Miejscowym znany jako "aptekarium". Można tu znaleźć mugolskie leki, jednak głównie sprzedaje się tu herbaty, kawy i zioła. Sklep pachnie mieszanką absolutnie wszystkiego i ciężko wyłapać jakąś konkretną woń, jednak pomocny sprzedawca na pewno pomoże wybrać odpowiednie specyfiki lub ususzone rośliny. Jeżeli zaś chodzi o magiczną część sklepu zielarskiego... cóż, sprzedawca był dosyć nerwowy, kiedy tylko ktoś pytał go o nieznane mu zioła o dziwnych nazwach, ale po pewnym czasie do Doliny Godryka przybył podejrzany typ, który oznajmił, że wszystkie te rośliny da się nabyć u niego. Od wtedy właściciel, niemniej spokojnie niż przedtem, odsyła zainteresowanych do chaty zielarza.
W tym sklepie można zakupić dowolny przedmiot ze spisu. Niestety nie można zakupić oddzielnych składników 3 stopnia.
Cennik: Składnik roślinny I stopnia - 3 galeony Składnik odzwierzęcy I stopnia - 4 galeony Składnik roślinny II stopnia - 6 galeonów Składnik odzwierzęcy II stopnia - 7 galeonów
@Lettice Callaghan układała właśnie towar na półkach, kiedy do sklepu w dzikim pędzie wbiegła jakaś na oko dwudziestoletnia dziewczyna. Wyhamowała przy ladzie i co chwilę oglądając się na drzwi, wyciągnęła woreczek z czymś, co wyglądało na oprylak. - M-ożesz to dla mnie przechować? - zapytała błagalnie, ponownie się odwracając, ale nim Lettice zdążyła zareagować, dziewczyna nagle schowała narkotyk i nie pytając o pozwolenie, wskoczyła za ladę, chowając się za nią. Kilka sekund później do sklepu weszło trzech mężczyzn, ubranych w eleganckie szaty, przepasane granatową szarfą. Na głowach mieli tiary, ozdobione złotą gwiazdą z magicznym okiem w środku. Dwóch z nich stanęło przy drzwiach, wyglądając na ulicę, a trzeci podszedł do Lettice. - Dzień dobry - zaczął kulturalnie, ale jego głos brzmiał zimno i nieprzyjemnie - Magimilicja. Czy była panie ostatnio świadkiem czegoś podejrzanego? - magiczne oko, na kapeluszu mężczyzny przeczesywało pomieszczenie. Tymczasem zza lady, wyskoczyła ukrywająca się dziewczyna, tym razem ubrana w sklepowy fartuszek i ze słoikami ze skrzelozielem w rękach. Podeszła do Lettice , podając jej słoiki. - Nie widziałyśmy niczego, panie władzo - odparła niewinnie, z kamienną twarzą. Magimilicjant zmierzył ją trojgiem oczu od stóp, do głów, po czym przeniósł wzrok na Lettice. - Potwierdza pani?
______________________
Lettice Callaghan
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : brak lewej nogi do 1/3 łydki, piegata twarz, krótkie włosy, blada, lekko zielonkawa cera, nieprzyjemny wyraz twarzy;
Liczyłam na ciszę i spokój; liczyłam na to, że ta przyjemna chwila w której mogę rozluźnić wszystkie mięśnie i zapomnieć o trudnościach dnia codziennego będzie trwać wiecznie. Otoczona zapachem przeróżnych ziół, pucowałam szafki i przekładałam ingrediencje tak by wszystko zgadzało się z moim codziennym rozkładem. Miałam pecha, że nie pracowałam w tym miejscu sama i miejsce nie należało do mnie, bo szef mój - burak okropny - postanowił ułożyć rzeczy totalnie nie po kolei, co mi z kolei całkowicie nie pasowało i prześladowało wręcz. Mogłam nie być największą pedantką, ale lubiłam mieć poukładane tak jak chciałam i tyle. Cisza skończyła się jednak w chwili wtargnięcia jakiegoś nieznajomego małpiszona z zielskiem w reku, nim się spojrzałam dzikus wskoczył za ladę, a za nią albo nim wskoczyło 3 magolimicjantów. Mocno zmarszczyłam brwi skonfundowana. Wszystko działo się zdecydowanie za szybko, a ja nie miałam zamiaru udawać przed władzą, że wszystko jest dobrze. Dziewczyny nie znałam, nie kojarzyłam jej nawet ze szkolnego korytarzu i naprawdę nie chciałam wpakować się przez nią w kłopoty. Za bardzo lubiłam moją pracę, w której nie musiałam robić niczego specjalnego i nie widziałam sensu w narażaniu się władzy, szczególnie dla kogoś kogo nie znałam. Kolejne wydarzenia przyprawiły mnie o zawrót głowy. Zanim mężczyzna zakończył swoje pytanie, zza lady wyskoczyła ta sama laska, tym razem w oficjalnym, firmowym fartuszku. Nie potrafiłam i nie chciałam inaczej, w głowie dudniło głośne, broń się, mów całą prawdę, nie kłam, bo to się może dla Ciebie źle skończyć. Na mej twarzy pojawił się kamienny wyraz, a potem zimny i bezwzględny uśmiech, powoli zaczęłam wycofywać w bok, tak by nieznajoma nie zrobiła mi krzywdy, nie wiedziałam czego mogę się po niej spodziewać, wyglądała na bardzo podejrzaną, na kogoś kogo nie chciałam nigdy spotkać i nie chciałam by rzuciła się na mnie z nożem lub ze swoimi brudnymi łapskami. - Panie władzo, ona kłamie, nie znam jej i nigdy nie widziałam, proszę ją zabrać jak najszybciej się tylko da! - rzekłam wyjątkowo spokojnie, po czym wyciągnęłam różdżkę w jej stronę tak by mieć możliwość dodatkowej obrony.
Clara, bo tak miała na imię ukrywająca się dziewczyna, prawie wypuściła słoiki z rąk. Spojrzała z przerażeniem na Lettice, kiedy ta ją wsypała. Otworzyła usta, żeby spróbować jakoś uratować sytuację, ale zrozumiała, że nic z tego nie będzie, kiedy sprzedawczyni wyciągnęła różdżkę. A ona chciała tylko spotkać się ze znajomymi i wypalić trochę oprylaka. Nie wiedziała nawet co zrobiła nie tak, że podbiła do niej magimilicja, domyślała się jednak, że narkotyki w kieszeni jescze jej zaszkodzą. Dobrze, że zdążyła wyrzucić torebkę za ladą. Tak czy siak musiała teraz wymyślić jakieś wytłumaczenie, dlaczego uciekała. Bała się cholernie, o magimilicji chodziły różne ploty. A jeśli zatrzymają ją na dłużej? Kto nakarmi jej koty? Magimilicjant tymczasem wyciągnął uspokajająco rękę w stronę Lettice. - Proszę bez zbędnych uniesień- przeniósł zimn spojrzenie na zdjętą strachem Clarę - Jest pani aresztowana pod zarzutem złamania punktu 6. dekretu numer 78654 oraz próby ucieczki. Ma pani prawo zachować milczenie. Wszystko co pani powie może zostać użyte przeciwko pani w dalszym postępowaniu. Mężczyźni stojący przy drzwiach, podeszli do Clary i wyprowadzili ją na zewnątrz. Wkrótce dołączył do nich trzeci magimilicjant i Lettice znów została sama. Za ladą zaś leżała bezpańska torebka z oprylakiem.
//zt --------------------------------- Możesz wziąć sobie oprylak. Zgłoś się po niego w odpowiednim temacie
Praca była przyjemna tego dnia. Sporo gości przewijało się przez sklep, robiąc wiosenme zapasy ziół i kaw. Wydawało się, że dzień przeminie @Lettice Callaghan bardzo spokojnie, ale jednocześnie pracowicie. W pewnym momencie jednak przez otwarte dla sów okno, wpadł wielki puszczyk z niewielkim pakunkiem. Ślizgonka spodziewała się zamówienia, ale nie tego, że sowa będzie aż tak zdenerwowana i rozkrzyczana. Z dzioba coraz wydobywał się głośny skrzek alarmujący zapewne przechodniów Doliny, machała gwałtownie skrzydłami i wyglądała na potrzebującą pomocy. Albo porządnego trzaśnięcis miotłą.
1, 2 - Leci prosto na ciebie! Agresywny atak poskutkował tym, że jeden z pazurów ptaka rozpruł twoją wargę. Oprócz sporej ilości krwi nic ci jednak nie jest, a sowę dało się jeszcze uspokoić. W następnym wątku wspomnij o niedogojonej ranie. 3, 4 - Puszczyk przeszedł jak mini huragan, rozsypując saszetki i tłukąc słoik ze świeżym skrzelozielem. Niestety, musisz później zapłacić za straty 10g, ale jeśli zechcesz to odrobina skrzeloziela jest twoja za darmo... Upomnij się o to i odnotuj stratę. 5, 6 - Kiedy uspokajasz sowę odkrywasz, że wszystko jest winą wbitego w łapkę grubego kolca. Zwierzątko zdaje się wręcz do ciebie lgnąć, więc pobieżne opatrzenie łapki nie jest żadnym kłopotem. Dostajesz 1 punkt z ONMS bądź uzdrawiania o który możesz się upomnieć.
______________________
Lettice Callaghan
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : brak lewej nogi do 1/3 łydki, piegata twarz, krótkie włosy, blada, lekko zielonkawa cera, nieprzyjemny wyraz twarzy;
Dzień zapowiadał sie zwyczajnie, był to jeden z tych dni w czasie których nie robiłam właściwie nic. Siedziałam na swoim fotelu i czekałam na chwilę zbawienia, na klienta, na kogoś kto porozmawia ze mną przez chociaż krótką chwilę, kto odgoni całą nudne. Żałowałam trochę, że wczoraj zrobiłam tak dużo rzeczy, nie wiedziałam po co zamiatałam, ścierałam kurze, zamawiałam nowy towar, uzupełniałam papierki i robiłam wiele innych nudnych rzeczy skoro dzisiaj, przez to, że dnia wczorajszego zarabiałam się po łokcie albo i barki, umierałam w środeczku z nudy. Nie działo się totalnie nic i nie zapowiadało się na to, że stanie cokolwiek fajnego i ciekawego; wzdychałam więc ciężko w nadziei, że nadejdzie ratunek, jakaś iskra, tajemnicza moc rozbudzająca i podkręcająca śrubę rozrywki. Nie spodziewałam się tego co zajdzie, bo to był naprawdę nudny dzień, pół leżąc na swym siedzonku, patrząc w sufit i kontemplując o życiu, nie myślałam, że przez okno może wpaśc/wleciec coś co może mi zrobić i dlatego tak wielkie było moje zdziwienie, gdy właśnie to się stało. Wielkie ptaszyska, sowiska, których rozpiętość skrzydeł wydawało mi się taka sama jak moja długość od czubka najdłuższego palca u dłoni, do drugiego czubka, wleciały do sklepu robiąc wielkie zamieszanie. Zerwałam się szybko, przestraszona, czułam, jak bije mi serce i o cholera, nie mogłam do puścić by zeżarły lub zniszczyły cokolwiek cennego, bo przecież musiałabym płacić. Wzięłam się w garść więc, jednym skokiem skoczyłam w stronę miotły, by móc bronić siebie i sklepu; naprawdę nie chciałam poczuć pazurów sowy wbijających się w me ciało. Zaczęłam machać miotłą w górze niczym zawodowy zawodnik wschodnich sztuk walki; pieczołowicie odganiałam sowę od cennych składników, niestety nie udało mi się całkowicie uratować wszystkiego. Sama nie wiedziałam kto to zrobił, czy ja czy przestraszona sowa, najwyraźniej zdziwiona tym, że jakaś wariatka macha na nią miotłą, ale któreś z nas zbiło słoik skrzeloziela. Na szczęście sowa zniknęła szybciej niż się pojawiła, odnalazła tę samą drogę i wyleciała przez okno - uśmiechnęłam sie zadowolona z tych w jakiś sposób przyjemnych i zdecydowanie kończących nudnę chwil sam na sam z sową. Gdy przyszedł szef zmuszona byłam do zapłacenia za straty, ale to nie było ważne, bo obrobiłam siebie, mogłam wziąć to co dało się odratować z zbitego słoiczka i bezpiecznie wróciłam do domu.
/zt
kostka: 3
Lysandre Rosewood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1.88m
C. szczególne : Pachnie jak mandarynki. Ma bardzo czuły węch. Znamiona na lewej stronie twarzy, zapewne po pra dziadku Gordonie.
W Dolinie Godryka, w uroczym centrum miasteczka, znajdował się sklep zielarski, w którym już dłuższy czas pracował Lysandre Rosewood. Szybko się tu zadomowił i polubił prace stania za ladą, służąc pomocą, każdemu, kto tylko przekroczył próg "aptekarium". Jak zwykle miejsce to roznosiło dużo zapachów nie tylko leków i ziół, a także kawy, herbaty, więc perfumy Rosewooda ginęły w tej symfonii aromatów. Nie przeszkadzało mu to. Czuł się tu niczym kameleon wtapiający w otoczenie. Nadal, jednak podchodząc do starszej pani, która mogłaby być jego babcią, zauważył jak jej nozdrza, poruszają się widocznie, by po chwili oznajmić mu, jak ślicznie pachnie. - Oh, dziękuje. - Obdarował ją uroczym uśmiechem, kontynuując swój wywód na temat herbaty senacha i oolong. Kobieta wydawała się wcale go nie słuchać, jak zwykle to mu się zdarzało. Oczywiście panował nad swoim darem półwili, ale nie miał wpływu na aurę, która go otaczała i miała wpływ na większości osób. Może gdyby był wredny i krzywił się jakoś tak nie ładnie? Czasami nie wiedział, dlaczego się tak rozgaduje, większość klientów i tak go nie słuchała, a on mógł im wcisnąć nawet dwa produkty, nawet jeśli zastanawiali się nad kupną jednego. Jednak Rosewood nie należał do takich osób. Nie lubił nikogo oszukiwać ani namawiać do zakupów, które nie były im zdecydowanie potrzebne. To była jego pierwsza praca i czuł się tu dobrze, chyba dlatego, że szef jakoś nie wpływał na niego — nie chciał wykorzystywać jego daru. Chociaż początki były nieco trudne. Wszyscy dobrze wiedzą, że nie należy denerwować potomków wil. Nie, żeby chłopak zrobił coś niestosownego, wyraził się jasno, a kierownik sklepu i tak wiedział, że trafił mu się prawdziwy diament. Lysandre był przeuroczy, miły, uprzejmy, elokwentny, wygadany i taki pełen ciepła. Można było jedynie doznać krótkiego przemijającego szoku, dowiadując się o jego niebezpiecznym drugim ja; nad którym oczywiście miał kontrole. Ciężko było wyprowadzić tego uroczego chłopca z jego własnych wyznaczonych ram gniewu. Miał zdecydowanie za dobre serce, mimo swoich szalejących, niestałych uczuć i emocji, wydawał się chodzącą oazą spokoju i cudownym, cieplutkim promyczkiem słońca. W końcu starsza pani wzięła senacha i oolong; mimo że Lysandre już chciał polecić uroczej damie inne mniej cierpkie w smaku herbaty. Nie były dla każdego, chociaż ceniło się je za właściwości zdrowotne. Pożegnał się ładnie, w duchu ciesząc się, że nie zadziałał jego dar — co czasami zdarzało mu się przez przypadek. Dopiero nie wiedziałby jak wygonić starszą panią ze sklepu. Miał przecież innych klientów, no może teraz nie. Uwielbiał towarzystwo ludzi, ale czasami było to okropnie męczące, gdyby nie wiedział, że ma w sobie geny swojej matki, istoty o anielskiej, boskiej urodzie, uznałby to za przyjemną rzecz w swoim życiu; jednak w tej sytuacji wcale tak nie uważał. Udał się za ladę i zaczął ustawiać wszystko równiutko, jakby cierpiał na formę jakiegoś pedantyzmu. Nie spodziewał się już żadnych klientów. Dzisiejszy dzień przebiegł mu dość spokojnie. Wpadło oczywiście kilku stałych bywalców, a jeden młody mężczyzna wydawał się przyjść tu specjalnie. Chyba niektórzy przychodzili do aptekarium tylko po to, aby sobie na niego popatrzeć. Wolał operować swoją wiedzą niż urodą. Nadal entuzjastycznie nastawiony do klientów starał się polecić im odpowiednie zioła czy leki, a może herbaty i kawy, ale niektórzy, jak ten mężczyzna plątali się, nie wiedząc właściwie, po co tu przyszli, wdając się w dyskusje z młodym Rosewoodem. Oczywiście nikogo nie odstraszał, grzecznie, kiedy mógł, prowadził miłą pogawędkę, nawet szef nie zwracał na to szczególnej uwagi, bo w końcu i tak ludzie kupili coś, nigdy nie wychodząc z pustymi rękoma, kiedy Lysandre stał za ladą. Taki był z niego diament. Podobało mu się tu.
Ponad tydzień urlopu, który sobie wziął wyszedł mu na dobre. Czasami trzeba zostawić wszystkie obowiązki i zająć się czymś przyjemnym, bez stresu, bo człowiek ma za dużo na głowie, żeby w ten sposób egzystować. Co prawda Hunt nie był typem człowieka, który zbytnio przejmuje się życie, ale też potrzebował chwili wytchnienia. A drugim plusem takiej przerwy było to, że inaczej wraca się do pracy, którą można odkryć na nowo, a nie patrzeć przez pryzmat rutyny, która wślizgnęła się gdzieś w życie codzienne. Mimo wszystko praca jako sprzedawca, w ciągłym kontakcie z ludźmi mogła człowieka wykończyć. Zwłaszcza, kiedy ludzie po drugiej stronie lady pozwalali sobie na zbyt dużo w myśl zasady "klient nasz pan". Wszedł więc do sklepu zielarskiego, który mieścił się w centrum miasteczka w Dolinie Godryka, a dzwonek nad drzwiami obwieścił jego przybycie. W sumie to nawet stęsknił się za tym dźwiękiem. Przywitał się ze współpracownikami i udał się na zaplecze aby przebrać się w wygodny i jednolity strój, bo przecież zawitał do lokalu ubrany w koszule i eleganckie spodnie. Lubił tak chodzić. Niektórzy mówili, że takie ubrania są niewygodne, ale jemu to nie przeszkadzało. Mógłby tak pracować, gdyby nie to, że właściciel narzucił wszystkim tę samą odzież roboczą, która swoją drogą też nie była zła, bo prezentowała się całkiem gustownie, ale nie był to jego styl. Zajął się codzienną pielęgnacją i podcinaniem roślin, które tego wymagały, jeszcze przed przerwą obiadową. Stwierdził, że uporządkowanie "suchego magazynu" z ziołami poszło mu dość sprawnie, dlatego wcześniej weźmie się za prace przy magicznych roślinach, których było co prawda niewiele na sklepie, ale jednak niektóre zioła czy herbaty były najlepsze, kiedy były świeże, więc trzeba było je hodować na miejscu i suszyć. Przez to może i było też więcej pracy w sklepie, ale przynajmniej klienci byli zadowoleni, a przecież o to w tym wszystkim chodziło. Dear akurat zdawał sobie sprawę z tego, że akurat w zielarstwie liczą się dobrej jakości towary, bo przecież rodzinny interes, który prowadził Christopher właśnie na to stawiał. Na jakość. A duża część z tego co oferował akurat ten sklep zielarski pochodziła z dostaw od firmy jego ojca, dlatego był pewien, że są najlepsze. Czego nie omieszkał mówić klientom, którzy przychodzili kupować zioła czy herbaty tutaj. W końcu jeśli detaliści będą mieli zbyt i usatysfakcjonowanych klientów to i biznes, który sam Hunter w przyszłości ma odziedziczyć będzie dobrze się kręcił. Cała ta analogia była bardzo prosta a chłopak nie pamiętał, aby gdziekolwiek to wyczytał czy też się tego jakoś specjalnie uczył. Po prostu tym przesiąkł, nasłuchał się zasad, którymi "rządzi się rynek" i było to dla niego tak oczywiste jak proces warzenia eliksiru pieprzowego dla eliksirowara. Ten dzień był nieco męczący dla niego, jako że przerwę od pracy miał dość długą, więc na nowo musiał przyzwyczaić się do tego, że był te osiem godzin na nogach i w biegu czasami. Tak samo jak musiał nastawić się do wczesnego wstawania i wychodzenia jako ostatni ze sklepu. No niestety,taka praca - otwierał i zamykał lokal. Ale nie miał nic przeciwko temu. Mimo wszystko lubił to robić. Dobrze czuł się w tej branży i przede wszystkim mógł wychwycić takie fakty czy zastrzeżenia od klientów, które do dostawców hurtowych, jakim był jego ojciec, prędko by nie dotarły. Dlatego cieszył się z tego, że udało mu się objąć tę posadę.
Tego dnia nie miałeś za wielu obowiązków, urwanie głowy też Ci nie groziło. Miałeś czas nawet na uporządkowanie zapasów i sprawdzenie, czy niczego nie brakuje. Może nadrobiłeś też zaległe czynności? A może po prostu popijałeś sobie herbatkę, odliczając minuty do wyjścia z pracy? Tak czy siak - ruch był umiarkowany, nic niepokojącego się nie działo i żadne znaki na niebie czy ziemi nie zapowiadały rychłej zmiany tego stanu. I tak minęła Ci większość dyżuru. Zostały jakieś dwa kwadranse do końca Twojej zmiany. Zdążyło się już ściemnić, a nawet rozpadać. Z minuty na minutę deszcz przybierał na sile, na zewnątrz było nieprzyjemnie, mokro i ponuro. Pogoda nie zachęcała do wychodzenia z domu, więc istniała szansa, że już nie uświadczysz żadnego klienta. Jednakże... nie mogło być tak idealnie. Przecież zawsze się coś dzieje w najmniej oczekiwanym momencie, w nocy o północy lub jak trzeba już zamykać lokal, prawda? Tym razem było podobnie. Najpierw zadzwonił dzwoneczek przy drzwiach, a potem same drzwi łupnęły z przeraźliwą siłą. Ktoś (bądź coś) otworzył je z potężnym rozmachem. Kto?
________________________
Rzuć kością (k6), by poznać scenariusz lub wybierz go sam Następnie opisz, jak radzisz sobie z daną sytuacją.
Scenariusz:
Parzysta - do sklepu wparowała stara baba. Może warto wprowadzić godziny dla seniorów, bo ta czarownica ewidentnie nie szanuje czyjegoś czasu pracy. Nie raczyła nawet zamknąć za sobą drzwi, nie mówiąc już o rzuceniu Chłoszczyść na podłogę, którą sowicie ubłociła. Do tego jest strasznie wybredna i nie wie, czego chce. Coś tam mamrocze o walerianie, ale zaraz znów burczy o uzupełnieniu składników do Eliksiru Pieprzowego. Jest niemiła i opryskliwa, traktuje Cię z wyższością i nic nie wskazuje na to, że szybko wyjdzie. Musisz ją jakoś spławić, ale przedtem obsłużyć.
Nieparzysta - atak chochlików kornwalijskich! Wleciało ich do zielarni aż sześć i każdy poleciał w inną stronę. Dwa zaczęły zrzucać flakoniki z półek, jeden rozsypał jakiś sproszkowany korzeń, kolejny dorwał się do liści szałwii i zaczął je... zjadać. Pozostałe dwa latały pod sufitem, tłukąc łapkami w ściany i zwyczajnie hałasując. Kompletna demolka, chaos i zniszczenie. Musisz sobie jakoś z tym poradzić i je unicestwić, jednak nie będzie to takie proste, bo są szybkie, zdeterminowane i nieuchwytne. Gdy tylko próbujesz się ruszyć w ich kierunku, jeden z nich podlatuje do Ciebie i próbuje szarpać Cię za włosy lub wyrwać Ci różdżkę z ręki. Lepiej uważaj i działaj szybko, bo niedługo nabawisz się wielu strat w asortymencie.
________________________ W razie jakichkolwiek pytań/wątpliwości/próśb/zażaleń - pw/GG/Discord @Éléonore E. Swansea
Pojawił się w Dolinie Godryka nieco później niż miał zaplanowane, ale to wszystko dlatego, że musiał wstąpić jeszcze do menażerii, w której to wybrał i zamówił prezent urodzinowy dla Irvette. Mając nadzieję, że psiak spodoba się przyjaciółce, kiedy do niej dotrze, przekroczył próg sklepu w niezwykle dobrym humorze. I później także wszystko szło po jego myśli, kiedy wziął się za swoje pracownicze obowiązki. Co prawda przy kilku klientach na krzyż nie szło się zmęczyć, ale jednak taki mało produktywny dzień dał mu się we znaki. Czasami już lepiej było mieć ruch i masę zamówień, niżeli szukać sobie zajęcia na bite kilka godzin, które i tak musiał w lokalu spędzić. Wypił chyba z cztery filiżanki swojej ulubionej herbaty jaśminowej, co było chyba jedyną pożyteczną czynnością, którą mógł się zająć od czasu do czasu. Zbliżała się godzina zamknięcia sklepu, a on dziękował Merlinowi, że jakoś przetrwał ten nużący czas, w którym musiał się czymś zająć, kiedy nie było klientów. Jednak, kiedy robił ostatnie porządki na zapleczu, usłyszał charakterystyczny dźwięk dzwoneczka, który oznaczał, że ktoś pojawił się w lokalu. Zerknął na tarcze zegara, powieszonego na ścianie i przeklął pod nosem. Wchodząc do pomieszczenia, aż go wryło w podłogę, kiedy zobaczył stadko fruwających po nim chochlików, które urządziły sobie demolkę. Od razu sięgnął po różdżkę, którą miał za pasem i dokładnie w tym momencie wypatrzył go jeden z latających gagatków, rzucając się w jego stronę i próbując wyrwać mu magiczny patyk z dłoni. Na szczęście Hunter w porę to dostrzegł i pacnął delikwenta drugą dłonią, tak, że poleciał na drugi koniec pokoju. - Orbis! - krzyknął, celując w kolejnego, który właśnie zjadał zapasy sklepu. Uwięziony w płomienne pęta, padł na podłogę i zaczął się po niej wierzgać. Hunt przeklął po raz kolejny, słysząc kolejne dźwięki zrzucanych z półek fiolek i odwrócił się w stronę niebieskich stworków, które stały za tym hukiem. Próbował potraktować je Drętwotą, ale niestety były bardziej zwinne niż poprzednik i nie dały się tak łatwo. Chłopak miał za to wrażenie, że swoją magia, jeszcze bardziej je rozjuszył, bo zaczęły latać przy syficie i niszczyć kolejno każdą rzecz, którą napotkały wzrokiem na dole. Miał tego dość, przecież zaraz rozwalą cały sklep! Zirytowany, próbował odegnać od siebie jednego chochlika, który w tym momencie ciągnął go za włosy, aż w końcu warknął w jego kierunku Expulso, a kiedy ten uderzył w ścianę, mruknął szybko Zlep, aby unieruchomić gamonia na zgniło zielonej tapecie. Był tak zły, że kolejne dwa stworzenia podzieliły los swojego kolegi i zawisły po kilku minutach obok niego na ścianie. Polowanie na pozostałe kornwalijskie zakończyły się ich klęską, przez co zostały spowolnione i dosłownie wyrzucone przez Deara za drzwi. Eksponaty na ścianie wylądowały w starek skrzyni, którą dokładnie zamknął na kłódkę (pozostawiając jedynie niewielką szparę w ściance z boku, żeby nie było, że gamoni wstrętnie udusił) i również wyniósł na ulicę. Po tym wszystkim aż zrobił sobie kolejnej herbaty, żeby na chwilę siąść i odetchnąć, choć tak naprawdę było już jego godzinach pracy i powinien zbierać się do domu. Tak widowiskowego zamknięcia sklepu jeszcze nie miał...
Nie mogę do końca zrozumieć, dlaczego tak właściwie nie lubię pracy w tym miejscu. To nie tak, że przeszkadza mi chaos powciskanych na półkach i półeczkach pojemników z ziołami, których etykietki w niektórych miejscach się powycierały i stanowią tajemnicę. To nie tak, że mam jakiś wielki problem z Doliną Godryka, będącą najprawdopodobniej urzeczywistnieniem wszelkich marzeń magicznych rodzinek, które chcą wyprowadzać na spacer dzieciaka i psidwaka, pokazując ganiające się po okolicznych ogródkach gnomy i obgadując dziwnie niezapraszające zaczarowane klamki u sąsiadów. To nie tak, że nie mogę znieść wiecznie poddenerwowanego właściciela sklepu zielarskiego, który wygląda, jakby trzymał pod ladą coś więcej, niż tylko sterty źle posegregowanych papierów, raz za razem odsyłając klientów do konkurencji, czy tam kogokolwiek innego, w dodatku chyba wspierając nielegalny biznes. To nie tak, że przeszkadzają mi półki z mugolskimi lekami, których większość klientów kompletnie nie rozumie i które również dla sprzedawców - i właściciela! - wcale nie są takie łatwe do rozgryzienia, o ich pochodzeniu w ogóle lepiej nie wspominając. Rzecz w tym, że jakoś tak, drażni mnie tutaj wszystko. Całe połączenie mojego wiecznego zamiatania rozsypanych ziółek, przepisywania etykietek i plotkowania ze skrzywionymi od samego zobaczenia szyldu klientami. Jest ciemno, brzydko i ustawienie asortymentu nie ma sensu, a ja przez cały okres trwania mojej zmiany mam ochotę wyrwać się na zewnątrz. Normalnie nie mam problemów z mocnymi zapachami, ale tutaj się trochę duszę, nawet jeśli akurat myję okna (w zimę! Merlinie, gdyby nie różdżka, w życiu nie można byłoby sobie pozwolić na takie przymrozki...) i mogę zaczerpnąć świeższego powietrza. I tak się cieszę, że ta praca porządkowa umożliwia mi odpoczęcie od przyjmowania i sprawdzania zamówień zarówno przychodzących, jak i wychodzących - nazwy aptek już mi się mieszają w głowie i nie pamiętam komu dokładnie dostarczamy naszych "specyfików", ani od kogo zabieramy jakieś niepotrzebne graty. Zresztą, mam wrażenie, że ten lokal też służy za taką aptekę, więc te wszystkie wymiany towarów nie wydają się mieć za dużo sensu. Gdy zerkam na roztrzepanie i niepewność szefa to dochodzę do wniosku, że co jak co, ale prowadzenie lokalu nie wygląda jak zabawa dla mnie. Kocham rośliny i chyba liczyłem na to, że sklep zielarski będzie miał w sobie więcej życia. Teraz widzę, że to tylko puste formułki, wiązane przeze mnie wstążką torebeczki z odpowiednimi dawkami lekarstw i jakby magicznie odnawiający się na półkach kurz. Kiedy zostaję oddelegowany do posprzątania na zapleczu, bo ruch akurat jest dość mały, trochę mam ochotę zrezygnować tu i teraz. Chyba lepiej nadaję się do stania za ladą, mimo wszystko całkiem nieźle radząc sobie z ludźmi; tutaj mi ciężko, nieprzyjemnie, nudno... I czas się dłuży tak bardzo, że zaczynam się zbierać dobre pół godziny wcześniej, byle tylko wraz z huknięciem starego zegara na ścianie móc pożegnać się i uciec. Zostawiam po sobie porządek i poczucie spełnionych obowiązków, ale doskonale wiem, że jak wrócę jutro, to sklep będzie wyglądał na tak samo zapuszczony, jak dzisiejszego poranka. Trudno.
/zt
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Zdobycie pracy w branży, na której znała się najlepiej było dla Rudej powodem do radości. Mimo rodzinnego treningu nie miała zamiaru poprzestać tylko na tej wiedzy i nim przejmie rodzinną firmę chciała przetestować swoje zdolności w nieco innych warunkach. Świeżo ukończony kurs zielarski zdecydowanie pomagał jej dodać sobie pewności siebie, której i tak już jej nie brakowało. Pojawiła się więc w sklepie zielarskim jak zwykle gotowa na pracowity dzień. Zaczęła od porządków na zapleczu. Musiała poukładać wszystkie nowoprzybyłe herbaty i przebrać kilka ziół, które były już wątpliwej świeżości. Zapaliła światło na zapleczu, zakasała rękawy i zabrała się więc do roboty. Najpierw sumiennie wyczyściła wszystkie słoiczki i pudełka, których miała zamiar później użyć, a następnie zaczęła segregować zioła według przyjętego w tym miejscu schematu. Herbaty, jedna po drugiej lądowały na swoim miejscu, niektóre luzem, inne w odpowiednio przyszykowanych wcześniej torebkach czy opakowaniach. Każdy towar schludnie oznaczała odpowiednią etykietą, by łatwiej było go później znaleźć i zidentyfikować. Następnie wzięła się za przebieranie pokrzywy lekarskiej. Wyrzucała nieco nadgniłe listki, a te bardziej wysuszone odkładała do osobnego słoiczka. Świeżość ziół była najważniejsza i Irvette starała się regularnie dbać o to, by żadna niepotrzebna łodyżka nie zawieruszyła się między dobrymi, zdrowymi częściami roślin. Właśnie zakręcała słoiczek z pokrzywą, gdy usłyszała cichutki dzwonek oznajmiający przybycie klienta. Ruda wyszła z zaplecza i z szerokim uśmiechem powitała interesanta pytając, w czym może mu pomóc. Uważnie wysłuchała klienta, po czym chwyciła za odpowiednie pojemniki i zaczęła odważać to, czego potrzebował. Dwie miarki malwy, cztery asfodelusa i jedna garść jagód z jemioły, a do tego wszystkiego herbata z płatkami jaśminu. Następnie spakowała to wszystko w schludne paczuszki i skasowała mężczyznę, chowając galeony do przeznaczonej do tego sakiewki i życząc mu miłego dnia. W czasie oczekiwania na kolejnych interesantów, zabrała się za niewielkie porządki na sklepowych półkach.
//zt
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Dzień, jak to dzień, nie działo się nic specjalnego, po prostu czas płynął, pory dnia się zmieniały, wszystko przemijało... Może nie do końca tak, ale od początku twojej zmiany nie działo się po prostu nic, jakby nikt nie musiał kupić żadnych ziół, jakby niczego nie potrzebował, a ty mogłabyś spędzić ten dzień patrząc w sufit albo robiąc coś równie oryginalnego. Twoja zmiana dobiegała już właściwie końca, gdy nagle do środka sklepu wpadła przysadzista staruszka, z mnóstwem pakunków w ręce i rozejrzała się po wnętrzu, jakby spodziewała się, że wszystkie zioła zgromadzone w pomieszczeniu za moment dostaną nóg i postanowią żyć własnym życiem, a co za tym idzie, umkną jej sprzed nosa. - Kochanieńka, słuchaj no, tutaj gdzieś mam listę z ziołami, których potrzebuję, ale zapomniałam okularów! Musisz mi pomóc, gdzie też ona może być! - wyrzuciła z siebie kobieta, mówiąc nie do końca do ciebie, patrząc nieco na lewo od miejsca, w którym stałaś, po czym bezceremonialnie rzuciła na ladę kilka papierków z listami, jakie najwyraźniej wcześniej zapisała.
Kolejny dzień w pracy zapowiadał się wyjątkowo spokojnie. Nudno wręcz. Od początku swojej zmiany, Irvette nie spotkała ani jednego klienta, więc gdy uporała się z codziennymi porządkami na zapleczu usiadła za ladą, by otworzyć książkę do transmutacji i zacząć powtarzać sobie niektóre fragmenty materiału. Egzaminy zbliżały się wielkimi krokami, a ona wiedziała, że ta dziedzina jest jedną z jej najsłabszych stron, a chciała jak najlepiej się przygotować. Właśnie czytała po raz kolejny o manipulacji obrotowej przy transmutacji fauny, gdy usłyszała otwierające się drzwi. Natychmiast wyprostowała się i stanęła gotowa do obsługi klienta. Poczekała aż staruszka znajdzie się przy niej i złoży zamówienie, jednak widocznie nie taki był plan na dziś. Babuszka jak widać sama nie wiedziała czego potrzebuje i potrzebowała pomocy, a że Rudej za to płacili, bez słowa i z perfekcyjnie wypracowanym uśmiechem przyjęła plik pergaminów, by odszukać listę, o której starsza kobieta przed chwilą wspominała. Nie miała problemów z naruszaniem prywatności, a jednocześnie nie chciała spędzić pół dnia na przeglądaniu tego wszystkiego, więc starała się po kilku linijkach zorientować, z czym właśnie ma do czynienia i szybko wyeliminować to, co nie było listą, jakiej szukali.
- O, kochanieńka, strasznie cię przepraszam, że tego jest tak dużo, ale widzisz, ja potrzebuję wiele, wiele rzeczy! Chociaż blekot chyba nie będzie mi potrzebny i tak bez niego plotę trzy po trzy. To, co? Znalazłaś? Coś mi się wydaje, że była tam malwa i jagody jemioły? Ale do czego ja tego potrzebowałam... Ach, niedobrze jest być starym! - mówiła kobieta, kiedy dziewczyna szukała odpowiedniej listy, stawiając swoje pakunki na ziemi, drapiąc się po policzku i rozważając najwyraźniej, o co dokładnie jej chodziło, kiedy spisywała własne zapotrzebowanie na magiczne produkty, które teraz musiały wylecieć jej z głowy, co niezmiernie ją irytowało. - Co to ja mogłam chcieć zrobić, co? Powiesz mi, do czego mogłam chcieć użyć tych jagód? Na pewno wiesz, co się z nich robi! - zwróciła się ciepło do dziewczyny, przy okazji wzdychając ciężko, gdy zdała sobie sprawę z tego, w jak beznadziejnej znajdowała się sytuacji.
Przeszukiwała wzrokiem papiery, jednocześnie słuchając słów staruszki. Ciepły uśmiech pojawiał się na twarzy Irvette za każdym razem, gdy zwracała się do klientki. -Ależ nie ma najmniejszego problemu! Zaraz znajdziemy to, czego pani szuka. - Zapewniła, jeszcze przez chwilę grzebiąc w pergaminach, by w końcu wyciągnąć ten, który wydawał się pasować do całego tego zamieszania. Musiała dość mocno wysilić się, by odpowiedzieć kobiecie na pytanie. Eliskiry i ich skład nie były mocną stroną ślizgonki, choć ostatecznie udało jej się co nieco przypomnieć. -Jagody jemioły dość silnie oddziałują na pamięć. Może chciała pani przyrządzić eliksir pamięci bądź zapomnienia? - Jakoś niezbyt wierzyła, by kobieta chciała uwarzyć sobie miksturę antykoncepcyjną, choć było to jedyne zastosowanie tych jagód, które Irv potrafiłaby ewentualnie jeszcze wymienić. Połączenie z malwą kompletnie nie brzmiało dla niej jak coś konkretnego, choć w razie potrzeby miała na zapleczu jedną książkę, która mogła jej pomóc. Wolałaby jednak nie musieć się nią posługiwać, dlatego cierpliwie czekała, co staruszka odpowie na jej sugestię.
- Ale z ciebie dobre dziecko! - powiedziała jeszcze zadowolona staruszka, uśmiechając się od razu ciepło, a później aż potarła w zastanowieniu czubek nosa, bo doszła do wniosku, że najwyraźniej w tym, co Ślizgonka powiedziała, musiało kryć się jakieś ziarno prawdy, tylko niestety nie umiała go jeszcze znaleźć, co wcale jakoś mocno jej nie dziwiło. Westchnęła cicho, nieco niezadowolona, a potem przekrzywiła lekko głowę, po czym w końcu pokiwała nią z namysłem. - A co ja tam, kochanie, jeszcze napisałam? Albo o, powiedz no mi, co jeszcze jest w tych eliksirach? Skaranie z taką pamięcią, na Merlina, kiedyś to były czasy, wszystko można było zrobić, nad wszystkim można było zapanować, a teraz nic z tego nie wychodzi. Ciesz się młodością, dziecko, ciesz! - powiedziała zaraz, wzdychając ciężko i rozpoczęła poszukiwania okularów, ale przecież zaraz stwierdziła, że na pewno ich nie ma i westchnęła ciężko, kręcąc zaraz głową z niezadowoleniem, by później odetchnąć ciężko, czekając na to, co do powiedzenia miała jej dziewczyna.
Niezbyt lubiła, gdy ktoś tak się do niej zwracał, ale faktem było, że dziewczyna mimo wszystko serce miała po dobrej stronie i rzetelnie wykonywała swoją pracę. Obserwowała staruszkę, w tym samym czasie intensywnie myśląc, czy przypadkiem nie pomyliła się w diagnozie. Nie była dobrą osobą do tego rodzaju pytań. Mogła podać staruszce adres do Dearów, którzy zdecydowanie pewniej i szybciej by jej pomogli, ale nie mieli na to czasu. -Co jeszcze w nich jest? Za chwilkę Pani powiem, przepraszam na momencik. - Powiedziała, po czym zniknęła na zapleczu, a gdy wróciła miała w dłoniach dość starą książkę. Odszukała odpowiednią stronę i zaczęła czytać. -No więc jeżeli chodzi o eliksir pamięci, to potrzeba na pewno liści kasztanowca i pióra memrotka... - Zaczęła, po czym przeniosła wzrok na listę kobieciny, by wyszukać na niej któryś z tych składników. -Potrafi Pani mi powiedzieć, co to za wyraz? - Wskazała odpowiedni fragment na pergaminie, który mógł okazać się w tej zagadce kluczowy. Niestety Ruda nie widziała, czy jest to "pióro" , czy "pikujące" co robiło ogromną różnicę.
Kobieta nie protestowała, obiecała, że nigdzie się nie wybierze, ale kiedy dziewczyna wróciła z zaplecza, mogła zobaczyć, jak staruszka bardzo uważnie przygląda się słojom, w których znajdowały się najróżniejsze składniki, ale na pewno nie takie, które powinny interesować ją w choćby minimalnym stopniu. Przez chwilę sprawiała nawet wrażenie, jakby nie do końca wiedziała, gdzie dokładnie się znajduje, a potem klasnęła w dłonie i podeszła ponownie do młodej sprzedawczyni, by wrócić do przerwanej chwilę wcześniej konwersacji. - Pióra memortka! Oczywiście, oczywiście, to na pewno dokładnie to słowo, zobacz, jest dość krótkie i tak dokładnie piszę literę "a", jest taka duża i ładna, to na pewno będzie to. Merlinie, co ja bym zrobiła bez takiej miłej i pomocnej osoby! Muszę koniecznie powiedzieć twoim przełożonym, jak świetnie radzisz sobie w pracy - stwierdziła kobieta, kiwając głową i ciężko wzdychając nad własną niedolą, bo czuła się z tym mimo wszystko paskudnie, gdy tak wszystko, dosłownie wszystko jej umykało, a nie wiedziała, jak miałaby sobie z tym inaczej poradzi.
Wracając z zaplecza nie umknęła jej zmiana w postawie staruszki. Wyglądała, jakby była nieco nieobecna i nie do końca orientowała się w sytuacji w jakiej była. Teraz Ruda miała już pewność, że chodziło o eliksir pamięci. A naw jak nie to kobieta wyraźnie go potrzebowała. Posłusznie pochyliła się nad pergaminem, by wysłuchać analizy pisma klientki i tylko upewniła się, że ma rację. Odnalazła więc odpowiedni słój i zaczęła szykować kobiecinie kolejne składniki. -Mogę zapisać Pani przepis i składniki na osobnym pergaminie, żeby przypadkiem znów nie umknęło Pani, co ma z tego wyjść. - Zaproponowała z uśmiechem, wyciągając świeży pergamin w tym właśnie celu. Jakoś wątpiła, by przełożony cokolwiek z tą informacją miał zrobić, ale uprzejmie podziękowała staruszce nie chcąc wyjść na nie uprzejmą. @Christopher Walsh
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Nie wszyscy sprzedawcy byli wyrozumiali i uprzejmi, co z całą pewnością było dość bolesne i męczące, a ona nie chciała, żeby to tak wyglądało. Z drugiej strony nie chciała również nikomu się narzucać i wpadaliśmy w błędne koło. W inne szaleństwo również, zwłaszcza teraz, gdy kobieta była tak wdzięczna, że nie umiała wyrazić tego słowami, czy raczej, poprawnymi słowami i po prostu opowiadała o tym, jak to nie wszyscy są jej przychylni i jakie to straszne się zestarzeć. - O, ależ będę ci wdzięczna, naprawdę! To będzie o wiele wygodniejsze, myślę, że powinnam zawsze to ze sobą nosić, później nie będę musiała niczego szukać. To bardzo pomysłowe z twojej strony, zdecydowanie. No dobrze, to gdzie ja dałam te pieniądze... Nie przejmuj się mną, kochanie, będę musiała ich chwilę poszukać - powiedziała jeszcze kobieta, uśmiechając się promiennie i faktycznie rozpoczęła poszukiwania sakiewki, która zawierała jej oszczędności, nie mogąc sobie w tej chwili przypomnieć, do której dokładnie wsadziła ją kieszeni, ale nie kłopotała się tym aż tak bardzo, mając szczęście, bo była w sklepie sama, a dziewczyna, która ją obsługiwała, zdawała się zachowywać zupełnie normalnie, jakby nie przeszkadzało jej to roztrzepanie klientki.
A to akurat prawda. Wiele osób pracujących w sprzedaży nie do końca szanowało klienta i chciało tylko "odbębnić" swoje i zgarnąć wypłatę. Dla Rudej było to jednak coś więcej niż przykry obowiązek i nawet jeśli nie zawsze było jej tak przyjemnie, starała się podchodzić do każdego klienta profesjonalnie i z pomocną dłonią. Jakby nie patrzeć, wiązała poniekąd ze sprzedażą własną przyszłość. Słuchała kobiecinki, która biadoliła nad traktowaniem seniorów w społeczeństwie . Musiało to być przykre, tak nagle tracić szacunek i posłuch tylko dlatego, że ma się parę lat więcej na karku. Irvette zawsze była uczona, że starsi nie są osobami, które można tak po prostu lekceważyć i zawsze starała się podchodzić do nich z należytym szacunkiem. -Nie ma problemu. Zaznaczę to Pani specjalnym, kolorowym tuszem, by łatwo wyróżniało się na tle reszty pergaminów. - Zaproponowała, zaczynając kopiować przepis i składniki. Miała o wiele schludniejsze pismo, dzięki czemu w razie potrzeby obce osoby bez problemu mogły rozpracować, czego kobiecina potrzebuje. -Razem będzie pięćdziesiąt osiem galeonów. - Podała cenę, cierpliwie czekając na to, aż staruszka znajdzie sakiewkę z monetami.
Staruszka musiała sobie po prostu pogadać. Nie miała z kim za bardzo rozmawiać, a takie pogawędki w czasie zakupów sprawiały jej po prostu przyjemność, miała coś, czym mogła się zająć, na czym mogła się skupić, mogła w końcu robić coś innego, niż pozostawać sam na sam ze swoimi myślami. Zaraz też przyklasnęła na pomysł dziewczyny, uznając, że taki kolorowy zapisek będzie jeszcze lepszy, ostatecznie bowiem będzie naprawdę rzucał się w oczy i nie będzie dało się go przegapić, co było niewątpliwym plusem. Wkrótce znalazła również sakiewkę, w której miała pieniądze, a później podała ją dziewczynie. - Odlicz, proszę, kochanie, bo naprawdę nie chcę się pomylić i na pewno nie masz tyle czasu, żeby czekać, aż wszystko dokładnie sprawdzę - poprosiła jeszcze kobieta, a kiedy wszystko było gotowe, zabrała swoje rzeczy, upewniła się trzy razy, czy ma na pewno wszystko i pożegnała się ciepło, wylewnie i czule, by później wyjść ze sklepu, wyraźnie zadowolona, że tak przyjemnie spędziła czas i na dokładkę dostała wszystko to, czego potrzebowała! Takich dni mogła naprawdę mieć więcej, byłaby za nie niewątpliwie wdzięczna. I za tak pomoce dzieci!
No tak, czasem na starość zostawało się samemu i to właśnie takie momenty jak zakupy dawały możliwość otworzenia do kogoś gęby. Irv nie chciała nawet myśleć o tym, że jej życie mogłoby potoczyć się podobnie. Zawsze była otoczona przez ludzi i miała dziwną nadzieję, że to nigdy się nie zmieni. Potrzebowała rodziny, ludzi którym ufa, po prostu bliskich. Między innymi dlatego właśnie z taką cierpliwością podchodziła do starowinki, która dziś pojawiła się w miejscu jej pracy. -Nie ma problemu. Choć proszę się nie przejmować, nigdzie mi się nie spieszy. - Zapewniła, przyjmując od klientki pieniądze i na jej oczach głośno odliczając kwotę, by ta miała pewność, że Ruda jej nie oszuka. Co jak co, ale kradzieżą i to jeszcze tak perfidną się brzydziła. Podała kobiecie zakupy, pożegnała się z nią uprzejmie zapewniając, że w razie potrzeby zawsze służy pomocą i patrzyła, jak ta opuszcza sklep. Gdy tylko drzwi się zamknęły, Irvette uporządkowała obszar wokół lady i zniknęła na zapleczu. Potrzebowała chwili oddechu.
//zt
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Pogoda była dosłownie pod psem. Niby lato, ba - lipiec już! - gdzie nawet na Wyspach Brytyjskich lato już powinno odcisnąć swoje piętno. No i odciskało, jakby nie patrzeć - letnim deszczem i burzami. Wspaniały dzień na pobyt w pracy - w końcu niczego nie pozostało żałować, a jedynie cieszyć się na wizję dodatkowych galeonów za czas, który i tak zapewne spędziłoby się pod własnym dachem. Minusem jednak byli mieszkańcy Doliny, którzy pogonieni przez błyskawice i grzmoty na zewnątrz, skrywali się w pierwszych lepszych przybytkach. W tym również aptekarium, gdzie pracowała młoda De Guise. Sztuczny tłum bywał dobry na targu, na pewno jednak nie w sklepie zielarskim. — Z DROGI, PRZEJŚCIE LUDZIE, NIOSĘ RANNĄ!!! Drzwi od apteki praktycznie rozbiły się na nosie jakiegoś nieszczęsnego czarodzieja, gdy do środka wpadł jakiś krzykacz. Rudowłosa Irvette siłą rzeczy - nawet pomimo swojego wcale nie karłowatego wzrostu - nie mogła dostrzec co się dzieje przez przemoczoną ciżbę. Ludzie wydawali się nieporuszeni - przynajmniej dopóki domniemany bohater nie roztrącił ich swymi łokciami, torując sobie drogę do aptecznej lady. — Ratuj ją Pani — zakwilił płaczliwie drobny, łysawy już mężczyzna w słusznym wieku. Jego małe, głęboko osadzone świńskie oczka błyszczały łzami, kiedy ustawiał na ławę... Niezwykle dorodny okaz czyrakobulwy w pękatej doniczce. Wokół natychmiast rozwiał się drażniący, smolisty niemal zapach nafty - jednocześnie wypłaszając zgromadzonych tu wcześniej czarodziejów. Jeden problem z głowy, nie? — J-Ja... Próbowałem zszczepić moją maleńką z szczepką deroleanu, a teraz, t-teraz o-ona... — wskazał rozdygotaną dłonią jedną z odnóg 'ślimaka', która zwinęła się niczym liść mimozy - dzierżąc dzielnie w swej macce piękny, czerwony kwiat, którego woń gryzła się z zapachem wyciekającej zewsząd ropy. To wszystko wyglądało wręcz groteskowo - zwłaszcza, że ropne czyraki w pobliżu deroleanu zdawały się zmieniać kolor z bladożółtego na... Różowy?
Miał to być spokojny dzień w pracy i początkowo tak właśnie było. Ruda bez żadnych zmartwień krzątała się po zakładzie, wypełniając swoje zwyczajne obowiązki, gdy nagle na zewnątrz pociemniało, zerwał się wiatr i rozpętała burza, która nie tyle sprowadziła do jej sklepu klientów, co tłumy chcące schować się przed deszczem. W takiej sytuacji trudno było opanować dziejący się w środku harmider. Irvette robiła co mogła, by poradzić sobie z zebranym wokół niej tłumem, gdy wtem usłyszała jakiś krzyk. Stanęła na palcach, próbując dojrzeć, co takiego się dzieje, ale na nic jej to było. Tłum zbyt skutecznie jej to uniemożliwiał, lecz już po chwili przed ladą pojawił się starszy mężczyzna z niesamowicie śmierdziącą czyrakobulwą w doniczce. -Co tu się stało? - Zapytała spokojnym, acz konkretnym i zaciekawionym głosem, bardziej zwracając uwagę na samą roślinę niż osobę, która ją tutaj dostarczyła. Z każdą sekundą widziała coraz więcej nieprawidłowości, a słowa mężczyzny tylko upewniły ją w niektórych podejrzeniach. -Przede wszystkim proszę nie panikować. Zabiorę Pana na zaplecze, gdzie będziemy mogli w spokoju zająć się rośliną. - Nie w stylu Irvette było jakkolwiek tracić głowę w takiej sytuacji. Nieprofesjonalna hodowla często była dość szkodliwa w skutkach, czego nie raz doświadczyła w swoim rodzinnym domu i choć jeszcze nie miała odpowiedzi na tę zagadkę, nie miała zamiaru odprawić klienta z niczym. Wyciągnęła z kieszeni różdżkę wyczarowując nad doniczką bańkę ochronną, która mogła powstrzymać potencjalnie szkodliwe opary i wskazała mężczyźnie, by ten poszedł za nią. Po drodze poprosiła koleżankę, która miała właśnie wychodzić, by na chwilę stanęła jeszcze za ladą, aby przypadkiem chroniący się przed deszczem tłum niczego nie zniszczył. -Proszę usiąść i postawić doniczkę na stole i przede wszystkim niczego nie dotykać. - Położyła większy nacisk na ostatnie słowa, w międzyczasie ubierając rękawice ze smoczej skóry dla własnej ochrony. -Jakiego szczepu deroleana konkretnie Pan użył? - Zapytała, by mieć lepszy pogląd na sytuację, po czym wyciągnęła ze stojącego nieopodal regału jedną z ksiąg.
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.