wydostać, by zdobyć pożywienie. Nie jest możliwe, by ktoś nie zauważył wówczas nawet niewielkiej ilości pałętających się stworzeń po szkole bądź na błoniach, które, siłą rzeczy, muszą jeść. A im większy miot, tym więcej wymagają. Czy przyszły z Zakazanego Lasu drogą lądową lub powietrzną... powątpiewam. Ale, niuchacze kopią tunele i uważam, że bardziej to może rozwiązać problem chociażby samych kreto-dziobaków. — nie bez powodu gobliny tak chętnie wykorzystują ich zamiłowanie do wszystkiego, co się błyszczy. — Co do chochlików, to nie mam żadnej teorii, choć nie śmiem powątpiewać, że to musi być jakoś zgodne z tymi niuchaczami. — i cyk, kolejny niebieski, antropomorficzny stworek zdjęty.
Sabotaż? To by sugerowało, że chodziło o kogoś z wewnątrz. Tylko kto mógłby mieć na tyle pokręcone poczucie humoru lub chcieć się zemścić na całym Hogwarcie, aby zrzucić im na głowy tak wielkie stado magicznych stworzeń? – Skoro krety się zaprzyjaźniły z wróżkami, to kto wie, co tam może się wyprawiać. Może po niuchaczach przyjdzie pora na jakąś większą zwierzynę, która przyjdzie tu polować – rzucił na wzmiankę o Zakazanym Lesie. Co zaś się tyczyło samego Irytka, to fakt faktem, należał on do tego dosyć wąskiego grona osób, które mogły nawet w minimalny sposób profitować z całej tej sytuacji. Tak jak niektórzy uczniowie czy studenci mogli dorabiać po cichu, pomagając po cichu przy zabezpieczeniu dobytku znajdującego się na terenie szkoły, tak ten cholerny duch zdawał się po prostu pławić w chaosie, który wokół niego panował. Taka była jego natura. Jednak czy od razu oznaczało to, że to on stał za ściągnięciem do szkoły tych wszystkich zwierzaków? Czy nie potrzebowałby do tego pomocy kogoś z żyjących? Ten duszek mógł równie dobrze po prostu cieszyć się z nieszczęścia całej społeczności Hogwartu, czerpiąc energię z ich cierpienia, niczym jakiś wampir energetyczny. – Właśnie w celu rozwiązania tego typu zagadek, dyrekcja powinna zatrudnić jakichś ekspertów od takich inwazji – dorzucił od siebie. Mogli dywagować na ten temat całymi godzinami, wymyślając coraz to nowe i bardziej śmiałe teorie, jednak tak naprawdę nie sposób było potwierdzić którejkolwiek z nich, bez twardych dowodów. Dlatego właśnie zdaniem Ignacego władze szkoły powinny już dawno schować swoją dumę do kieszeni i wysłać te parę listów do Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami lub Biura Doradztwa w Zwalczaniu Szkodników. Jeśli Hampton miał tak wielkie opory przed wpuszczeniem kogokolwiek obcego na teren szkoły, to mógłby, chociaż zadbać o to, aby kluczowy personel został prawidłowo przeszkolony w kwestii tego, jak skutecznie sobie radzić z tymi potworkami. Nie chodziło już nawet o wyłapanie ich wszystkich. Z tym, jak pokazały ostatnie dni, mogli sobie poradzić nawet zwykli uczniowie i to na dodatek działając na własną rękę, bez jakiegokolwiek przewodnictwa ze strony profesorów. Problemem jednak było to, że prędzej czy później każdego dopadnie frustracja. Potrzebowali środków do walki z tymi stworzeniami. Istnym zbawieniem byłby jakiś magiczny preparat, który zmusiłby zarówno chochliki, jak i niuchacze do tego, aby trzymać się z daleka od określonych części zamku. Utrzymanie ich w granicach terenów zielonych niezmiernie ułatwiłoby cały proces. Już miał powiedzieć coś jeszcze, gdy jeszcze zanim na dobre się rozkręcił, tuż obok niego przeturlał się kolejny kret, a zaraz za nim następny. Zmarszczył brwi, jednak nie chcąc zmarnować tej okazji, skutecznie unieruchomił jednego z nich, drugiego pozostawiając dla Felki, aby mógł się nim zająć. Po chwili trzeci niuchacz dołączył do swoich kolegów w plecaku prefekta. – Przynajmniej możemy założyć, że oba gatunki nie stwierdziły nagle, że mają dosyć życia w cieniu gatunku ludzkiego i chcą przejąć władzę nad całym światem – skomentował z nutką sarkazmu w głosie. Tylko tego by im brakowało. Bandy zwierzaków, które doznały podczas wakacji oświecenia, że nadszedł czas obalić społeczeństwo czarodziejów, a potem pewnie też i mugoli.