Ogromna struktura architektoniczna w zamku. Najprostsza droga do poruszania się między każdym piętrem na zamku, łącznie z lochami. Na drodze tych schodów istnieją całe setki portretów pokrywających ściany w tej wieży, z których część ukrywa sekretne przejścia do innych obszarów w szkole. Długie stopnie prowadzą z platformy aż na siódme piętro i dopiero tam się kończą.
Autor
Wiadomość
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Być może każdy raz na jakiś czas powinien znaleźć się w zwierzęcej skórze. Cokolwiek myślał sobie Elijah, kiedy wyrywał zepsutą duszę Ezry z jeszcze bardziej zepsutej skorupy, jaką w tym momencie było jego ciało, by przyoblec ją w słodki pyszczek i jasnokremowe, trochę wypłowiałe futerko, powinien wiedzieć, że była to myśl bardzo dobra. Choć samego Ezry do metamorfomagii nigdy nie ciągnęło, przyjemnie było w pewnym momencie poczuć się... mniejszym. Być może Patton Craine sądził, że go ukarał, że Clarke zaraz wróci z przysłowiowym podkulonym ogonem. On jednak dreptał na swoich cienkich czterech łapkach przez korytarz, kołysząc leniwie ogonkiem i w pewien sposób ciesząc się, że pierwszy raz o dawna nikt nie rzucał mu zaniepokojonych ani zdegustowanych spojrzeń. Nie, żeby dla Ezry miało to zazwyczaj znaczenie, była to jednak zmiana, którą dostrzegał. I była miła. Ezra nie pomyślał jednak, że klasa transmutacji znajdowała się na jednym z wyższych pięter i gdziekolwiek nie chciałby się dostać, wpierw musiał pokonać schody. Przeciwność, do której w starym zamku trzeba było przywyknąć. Jednakże to, co dla człowieka było jedynie kilkunastoma stopniami, w oczach onyo urastało do rangi poważnej przeszkody; przystanął na samym skraju najwyższego stopnia, lekko przekrzywiając głowę i próbując ogarnąć, w jaki sposób pokonać tę mrożącą krew w lisich żyłach trudność. Należało bowiem pamiętać, że poza wrodzoną niezgrabnością w posługiwaniu się czterema kończynami, utrudnienie stanowiły nienaturalnie długie zęby - miał wrażenie, że mogłyby go przeciążyć w każdym momencie! Zastrzygł niespokojnie uszami, odrywając powoli pierwszą łapkę od powierzchni i przymierzając się do postawienia jej stopnień niżej. Tyle że pech najwyraźniej chciał, by Ezra został krótkonogim onyo. Nawet z brzuszkiem przylegającym płasko do kamiennej posadzki trudno było mu dosięgnąć schodka, a co dopiero postawić stabilnie łapkę. To wraz z ogólnym zmęczeniem, które towarzyszyło Ezrze od kilku miesięcy samego rana wystarczyło, by poddał się wraz ze sfrustrowanym lisim sapnięciem. Miał czas. Przecież nawet Patton Craine nie skazałby go na wieczne utknięcie w futrze onyo!
Od samego rana wszystko szło źle. Leonardo zaspał na swoje zajęcia z trzecioroczniakami, przemęczony po całej nocy sprawdzania zaległych prac przeznaczonych dla Swanna. Zaczynał trochę podejrzewać, że nauczyciel przesadza i go wykorzystuje... Ale niezbyt mógł przecież odmówić przyjęcia na siebie kolejnego obowiązku, skoro powodem był ważny wyjazd Swanna, związany z jego niebywałą karierą. Leo przestawił zatem cały szyk swojego dnia, porzucając posiłki, przesuwając zajęcia i w międzyczasie psując tysiąc rzeczy - nie chciał nawet wspominać o wyjątkowo żenującym fakcie zgubienia różdżki przed jedną z lekcji. Podejrzewał, że leży grzecznie przy jego łóżku, ale nie miał czasu tego sprawdzić. Czekało go ganianie po studiach i nadganianie porzuconych przez Swanna dokumentów. Po liście od przełożonego dowiedział się, że czeka go mało przyjemna rozmowa odnośnie karygodnych spóźnień - wtedy Vin-Eurico nie zastanawiał się już ani sekundy i, zamiast opracowywać plan lekcji na nadchodzące dni, po prostu teleportował się do Londynu. Tam porzucił czarodziejskie problemy, zostawiając je na progu dobrze mu znanej sali treningowej. Tam zwichnął sobie nadgarstek. Durne obrażenie - nieszczególnie groźne, acz jak frustrujące! - wcale temu dniu nie pomogło, choć może nieco otrzeźwiło zatroskany umysł ćwierćolbrzyma. Musiał w końcu przyznać, że się przemęcza i już kompletnie się pogubił. W końcu gdyby był sobą, to nie dopuściłby do tak idiotycznej sytuacji. Po Hogwarcie nie błąkał się długo. Dalej pozbawiony różdżki nie miał zbyt wielkiego pola do popisu w kwestii odnoszenia książek i przekazywania jakichś papierów zostawionych przez Swanna. Zawinięty nadgarstek bolał, ale przy tym służył jako sygnał, żeby nie dać się zwariować. - A ty co tu robisz? - Zdziwił się, w pierwszej chwili niemal nie zauważając stojącego na szczycie schodów onyo. Co, na Merlina, robiło w zamku to zwierzę? Czyżby Swann wrócił wcześniej i zabrał na lekcje afrykańskich psich strażników? Leo podszedł nieco bliżej, poszukując ewentualnego właściciela. - Sam jesteś... - Odstawił na bok torbę, uważnie obserwując onyo.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Pomimo przeciwności, które już na samym wstępie go rozłożyły, warto było zostać onyo choćby dla faktu zrozumienia, jak niebywały słuch posiadały te niepozorne stworzenia. Długie uszy zupełnie naturalnie wychwytywały wszelkie sygnały z otoczenia; szmery szeptów wymienianych pomiędzy obrazami, popiskiwanie i tupot łapek zamieszkujących kąty Hogwartu myszek, a przede wszystkim ciężkie kroki ludzi błąkających się po korytarzach. Zazwyczaj urywały się przy którejś z wielu sal, nigdy nie docierając do Wielkich Schodów. Minęło kilka minut, zanim usłyszał te jedne, które okazały się mieć dla niego znaczenie - podniósł głowę, oczekując sylwetki siłą kroków wprawiającej podłoże w wibracje. Ale świat najwyraźniej bardzo go nienawidził. Ezra cały się spiął, zapominając, że fakt, iż on rozpoznawał Leonardo nie był równoznaczny z tym, że Leonardo rozpoznawał jego - można było wręcz powiedzieć, że nawet w teatrze Clarke nigdy nie miał na sobie lepszego przebrania niż to kremowe futerko. Skulił się jednak instynktownie z niepewnością - nie onyo, lecz Ezry Clarke'a. Ezry Clarke'a, który, nawet jeśli nie emocjonalnie to chociaż czysto rozumowo, był świadomy wielkiej krzywdy jakiej doznał były Gryfon z jego strony. Jedynie spokojne podejście Vin-Eurico powstrzymało Krukona przed czmychnięciem pomiędzy jego nogami. Jakby nie patrzeć asystent opieki nad magicznymi stworzeniami był osobą szczególnie predestynowaną do niesienia pomocy zwierzętom, co z kolei znajdowało się w osobistym interesie Clarke'a. Pacnął więc raz czy dwa ogonem miękko o ziemię na znak zgody, coby Vin-Eurico nie miał wątpliwości w kwestii jego intencji; wydłużone magicznie zęby nie stanowiły wbrew pozorom żadnego niebezpieczeństwa dla nikogo poza samym Ezrą... Będąc raczej znawcą psiej mimiki niźli lisiej - choć Simba prawdopodobnie na to stwierdzenie mógłby się obruszyć - Clarke postanowił po prostu poprosić. (Prawdopodobnie w podjęciu tej godzącej w dumę decyzji pomógł fakt, że pod ów prośbą podpisywać nazwiskiem się nie musiał...) Spontanicznie uniósł się zatem tylnich łapkach, zwieszone przednie wyciągając ku Leonardo, trochę jakby chciał go po przyjacielsku trącić, w tej jednej pamiętnej chwili łącząc w sobie naturę psa, onyo i surykatki. Jednak wbrew pozorom utrzymanie tej pozycji było trudniejsze niż wyglądało, więc zaraz ze zdziwioną miną i gracją szczeniaka opadł na zad. I całe życie stanęło mu przed oczami, gdy pod ciałem nie wyczuł stabilnego gruntu, a siła grawitacji natychmiast to wykorzystała, by żartobliwie jeszcze pociągnąć go za puchaty ogonek! Uderzył z impetem bokiem ciała w kamienne podłoże, przekoziołkowując kilka metrów w dół z łapkami wyciągniętymi we wszystkie strony świata...
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Dzień pełen niespodzianek, ale na tę jedną Leonardo nie zamierzał narzekać. Z każdą sekundą poświęconą obserwacji onyo, na jego twarzy pojawiał się coraz szerszy i cieplejszy uśmiech - Merlinie, spotkanie teraz wrogo nastawionego zwierzęcia chyba byłoby ponad jego siły. Mógł jednak przyglądać się temu przyjaznemu i uroczemu stworzeniu, które pojawiło się w zamku chyba za sprawą jakieś dziwnej magii. Na przykład takiej związanej z przeszłością, bo to onyo najwyraźniej było szablozębne... Uśmiech zaskakująco prędko przerodził się w śmiech. Leo parsknął mimowolnie, kompletnie rozczulony nieporadnością zwierzęcia. Nie powstrzymało go to na szczęście od wyskoczenia wprzód, coby jak najprędzej znaleźć się przy fenku - choć wyglądało to conajmniej przezabawnie, nie wypadało pozwolić maluchowi stoczyć się z całej kondygnacji. Vin-Eurico pochwycił pechowca, podniósł i zaraz już ostrożnie stawiał go na ziemi, samemu przysiadając na najniższym schodku. Śmiech jeszcze lekko bębnił w gryfońskiej klatce piersiowej. - Te kły to chyba jakiś magiczny psikus, co? Przeszkadzają? - Ostrożnie przesuwał dłońmi po drobnym ciałku, sprawdzając reakcję swojego towarzysza. Coś bolało bardziej, niż powinno? Leo dopiero na samym końcu zwrócił uwagę na ogon, a ten... Cóż, ten chyba został obity najmocniej. Albo w ogóle złamany?... Zmartwienie wzięło górę i asystent westchnął ciężko, zrzucając winę na swoją nieostrożność. Jakby nie mógł szybciej zorientować się, że to biedne stworzenie nie czuło się przed schodami zbyt pewnie. - Aj, piękny... Gdybym tylko miał różdżkę, to zaraz byśmy sobie z tym poradzili. Niestety trafiłeś na bardzo pechowego ratownika... I musisz przecierpieć wycieczkę do domu.- A to, że przeszedł na język hiszpański, to już była wola siły wyższej. Może i angielski wychodził chłopakowi już całkiem naturalnie, ale nie zamierzał odmawiać sobie przyjemności używania ojczystego języka. - Idziemy?- Dopytał, a jeśli tylko onyo nie wyraził dezaprobaty, to ostrożnie wziął go na ręce.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Mowa ciała zwierzęcia bynajmniej nie była łatwa do odszyfrowania, tym bardziej zaś tyczyło się to mowy ciała człowieka przekształconego w zwierzę. Ezra wcale nie planował rozczulać Leonardo, tylko prosić o pomoc - jakimś cudem udało mu się osiągnąć oba, choć niewątpliwie nie takim sposobem, jak sobie zaplanował. Droga na dół okazała się szybsza niż podejrzewał i głównie składała się z wykreślania kolejnych obitych miejsc; oszołomiony nawet nie spostrzegł, że w pewnym momencie został pochwycony i ostatecznie bezpiecznie odstawiony na ziemię. Zakołysał się, nie tracąc równowagi, choć czuł się bardzo osłabiony. Jad bazyliszka w dużych ilościach wypłukiwał z organizmu wszelkie wartościowe składniki odżywcze, nie trudno było się zatem domyślać, że Ezra przypominał trochę listek na wietrze - nie było szans na to, by kość w tej sytuacji wygrała z kamieniem. Nieruchomy odcinek ogona, dziwacznie i nienaturalnie ułożony był tego doskonałym obrazem. (Choć należało też wspomnieć, że Ezra ani razu nie zawył z bólu - być może mimowolne skomlenie wyrwało mu się przy samym upadku. W każdej następnej sekundzie był dzielnym onyo!) Przekręcił głowę w bok, gdy usłyszał śmiech Leonardo, (:wutwut:) a jego wzrok - skądinąd w jakiś sposób wyrażający inteligencję - zabarwił się rodzajem dezaprobaty. A może była to przesadna antropomorfizacja? Ezra kłapnął pojedynczo pyszczkiem, zdając sobie sprawę, że tego psikusa akurat zrobił sobie sam. I o ile wcześniej je akceptował, jako po prostu jedną zmian w ciele, to zwrócenie na ów fakt uwagi sprawiło, że zaczął dostrzegać, jak nienaturalnie wbijają się w pysk. I cóż, są ciężkie. Bardzo uważnie śledził wzrokiem gesty swojego wybawiciela. Leonardo był delikatny, oczywiście, co jednak nie uspokajało Ezry na tyle, aby z cierpliwością i ufnością znosił badanie lisiego ciała; spiął się natychmiast, kiedy okazało się, że nie chodzi tylko o pogłaskanie, a palce Vin-Eurico zaczęły się przesuwać po żebrach, które prawdopodobnie odcinały się od reszty sylwetki dosyć wyraźnie. Nie musiało wcale go boleć, by czuł się niekomfortowo. Odruchowo cofnął też przednią prawą łapkę, jeżeli asystent tylko spróbował ją pochwycić. Było to przyzwyczajenie idące w parze z nawykiem wiecznie zaciągniętych rękawów, skrywających ranki i drobne blizny po strzykawkach. Z gardła Ezry uciekło nawet ostrzegawcze mruknięcie, wyrażające nie wrogość, co po prostu niezadowolenie z prowadzonej na schodach diagnostyki. Cóż miał jednak powiedzieć na paplaninę Vin-Leonardo (<3), skoro ten jeszcze przeszedł na zupełnie inny język, którego mały rozumek onyo tym bardziej nie pojmował przy takiej prędkości mówienia. Wyłapał jednak takie słówka jak "piękny" i "dom", co w zasadzie całkowicie go przekonało, by dać się podnieść bez marudzenia. Uniósł głowę, intensywnie poruszając noskiem przy szyi Leonardo - kilka nut zapachowych pozostawało niezmiennych i było to w pewien sposób... przyjemne. Bardziej uspokajające niż sam dotyk. Oparł więc pyszczek wygodniej, głęboko oddychając i prawie wcale się nie wiercąc. Chwilowo.
/zt x2
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Dni mijały mu zdecydowanie zbyt szybko. Listopadowe dni niemalże przeciekały mu przez palce i Cassius powoli musiał odrzucić na bok sztuczne wrażenie, że oto uda mu się i podoła jedynemu wyzwaniu jakie w życiu sobie postawił. Już od samego początku nie uważał, aby było ono realne do zrealizowania, zwłaszcza przy jego oporności na naukę, ale w pewnym sensie nie chciał tracić tej nadziei. Miło było chociażby ten jeden raz wierzyć, że się potrafi i może dokonać czegoś więcej, niż wszyscy inni się po tobie spodziewali. Ba, nawet on sam się po sobie tego nie spodziewał. Kiedy zaczynał nauki z Vanją potrzeba zachowania skupienia była mu nieomal solą w oku. Sytuacja życiowa już niejeden raz zmuszała go do koncentracji, głównie na egzaminach, a jednak na żadnym z nich nie podchodził do sprawy z aż takim zaangażowaniem. I na cóż mu to było? Jego koślawe próby zahipnotyzowania Diny skończyły się rozwścieczeniem jej. Po co więc było próbować dalej? Czyż nie po to właśnie uczył się hipnozy? Aby unikać jej wpływów i aby wpływać właśnie na nią? Już sam nie wiedział czy mu się to podoba. Czy delikatne sugerowanie było lepsze od miażdżącego wchodzenia w czyjeś myśli? Wpychanie się przebojem miało dla niego swój urok i chociaż z początku pracował z monetą, szybko przekonał się, że o wiele łatwiej wskakiwać mu niespodziewanie, chwytając nić porozumienia za pomocą samego spojrzenia. Jego własne od zawsze było stosunkowo intensywne i nieustępliwe, a gdy dodawał do tego głos, okazywało się że czegoś tam już się nauczył. Wciąż nieporadnie wślizgiwał się w myśli, a jego sugerujący głos brzmiał raczej jak zadęcie w róg na umówiony sygnał, aniżeli cichy podszept. Właśnie to dzisiaj trenował. Stanął przy wielkich schodach tuż obok jednego z młodszych Ślizgonów. Nie spodziewał się napaści, co już samo w sobie było wystarczającym błędem. Kolejnym z nich było spojrzenie mu w twarz, gdy Cass się ku niemu nachylił. - Może potrzymasz mi torbę? - Zapytał, wwiercając się w niego spojrzeniem jasnych oczu i wyciągając w jego kierunku absurdalnie ciężką, bo przeładowaną od pędzli i farb czarną torbę do założenia na ramię. Z początku nie było efektu. Dzieciak patrzył się na niego z niepewnym niezrozumieniem, cielęcymi oczami szukając w jego twarzy jakiegoś potwierdzenia. Swansea zacisnął zęby, gmerając w kieszeni w poszukiwaniu monety. Jednak wciąż nie radził sobie na tyle dobrze, aby zrezygnować z dodatków. Wyjął galeona i machnąwszy mu nim przed oczyma podrzucił go pstryknięciem. Spojrzenie chłopaka powędrowało za nim i tuż przed tym jak miał spaść w dół, Ślizgon złapał go i zamknął pomiędzy palcami. - Ponieś mi torbę. - Zażądał, próbując bardziej stanowczego tonu głosu. Dzieciak potrzebował chwili aby zrozumieć. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, podobnie jak w przypadku Diny. Wyciągnął przed siebie palce i wtedy Cassiusowe spojrzenie zelżało. Podał mu kawałek ciężkiego, czarnego materiału. Dzieciak, chociaż ugiął się nieco pod ciężarem bagażu, przyjął go dzielnie. - Chodź - mruknął przyszły hipnotyzer. Swansea ruszył na dół wprost do lochów, a gówniarz posłusznie podeptał za nim. Niechlubne początki czegoś większego, co? Kiedy znikał za kamienną ścianą nie potrafił już powstrzymać cienia uśmiechu cisnącego mu się na wargi. Wtedy jeszcze nie wiedział, że za kilka minut dzieciak wbrew jego woli wybudzi się z hipnozy i wkurzony ciśnie jego pędzle wprost do kominka.
| zt
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Nie pamiętała, kiedy jej życie stało się tak intensywne. Nauczyciele powariowali z lekcjami, próby do musicalu były wyczerpujące — podobnie, jak treningi przed meczem ze ślizgonami. Ciągle siedziała nad głupimi eliksirami czy powtarzała wiadomości z zakresu magicznych stworzeń, aby przygotować się do egzaminu, który nadawałby jej uprawnień na pozostanie jednym z uzdrowicieli zwierząt, a raczej jego asystentem. Alise było więc wszędzie pełno, chociaż trudno zauważyć zmęczenie na wiecznie uśmiechniętej i pogodnej buzi. Zbiegała po schodach w zamyśleniu, tuląc do siebie szkicownik, podręcznik z alchemii oraz encyklopedię smoków, bo chciała pouczyć się na zewnątrz. Krok za krokiem, nucąc pod nosem jakąś rockową piosenkę i z włosami roztrzepanymi, pogrążonymi w chaotycznym nieładzie — było po prostu sobą, obdarzając uśmiechem każdą napotkaną osobę. Nie wpadła jednak na to, aby upewnić się, czy zawiązała buty. I tak oto w całym tym pośpiechu potknęła się o sznurowadło, tracąc równowagę i pokracznie schodząc ze schodów, rozsypywała dookoła trzymane przez siebie rzeczy, zaciskając co chwilę powieki i powstrzymując dziewczęcy, donośny pisk. Podobno nic nie działo się przypadkiem, więc gdy tylko uderzyła się nogą o barierki, zostawiła buta na stopniu i poleciała do przodu niczym taka ścięta kłoda z rękoma szeroko rozłożonymi niczym smocze pisklę do lotu — nie mogła spodziewać się miękkiego lądowania. A takowe było! Wpadła na coś, a raczej na kogoś, popychając go sobą do tyłu i wpadając na ścianę, jęknęła cicho, czując wyrzuty sumienia. Gdy tylko zapach znajomych perfum uderzył w jej nozdrza, wytrzeszczyła oczy, wbijając spojrzenie w miejsce, gdzie szyja łączyła się z koszulką, doskonale wiedząc, na kogo znów wpadła. Dlaczego, na Merlina — na Boyda? Zaśmiała się nerwowo, odskakując od niego, bo na pewno tkwiła tak odrobinę za długo i podrapała się po głowie, podnosząc na niego błękitne oczy — nie mając jednak odwagi spojrzeć prosto w te brązowe, dobrze znane sobie ślepia. - Ojej, ale ze mnie niezdarna! Przepraszam, nic Ci się nie stało? Ja naprawdę nie wiem, dlaczego tak ciągle na Ciebie wpadam! Może powinnam nosić dzwonek na szyi? Chociaż byś odskoczył, na pewno dobrze? - dostała słowotoku, chociaż brzmiała względnie normalnie, przeczesując włosy dłonią i zgarniając je na plecy. Nie chciała, żeby wybuchł — tego akurat potrzebowała tego najmniej. Uśmiechnęła się krótko, cofając jeszcze pół kroku, aby kucnąć i podnieść swój szkicownik, rozglądając się za butem oraz podręcznikami. W jakiś sposób nie mogła też znieść ciszy, więc zdecydowała się na plecenie głupot.- Boyd, pewnie bije rekordy, co? Jestem pewna, że żadna dziewczyna tyle razy Cię nie powaliła swoim ciężarem i niezdarnością! Zaśmiała się, kręcąc na siebie głową i na klęczkach zbliżając się do leżącego pod ścianą tomiska. Zupełnie, jakby nigdy nic się nie wydarzyło. To przecież nie była jego wina.
Zmierzał sobie spokojnie, powoli w kierunku pokoju wspólnego, w którym planował zaszyć się na resztę popołudnia w towarzystwie sterty zadań domowych, większość swojej uwagi skupiając na trzymanym w dłoni podręczniku do obrony przed czarną magią, z którego to zgłębiał właśnie temat zaklęć niewybaczalnych, zupełnie nieświadomy, że ze schodów spada na niego właśnie wielkie nieszczęście. Niespodziewanie coś w niego gruchnęło, brutalnie popychając na ścianę ze sporym, jak na niewielką wagę, impetem; nie potrzebował wiele czasu, by rozpoznać w napadającej go osobie dobrze znaną postać. Nie tak wyobrażał sobie to spotkanie, właściwie to wcale nie potrafił go sobie zwizualizować ani wymyślić, w jaki sposób powinien do niej dotrzeć tak, żeby nie spierdolić sprawy jeszcze bardziej – kilka razy chwytał już za wizbooka, wybierając opcję wysłania wiadomości do dziewczyny, już prawie zagadywał, widząc jej jasną głowę gdzieś w tłumie uczniów przepychających się przez szkolne korytarze, zawsze jednak wycofywał się, nie będąc pewnym, cóż miałby jej powiedzieć i jak wyjaśnić. Bo to, że Gabrielle była wilą i w parszywy sposób go wykorzystała, to było dosyć proste, z kolei to, by Alise mu w to uwierzyła i nie znienawidziła jeszcze bardziej za próby podstępnych kłamstw – niekoniecznie. Za radą Fillina, który rozmówił się z Puchonką i wymusił obietnicę, by sama wyjaśniła sprawę, postanowił poczekać, aż to się wydarzy i dopiero wtedy dorzucić swoje trzy grosze, będąc już na pewnym gruncie. No dobra, trochę tchórzył. Nigdy nie miał problemów z konfrontacją - do teraz. Gapili się na siebie przez chwilę w milczeniu, które zostało przerwane dopiero nerwowym śmiechem dziewczyny, a potem dziarskim słowotokiem, wprowadzającym Boyda w niezłe osłupienie – spodziewał się raczej długiej, ciężkiej ciszy, pełnych wyrzutu spojrzeń, albo i kompletnego zignorowania, w ostateczności nawet awantury. Wszystkiego, tylko nie takiej paplaniny, której z kolei on nie mógł znieść, bo była kompletnie nie na miejscu. Upewniwszy się badawczym spojrzeniem, że na pewno ma do czynienia z Alise Argent, a nie jakimś jej sobowtórem, oraz że dziewczyna nie wygląda, jakby była czymś odurzona, postanowił że załatwi sprawę szybko i (bez)boleśnie, jakby odrywał plaster. - Alise – przerwał jej, schylając się by podać jej leżący obok plecak, po który zmierzała na klęczkach, bo chciał, żeby jak najszybciej wstała – Czy zamiast pierdolić o tym, jaka to zabawna sytuacja to możemy porozmawiać o tym co się stało na boisku? – spytał prosto z mostu, i zdał sobie sprawę, że przy tym jej wesołym tonie i śmiechu jego głos zabrzmiał jakby był wycięty z kartonu – Ja… chciałbym ci to wyjaśnić – sprecyzował, wpatrując się w nią, choć miał wielką ochotę wbić wzrok we własne buty.
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Nie miała pojęcia, co zrobiła, że karma tak ją karała na każdym kroku. Czy to przez to jedno kłamstwo, które miała na sumieniu i ciągnęła za sobą od dwóch lat? A może przez głupotę, gadulstwo i impulsywność? Bo to nie było tak, że nie chciała z nim porozmawiać i nie zastanawiała się, jak to zrobić, bo przecież Alise nienawidziła tkwić w konflikcie, a do tego umówili się, że cokolwiek się wydarzy, zostaną kumplami. Po prostu nie sądziła, że ta możliwość pojawi się tak szybko, nagle. A stanie i gapienie się na niego, gdy tak przyparła go sobą do muru, wcale nie ułatwiało jej życia. Pomijając już własne dłonie oparte o jego tors, jego zapach i te jego nieszczęsne, orzechowe tęczówki. Zamrugała kilkakrotnie, cofając się i w zaskoczeniu rozpoczęła monolog, pchana jakąś wewnętrzną paniką i impulsem. Czuła jego zdziwienie, jednak była zbyt zajęta zbieraniem swoich rzeczy i wymyślaniem głupot, które mogła mu powiedzieć, byle tylko nie tkwili w ciszy, która znacznie częściej wzbudzała niezręczność i złe skojarzenia, niż wywoływała iskry. Kucnęła, zaciskając palce na swoim szkicowniku pełnym smoków i innych magicznych stworzeń, pośpiesznie szukając książek i buta, kiedy to na dźwięk swojego imienia i brzmienie jego głosu, zacisnęła usta i podniosła na niego pytające spojrzenie, starając się uśmiechać. Dawno nie mówił do niej po imieniu — ogólnie rzecz biorąc dawno nie rozmawiali, bo przecież widywali się wcześniej całkiem często. Nie był delikatny jak zwykle. Wyciągnęła dłonie po plecak, znów upuszczając z hukiem szkicownik i z klęczek opadła do tyłu, siadając na tyłku na zimnej posadzce. Zwilżyła usta, kładąc na swoich nogach. Zgarnęła jasny kosmyk włosów do tyłu, zahaczając go o ucho, gdzie tkwiły wiszące, małe kolczyki z wizerunkiem smoka. - Tak, pewnie. Możemy porozmawiać. - odparła już spokojniej, łapiąc oddech i wyjmując w końcu z plecaka różdżkę, aby niewerbalnie z jej pomocą przywołać swojego zaginionego buta, którego w skupieniu zaczęła ubierać i wiązać. Zaciskając palce na sznurówkach, pokręciła głową. - Nie musisz mi się tłumaczyć Boyd, ja rozumiem, naprawdę. Jednak jeśli chcesz, to oczywiście Cię wysłucham. - zaczęła w odpowiedzi na jego słowa, podnosząc błękitne ślepia w jego kierunku i napotykając jego spojrzenie, westchnęła cicho. Wcale nie miała ochoty do tego wracać, bo próba wymazania tego wszystkiego głowy zajęła jej sporo czasu. Alise nie byłaby jednak sobą, gdyby nie dała mu szansy na rozmowę, bo przecież wszystko już sobie przetłumaczyła i dawno przestała się gniewać, nie miała do niego pretensji. W końcu Gabriella wyglądała, jak modelka z okładki pism dla mężczyzn, będąc fantazją nie jednego chłopaka w szkole. To super, że im się udało, zwłaszcza że od dawna zerkał w jej stronę. Wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, jednak spomiędzy rozchylonych ust nie uciekło żadne słowo.
Ku jego uldze Alise po konkretnym pytaniu – może mało eleganckim, ale skutecznym – przestała udawać katarynkę i uspokoiła towarzyszący jej nerwowy śmiech, zgadzając się na rozmowę. Chwilę obserwował w milczeniu jak przywołuje zagubionego buta, i zapewne przy innych okolicznościach mógłby ją spytać, czy widziała mugolską bajkę o Kopciuszku, bo to skojarzenie nasuwałoby się samo; teraz jednak miał w myślach zupełnie co innego niż wspominki o kreskówkach, więc nawet nie przyszło mu to do głowy. - Pójdziemy w jakieś inne miejsce czy… – zaczął, chcąc proponować, by znaleźli jakąś bardziej ustronną niż środek schodów miejscówkę, szybko stwierdził jednak, że to będzie niepotrzebna zwłoka, a dziewczyna nie wygląda, jakby miała zamiar wstawać – Dobra, chuj z tym, niech będzie tutaj, podłoga to idealne miejsce do rozmów – mruknął bardziej do siebie niż do niej, przypominając sobie podłogowe spotkania z Elą i Moe, a potem po prostu usiadł naprzeciwko Ali na zimnej posadzce; trwały ostatnie popołudniowe lekcje, więc korytarz był opustoszały, raptem kilku ostatnich spóźnialskich przemykało po nim w większym lub mniejszym pośpiechu. Pokręcił głową z niedowierzaniem, słysząc jak niefrasobliwie Alise podchodzi do tematu. Doznała amnezji? Nagle przestało jej zależeć? Doskonale udawała? – Po pierwsze muszę, biorąc pod uwagę to jak na imprezie oznajmiłaś wszem i wobec że jesteś moją dziewczyną, a po drugie chcę, bo zależy mi na tobie. I nie, nie rozumiesz – uświadomił jej, bo choć nie wiedział, jakie teorie układała sobie w głowie, to był przekonany, że były one błędne; westchnął i kontynuował, nie owijając w bawełnę – Levasseur ma krew wili, rzuciła na mnie urok i dlatego ją pocałowałem, normalnie… normalnie nigdy bym tego nie zrobił, nie tylko z nią, ale w ogóle, z nikim poza tobą. Nie wiem, dlaczego rzuciła ten czar, twierdzi że niechcący, ale też przy okazji… no, nie przepadamy za sobą, więc równie dobrze mogła mi to zrobić po prostu na złość. Nie wiem. Wiem za to, że to brzmi jak pięknie zmyślona wymówka, ale to prawda, Fillin się zorientował bo… bo, no, powiedzmy że zna się na temacie, i ja chciałem poczekać aż Levasseur sama ci się przyzna, bo nie sądziłem i nie sądzę że mi uwierzysz, ale skoro już na mnie wpadłaś, to trudno, muszę sam zdradzić jej wielki sekret. Ja wiem, że to nie zmienia faktu, że stało się i się nie odstanie, ale chcę żebyś wiedziała, że nie chciałem cię ani zdradzić ani zranić i że nie traktowałem cię jak zabawkę. Nie były to rzewne wyznania, nie padły górnolotne słowa ani miłosne wiersze, dzięki którym mógłby ją do siebie przekonać; nie miał przygotowanej żadnej przemowy, więc może jego tłumaczenia nie wypadły szczególnie imponująco, ale chyba najważniejsze było, że od początku do końca mówił szczerze. Powiedział wszystko, co w tej chwili miał do powiedzenia, po czym przeniósł na chwilę wzrok z Alise na swoje dłonie, czekając na jej reakcję.
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Zacisnęła usta, czując jakieś zdenerwowanie. Wolałaby do tego nie wracać, zostawić przeszłość gdzie jej miejsce i nie komplikować jeszcze bardziej ich relacji, o ile to było w ogóle możliwe. Boyd był fajnym i pełnym optymizmu, dobrego humoru chłopakiem, który jak nikt potrafił rozbawić i wywołać uśmiech — co teraz było niezwykle rzadkim darem. Powiedzieli już sobie przecież, że gdyby ich poznawanie się nie wyszło, zostaliby po prostu kumplami i tego zamierzała się trzymać, nie zdając sobie wtedy jeszcze sprawy, że może go w takim stopniu polubić. Czy pozbywanie się strupa przed samoistnym odpadnięciem było mądra? Alise nie była pewna. Niemniej jednak pod brzmieniem jego głosu i spojrzeniem orzechowych oczu, nie miała innego wyjścia, jak się przekonać. Na jego pytanie o zmianę miejsca podniosła na niego wzrok znad sznurowadeł, pozwalając mu zdecydować. I tak większość miała lekcje, nikt nie będzie tędy przechodził. Wychodziło na to, że poniekąd o roli podłogi się zgadzali, chociaż nijak mogła równać się do fortu. Usiadła po turecku, zgarniając do tyłu jasne pasma włosów i posłała mu łagodny, delikatny uśmiech próbując nie dopuścić do tego, aby niezręczność lub głupie poszukiwanie innych przejęły kontrolę nad ich rozmową. I chociaż błękitne tęczówki unikały jego bezpośredniego spojrzenia, sunęła nimi po jego twarzy z łatwością. Na jego pierwsze słowa zarumieniła się nieco, unosząc na chwilę brew. - Przecież mówiłam Ci, że spanikowałam... To nie tak, że chciałam Ci się narzucać, a poza tym to wcale nie zachowywałeś się, jakb... jakbym była Twoją koleżanką. Wiem, że Ci zależy, inaczej byś ze mną teraz nie rozmawiał. I masz rację, nie rozumiem, no bo.. Przesunęła dłońmi po swoich udach, zaciskając palce tak, że paznokcie wbiły się w materiał jeansu. Przerabiała już zadawanie sobie pytań i szukanie odpowiedzi, które mogłyby wytłumaczyć jego postępowanie — no bo to, że miał dużo koleżanek, wcale nie znaczyło, że z każdą całuje się po schowkach. Zarówno on, jak i jego najlepszy przyjaciel byli dość popularni wśród dziewcząt i cieszyli się opinią dobrych we flirtach. Krukonka jednak nie oceniała po okładce, potrzebując najpierw treści. Słuchała go w milczeniu, a na dziewczęcej buzi rysowało się zaskoczenie i odrobina niedowierzania w jego słowa. Musiała przyznać, że domieszki krwi jednego z najbardziej człekopodobnych, magicznych stworzeń kompletnie nie brała pod uwagę. Westchnęła ciężko, przesuwając palcami po oczach, odrobinę zakłopotana i widocznie pogrążona w chaosie własnych myśli, których nie umiała zebrać do kupy. - I co ja mam z Tobą zrobić? Daj mi chwilę, bo mój prosty mózg tego nie przyswoi tak szybko. Mruknęła cicho, odchylając się do tyłu i przylegając plecami do zimnej posadzki, spojrzała w sufit, raz jeszcze powtarzając sobie wszystko to, co jej powiedział, chociaż "zależy mi na Tobie" czy " nie traktowałem Cię jak zabawkę" skutecznie przebijało się przez myśl o Gabrielle. Do tego tamte dziewczyny na imprezie, szminka na policzkach.. Czy ona naprawdę powinna, a co ważniejsze — czy chciała brnąć w dalej coś tak niepewnego? Dlaczego nie przyszedł do niej od razu? A jeśli dla niego to była tylko gra? Uniosła się na łokciach, wlepiając w niego zdezorientowane spojrzenie. Była znacznie lepsza w tym, co było lepsze dla innych niż w tym, co było dobre dla niej samej.
Gdy już powiedział dziewczynie wszystko, co przyszło mu do głowy w temacie oczyszczenia się z zarzutów i zapadła cisza, podczas której ona trawiła to wszystko, nie miał pojęcia co jeszcze dodać żeby jakoś zwiększyć swoje szanse. Trochę pożałował nawet, że nie zdążył przed tym niespodziewanym spotkaniem skonsultować się z Fillinem albo najlepiej przyprowadzić go ze sobą jako adwokata, w końcu prawda o ich flirciarskim duecie ogierów, za który uważała ich Alise, była taka, że to właśnie on (zazwyczaj) potrafił zaczarować kobietę (bez użycia różdżki!) i jakimś cudem tym swoim głupim bajdurzeniem przekonywał je, jedną po drugiej, że jest warty zachodu, nawet gdy wcale nie był, bo kręcił z trzema na raz. Boyd niestety nie posiadał tej niezwykle przydatnej cechy, jaką była charyzma, i mimo spędzania dziewięćdziesięciu procent czasu z tym flirciarskim skurczysynem nie był w stanie się tego nauczyć, dlatego zazwyczaj w ocenie płci przeciwnej figurował, z nielicznym wyjątkami głównie pośród Krukonek, w zależności od okoliczności zapoznania, albo jako głupi buc albo jako spoko ziomek i jak widać z Alise miało być podobnie, bo siedział właśnie cicho jak skrzat pod miotłą zamiast kuć żelazo póki gorące i zarzucić jakąś błyskotliwą ripostą albo czarującym żartem, żeby jej przypomnieć jakim jest świetnym samcem. Brawo, Boyd, jak kapeć, a nie jak chłop. Jej odpowiedź połączona z leżeniem na posadzce była dość enigmatyczna, nie wiedział nawet, czy mu uwierzyła czy uznała, że jego historyjkę można włożyć między baśnie Barda Beedle’a, nie wiedział, czy chce przemyśleć sprawę na miejscu i zaraz dokończą rozmowę, czy może potrzebuje więcej czasu i powinien sobie pójść, nie wiedział czy będzie spoko czy może spierdolił jeszcze bardziej. Porzucił wszelakie nadzieje na to, że uda mu się powiedzieć coś takiego, że Fillin byłby dumny, a Alise rzuciłaby się mu w objęcia, jednocześnie stwierdzając, że gdyby sam był teraz na jej miejscu, to chyba nie chciałby być w żaden sposób naciskany – może to i lepiej, że milczał? - Nie musisz nic teraz mówić, nie pytam cię co o tym myślisz i czy między nami w porządku, bo wiem że to tak szybko nie działa, chciałem żebyś wiedziała, żebyś zrozumiała jak to naprawdę było i dlaczego tak się stało – oznajmił tylko, opierając się plecami o ścianę i próbując wytrzymać jej spojrzenie, co wcale nie było takie proste. Uznał, że cierpliwie poczeka, jak się zaraz dowie że tak czy siak jest głupim chujem a do tego kłamcą, to po prostu sobie pójdzie i wróci do swego kawalerskiego żywota u boku Felka i ghula i wszystko będzie świetnie. Tak. Spoko. Zero presji.
Alise L. Argent
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : dołeczki w policzkach przy uśmiechu, zawsze nosi bransoletkę ze smoczym akcentem i łańcuszek z zawieszką z Irlandzką Koniczynką
Wierzyła mu. Jakkolwiek porywczy i impulsywny Boyd nie był, zawsze pozostawał szczery ze swoimi myślami, wyrażał się jasno i przedstawiał sytuację na tyle klarownie, że nikt nie mógł go o koloryzowanie oskarżyć. Nie była wcześniej w takiej sytuacji, gdzie rozsądek kłócił się z chęcią. Uniosła głowę, spoglądając błękitnymi oczyma na twarz gryfona, którą tak dobrze już zdążyła poznać. Nie podobał się jej wyraz jego twarzy, wzbudzał w niej poczucie winy, zasiewał kolejne wątpliwości. Bo przecież tak dobrze razem się bawili, pomimo tego, że jego przyjaciel chyba nie był jej najlepszym fanem i pomimo tak wielu różnic w charakterach. Pomiędzy oczyma przemknęły jej kolejne obrazy minionych spotkań, po ciele przemknęło z dreszczem wspomnienie jego dłoni, na ustach znów czuła miękkość ust. Wszystkie te bodźce sprawiły, że podniosła się do pozycji siedzącej, chociaż trudno było stwierdzić, czy wolał to chłód bijący od kamiennej posadzki, czy chęć zmniejszenia pomiędzy nimi dystansu, co właśnie zrobiła. Siedziała teraz blisko niego, układając kolana pomiędzy jego nogami, prostując głowę i przesuwając spojrzeniem po przystojnej twarzy Irlandczyka, znów na chwilę zatonęła w jego orzechowych tęczówkach. Uniosła dłoń, przesuwając opuszkami palców po jego policzku, mknąc ku górze i zgarniając mu kosmyk włosów z czoła, pokręciła delikatnie głową, przymykając na chwilę oczy, uśmiechając się w charakterystyczny, łagodny dla siebie sposób. Musiał zrozumieć. Wcale nie była na niego już zła, pomimo tego, że zastany na boisku widok bardzo ją zranił. Nie była kimś, kto marnował życie na chowanie urazy, kto zakopywałby jedną ze swoich ulubionych relacji pod dywan tylko dlatego, że coś nie wyszło. Ludzie ciągle popełniali błędy. - Wierzę Ci. Naprawdę, szczerze, całkowicie. Nie byłbyś tu, nie mówił tego wszystkiego, gdyby Ci nie zależało. - zaczęła cicho, przełykając powietrze nieco głośniej. Widocznie nie wymyśliła nic konkretnego, idąc za impulsem i improwizując, bo chyba tak było najszczerzej i najuczciwiej. Zdradzić swoje emocje bez gdybania i dostosowywania ich pod konkretną sytuację po setkach przemyśleń. To już nie było takie prawdziwe, a on przecież na szczerość również zasługiwał. - Powiedziałam Ci na samym początku, że cokolwiek się nie stanie, chciałabym, żebyśmy byli na tyle dobrzy wobec siebie, aby umieć rozmawiać. Dodała jeszcze, wzruszając delikatnie ramionami, na chwilę przygryzając dolną wargę, jakby naprawdę z trudem powstrzymywała się od zakończenia tej idiotycznej sytuacji zwykłym pocałunkiem, aby odeszła w zapomnienie. Faktycznie, przecież jeszcze kilka dni temu byli, jak para. Alise zmarszczyła brwi, cofając dłoń niżej i kładąc na wierzchu jego, ściskając delikatnie palce. Bo co innego mogła zrobić? Przez wszystkie sytuacje w barze, przez jego koleżanki i chyba trochę też przez Fillina, który był naprawdę zabawny, ale zachowywał się nieuczciwie względem kobiet, lawirując między kilkoma, nie mogła powstrzymać myśli, że ich priorytety i wizje znacznie się różniły. Że może on wcale nie był gotowy na rezygnowanie z niezależności i wolności na rzecz jednego człowieka. Uśmiechnęła się znów, patrząc mu w oczy. - Lubię Cię. Naprawdę, bardzo. Jesteś zabawny, zawsze wywołujesz u mnie uśmiech. I wierzę, że to nie była Twoja wina... Tylko nie wiem, czy tak od razu potrafię całkiem zapomnieć o tekstach tamtych dziewczyn, o tym obrazie – Twoim i Gabrielle. Potrzeba chyba trochę czasu. Może zobaczymy, gdzie on nas zaprowadzi? Zapytała cicho, czując, jak robi się jej sucho w ustach. Oczywiście wiedziała, że miała trochę racji i w swoich słowach i przemyśleniach, a jednak pojawiał się ten impuls, ta pojedyncza sentencja, że nie działa zgodnie ze sobą. Był naprawdę świetnym facetem, mieli tak dużo rzeczy razem zrobić. - Nie wiem, czy Ci to odpowiada.. Zaczynać znów od przyjaźni, od poznawania siebie.. Jednak wiesz, nie chcę rezygnować z naszej znajomości Boyd. Nie znamy się długo, ale jesteś dla mnie ważny. Mruknęła jeszcze, opuszczając twarz i wbijając spojrzenie w podłogę. Druga, luźno trzymana dłoń na kamiennej posadzce drgnęła, unosząc palce i przesuwając po niej paznokciami, zacisnęła ją w pięść. Nie oczekiwała, że się zgodzi. Najważniejsze, żeby postąpił przecież tak, jak najwygodniej było dla niego, a ona przecież sobie poradzi. Cokolwiek by nie powiedział, będzie musiała to po prostu zaakceptować.
Starał się na nic nie nastawiać, niczego nie oczekiwać, nie domyślać, żeby w razie czego się nie rozczarować, trudno jednak było zachować neutralność myśli i trzeźwość umysłu, kiedy Alina podniosła się z posadzki i nie tylko usiadła zdecydowanie zbyt blisko, ale też zaczęła czułym – zbyt czułym, jak na te okoliczności, wydawało mu się – gestem gładzić go po twarzy, z tym swoim alinkowym, łagodnym uśmiechem, zupełnie jakby byli na następnej randce. Zupełnie jakby nie była zła i rozżalona. Zaczęła mówić, a potem poczuł jak chwyta go za rękę; przeniósł na chwilę na nie wzrok, zdezorientowany, nie mogąc powstrzymać tej napierającej ze wszystkich stron myśli, że już wszystko jest w porządku, że się udało i że faktycznie wystarczyło tylko szczerze wyjaśnić co i jak. Proste, bez komplikacji – czy to nie tak właśnie powinno się rozwiązywać tego typu nieporozumienia i konflikty? Uśmiech zaczął wpełzać mu na twarz, gdy słuchał słów Alise, gdy dowiadywał się po kolei samych dobrych rzeczy, że tak go lubi, ba, że nawet bardzo, że wywołuje na jej twarzy uśmiech, wreszcie, najważniejsze, że to nie jego wina. Uff. Uniewinniony. To było aż za proste, pomyślał, ciesząc się w głębi duszy, że dziewczyna okazała się być tak wyrozumiała, ale już nic więcej pomyśleć nie zdążył, bo wtem, ZNIENACKA, wszystko przekreśliła propozycją przyjaźni. Och. Natychmiast pożałował, że nie wysłuchał jej do końca zanim zaczął się utwierdzać w przekonaniu, że wszystko spoko, starał się jednak nie okazywać swojego rozczarowania, no w końcu po to teraz rozmawiali, żeby miała prawo się do tego wszystkiego ustosunkować. A że zdecydowała tak, a nie inaczej – no cóż. Bywa. Siedział chwilę w milczeniu z coraz mocniej bladnącym uśmiechem, analizując jej słowa, i niestety, jedyne co przychodziło mu do głowy, to dziękuję i do widzenia, bo jakoś tak odnosił wrażenie, że takie cofanie się w etapie relacji to wcale nie jest możliwość świeżego startu, a raczej propozycja zduszenia raz na zawsze kiełkującego uczucia w zarodku, ale taka bardziej kulturalna niż „ej spierdalaj”. To wciąż była lepsza opcja, bo dawała im raz na jakiś czas możliwość rozmowy na neutralnym gruncie i nie generowała niepotrzebnych niesnasek, krzywych spojrzeń i ignorowania się na lekcjach, dlatego jasne, że przystał na nią. To nie było to, na co liczył, ale co innego mu pozostało? - Jasne, rozumiem – powiedział więc, wysuwając jednocześnie swoją dłoń spod tej alinkowej pod pretekstem poprawienia sobie krawata czy czegośtam, ale tak naprawdę to wcale nie chciał się z nią teraz stykać żadną częścią ciała. Nagle zrobiło mu się jakoś tak bardzo głupio, że w ogóle odważył się myśleć, że parę zdań wystarczyło, żeby Alise zapomniała o sprawie – Ja… muszę iść – oznajmił, bo nie miał pomysłu co jeszcze mógłby jej powiedzieć; nie fatygował się z wymyślaniem wymówki i zaczął zbierać do wstawania, wyślizgując jakoś zgrabnie spomiędzy ściany a dziewczyny – Jeszcze raz przepraszam i dzięki, że chciałaś ze mną porozmawiać. Cześć, Alise – dorzucił na koniec, po czym obdarzył ją jeszcze pożegnalnym uśmiechem, odwrócił się i odszedł w jakimś przypadkowym kierunku, bo już nawet nie pamiętał, gdzie szedł wcześniej. Spoko. Wszystko spoko. To była krótka znajmość, wyleczy się szybko. A przyjaciół nigdy za wiele.
|ztx2
Bonnie Webber
Rok Nauki : II
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : chrypka, lekki amerykański akcent, szare oczy, długie włosy sięgające do bioder często związywane
Schody wydawały się nie kończyć kiedy niosła w ramionach opasłe podręczniki z różnych przedmiotów. Różdżkę miała schowaną głęboko w plecaku, a zanim odłożyłaby wszystkie tobołki na ziemię to przez ten czas dojdzie do biblioteki. Miała już serdecznie dość uczenia się. Przygotowywanie się do OWUTEmów ją wykańczało. Zamiast chodzić spać o przyzwoitej porze siedziała nad pracami domowymi nawet do pierwszej w nocy, a następnego dnia nie mogła odespać braków, bo musiała przypominać sobie inne informacje, które być może znajdą się na egzaminach końcowych. Nic więc dziwnego, że trzeciego dnia na jej twarzy widniały cienie pod oczami, a fryzura była wyjątkowo byle jak związana w zwykłą kitkę. Jadła jeszcze mniej przez co dźwiganie podręczników było podwójnie męczące. Nie znała niestety skrótów prowadzących na różne piętra, a więc musiała pokonywać standardową trasę. Niestety gdzieś w połowie drogi, przy jakimś sto osiemnastym stopniu musiała usiąść, bowiem zakręciło się jej w głowie, a nie chciała spaść z takiej wysokości. Usiadła na schodku, owszem, ale jej ręce zwiotczały i wszystkie osiem podręczników wypadło jej z rąk i potoczyło się po stopniach. Schody poruszyły się i znów zmieniły swoje położenie, a ona siedziała na nich i nie była w stanie pójść po te książki. Ręce ją bolały, żołądek ściskał się z głodu, ale jednocześnie wiedziała, że nie przełknie nic. Popatrzyła nieszczęśliwie na bałagan, który zrobiła, ale miała świadomość, że teraz nie wstanie jeśli nie odpocznie. Nie potrafiła funkcjonować w tak niezdrowy sposób, więc nic dziwnego, że zrobiło się jej słabo i duszno. Nie zdawała sobie sprawy, że policzki miała blade. Oparła czoło o zgięte kolana i oddychała miarowo, cichutko, cichuteńko starając się samą siebie pocieszyć, że do biblioteki zostały jej jeszcze dwa piętra, czyli jakieś sto stopni po których będzie musiała wejść z książkami, a przecież musi się po nie wrócić na niższe kondygnacje. Miała ochotę przytulić czoło do zimnych schodków i tak sobie poleżeć, ale wtedy szybko nie wstanie. Wyjątkowo na schodach nie było zbyt wiele ludzi, bowiem panowała pora poobiednia i wszyscy odpoczywali na zewnątrz albo w dormitoriach. Jakiś portret ją zagadywał i opowiadał o śmiertelnie poważnej chorobie zaczynającej się od niedowładu rąk, które właśnie u niej zauważył. Czy jeśli ciśnie w portret butem to się zamknie czy wszystkie obrazy się na nią śmiertelnie obrażą? Zacisnęła mocno powieki i próbowała zmobilizować się do wykrzesania z siebie jeszcze odrobiny energii, aby doczłapać ostatkami sił do biblioteki. Gdyby tylko nie czuła się tak fatalnie...
Rzeczywiście. Zaczęła się ta ostatnia prosta, która prowadziła nieuchronnie do egzaminów końcowych i niestety, ale sprawiała ona wrażenie dłużyć się w nieskończoność. Tygodnie poprzedzające koniec roku szkolnego zawsze były trudne i bardzo pracochłonne dla tych uczniów i studentów, który pragnęli przyłożyć się do nauki, aby jak najlepiej zdać testy z magicznych przedmiotów. A Lucas także zaliczał się do tej grupy osób. Czerwiec był miesiącem intensywnej nauki, jednak wiedział dobrze, że pod koniec roku szkolnego, ten trud się opłaci. Zawsze się opłacał. Wyszedł właśnie z lochów, a konkretniej z Pokoju Wspólnego, gdzie przy kominku starał się opanować materiał z kilku rozdziałów Potworzastej Księgi Potworów. Akurat z ONMS nigdy nie był jakoś wybitnie dobry, dlatego zaczął od tych przedmiotów, które były jego zmorą. Ani się obejrzał a zegarek na jego lewym nadgarstku wskazywał dwadzieścia po czwartej. Za godzinę miały zacząć się zajęcia ze starożytnych run, a musiał jeszcze poszukać Solberga, który kazał siebie wyciągać na każdą lekcję, nie zależnie od humoru i chęci. Ruszył więc wielkimi schodami, przeskakując co parę stopni, aby być szybciej na górze, jednak nic mu to ostatecznie nie dało, bo i tak musiał czekać na szczycie półpiętra, aż magiczne szczeble podjadą do niego. W pewnym momencie znów chciał zacząć swoją wspinaczkę wielkimi susami, kiedy zauważył na jednym ze schodków jakąś starą książkę. Pochylił się, żeby przeczytać tytuł. Życie domowe i obyczaje brytyjskich mugoli. Wow, jakim cudem tak stary podręcznik jeszcze nie rozlatuje się w rękach? Wsuwając lekturę pod pachę, wyszedł jeszcze kawałek i zobaczył na kolejnym półpiętrze następny podręcznik, a za nim dwa metry dalej jeszcze jeden. Rozglądnął się w poszukiwaniu właściciela tej przenośnej biblioteczki, jednak w zasięgu jego wzroku nikogo nie było. Podniósł i te książki, układając je jedna na drugą i wskoczył na kolejne szczeble klatki schodowej, tym razem nieco spowolniony przez swój nowy ekwipunek. Wreszcie zauważył dziewczynę siedzącą na schodach, zwiniętą niemalże w kłębek. - Heej, wszystko w porządku? - spytał, odkładając księgi na bok i podchodząc do niej uniósł rękę, aby dotknąć jej ramienia. Nie miał pojęcia czy zasłabła czy może coś się stało, coś co mogło doprowadzić ją do stanu głębokiego przygnębienia czy też płaczu.
Bonnie Webber
Rok Nauki : II
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : chrypka, lekki amerykański akcent, szare oczy, długie włosy sięgające do bioder często związywane
Drgnęła pod dotykiem cudzej dłoni i bardzo szybko poderwała głowę, co skończyło się lekkimi zawrotami. Zamrugała kilkakrotnie powiekami, aby się otrząsnąć. Nie usłyszała niczyich kroków bowiem za bardzo koncentrowała się na wyszukiwaniu w sobie pokładów skrywanej gdzieś energii (a gdzieś musi jakaś być!), aby się podnieść i doczłapać do biblioteki. Rozważała nawet ucięcie sobie dłuższej przerwy, aby przespać jakieś dwie godzinki zanim wróci do pisania referatu z transmutacji. Craine śnił się jej po nocach... Przymrużyła oczy jakby poraziło ją słońce i w końcu rozpoznała twarz chłopaka. - O, hej Lucas. - ślizgon z którym miała okazję siedzieć na zajęciach z transmutacji. - Ja... musiałam przysiąść bo coś... coś mnie głowa rozbolała. - co było sporym niedopowiedzeniem, bowiem żołądek miała ściśnięty w supeł, powieki ciężkie i ogólnie wyglądała na przemęczoną. - O, zebrałeś książki. Dzięki. Powypadały mi wszystkie, a potem schody uciekły... - wyciągnęła rękę w jego kierunku aby odebrać podręczniki. Przynajmniej ten wysiłek jej odejdzie skoro Lucas pofatygował się z zebraniem ich i wniesieniem wprost do niej. Próbowała zmobilizować się, aby wstać jednak nogi miała tak miękkie, że gdyby to zrobiła to była przekonana, że od razu musiałaby wrócić z powrotem na schodek jeśli nie chciała zlecieć na sam dół. Zwinęła palce w pięści, aby ukryć drżące dłonie. Powinna odpocząć, ale też obawiała się, że nie zdąży wszystkiego powtórzyć i obleje któryś z egzaminów, a tego nie mogła sobie wybaczyć. Zależało jej na dobrych ocenach tylko po prostu nie wyrabiała się i zapominała o najważniejszym: porządnym jedzeniu, które zastępowała czymś mało wartościowym i samymi sokami, herbatami albo wodą. Miała nadzieję, że Lucas się tym zbytnio nie przejmie bo nie chciała być dla nikogo kłopotem. - Liczyłeś kiedyś stopnie wszystkich schodów tego skrzydła zamku? Musi być ich jakiś milion i chyba współczuję gryfonom i krukonom codziennych wycieczek na samą górę. - od razu zagaiła na neutralny temat wierząc, że jeśli zajmie się chwilową pogawędką to szybciej odpocznie i zmobilizuje się, aby jednak wstać i doczłapać na piąte piętro.
Jak tylko brunetka podniosła głowę, którą wcześniej miała położoną na swoich ugiętych kolanach, potrzebował dosłownie kilku sekund aby rozpoznać twarz Puchonki. Czasami jeśli chodziło o nowo poznanych ludzi, nie przychodziło mu tak łatwo przyporządkować wygląd do sytuacji, w której tę osobę spotkał po raz pierwszy. Chciał uśmiechnąć się do dziewczyny, jednak widząc jej bladą cerę, w której można było dostrzec sine zabarwienie, zmarszczył nieco brwi, pochylając się nad nią jeszcze bardziej. - Dziewczyno, co Ci się stało? - rzucił od razu, ignorując jej słowa, sugerujące ból głowy i nie przejmując się książkami, o których coś tam potem mówiła. Przyłożył jej rękę do czoła, jednak nie dostrzegł dużej różnicy temperatury pomiędzy jej ciałem a normalną ciepłotą organizmu. Spojrzał na Puchonkę, wręcz domagając się szczerej odpowiedzi na jego wcześniej zadane pytanie. To nie wyglądało jak zwykła migrena. Od bólu głowy, człowiek nie traci kolorów z twarzy, a Bonnie wyglądała jakby za chwilę miała wyzionąć ducha. Sięgnął do kieszeni dżinsowej kurtki i wyciągnął z niej foliowe opakowanie, w którym znajdował się czekoladowy kociołek. Zawsze miał przy sobie coś słodkiego. Taki już był z niego - mały dzieciak. Podobno, kiedy człowiek zasłabnie, potrzebuje podnieść sobie szybko poziom cukru we krwi. Ten przysmak był idealny do tego celu. Odłamał kawałek i podał dziewczynie. - Trzymaj, to Ci pomoże - oznajmił, przekonany, że Bons, nie będzie dyskutować i spełni jego polecenie. Widział jak próbowała wstać i zachwiała się, dlatego zdecydowanie potrzebowała węglowodanów i chwili odpoczynku. Wyglądało to jak typowe przemęczenie. Usłyszawszy jej kolejne słowa, nareszcie na jego twarzy zagościł tak bardzo pasujący do niego uśmiech. - Nie, nie liczyłem. Aż tak bardzo nigdy mi się nie nudziło. Ale rzeczywiście lwiątka i kruczki muszą mieć kondycje, skoro codziennie popylają z góry na dół i z powrotem, w dodatku czasem kilka razy. - przyznał jej, przypominając sobie o książkach i w tym momencie zobaczył obok nich jeszcze kilka tomiszczy, które postanowił zebrać na kupkę, tak aby wszystkie były już w jednym miejscu. - Pomóc Ci wstać, czy chcesz jeszcze chwilę posiedzieć i odpocząć? - dodał, wracając do niej i przykucając naprzeciwko dziewczyny, niby mimochodem ocenić jej kolorek na twarzy. - Nie chce nic mówić, ale niedługo zaczniesz przypominać Irytka. Czy Ty w ogóle spałaś dziś choć godzinkę, Bons? Przecież Ty się wykończysz. - podsumował ją, nie tyle aby skrytykować zachowanie Puchonki, ale aby okazać troskę i przede wszystkim przemówić jej do rozsądku. Nie miał pewności, że to akurat brak snu doprowadził ją do takiego stanu, jednak tak właśnie zakładał. Sam też przecież, ostro zakuwał, ale bez przesady. Nie kosztem własnego zdrowia.
Reakcja Lucasa nie tak powinna wyglądać... bowiem to znaczyło, że jeśli pokaże się w tym stanie komuś z bliższych znajomych to oberwie prawieniem morałów i zaganianiem do odpoczynku, a przecież musi jeszcze napisać wypracowanie z transmutacji, bowiem nazajutrz ma zaplanowane ćwiczenie zaklęcia z OPCM. Do tej pory wychodzi jej dziurawe "protego" i nie potrafi go utrzymać dłużej niż dwie sekundy. Wyczytała ze spojrzenia chłopaka domaganie się prawdziwej przyczyny tego samopoczucia. - Zmęczenie. - uśmiechnęła się nieco wymuszenie, ale czuła, że ta odpowiedź nie wyjaśnia jej stanu. - Za dwa tygodnie są owutemy, a mam jeszcze dużo do zrobienia. - o, to było zgodne z prawdą, choć nie powiedziała wszystkiego. Nie chciała przyznawać się, że jest na diecie i w ostatnich dniach jadła jeszcze mniej, bowiem całą uwagę przekierowała na uczenie się. Wystarczająco brzydko się czuła, aby zwracać na to uwagę miłego ślizgona. Zacisnęła usta w bladą linię i uciekła wzrokiem, gdy dał jej czekoladowe ciasteczko. Nie mogła go zjeść, ale nie umiała odmówić przyjęcia. Wydukała ciche i niewyraźne podziękowanie, ale jej palce nie były w stanie przemóc się, żeby rozpakować je i podwyższyć poziom cukru we krwi. Być może pomogłoby jej to stanąć na nogi, ale tak wiele sobie odmawiała, że prędzej zwymiotuje niż zje ciastko. Takie niewinne, smaczne, pomocne... a ona nie potrafiła nawet na nie spojrzeć. W jej głowie codziennie huczała dieta, dieta, dieta, dieta. - Mamy szczęście skoro nasze pokoje wspólne są w lochach. - skomentowała jeszcze temat, który sama zainicjowała; co prawda nie zmieniło to w żaden sposób kierunku rozmowy, a to jasny znak, że nie wyglądała dobrze. Cofnęła rękę, gdy zamiast oddać jej podręczniki ułożył je obok. Tak też mogło być... - Jeszcze posiedzę. Czeka mnie jeszcze kilka rundek po schodach. - wydukała i starała się przy tym uśmiechać, ale wychodziło jej to mało przekonująco. Myślała, że Lucas sobie pójdzie, a on przykucnął i najwyraźniej chciał potowarzyszyć w jej niedoli. Nie miała w sobie zbyt wiele sił, aby poczuć się z tym swobodnie i wynaleźć jakiś żarcik aby dalej się tak uśmiechał i nie wpatrywał w nią jakby miała zaraz wyzionąć ducha. Potarła kłykciami swój policzek jakby tym samym miała dodać mu koloru. Nie wiedziała, że jest blada. - Spałam, spałam. - a potem poczuła na sobie jego wymowne spojrzenie i zrobiło się jej głupio. - Trzy godziny, zasiedziałam się do późna nad starożytnymi runami. Bardzo chcę mieć dobre stopnie z OWUTemów, wiec muszę się przyłożyć do prac domowych i powtarzania całego materiału. - tłumaczyła się, aby mieć prawo do wyglądania niemal jak duch. Wiedziała już, że szybko się nie podniesie. Nogi miała niczym z waty, dłonie wciąż drżały, a usta wysuszone. - Chyba potrzebuję przerwy na kawę. - oznajmiła starając się modulować głos na bardziej uroczysty, żywszy i pełen energii, co skończyło się z miernym skutkiem, bowiem zmęczenie wyzierało z każdej komórki jej ciała. - Studenci też mają taką presję na egzaminy końcowe czy mniej niż przy owutemach? - zagaiła i z pewnym trudem utrzymywała otwarte powieki. Nie zaśnij, nie mdlej, udawaj, że wszystko jest w porządku.
Szczerze wątpił w to, że byłby w stanie przejść obojętnie obok kogokolwiek, z kim ewidentnie, na pierwszy rzut oka coś złego się dzieje. Może gdyby to była osoba całkowicie mu obca, to może nie zaprzątałby sobie nią głowy, ale jeśli chodziło o znajomych sprawa miała się inaczej. I to prawda, tym bardziej bliższe osoby, jeszcze szybciej potrafią wyłapać, że coś jest nie tak. Jeżeli rzeczywiście będą jej prawić kazania i morały, to Bonnie miała szczęście, że miała takich przyjaciół. W końcu, ktoś kiedyś powinien ją uświadomić, jaką krzywdę sobie wyrządza... Jednak Lucas nie wiedział o jej problemach z odżywianiem, więc dopóki ona sama nie przyznałaby się do tego, nie był w stanie tego dostrzec. Zmęczenie, które zauważył na jej bladziutkiej twarzy to jedyne co mógł wywnioskować. Wyglądała bardzo słabo, jednak nie wiedział jakie są objawy niedożywienia, więc nie mógł na to wpaść w tamtej chwili. - To, że zmęczenie to ja widzę. Owutemy owutemami, ale czy Ty trochę nie przesadzasz? - mógł tylko domyślać się ile trzeba było godzin spędzić nad książkami ciągiem, aby być tak nieprzytomnym i pozbawionym sił. Fizycznie i psychicznie. - Ja też teraz zakuwam, ale to nie oznacza, że robię to dniami i nocami. Jak będziesz przemęczona to nic Ci nie wejdzie do głowy, a tym bardziej nie wyciągniesz nic z lekcji, na których będziesz obecna tylko ciałem. - palnął przemowę, która bardziej miała przypominać dobrą radę starszego brata a nie kazanie rozgniewanego ojca. Nie, nie mógł zostawić tak Bonnie, wiedząc, że sama doprowadza się do tego stanu, w dodatku mówiąc jak wiele ma jeszcze do zrobienia. Nie chciał się wymądrzać, bo w końcu znali się bardzo krótko, ale dziewczyna wydawała się bardzo ambitną i konsekwentną osobą, a wiedział, że takie cechy, w niektórych przypadkach mogą zgubić człowieka. Poza tym, była dla niego bardzo miła, więc tym bardziej traktował ją jak dobrą koleżankę, więc nie potrafił jej nie pomóc. Choćby przez krótką rozmowę. Chyba był typowym osobnikiem płci męskiej, który spostrzegawczością nie grzeszy, bo nie zwrócił szczególnej uwagi na to, że niechętnie przyjęła od niego ciastko. Albo może nie przyszło mu po prostu do głowy, że ktokolwiek może nie lubić, albo wręcz nie móc patrzeć na słodycze? Może to wszystko przez to, że on miał na ich punkcie bzika i nie wyobrażał sobie inaczej. - Ale nie mów, też czasami trzeba z dołu kilka razy obrócić, na któreś zajęcia w wieżach, albo na najwyższych piętrach. Tylko trochę mniej razy niż pozostali. - oznajmił, kiwiąc głową z uznaniem, jakby chciał okazać szacunek Krukonom i Gryfonom. To prawda, nie oddał jej książek do ręki, bo podświadomie wiedział, że dziewczyna potrzebuje jeszcze kilku minut odpoczynku, a ten czas planował poświęcić aby jej przypilnować i zająć rozmową. Bo Sinclair lubił nawijać. I to bardzo. Widząc jej blade uśmiechy, którymi próbowała zatuszować to jak bardzo kręci jej się w głowie czy też inne objawy ogólnego osłabienia, westchnął i pokręcił głową. - Dobra, czyli jesteś teraz skazana na moje towarzystwo. Przykro mi. Posiedzę z Tobą, a potem pomogę Ci z tymi podręcznikami. Dokąd mamy je zanieść? - dopytał się, a jego wzrok nie przyjmował sprzeciwu. Przecież daleko nie zajdzie w tym stanie. I na pewno nie pozbędzie się go tak łatwo. O nie! Będzie jej ględził nad głową, aż w końcu obieca mu, że zrobi sobie day off od nauki. - Trzy godziny to kupa czasu... - mruknął, rozbawiony, ale jednocześnie przerażony tak krótkim snem Puchonki. - A mówią, że to ja jestem kujonem. - zaśmiał się, po czym wstał i przysiadł obok niej na schodku. Chyba tarasowali przejście w tej chwili, ale to nic. - Mam lepszy pomysł. Siądziemy tutaj niedaleko, na korytarzu, a ja przyniosę nam kawę i po bułeczce cynamonowej z Wielkiej Sali. - nie, no nie potrafił nie gadać o słodkościach. Wszystko sprowadzało się u niego do cukierków, ciastek i innych słodkich wyrobów. Nic nie mógł na to poradzić, że do kawy pasowała słodka bułeczka. Nieświadomie, ale próbował wmusić w dziewczynę jakieś jedzenie. To źle? Jej głos miał wrażenie, że robił się słabszy, każdym wypowiedzianym przez nią zdaniem, a tego akurat nie mógł nie zauważyć. Tak samo jak tego, że mrugała leniwie i jakby coraz rzadziej, co już nieco bardziej zmartwiło Ślizgona. - Bonnie, bo jeśli nie pozwolisz sobie pomóc, to za chwilę bez dyskusji zaprowadzę Cię do skrzydła i tam zajmie się Tobą pielęgniarka. Serio. - zignorował jej ostatnie pytanie, bo wiedział, że było ono jedynie przykrywką. Ile mogła udawać, że wszystko jest okej i jest w świetnej wręcz formie, albo że nagle nabierze sił i będzie mogła zarwać kolejną nockę, żeby siedzieć na książkami czy też esejami. Może i był miłym Ślizgonem, w porównaniu do niektórych wychowanków Domu Węża, jednak jeśli będzie dalej utrzymywać, że jest niezniszczalna, robiąc z siebie wrak człowieka, przestanie być taki miły. Żeby ktoś był w stanie Ci pomóc, musisz tę pomoc przyjąć.
Słysząc w jego głosie wyrzut miała ochotę pomniejszyć się do rozmiarów Hulka i razem z nim uciec w nieznane. Głosik w jej głowie szeptał, że Lucas ma rację. Zaniedbała swoje zdrowie przez ostatnie dni i na siłę bagatelizowała zmęczenie, byleby tylko wyrobić się z pracami domowymi w czasie. Nie była kujonką, wiedzę przyswajała opornie i przy niektórych przedmiotach szkolnych potrzebowała znacznie więcej czasu, aby opanować materiał na minimalnym poziomie. Lucas mówił mądrze, przedstawiał jej sytuację w logiczny sposób i powinna go posłuchać. Potrzebowała kogoś, kto jej powie, że robi źle i przerwie ten ciąg umęczania się bowiem bez tego brnęłaby dalej i dalej w naukę aż w końcu zasnęłaby w najmniej spodziewanym momencie. Przecież teraz była już tak osłabiona, że nie ufała swoim nogom, że je utrzymają. Nie podnosiła na chłopaka wzroku, nie miała odwagi, gdy ją... opieprzał. - Może... może masz rację. Powinnam spać dłużej. - wydukała potulnie, gotowa przyjąć większość jego argumentów. Nie mogła narażać się na utratę punktów dla domu w sytuacji, gdyby miała niechcący zasnąć na lekcjach albo przez zaspanie spóźnić się na zajęcia. Nie spodziewała się, że zaoferuje swoje towarzystwo. Wróć, on nawet nie pytał o zdanie tylko podjął decyzję, a ona zamiast rzucić "nie trzeba, dzięki" była mu za to wdzięczna. Tych książek było około sześciu, a były ciężkie. - To całkiem miłe... skazanie. - postanowiła dać mu do zrozumienia, że jego towarzystwo jest miłe. Uśmiechał się, okazywał troskę i nawet jeśli go teraz denerwowała swoim zbywaniem to wciąż w jej oczach był bardzo sympatyczny. - Wszystkie muszą trafić do biblioteki, a i muszę zabrać stamtąd dwie kolejne. - westchnęła ze zmęczenia na samą myśl o tym spacerku, który ją czeka. Teraz musiała naprawdę zebrać się w sobie, aby przez tę trasę jednak iść nieco pewniej aniżeli na drżących nogach. - Wcale nie jestem kujonem. - oburzyła się i zabrzmiała przy tym jak urażony dzieciak. - Moje oceny są takie sobie, po prostu zależy mi na owutemach. - a i ten argument brzmiał już żałośnie w całej tej sytuacji kiedy zaniedbała swój odpoczynek. Siedział obok i aż prosiło się oprzeć głowę o jego bark i tak na moment przysnąć. Zacisnęła palce na ciastku i przywołała się do porządku. To nie jest pora na spanie, a na próby odnalezienia w sobie tych ukrytych pokładów siły, których nie umie znaleźć. Spięła ramiona, gdy zasugerował połączenie kawy z czymś słodkim. Przecież nie mogła, czy on tego nie rozumiał? Fakt, nie miał prawa wiedzieć, a ona nie była w stanie pisnąć na ten temat słowa. - Kawa wystarczy, by wzmocnić. - broniła się przed czymkolwiek słodkim, mimo że przecież to bardzo by jej pomogło. Uparła się, a tak bardzo zafiksowała się na odchudzaniu, że na myśl o ciastku czy cynamonowej bułce robiło się jej niedobrze. Traciła apetyt w niepokojącym tempie. - O nie, żadne pielęgniarki. Przecież nic mi nie jest, to brak snu, przyznaję. - pokręciła przecząco głową. Nie była typem, który się nad sobą użalał, a do skrzydła szpitalnego uczęszczała tylko wtedy, gdy naprawdę tego potrzebowała. - Odpocznę, Luc, dobrze? Odpocznę i żadna pielęgniarka nie będzie potrzebna. Zapewniam. - zmieniła ton na bardziej pojednawczy, łagodniejszy, jakby chcąc udobruchać jego zirytowanie, które wywołała tą pół-prawdą. - Pójdę dziś wcześniej spać tylko się nie denerwuj. - wypaliła zanim się zastanowiła. Nie chciała jego złości i nerwów, przecież nie była nikim ważnym, aby ktokolwiek poświęcał na nią swoje emocje. Już i tak kradła jego czas, a przecież miał zapewne wiele rzeczy na głowie, a ona mu tylko przeszkadza... tak niską samoocenę o sobie miała, iż doszukiwała się negatywnych przejawów niemalże codziennie. - Zgodzę się nawet, żebyś mi pomógł z książkami i będę ci wdzięczna. I wszystko będzie wtedy w porządku? - popatrzyła nań z tłumioną nadzieją, że jeśli zgodzi się na to i na tamto to nie będzie się na nią wściekać. Zależało jej na sympatii każdego znajomego, bowiem cały czas obawiała się, że kiedyś wszystkich potraci przez to jaka jest gruba, roztrzepana i nieatrakcyjna. Zaiste, spoglądała na siebie bardzo krytycznie.
Nie był osobą, która lubiła rozkazywać innym, ale w tym przypadku, najchętniej zagnałby pannę Webber do jej dormitorium i zamknął tam, pozbawiając ją dostępu do wszelkich podręczników, pergaminu a nawet różdżki. A może to nie był w cale taki głupi pomysł? - To już jest połowa sukcesu, jeśli już wiesz, że źle robisz. - rzucił ciszej, widząc, że Puchonka już nawet na niego nie patrzy. Czyżby była zła za jego śmiałość? A niech będzie. Jeśli to ma pomóc jej oprzytomnieć, to nawet może mieć go za przemądrzałego łebka, który prosto z mostu mówi co powinna zrobić. Rzeczywiście nie zadał jej pytania, czy ma z nią zostać, czy jej pomóc, tylko od razu to postanowił. A podręczników naliczył się, o zgrozo aż osiem. Uśmiechnął się blado, słysząc jej słowa. - Co to, zatrudnili Cię, jako szkolnego tragarza? - zażartował, choć wiedział, że najwidoczniej musiał to być wynik jakiegoś obowiązku, który dziewczyna musiała spełnić (być może szlabanu?), ale chciał rozluźnić atmosferę. A dowcipkowanie zawsze działało. - I Ty w takim stanie się zgodziłaś? - dodał jeszcze po chwili, zwracając uwagę dopiero wtedy na jej worki pod oczami. Jakoś wcześniej ta oznaka zmęczenia była przez niego niedostrzegana, a dopiero teraz to sobie uświadomił. Czy ta dziewczyna jest masochistką? - Ja też nie jestem. Żartowałem. - od razu zaczął się bronić, słysząc, że mogło ją to urazić. W końcu to określenie jakby nie było jest trochę obraźliwe, a nie każdy ma taki dystans do siebie jak Lucas, który śmieje się w najlepsze kiedy ktoś ze znajomych powie do niego per "kujonie". - To jeżeli Ci zależy to mogę pomóc Ci z którymś przedmiotem. Jeśli chcesz oczywiście. Tylko wtedy musisz spełnić jeden warunek. - powiedział, patrząc na nią przenikliwym wzrokiem, z poważnym wyrazem twarzy. Wtedy dostrzegł pieguska w jej dłoni, którego nawet nie tknęła. Skinął na ciastko. - Wcinaj, wcinaj. Bo stąd nie pójdziemy. - rzucił, posyłając jej nieustępliwe spojrzenie. Czy ona nie wierzyła, że to jej pomoże? Przecież jej nie otruje, to tylko ciastko. - Kawa będzie, jak nabierzesz sił i dasz rade wyjść jeszcze jedno piętro, żeby przysiąść gdzieś na korytarzu. - sama kawa oczywiście dużo jej nie da, ale zawsze to coś. Musiała tylko chwilę odsapnąć, żeby wyjść po schodach jeszcze kilka szczebli, a podręcznikami on już się zajmie. - Ale wiesz dobrze, że sen jest ważny. To nie jest TYLKO brak snu. Posypiesz się całkowicie, zanim się obejrzysz, a nauka wciąga, bo nagle człowiek sobie uświadamia, że we wszystkim nie jest wystarczająco dobry. - ah, to filozofowanie Sinclaira. Gdyby był tam Max Felix, pewnie w tej chwili wybuchnąłby śmiechem. - Obiecujesz? - spytał jeszcze, żeby nie mogła już się wymigać. Obietnica to zawsze jakieś zobowiązanie. Przynajmniej dla niektórych. Kiedy wspomniała o zgodzie na pomoc w wyniesieniu tomiszczy do góry, zaśmiał się. - Ależ Ty, moja droga, nie masz nic do zgadzania. Ja już sobie przywłaszczyłem te podręczniki. Wszystko będzie w porządku, jak wypijesz ze mną tą kawę i zjesz coś. Inaczej... i-u i-u i-u... - wydał z siebie odgłos wycia magicznego pogotowia, po czym zaśmiał się. Jednak mówił całkowicie poważnie co do posilenia się i w razie konieczności wezwania pielęgniarki, bo jeśli nie da się po dobroci, to jak inaczej przekonać człowieka?
Wybacz, mam spadek weny coś ;<
Bonnie Webber
Rok Nauki : II
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : chrypka, lekki amerykański akcent, szare oczy, długie włosy sięgające do bioder często związywane
Świadomość własnego błędu nie była przyjemna do zaakceptowania. Lucas miał rację i jego forsowanie było jak najbardziej na miejscu. Skoro nowy znajomy - przecież znali się jedynie z imienia - zauważył jej zmęczenie to znak, że jest ono większe niż w jej wyobrażeniach. Mogła bagatelizować zawroty głowy i miękkie nogi, ale nie mogła zlekceważyć troskliwej uwagi Lucasa. Zakłopotała się w obliczu swojej głupoty, która wzięła się zwyczajnie z niskiego poczucia własnej wartości. - Och nie, to nazywa się moja opieszałość, bo nie oddałam książek na czas i pani bibliotekarka chyba rzuci mnie za to na pożarcie trójgłowemu pieskowi. - poprzez próbę żartu próbowała wyjaśnić skąd tyle książek i dlaczego akurat dzisiaj. Nie miała pojęcia, że zebrało się ich aż tyle w ciągu jednego tygodnia. Leżały teraz na schodku niczym żywy dowód, że zachowuje się w stosunku do siebie bardzo źle. Nie powinna powielać starych nawyków z poprzedniej szkoły. Ilekroć wypominał jej te zmęczenie to uciekała wzrokiem w losowe miejsca, a głównie omijała spoglądanie prosto w oczy Lucasa. Był bezapelacyjnie uprzejmy i obalał wszystkie stereotypy nieprzyjemnego Ślizgona. Nie kierowała się nimi w życiu co nie znaczy, że o nich nie słyszała. - Muszę poprawić ocenę z transmutacji, napisać ten duży referat na Zaklęcia i poćwiczyć Protego, bo wychodzi mi jeszcze dziurawe. I najlepiej zrobić wszystko do końca tygodnia. - nie miała pojęcia z których przedmiotów chłopak jest dobry, a więc wymieniła skróconą listę swoich planów, które chciała zrealizować w najbliższym terminie. - Dzięki, ale później się poczęstuję. - było jej tak bardzo głupio, że kłamała, ale nie miała innego wyjścia! - Chętnie przyjmę wsparcie i jakoś ci się oczywiście odwdzięczę, żeby nie było, że coś... - zależało jej na byciu lubianą, a więc na wszelki wypadek zapewniała o rychłym okazaniu wdzięczności, jeśli chłopak faktycznie będzie chciał pomóc w realizacji chociażby jednego punktu jej listy. Z kimś zawsze raźniej, a i nauka bywa wówczas efektywniejsza. - Obiecuję odpocząć. - sprostowała swoją obietnicę i też zamierzała dotrzymać danego słowa - naprawdę była wykończona i marzyła, aby położyć głowę na poduszce... nawet nie pogardziłaby oparciem policzka o okładkę najbliższego podręcznika. Wpędził ją (nieumyślnie) w jeszcze większe zakłopotanie kolejnym wytknięciem zmęczenia. - Uhm... to lepiej zanieść te książki od razu... żeby tak nie tarasować przejścia... - bąknęła bardzo zawstydzona, pochwyciła się poręczy i z grymasem na ustach podniosła powoli do pionu. Tym samym odkryła, że ta przerwa nie pomogła jej zbyt dużo. Pasek od niesionej torby wrzynał się w jej bark, a przecież wcale nie miała tam zbyt wiele rzeczy. - Będę ci bardzo wdzięczna, Lucas. Jesteś miły. - wydukała cicho i gdy wstał to pokonała kilka schodków wzwyż. Potem kolejne trzy, powoli... następne dwa i zawrót głowy powrócił. Aby nie zachwiać się ani nie daj Merlinie przewrócić odruchowo i gwałtownie chwyciła przedramię chłopaka, aby się go przytrzymać. Zacisnęła mocno powieki i czekała aż świat przestanie wirować. Oczy ją zapiekły, gdy dopadła ją świadomość tego jak bardzo Lucas ma rację. - Yhm... świat się kręci. Chyba muszę znowu... - zaciskała palce na materiale jego mundurka i nie była w stanie go teraz puścić, bowiem tylko on trzymał ją w pionie. Nie odważyła się otworzyć oczu. Torba zsunęła się z jej ramienia i spadła z hukiem na podłogę, a ona drugą dłonią zasłoniła oczy i brwi, czekając aż świat przestanie się trząść. - Na czwartym piętrze jest gabinet profesora Walsha. Chyba tam... tam lepiej pójdę. Przepraszam, Lucas, ale chyba nie dojdę w tym tempie do biblioteki. - nie chciała iść do skrzydła szpitalnego, a więc pozostawał wujek... mówił, że może na niego liczyć i przyjść ze wszystkim, a więc jeśli powie mu, że źle się poczuła to może pozwoli jej tam zostać? Zgarbiła ramiona, gdy wstrząsnął nią nieprzyjemny dreszcz. Próbowała zmotywować się, aby iść dalej i dzielnie pokonać te dwieście schodków oddzielających ją od miejsca docelowego. Miała ogromną nadzieję, że Lucas jej teraz nie zostawi, bo się chyba popłacze.
Nie mógł nic poradzić na to, że bardzo bolał go widok tak przemęczonej i osłabionej Puchonki. Wiedział dobrze, że bardzo trudno było po pierwsze uświadomić sobie, że coś robi się źle a po drugie, zmienić swoje przyzwyczajenia, zwłaszcza kiedy terminy goniły. Jednak są rzeczy ważne i ważniejsze. Więc dobrze, że chociaż zdała sobie sprawę z tego, co jest przyczyną stanu w jakim się znajdowała. - Spokojnie, z tego co wiem, jeszcze nikt nie padł jej ofiarą, a znam gagatków co zwlekali miesiącami z oddaniem - pocieszył dziewczynę, posyłając jej nikły półuśmiech. Niby wyłapał nutkę rozbawienia w jej głosie, jednak coś czuł, że Bonnie, podobnie zresztą jak on, nie lubi spóźniania się w czymkolwiek czy z czymkolwiek. Dla niego było to bardzo nieprzyjemne uczucie, ponieważ miał tę świadomość, że zawalił, a druga strona czeka. Poniekąd rozumiał starania Webber. Wiedział, że to jej uciekanie wzrokiem świadczyło o zakłopotaniu. Nie chciał sprawić, aby tak się poczuła, ale nie miał innego wyjścia. Przecież chciał dla niej dobrze. - Jeżeli chcesz, to z miłą chęcią przećwiczę z Tobą Protego i przy okazji możemy poprawić referat z transmutacji. Co dwie głowy to nie jedna. - zaproponował, uznając przy tym, że nie było wcale aż tak źle. Myślał, że dziewczyna będzie miała tego więcej, jednak zważywszy na to, że w tej chwili jest w lekkiej rozsypce... to rzeczywiście sporo musiałaby włożyć w to wysiłku. Pomaganie innym sprawiało mu przyjemność. Zwłaszcza, kiedy miał świadomość, że sam w przyszłości może potrzebować od kogoś pomocy, to lepiej było mu wtedy o nią poprosić. Był zdania, że gdyby wszyscy tak postępowali, świat byłby o wiele łatwiejszy i nie byłoby tylu problemów. Zmarszczył brwi, kiedy brunetka oznajmiła, że zostawi sobie kociołkowego pieguska na później. Czy ona aby... Mówi się, że praktycznie każda kobieta jest na diecie, ale Bons chyba nie potrzebowała na niej być? Automatycznie, omiótł ją wzrokiem, jakby szukał potwierdzenia. Zdecydowanie nie potrzebowała. Ugryzł się w język, zanim zdążył o cokolwiek zapytać. To chyba zbyt śliski temat dla każdej dziewczyny. Co by człowiek nie powiedział i tak będzie źle. A przecież nie była na tyle niemądra, żeby robić głodówki. Niee... Na pewno nie. - Jak kiedyś będę potrzebował super towarzyszki na transmutacji, to się do Ciebie zgłoszę i się odwdzięczysz. - wyszczerzył się do niej, powstrzymując śmiech. Nie chciał, żeby pomyślała, że żartuje, bo jednak jego propozycja była nader poważna. Usłyszawszy jej zapewnienie, że załaduje akumulatory i odsapnie, trochę go to uspokoiło. Trochę, bo jednak nadal gdzieś z tyłu głowy chodziła mu myśl o głodowaniu, którą cały czas od siebie odsuwał. Chociaż... tak bardzo by to pasowało. Ten brak sił i niechęć do tego ciastka... Tak samo, odmówiła słodkiej bułeczki do kawy. Sinclair, nie wpieprzaj się, bo się nie znasz na dietach - zganił się w jednym momencie w myślach. To prawda. To, że ktoś stronił od słodkości i nie jadł ich na każdym kroku, tak jak Ślizgon, to nie znaczyło od razu, że coś jest z nim nie tak. - Dobrze, w takim razie chodźmy. - powiedział, zanim jeszcze dziewczyna zabrała się wstawać. Samo postawienie się do pionu, ewidentnie nie było dla niej proste. Zdawał sobie sprawę, że człowiek wyczerpany, po chwili siedzenia, może jeszcze bardziej zasłabnąć i mieć zawroty głowy, dlatego był w pogotowiu, stojąc najpierw zaraz za nią, a później kiedy wychodzili do góry, szedł obok niej, jednak zawsze miała pół schodka przewagi nad chłopakiem, żeby mógł w odpowiednim momencie zareagować. I dobrze, że akurat tak się stało, że był obok, bo Bonnie, po pokonaniu kilku stopni, nagle zachwiała się i chwyciła się jego ręki. Automatycznie jego wolna ręka spoczęła na jej drugim barku, tak aby ją dodatkowo podtrzymać. Odwrócił głowę do tyłu, spoglądając na schody za nimi. O słodka Morgano, dobrze, że miała się czego chwycić. Wolał nawet nie myśleć, co by było gdyby spadła ze szczytu tych schodów. Nie chciał już nawet jej męczyć swoją nadmierną troską, ale naprawdę był przerażony jej obecnym stanem. Przez chwilę ponownie przemknęła mu myśl, aby jakoś zaprowadzić ją do pielęgniarki. Widząc jak jej torba zsuwa się i spada na podłogę, chciał ją wcześniej przytrzymać, ale nie zdążył. - Czekaj, przytrzymaj się tej ręki. - nakazał jej, podmieniając swoją prawą rękę, podając jej drugie ramie, którego mogła się przytrzymać, kiedy on na moment schylił się aby podnieść torbę i przewiesić ją przez tułów. Kiedy na powrót objął ją ramieniem, aby mogła utrzymać się na nogach, usłyszał jej kolejne słowa. Profesor Walsh? Dlaczego akurat on? Jednak nie miał zamiaru dopytywać, jedynie skinął głową i widząc jak wiele wysiłku kosztuje ją wejście po kilku stopniach stwierdził, że to nie miało sensu. - Podręcznikami się nie przejmuj, za chwilę tu wrócę i odniosę je do biblioteki. A teraz... - widział tylko jedno rozwiązanie, jednak nie był pewny czy ono spodoba się dziewczynie. Ale nie miał wyjścia. Kucnął i bez ostrzeżenia, po prostu wziął ją na ręce. Była lekka jak piórko. Obawiał się tylko, że sama świadomość, że ktoś tak ją niesie nie będzie dla niej zbyt komfortowa. - Nie protestuj. Robię formę na lato. - zażartował, posyłając jej szelmowski uśmiech, po czym ruszył na czwarte piętro. Już wiele im nie zostało. Jeszcze jakieś dwa poziomy i za chwile skręcą na korytarz, gdzie znajduje się gabinet Josha.
Bonnie Webber
Rok Nauki : II
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : chrypka, lekki amerykański akcent, szare oczy, długie włosy sięgające do bioder często związywane
Ucieszyła się ogromnie, że chciał stracić poświęcić dla niej czas po to, by opanowała zaklęcie "Protego". Przy transmutacji zapewne zacznie wywijać się z jego pomocy, aby nie musieć cierpieć później w obawie, że niewystarczająco się odwdzięczy. Posłała mu uśmiech, który miał być miły i ładny, a wyszedł cokolwiek zaspany. Jak to się stało, że napotykała na swojej drodze takich cudownych ludzi? W Ilvermorny notorycznie miała pecha i często padała ofiarą żartów pewnej grupy popularsów, którzy szukali sobie gumochłona ofiarnego do zabaw. Nie potrafiła wyjść z podziwu, że wokół niej było tyle uprzejmości i powoli... powoli zaczynała wierzyć, że można być w otoczeniu nader przyjaznym bez tej niepotrzebnej nieufności wobec cudzych zamiarów. Tym mocniej nie zdradzała swoich prawdziwych problemów, aby nie prowokować pytań i nie zachęcać go do wyśmiewania się z niej. Czasami warto przemilczeć pewne kwestie, aby na jaw nie wyszły wady. - W porządku, ale nie jestem tak dobra w transmie, ale pomogę jak będę mogła. - mówiła już nieco chaotycznie, jakby nie do końca panowała nad językiem. Jej głos stał się już schrypnięty, skoro gardło tak długo było pozbawione wody. Naprawdę zaniedbała ten dzień i siebie... czuła to każdą komórką ciała, gdy wstawała i potem zmuszała się do stawiania kroków, a jej największym marzeniem było położyć się tu, na schodkach i zasnąć. Nie zauważyła, że się jej przygląda inaczej i to chyba dobrze, bo z pewnością dopowiedziałaby sobie wiele nieprzyjemnych uwag na ten temat, a to prowadziłoby do niepotrzebnego zafiksowania się na punkcie swojego tragicznego (zwłaszcza dzisiaj!) wyglądu. Robiła co chciał byleby mogła przytrzymać się jego przedramienia. Utrzymanie ciężkich powiek graniczyło już z cudem, coraz mniej sił miała na tę nierówną walkę. Nie spostrzegła, że spadła jej torba, stała i czekała, choć nie wiedziała na co. Nieświadomie zrzuciła odpowiedzialność za siebie na barki Lucasa. Chciałaby go teraz przeprosić, ale naprawdę potrzebowała jego pomocy. Wystarczy, że dojdzie do Josha, tylko tyle... potem będzie mogła zasnąć, czuła, że tak się stanie, jeśli tylko znajdzie się w bardziej przystępnym miejscu aniżeli wysokie schody. Ślizgon coś mówił, ale niewiele już rozumiała, zbyt przejęta o walkę z utrzymaniem przytomności. Poderwanie jej na ręce... było jednym z największych przestępstw jakie można było jej zaserwować. Gardło ścisnęło się, a więc nie krzyknęła, choć w myślach wrzasnęła z przerażenia. Jestem za ciężka, jestem za ciężka, jestem za ciężka, jestem za ciężka... Zatrzęsła się, a jej ciało wczepiło palce w jego przedramię, uniosła barki, aby schować między nimi głowę, a powieki zaciskała bardzo mocno. Bała się, że spadnie, że Lucas sobie coś zrobi gdy będzie dźwigać jej ciężar. Nie była w stanie zaprotestować, mięśnie odmawiały jakiejkolwiek współpracy. Nie otworzyła oczu nawet, gdy z ich kącików popłynęła jedna kryształowa łza za drugą. Spięta niczym struna trzęsła się na tej wysokości i bała się jak nigdy, że Lucas zna teraz jej ciężar i może nadwyrężyć sobie nadgarstki albo plecy przez jej wielkie cielsko. Nie umiała myśleć już o niczym innym.
Jakby się tak dłużej zastanowić, to chyba nigdy nie odmówił nikomu pomocy w nauce. Uwielbiał uczyć się z kimś, bo wszystko wchodziło wtedy jakoś szybciej, niżeli sam miałby wchłaniać wiedzę. Przy okazji, mogła wyniknąć z tego fajna rozmowa, tak jak w przypadków korepetycji z Alise. Bardzo miło wspominał takie wspólne studiowanie przedmiotów szkolnych. Uśmiechnął się kącikiem ust, słysząc słowa Puchonki. - Wystarczy mi Twoje towarzystwo, podczas męczarni z Pattonem. - rzucił w odpowiedzi, jednak za późno przyszedł mu do głowy fakt, że przecież dziewczyna ma złe wspomnienia z lekcji z Craine'm. Mógł, w ogóle nie poruszać tematu profesora-zrzędy, jednak jego głupi nawyk zbyt szybkiego wyrzucania z siebie słów, zanim się nad nimi pomyśli, zrobił swoje. Z każdą jednak minutą spędzoną w towarzystwie Bonnie, coraz bardziej obawiał się o jej stan zdrowia. Niby od początku zapewniała, że wystarczy, że odpocznie i wszystko będzie dobrze, ale jakoś trudno mu było w to uwierzyć. Jeszcze te podejrzenia co do rygorystycznej diety... Nie miał żadnej pewności, że dziewczyna mogła takową wprowadzić w życie u siebie, jednak to nie dawało mu spokoju. Zwłaszcza, kiedy z trudem wdrapywała się na pojedyncze szczeble, ledwie unosząc stopy. Po tym jak straciła równowagę i już miał przed oczami, jak stacza się nieprzytomna po schodach, nie był w stanie postąpić inaczej, dlatego zdecydował się zanieść ją do gabinetu Josha. Mogło jej to nie pasować, mogła teraz przeklinać go za to w myślach, jednak dla chłopaka ważniejsze było, aby nic złego jej się nie stało. A będąc praktycznie półprzytomna i osłabiona fizycznie do tego stopnia, na szczycie wielkich schodów - zdecydowanie nie można było powiedzieć, że jest bezpieczna. Pokonując kolejne stopnie, weszli wreszcie na czwarte piętro. Bonnie, nie odzywała się, cała napięta, niespokojna. Miała zamknięte oczy, a na jej policzkach rysowały się wilgotne ślady łez. Zacisnął mocniej palce na jej ramieniu, widząc to i przyspieszył kroku. Gdzie ten cholerny gabinet?