Stara, kamienna fontanna, której subtelne rzeźbienia przyciągają wzrok. Jeśli przyjrzeć się dokładniej i poświęcić im chwilę, z niewyraźnych kształtów uformuje się historyjka o stworzeniu Doliny Godryka. Nieduża rzeźba, stojąca w kamiennej misie, przedstawia Gryffindora unoszącego miecz do góry. Niestety, niewiele osób przejmuje się tą z pozoru pospolitą ozdobą miasteczka. Nikt jej jednak nie usuwa, z powodu magicznych właściwości, które ponoć posiada. Mówi się, że to idealna woda na przeróżne eliksiry miłości. Co prawda nie jest ona specjalnie zachęcająca, mętna, zielonkawa. Jednak wiele osób chce sprawdzić prawdziwe, magiczne właściwości fontanny.
Uwaga! Wchodzisz tu na własną odpowiedzialność! Kostki, które tu wyrzucisz mogą ci dać bardzo duży potencjał magiczny, niesamowite przedmioty itp. Jednak możesz też zachorować na nieznaną chorobę, poważnie się poranić lub stracić dużo pieniędzy. Zanim rzucisz kostką, upewnij się, że znasz zasady wynikające z rzutu.
1 - Rozochocony wyciągasz fiolkę, by wlać do niej odrobinę wody.
Spoiler:
Jeśli masz stałego partnera (oznacza to normalny związek, a nie żadne skomplikowane sytuacje, czy kogoś kogo możesz "nazwać" swoim chłopakiem, albo zakładasz dopiero w poście, że pewnie są już w związku) udaje Ci się nalać odrobinę wody i zadowolony wracasz do domu. Jeśli napiszesz posta, w którym wytwarzasz dowolny eliksir i zgłosisz to w odpowiednie miejsce, otrzymasz 1 punkt do dowolnej umiejętności, która powinna mieć związek ze zrobionym eliksirem. Jeśli nie masz stałego partnera, napotykasz dziwną barierę, której nie możesz za nic przekroczyć. Wracasz do domu z pustymi rękami.
2 - Kiedy nieostrożnie kładziesz dłoń na fontannie, znikąd wyskakuje Langustnik Ladaco i boleśnie szczypie cię w palec.
Spoiler:
Jeśli przez dwa kolejne wątki, nie zaznaczysz, że przez Langustnika masz pecha w rozgrywanej sytuacji, możesz spotkać się ze stanowczą ingerencją Mistrza Gry.
3 - Nie możesz znaleźć nic magicznego w tej okropnej wodzie! Wszystko wydaje się takie zwyczajne, nawet kiedy końcem języka, delikatnie dotykasz zielonkawej wody. Nawet nie masz pojęcia co na siebie sprowadziłeś! Twoja postać została obdarzona genem niezwykłej płodności!
Spoiler:
Niezależnie od tego, czy się zabezpieczasz magicznie, czy nie, nic nie pokona obecnie Twojej ulepszonej płodności. Siódemka to naprawdę szczęśliwa liczba. Przez tyle miesięcy będziesz odporny na wszelkie zabezpieczenia. Jeśli w międzyczasie będziesz z kimś sypiał, ty (lub twoja partnerka, zależnie od płci) musisz zajść w ciążę. Tylko siedem miesięcy celibatu gwarantuje brak zapłodnienia. Dopiero po jednym zapłodnieniu urok mija.
Uwaga! Jeśli masz co najmniej 15 punktów z zaklęć, możesz zauważyć, że ciąży na Tobie klątwa. Wtedy możesz uniknąć niechcianej wpadki. Jeśli do tego posiadasz co najmniej 30 punktów z eliksirów, lub znasz osobę, która tyle ma i rozegrasz odpowiedni wątek, możesz wypić antidotum na swoją przypadłość.
Pamiętaj, aby wpisać to jako twoja nowa umiejętność i cierpliwie odliczaj miesiące!
4 - Fontanna nie jest zachwycona Twoją obecnością. Nie czujesz jak uparcie próbuje odsunąć Cię od siebie? Niepotrzebnie napierasz na dziwaczną barierę, którą wokół siebie wytwarza.
Spoiler:
Woda niespodziewanie zaczyna wrzeć, parząc Cię dotkliwie w obie dłonie. Momentalnie pojawiają się na nich bąble. Jeśli posiadasz minimum 15 punktów w kuferku z uzdrawiania lub wybierzesz się do szpitala, leczysz się samodzielnie lub zajmują się Tobą magomedycy, w mig stawiając Cię na nogi. Jeśli jednak nie podejmiesz się żadnej akcji, bąble po kilku dniach zaczną boleśnie pękać wydzielając obrzydliwie śmierdzącą ropę. Wówczas dolegliwości ustąpią dopiero po dwóch tygodniach.
5 - Uważnie obserwujesz całą fontannę. Dotykasz ją z każdej strony i próbujesz za wszelką cenę wyciągnąć z niej tą niesamowitą magię. Wydaje Ci się, że dziwna, kamienna broszka nie pasuje do całości. Próbujesz poruszyć nieudolnie kamienną ozdobę. Jednak nic się nie dzieje. Zniesmaczony odchodzisz, nie wiedząc, że zostałeś oznaczony repliką gwiazdy południa.
Spoiler:
Oczywiście nie jest to prawdziwy czarnomagiczny przedmiot! Znajdowały się w niej tylko śladowe ilości czarnej magii. Przez kolejne dwa do trzech wątków, piszący z Tobą powinni odczuwać duże pożądanie względem Ciebie, zakrawające o agresję.
6 - Dotykasz delikatnie dziwacznych płatków, unoszących się na powierzchni wody. To takie nostalgiczne miejsce. Przez chwilę stoisz tu rozmyślając o wszystkim, i o niczym. Ale głównie o miłości.
Spoiler:
Jeśli twoja postać kogoś prawdziwie kocha (nieważne czy jest tego świadoma, czy nieświadoma; do tego nie w sposób koleżeński, czy rodzinny) fontanna wyczuwa jak miłość wypełnia Twoje serce. Pozwala Ci poczęstować się swoją magiczną wodą, a tobie udaje się uwarzyć w przypływie natchnienia idealny eliksir amortencji, za który otrzymujesz 1 punkt do kuferka z eliksirów.
Jeśli twoja postać nikogo nie darzy prawdziwą miłością, fontanna odczuwa ogromny żal względem Ciebie. Wydaje Ci się, że na jej dnie coś połyska wesoło. Kiedy wyciągasz przedmiot, okazuje się, że jest to ogromny pierścień, z czerwonym rubinem. Możesz go zatrzymać! Przy nim każda z osób, które będą z Tobą rozmawiać, zauważą wtedy coś pociągającego. Jeśli brakuje Ci pieniędzy, możesz go sprzedać, jest on warty aż 70 galeonów.
Autor
Wiadomość
Thalia S. Heartling
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1,65m
C. szczególne : czarny tatuaż armband na prawym przedramieniu || zapach miodu, szpitala i kawy
Błąkała się po Dolinie bez celu. Choć prawdę mówiąc miała cel, bardzo jasny i teoretycznie łatwy do osiągnięcia, bowiem postanowiła odwiedzić rodziców, może nawet wyjaśnić im powód powrotu, albo chociaż posłuchać osobiście oburzenia, że nie powiadomiła ich wcześniej. Sęk w tym, że to było proste jedynie w teorii, bo teraz stała na drodze prowadzącej do domu rodziców i nie potrafiła postawić kolejnego kroku. Wyjawienie prawdy Dionowi, a nawet Perpie, było jednym, ale przyznanie się do błędu przed matką, czymś zgoła innym. Nie potrafiła się zmusić, wyrzucając sobie, że jest tchórzem, niemal słysząc głos Theii, że nie tak ją wychowała. W końcu zrezygnowała, wyrzucając sobie, że powoli staje się histeryczką. A przecież nie tak abyła, twardo stała na ziemi, wspinając się bez wytchnienia po szczeblach kariery. Teraz jednak obawiała się spotkania z własnymi rodzicami, jakby mieli nad nią jeszcze jakąkolwiek władzę. Na brodę Merlina, przecież była dorosła! Westchnęła, błądząc po centrum miasteczka i zauważając wszelkie, choćby i subtelne zmiany, jakie w nim zaszły. Wyższy poziom wody w pobliskiej rzece, zmianę szyldu sklepiku z ciastkami, czy też ilość ludzi przechadzających się tymi samymi uliczkami co ona. Była całkiem spostrzegawcza, musiała nauczyć się widzieć więcej niż przeciętny człowiek, bo tylko tak mogła być dobrą uzdrowicielką, dostrzegając wszystko. A jednak wszystkich tych rzeczy, które wskazywały na powoli rozpadające się małżeństwo, nie wychwyciła, a może po prostu ich nie chciała rejestrować, jakby wzbraniając się przed czymś, na co nie miała wpływu. W końcu przystanęła obok starej fontanny, opierając się o nią. Ścisnęła nasadę swojego nosa, przymykając powieki i dopiero teraz uświadamiając sobie jak bardzo była tym wszystkim zmęczona. Jej uwagę przyciągnęła nagle kamienna broszka, która zdawała się nie pasować do reszty kamiennej fontanny. Zaintrygowana spróbowała ją podnieść, marszcząc brwi, ale przedmiot ani drgnął. Nie zamierzała z tym walczyć, odpuściła w momencie, w którym zrozumiała, że dziwna broszka jest stałą częścią tej fontanny. Wprawdzie nie wiedziała, że ma jakieś magiczne właściwości, a jej myśli oscylowały wokół bardziej zajmujących ją teraz spraw, które sprawiały, że jej rzeczywistość powoli jawiła się samymi gruzami. Nie miała też pojęcia, że została naznaczona potężną magią, stała więc w miejscu, zamykając powieki i pragnąc wytchnąć choć tego jednego dnia, kiedy nie musiała biegać między oddziałami, tak rzadko miewała wolne dni, że już niemal zapomniała jak to jest. Jak miała jednak odpocząć, skoro nie potrafiła uspokoić chaosu w swojej głowie?
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Nie myślał o niej od dawna. Albo pogodził się ze swoimi demonami, albo pojawiło się ich więcej, tak wiele, że chaotyczne myśli uciekały znacznie dalej, niż jedynie porzucone za sobą trupy. A może to Emily wyleczyła go z tej obsesji, zdejmując z jego barków nieco ciężaru, choć w ostateczności dokładając go na nowo, w zmienionej formie, nieco lżejszy, ale wciąż cholernie niewygodny. Nie pamiętał, kiedy wspominał ją po raz ostatni. Przysiągłby, że jej obraz zamazał się w jego pamięci, a jednak w momencie, gdy zobaczył ją przechadzającą się po placu przy fontannie, poczuł lodowate ukłuci uniemożliwiające odwrócenie się i odejście w swoją stronę. To nie ona, to nie może być ona – powtarzał w myślach jak mantrę, wiedząc, że była to jedyna słuszna prawda, jedyna możliwa wersja rzeczywistości. Nie łudził się, ale nie potrafił odpuścić, musiał się przekonać. To nie była ona. Wiedział to od momentu, w którym ukazała mu swój profil, zwracając twarz ku fontannie, nad którą się pochyliła. Stał w pewnej odległości, dalej niezdolny do poruszenia się choćby o kilkanaście centymetrów i po prostu jej się przyglądał z pełną świadomością, jak niepokojąco musiało to wyglądać. Mimo wszystko odnajdywał w niej coś zaskakująco znajomego... — Heartling. Niech mnie hipogryf kopnie, cóż za zaszczyt kopnął Dolinę Godryka — odezwał się już w momencie, kiedy dopasował twarz do odpowiedniego imienia i połączył fakty. Zbliżył się do niej, a kiedy był już blisko, skłonił się nisko w geście równie sarkastycznym, co poprzedzające go słowa. — Jeśli przemarzłaś w Kanadzie, to Wielka Brytania jest kiepskim miejscem na rozgrzanie tyłka. Zawsze byłaś kiepska z geografii. Ostatnie słowa wypowiedział nieco cieplej i nawet uniósł kącik ust w niewymuszonym uśmiechu, po prawdzie nie wiedząc nawet, czy mówi prawdę. Okres studiów był czasem, z którego nie pamiętał wiele, po części również ze względu na stan, do jakiego niejednokrotnie się doprowadzał. Miał nietypowe sposoby przeżywania żałoby.
Thalia S. Heartling
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1,65m
C. szczególne : czarny tatuaż armband na prawym przedramieniu || zapach miodu, szpitala i kawy
Zapomniała o wielu rzeczach w swoim życiu, stawiając priorytety być może nie tam, gdzie faktycznie powinna. Przestała się skupiać na dawnych przyjaźniach, patrząc tylko w jednym kierunku, który miał jej dać wszystko. Nie sądziła jednak, że to wszystko obejmie nie tyle wspaniale prosperującą karierę, co również upadek jej małżeństwa. Zdawało się, że dążyła do czegoś, co nie istniało, jakby ideał, który chciała osiągnąć był jedynie imaginacją, nigdy nie osiągalną. Całe życie wmawiała sobie, że to jedyny sposób, by faktycznie coś osiągnąć. Pragnęła wszystkiego, nigdy nie mając dość. I być może jej życie musiało legnąć w gruzach, by pojęła jak złudne to wszystko było, ale czy naprawdę to zrozumiała? Lekko drgnęła, kiedy usłyszała głos. W pierwszej chwili go nie rozpoznała, choć tembr zdawał jej się dobrze znany, to nie potrafiła przypisać do niego twarzy. Powoli rozchyliła powieki, spoglądając na mężczyznę, a kiedy dotarło do niej kim był – nie mogła powstrzymać uśmiechu rozciągającego jej pełne wargi. Uniosła brew, kręcąc głową, nie mogąc właściwie uwierzyć, że to był on. Już dawno przestała sądzić, że jeszcze kiedykolwiek się spotkają. Zatracona w codziennych, szpitalnych obowiązkach i piętrzących się problemach, nie pozwalała sobie na myśli o przeszłości. Po studiach wszystko się zmieniło, każdy poszedł własną drogą i nic nie było w stanie tego zatrzymać. — Bloodworth, nie sądziłam, że jeszcze żyjesz — rzuciła równie ironicznie co on, wspomnieniami wracając do lat kiedy wszystko było poniekąd łatwiejsze, choć teraz oboje musieli zmierzyć się z cieniami, które na stałe na nich osiadły — Całe szczęście jestem przyzwyczajona, bo nie mam już dokąd uciec — dodała, nieznacznie się uśmiechając, aż w końcu podeszła do niego i bez chwili zastanowienia objęła swojego starego przyjaciela. Odsunęła się po chwili i oparła o fontannę, mrużąc lekko oczy i oceniając jego ogólny stan. Jakby w uzdrowicielskim przyzwyczajeniu, a jednak przy wspomnieniu studiów, kiedy Nathaniel bywał w różnym stanie. Część niej nie wierzyła, że to się zmieniło, choć druga za wszelką cenę miała nadzieję, że było inaczej. Jej wzrok opadł na czarną rękawiczkę, uniosła brwi. — To taka nowa angielska moda? Czy zgubiłeś drugą? — zapytała nieco się przekomarzając, choć w głębi serca czuła ulgę. Dobrze było go widzieć, miała wrażenie, że był jedną z nielicznych osób jej przeszłości, która wcale nie będzie jej oceniać na podstawie błędów, które popełniła. A może się myliła? Ostatnio zdarzało jej się to coraz częściej, rzeczywistość brutalnie jej to uświadamiała.
Świąteczny czas zawsze skłaniał ją do odwiedzin w Dolinie Godryka. Nie miała pojęcia, jacy czarodzieje lub skrzaty byli zaangażowani w przyozdobienie miasteczka na tę okazję, lecz coś w klimacie tu panującym zawsze zapierało jej dech w piersi. Gra światełek rozwieszonych na choinkach wzdłuż deptaku, przyozdobione witryny sklepowe i domy obwieszone soplami i girlandami - coś wspaniałego! Lubiła się tu wybierać choćby po to, by udać się na spacer ośnieżoną alejką i nacieszyć oczy tym widokiem. Dodatkowym aspektem była możliwość odwiedzin u rodziny - jej matka po rozwodzie związała się z mieszkającym tu czarodziejem. Święta były tak naprawdę jedyną okazją w roku, kiedy przekraczała próg jej domu. Wcześniej pochłonięta pracą w szpitalu nawet nie brała pod uwagę takiej opcji, jak teleportacja na herbatkę do mamusi. Oddzielając się od niej na tak wczesnych etapach życia, nie miała z nią najlepszej relacji. Były przyjacielskie, lecz wyłącznie powierzchownie. Nie miała powodów, by szukać w niej ramienia do wypłakania czy też życiowej rady - jak widać nie musiała jej nic mówić, by dziewczyna ślepo podążyła w jej ślady i wiązała się z nieodpowiednimi mężczyznami. Dodatkowo, krótko mówiąc, poszła też w odstawkę - Dakota miała teraz inne dzieci do wychowania, ona przecież sobie już poradziła. Mimo wszystko nie czuła, jakby sobie radziła. Pierwszy dzień świąt był jeszcze gorszy od wigilijnego wieczoru. Zaczynała poważnie zastanawiać się, czy istniało jakieś miejsce na tym świecie, w którym czuła prawdziwie się jak w domu? Potrzebowała przewietrzyć się i zebrać myśli, będąc w nie najlepszym humorze. Nogi zaprowadziły ją prosto do fontanny, jednego z jej ulubionych miejsc w centrum miasteczka. Odbijające się w tafli wody światełka dawały prawdziwy pokaz kolorów - aż się uśmiechnęła sama do siebie na ten widok. Podobno woda w fontannie była wspaniałą podstawą eliksirów miłosnych. Noreen zauważyła, że jeden z elementów wydaje się do niej niespecjalnie pasować...
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Tym razem znów był sam u swojej rodziny, próbując nie przejmować się tym, że Max miał dyżur. Nawet nie chodziło o to, że znów nieznacznie się mijali, kiedy uzdrowiciel musiał wychodzić do pracy, gdy on wracał z biura, co o fakt, że ten musiał spędzić święta między pacjentami. Dlatego starał się przygotowywać smaczne posiłki, zarówno do szpitala, jak i w mieszkaniu, aby mógł zjeść, gdy tylko wróci, a jego jeszcze, albo już, nie będzie w środku. Teraz Huang wychodził od rodziców z dodatkowymi paczkami ciasteczek, ale wiedział, że zanim wspólnie z uzdrowicielem będzie w mieszkaniu, minie trochę czasu, więc nie spieszył się z teleportacją, decydując się na spacer. Potrzebował go, aby ochłonąć po serii pytań o pracę i życie prywatne, za którym stała troska o niego, a mimo to miał problem zachować łagodny uśmiech na twarzy. Mulan jak zwykle ratowała go, opowiadając o tym, co jej się przytrafiało w pracy, albo w Hogwarcie, ale i tak dziwna nostalgia osiadła w sercu opiekuna smoków. Tym cięższa, gdy tylko dotarł do fontanny, o jakiej krążyły opowieści, że jej woda była niezastąpionym składnikiem eliksirów miłosnych. Mężczyzna odetchnął ciężko, podchodząc bliżej z łagodnym uśmiechem na twarzy, o tyle cieplejszym, że skojarzenia z fontanną prowadziły ponownie do uzdrowiciela. Był pewien tego co czuł i był pewien tego, co było między nimi, nawet jeśli nie nazywali tego, nie wpisywali w określone ramy, jak Gryfon chciał, ale byli razem. Ta prosta myśl sprawiała, że Huang czuł szybsze bicie serca, czuł chęć teleportowania się do Londynu, do szpitala, aby tam zaczekać na koniec dyżuru Maxa, aby wspólnie wrócić do domu. Mężczyzna wyciągnął dłoń w stronę pływających w fontannie płatków, aby dotknąć ich i był pewien, że gdyby chciał, mógłby teraz sięgnąć po wodę i uważyć eliksir miłości. Jednak nie znał się na tym, ani nie miał przy sobie właściwych przyrządów. Wyprostował się, dostrzegając po drugiej stronie fontanny kobietę, której twarz wydała mu się znajoma. Przez chwilę wpatrywał się w nią, aby w końcu zmrużyć nieco oczy w szerszym uśmiechu, gdy rozpoznał dziewczynę, jaka pomagała mu ukrywać kolejne zranienia pod koniec nauki w Hogwarcie. - Noreen, prawda? Dawno się nie widzieliśmy - odezwał się spokojnym tonem, robiąc krok w stronę kobiety, gotów wycofać się, gdyby jednak go nie pamiętała.
Zwróciła uwagę na tę kamienną "broszkę" prawie od razu, bo wydawała jej się zupełnie niepasująca do reszty fontanny i wszystkich innych wyciosanych ozdobników. Reszta tworzyła harmonijne wzory i spirale, często z kwiatowym motywem przewijającym się tu i ówdzie - a ten jeden element dziwnie sterczał. Odstawał zupełnie jakby został do fontanny doklejony jakimś zaklęciem. Była po prostu ciekawa, a dobrze wiemy wszyscy, że ciekawość była pierwszym stopniem do piekła. Czasem nawet potrafiła człowieka z tych stopni zepchnąć prosto w diabelski kocioł. Wyciągnęła rękę, by przyłożyć ją do broszki i spróbować wyczuć palcami, czy da się ją wyjąć. Może kryła się za nią jakaś wiadomość? Poczuła opuszkami palców dziwne pulsowanie, zupełnie jakby przez kamień przepływało naczynie tętniące jakąś nieznaną magią. Cofnęła natychmiast rękę i obejrzała jej wnętrze, spodziewając się zaraz zobaczyć jakieś pęcherze czy inne rany mogące sugerować początek klątwy. Nic takiego jednak nie miało miejsca, a z irracjonalnego strachu, jakoby fontanna ją właśnie przeklęła, wyrwał ją męski głos stojącego nieopodal nieznajomego. Czyżby? Okolica była dobrze oświetlona, więc nie miała problemów ze skupieniem wzroku na bardzo znajomo wyglądającej twarzy młodzieńca. Imię i nazwisko nie przyszło jej do głowy od razu, musiała przez chwilę przetwarzać jego rysy, tembr głosu oraz fakt, że wiedział, kim była. Nagle wszystkie puzzle zaskoczyły na swoje miejsce. - Longwei! - zakrzyknęła radośnie i nie bacząc na te wszystkie lata bez kontaktu, obeszła szybkim krokiem fontannę, by przywitać się z dawno nie widzianym kolegą bardzo ciepłym objęciem. - O rany, ile to już lat? Wyrosłeś! - dodała, śmiejąc się, bo wyrośnięty był już w szkole, ale zdecydowanie przez ostatnie... Osiem, dziewięć lat zmężniał. - Nie spodziewałam się tu Ciebie - przyznała jeszcze, robiąc krok w tył i dając mu nieco więcej przestrzeni do manewru.
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Widział, że kobieta zdawała się nie rozpoznawać go od razu, więc czekał w stosownej odległości, nie chcąc w żaden sposób narzucać się jej, czy też zmuszać do rozmowy. Widział, jak jeszcze przed kilkoma sekundami była skupiona na fontannie, obserwując jej rzeźbienia, więc w pewnością była pochłonięta myślami, jakimi być może nie miała zamiaru z nikim się dzielić. Być może w tej chwili potrzebowała czasu samotności, aby poukładać sobie pewne sprawy, albo po prostu czekała na kogoś. Różne mogły być powody jej obecności w tym miejscu, choć, jeśli dobrze pamiętał, Noreen także pochodziła z Doliny Godryka, więc najprawdopodobniej wracała ze spotkania z rodziną. W końcu jednak spojrzenie kobiety zdradziło rozpoznanie jego twarzy, dopasowanie do wspomnień, co zaraz potwierdziło imię, jakie wypowiedziała. Objął ją nieco sztywno, mimo wszystko nie będąc już tym samym swobodnym chłopakiem, co w czasach szkolnych, ale wciąż uśmiechał się ciepło do Noreen, mrużąc przy tym oczy. Niemal zapomniał, jak dobrze czuł się przy niej, kiedy szukał u niej pomocy z ranami, o których wolał, żeby nie dowiedziała się kadra pedagogiczna. - Bez przesady, nie jestem wiele wyższy od ciebie - odpowiedział, spoglądając na kobietę nieco z góry, choć różnica była dostrzegalna, dopiero gdy znaleźli się blisko siebie. - Wróciłem zaraz po studiach. Plany, jakie miała dla mnie rodzina, nie były… Atrakcyjne dla mnie, więc wróciłem szybciej, niż planowałem - odpowiedział na jej pytanie, omijając część historii związaną z aranżowanymi zaręczynami, które potrwały jedynie kilka minut. - Wracasz od rodziny, czy dopiero się wybierasz? Nie chciałbym ci przeszkadzać, jeśli miałaś jakieś plany - zapytał, wahając się, czy mógł zaproponować jej, aby chwilę przysiedli przy fontannie, skoro już się spotkali, czy powinien jedynie umówić się z nią na kawę, gdzieś na mieście i znikać, aby nie przeszkadzać.
Bardzo szybko wyczuła rezerwę i sztywność jego ruchów przy odwzajemnianiu uścisku, toteż nie trwał on zbyt długo, a Noreen natychmiast uśmiechnęła się przepraszająco, pesząc się nieco za swoją zbytnią wylewność. Miała tę przykrą przypadłość noszenia serca na dłoni i wręczania go każdemu, kto choć trochę zaskarbił sobie jej lojalność. Po ostatnich przejściach nieco skrzętniej ukrywała tę swoją emocjonalność, zamykając ją nieco pod kluczem, z większą uwagą dozując te resztki zaufania, ale widok Longewia sprawił, że natychmiast porzuciła tę rezerwę. Może niesłusznie - wszak nie widzieli się naprawdę wiele lat, mieli na swoich kontach wiele różnych przejść i nie byli tymi samymi uczniakami co kiedyś. Wiązała z nim jednak dużo miłych wspomnień i choć kontakt się urwał, kiedyś stanowił jeden z tych miłych elementów szkolnej codzienności. Wtedy życie było jeszcze prostsze, bardziej radosne, a ona miała miejsce, do którego przynależała. To pewnie ta tęsknota za byciem częścią czegoś obudziła się w niej w tamtej chwili. Zaśmiała się serdecznie, bo fakt faktem nigdy nie był najwyższym chłopakiem w szkole, lecz istniały czasy, kiedy nie przerastał jej o pół głowy tak jak teraz, więc miała chyba prawo zauważyć, że nieco się zmienił. Poza tym wydoroślał, dojrzał, jego rysy zaostrzyły się i straciły ten element dziecięcej niewinności. Lecz te zmarszczki, które robiły mu się wokół oczu przy uśmiechu, były stałym elementem Longweia - takiego go pamiętała, roześmianego i pogodnego. - Dalej głaskasz smoki? - zapytała żartobliwie, wbijając ręce w kieszenie płaszcza i kiwając się nieco na piętach, już w nieco większej odległości, by dać mu przestrzeń po tym, jak go napadła z tym uściskiem. - Ani nie wracam, ani się nie wybieram - odparła w pierwszej chwili, nieco zbyt enigmatycznie, więc od razu pospieszyła z odpowiedzią. - Odwiedzam mamę i jej partnera, jestem tu drugi dzień i jeszcze jeden przede mną, ale niespecjalnie dobrze się bawię. Ty pewnie też zaliczasz święta u rodziców, co nie? - odbiła pytanie.
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Huang ledwie dostrzegalnie pokręcił głową z ciepłym uśmiechem na ustach, chcąc dać znać kobiecie, że naprawedę nie musiała niczym się przejmować. Przebywanie w Hogwarcie nauczyło go swobody, jaka cechowała większość osób, ale wystarczyły trzy lata w Chinach, aby przejął wszystkie właściwe zachowania rodziny od strony ojca i trudno było mu z tym zerwać. Zasady wpajane od małego stały się nieodłącznym elementem jego dnia powszedniego i o ile nie było problemem dla niego witać się w podobnie wylewny sposób z osobami, których uważał za bliskich przyjaciół, nie spodziewał się takiego powitania od strony Noreen. Nie oznaczało to jednak, że nie poczuł się miło, wręcz przeciwnie i miał nadzieję, że zdoła to z jakiś sposób pokazać kobiecie w trakcie rozmowy. Odetchnął z ulgą kiedy tylko usłyszał, że nie przeszkadzał jej w tej chwili w planach, choć musiał przyznać, że wzmianka o matce Noreen nie brzmiała przyjemnie. Miał świadomość, że mimo wszystko nie powinien dopytywać, więc jedynie skinął lekko głową, choć ciemne spojrzenie zdradzało zrozumienie dla jej podejścia. - Chciałem spędzić je inaczej, ale osoba, z którą planowałem przesiedzieć wieczory, niestety jest w pracy. Ma dyżur, więc zostałem sam, a w takim wypadku właściwym było przyjście do rodziny - odpowiedział swobodnie, nie odrywając spojrzenia od Noreen. Nie rozumiał, co się działo, ale zaczynał czuć się przy niej jak zwykle przy Maxie, kiedy serce gwałtownie mu przyspieszało i jedyne czego chciał to… Jednak to nie było normalne, że czuł się tak w tym momencie. Ta myśl sprawiła, że uszy Huanga pokryły się czerwienią, wręcz paląc go, ale poza tą jedną zmianą, pozostawał pozornie niewzruszony, swobodnie uśmiechając się i koncentrując na kobiecie. - A co do smoków to nie wiem czy mi się to kiedykolwiek znudzi - dodał jeszcze, przekrzywiając nieco głowę, nim nagle się wyprostował i z poważną miną sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, aby wyjąć wizytówkę, na której wił się chiński ogniomiot, podkreślając napis Longwei Huang, Zastępca Szefa Biura Wyszukiwania i Oswajania Smoków. - Niedawno zmieniłem stanowisko, więc nie bawię się z nimi tak często, jakbym tego chciał, ale wiele rzeczy jest do zmiany i żeby to zrobić, musiałem przejść za biurko - dodał, ponownie rozluźniając się, przyglądając się jej z większą uwagą, choć jednocześnie czuł, że nie powinien tego robić, skoro coś było inaczej, niż powinno, skoro nagle odczuwał taki pociąg ku niej. - A ty? W dalszym ciągu składasz innych, czy jednak co innego okazało się twoim powołaniem?
W gruncie rzeczy wiele mogło się zmienić. Trzy lata to, w kontekście ich jeszcze dość krótkiego życia, całkiem spory kawałek czasu, a Noreen jak nikt inny powinna wiedzieć, jak przewrotny bywa los i ile zmian może zajść w ciągu sekundy. Dla Longweia zmiana szkoły, całego środowiska, a jednocześnie powrót do korzeni mógł być naprawdę przełomowym wydarzeniem. Nic więc dziwnego, że po tym wszystkim przypominał dawnego siebie jedynie z wyglądu. Ona również się zmieniła, nabrała dystansu i utraciła część tego bezgranicznego zaufania, którym obdarzała ludzi wokół. Zamknęła się nieco w sobie, bo wciąż była zraniona i potrzebowała pielęgnować i powoli zaleczać swoje rany. Coś jednak w tej znajomej twarzy sprawiło, że w jej sercu obudziły się stare, nieco już zapomniane przez nią pobudki - ten entuzjazm, który wzbudzał w niej w czasach szkolnych, który kojarzył jej się z wszystkimi przygodami, gdy byli nastolatkami. Teraz tylko stała, uśmiechając się i licząc, że wybaczy jej ten nagły wybuch sympatii. Nie zdążyła też zauważyć w jego zachowaniu zmian mogących świadczyć o tym, że coś było nie w porządku. Cokolwiek Longwei czuł w środku, nie pokazywał tego na zewnątrz. Nawet oblewająca uszy czerwień uszła jej uwadze - ot, gra świateł, a może po prostu mróz? - Och, przykro mi - skomentowała, wyginając usta w delikatną podkówkę. - Ta osoba pracuje w szpitalu? - zagaiła, żeby jeszcze dowiedzieć się nieco o tajemniczej drugiej połówce byłego Puchona. Oczywiście prawdopodobnie nie tylko uzdrowiciele pełnili w tym czasie dyżur, lecz z jej strony był to po prostu lucky guess - pamiętała swoje przerwy świąteczne z czasów pracy w Mungu i niekończące się dyżury nocne, czasem kilka z rzędu. Operowała wyłącznie na tym, co znała, a szpital był rzeczą, którą znała najbardziej w swoim życiu. Wybałuszyła oczy na widok wizytówki, bardzo profesjonalnej swoją drogą. Z dumą odczytała na głos litery, które układały się w...: - Longwei Huang, Zastępca Szefa Biura Wyszukiwania i Oswajania Smoków - zacmokała z podziwem. - No, no, no! Wspaniałe wieści! Odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu! - dodała jeszcze, szczerząc zęby w uśmiechu wyrażającym naprawdę głęboką sympatię do stojącego przed nim człowieka. Bardzo lubiła słuchać o cudzych sukcesach i trzeba było przyznać, że była niezłą cheerleaderką dla tych, którzy szukali poklasku. - Pozwolę sobie ją zatrzymać - powiedziała, przyciskając niewielki kartonik do piersi, a następnie wsunęła ją razem z dłonią do kieszeni płaszcza. - Pozostałam w uzdrawianiu, ale odeszłam ze szpitala - czego bardzo żałuję, pomyślała, ale swoją wypowiedź zakończyła na poprzednich słowach. - Wróciłam do Hogwartu i znów sklejam uczniów, ale jeszcze żaden nie przyszedł po spotkaniu ze smokiem.
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Uśmiechnął się szerzej, a w jego ciemnym spojrzeniu zabłyszczało rozbawienie wymieszane z dumą, kiedy kobieta tak łatwo odgadła miejsce pracy. Co prawda mógł mówić o aurorze, o innym opiekunie smoków, o każdym innym, ale znając go z czasów szkolnych z pewnością łatwiej było założyć, że mówił o kimś ze środowiska uzdrowicieli, a już na pewno, gdy Noreen także wiedziała, na czym polega ich praca. Nigdy nie był zachwycony z nocnych dyżurów Maxa, albo tych ciągnących się jeden za drugim, kiedy widywali się przelotnie, ale dopóki widział obok zmęczenia Gryfona jego zadowolenie, nie narzekał. Teraz mógł jedynie uśmiechać się, czując mimo wszystko dumę z tego, kim drugi mężczyzna był. - Tak, jest uzdrowicielem w Mungu - odpowiedział prosto, nie podając jednak żadnych szczegółów dotyczących Maxa. Wciąż jeszcze wszystko było nieco skomplikowane przy jednoczesnej prostocie. Huang przesunął opuszkami palców po swoim nosie, próbując jakkolwiek ukryć uśmiech, jakiego nie potrafił opanować przynajmniej do czasu, gdy znów spojrzał na Noreen, czując to dziwne przyciąganie. Nagły pociąg, nad którym panował, a który z całą pewnością nie był naturalny. Nie dla niego, gdy miał problem określać, czy ktoś może podobać się innym, czy nie. - Czy taki odpowiedni to się okaże, ale mam nadzieję, że rzeczywiście zdołam coś zmienić i nie dojdzie do powtórki z ostatnich zdarzeń, gdy ukrywano do ostatniej chwili problemy ze smokami - powiedział, po czym machnął ręką, aby nie ciągnąć tematu, który ani nie był przyjemny, ani nie przywoływał przyjemnych wspomnień dla większości czarodziejów. Skinął lekko głową, kiedy Noreen oznajmiła, że zostawi sobie wizytówkę, częściowo na to licząc, gdy jej podawał. Aby zawsze mogła się z nim skontaktować, gdyby tego chciała, choć podejrzewał, że nie potrzebowała do tego kawałka kartoniku. Jednak pamięć ludzka potrafiła płatać figle i zniekształcać nazwiska, czy imiona innych, szczególnie jeśli nie brzmiały rodzimie. - Och, mogę zapytać dlaczego odeszłaś ze szpitala? Chyba że wolisz rzeczywiście składać nastolatków, to zupełnie się nie dziwię. Pewnie Mulan nie raz u ciebie była, bądź będzie. Moja młodsza siostra, kończy teraz studia - dopytał, zaraz przypominając sobie o siostrze, która miewała o wiele bardziej szalone pomysły od niego i skoro potrafiła być co chwilę w Mungu, pewnie nie stroniła od Skrzydła Szpitalnego w Hogwarcie. Wspomnienie o szkole magii przypomniało mu od razu o kolejnej ważnej sprawie. - A skoro jesteśmy już przy Hogwarcie, masz kontakt z Ryanem Maguire? Dostałem zaproszenie na jego urodziny i może przyjdzie nam się też tam zobaczyć? Mój stosunek do imprez nie uległ zmianie i zdecydowanie wolę widzieć tam znajome twarze - zapytał, przekrzywiając niego głowę, nie odrywając spojrzenia od kobiety, choć wciąż walczył ze sobą i nagłym pożądaniem.
Nie miała w zwyczaju dopytywać o życie prywatne, o ile nie znała kogoś do głębi. Z Longweiem problem był taki, że znali się bardzo dobrze, ale w przeszłości. Wyrosła między nimi ściana, przepuszczalna na dźwięki, skłaniająca mimo wszystko do komunikacji, lecz stanowiąca przeszkodę, za którą nie dało się jeszcze przejść. Nie miała zamiaru pakować się z buciorami w jego codzienność, choć kusiło zapytać, kim była szczęściara lub szczęściarz, z którym ją budował. Uśmiechnęła się więc w odpowiedzi, nie zadając dalszych pytań, perfekcyjnie wyczuwając, że raczej nie był skory do uchylenia rąbka tajemnicy. Było to trochę smutne z perspektywy czasu, życia rozchodziły się, a kontakty urywały - zostawali z wieloma lukami do wypełnienia, bez wielu istotnych szczegółów, jedynie z wspomnieniem siebie nawzajem z przeszłości. - Teraz to mnie zaciekawiłeś - stwierdziła, gdy wspomniał o ukrywaniu problemów ze smokami, lecz ponownie wyczuła, że tego tematu również nie pociągną. Może ktoś umarł? Albo jakiś smok uciekł? Zachorował ciężko i zostało to przegapione? Lub sam gmach uległ zniszczeniu w wyniku zaniedbania? Kiedyś przy kawie, herbacie czy piwie powinna do tego wrócić. Nosiła w sobie dużą ciekawość świata, zawsze bardzo interesowało ją, jak żyje i pracuje się w innych miejscach. Szpital znała od podszewki, a i tak wiele rzeczy na oddziałach pozostało dla niej nieodkryte. - A kojarzę, ale albo znalazła kogoś lepszego do składania, albo robi to już sama - skomentowała wzmiankę o młodszej siostrze Longweia. Przewinęła jej się w Skrzydle raz czy drugi, lecz nigdy z czymś poważnym. W dodatku słyszała o jej zapędach do wszystkiego, co niebezpieczne, więc wychodziła z założenia, że pewne podstawy uzdrawiania zgłębiała już na własną rękę, by móc sobie pomóc tu i teraz, niekoniecznie czekać z ranami na dotarcie do pielęgniarki. Druga część tego pytania, a w zasadzie ta pierwsza, którą świadomie początkowo zignorowała, była tą bardziej niewygodną. Wciąż nie oswoiła się, by mówić o tym, co ją spotkało. Nieustannie myślała, że powierzając taką informację ludziom będzie jawić się w ich oczach jako osoba, która odniosła porażkę. Pewnie dlatego, że sama tak o sobie myślała. Wiedziała jednak, że powoli powinna godzić się z tym stanem rzeczy, nie uciekać od niego, a nadmieniać, potwierdzać te wydarzenia. Wzięła więc głębszy wdech, starając się nie krzywić twarzy w grymasie dyskomfortu. - Historia jest długa i mało przyjemna. Rozwiodłam się i niestety poczułam, że w Mungu zabrakło miejsca dla nas obojga - wyrzuciła to siebie w najoszczędniej wybranych słowach. Czuła wzbierający w jej wnętrzu wstyd, gdy wymalowała przed nim ten obrazek - Noreen, upokorzona, uciekająca od wszystkiego, co kochała, by zamknąć się w magicznym zamku. - Po czasie żałuję - dodała jeszcze, pierwszy raz przyznając to głośno, a nie jedynie w myślach. Temat szybko jednak został zmieniony, ku jej uciesze. - Tak, znam Ryana! Bardzo dobry człowiek - wtrąciła, gdy ją o niego zapytał. Informacja o imprezie również wskoczyła jej do skrzynki wizbookowej, dotychczas jednak nie rozważała pójścia, bowiem sądziła, że będzie się tam czuła jak piąte koło u wozu, bez realnych znajomych, z którymi mogłaby zamienić słowo. Słysząc, że Longwei się tam wybierał, od razu się rozpromieniła. - O, to świetnie! Miałam czekać do ostatniego momentu, by potwierdzić przybycie, ale skoro Ty tam będziesz, to ja też z chęcią. Może trochę lepsze okoliczności do nadrabiania zaległości - skwitowała, wykonując gest dłonią pokazując ich obecne otoczenie. Malownicza wioska, piękna fontanna, zimowy klimat z prószącym z nieba śniegiem - pięknie, ale zimno!
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
- Po prostu nie chcę, żeby powtórzyły się w jakikolwiek sposób zdarzenia sprzed wakacji - wyjaśnił ze smutnym błyskiem w oku. To, co wówczas działo się w Anglii, było straszne. Panika smoków, jaja i młode porzucane przez starsze osobniki. Wszystko mogło ulec podpaleniu, tak jak w trakcie sylwestra spłonęło dwóch nauczycieli na szkolnym balu na jeziorze. Huang nie chciał, aby coś podobnego kiedykolwiek się powtórzyło, a już na pewno, żeby Ministerstwo zatajało przez czarodziejami problemy, których jedynie ślepy i głuchy mógł nie zauważyć, ale oni i tak nie chcieli informować ludzi o problemach. Dopiero kiedy Prorok Codzienny zaczął się na ten temat rozpisywać, zalecili stworzenie broszur informujących o problemie. Dla niego, jako zapalonego miłośnika smoków, takie coś nie było właściwe. Powiększało jedynie niechęć do tych stworzeń pośród czarodziejów oraz nieufność wobec Ministerstwa. Uśmiechnął się lekko, kiedy wspomniała o Mulan i fakcie, że możliwe, że unikała Skrzydła Szpitalnego. Dokładnie nad tym zastanawiał się chwilę wcześniej i właściwie nie zdziwiłby się, gdyby wciąż szukała pomocy u Maxa, a że ten pracował w końcu w Mungu, mogła mieć pewność, że ktoś odpowiedni będzie ją składał w całość. Ktoś, kto nie powie od razu wszystkiego jej opiekunom, albo nie zrobi czegoś równie niezbyt potrzebnego. Jednak to, co zastanawiało Longweia w tej rozmowie, co przysłoniło całkowicie nagły pociąg, jaki mężczyzna zaczął czuć do Noreen, to brak odpowiedzi na pytanie o pracę w Mungu. Zastanawiał się, czy nie powinien w jakiś sposób dać jej do zrozumienia, że jeśli tylko temat był dla niej niewygodny, nie musiała mu odpowiadać. Mogła zwyczajnie powiedzieć, żeby nie pytał, a on w pełni uszanowałby jej decyzję, dobrze wiedząc, jak to jest, gdy ma się coś, o czym niekoniecznie chce się rozmawiać, choć nie jest to temat, którego łatwo ominąć. Kiedy w końcu wyznała powód odejścia z Munga, w ciemnym spojrzeniu pojawił się błysk zrozumienia. Choć nie był w podobnej sytuacji, w pewnym sensie rozumiał, jak musiała się czuć. Sam chciał pozostać w Chinach dłużej, ale kiedy oświadczono mu, że został zaręczony z córką znajomych rodziców, czy kim ona właściwie była, postanowił nie tylko kategorycznie odmówić małżeństwa z nią, ale i wrócić do Anglii. Teraz zwyczajnie obawiał się pojawiać w ojczyźnie jego ojca, aby nie powtórzyła się sytuacja, więc jeśli Noreen czuła się podobnie, jeśli dla niej w chwili rozwodu Szpital im. Świętego Munga wydawał się tak samo nieprzyjemny, jak dla niego całe Chiny, zupełnie ją rozumiał. Nie skomentował jednak jej słów, po prostu patrząc na nią przez chwilę ze zrozumieniem i ciepłym uśmiechem, nim zmienił temat rozmowy. - Mój stosunek do imprez się nie zmienił i wolałbym wyjść do kawiarni, niż na nią przychodzić, ale nie wypada odmówić. Nie wiem jeszcze jak długo będę, ale zawsze to raźniej widzieć choć jedną znajomą twarz - zgodził się, skinąwszy lekko głową, po czym przesunął spojrzeniem po otoczeniu. - Powiedziałbym, że obecnie mamy dość romantyczną scenerię, szczególnie przy tej fontannie - dodał, wpatrując się przez moment w kamienną ozdobę okolicy, nim pokręcił głową z lekkim rozbawieniem w spojrzeniu. - Jeszcze tylko trzeba wymyślić, co kupić mu na prezent, ale chyba postawię na alkohol i coś, co pomoże mu uniknąć nudnych spotkań.
- Rozumiem - powiedziała, kiwając głową i odpuszczając drążenie tematu, którego ewidentnie nie chciał rozwijać. Dopiero po kilku sekundach jej mózg zaskoczył, łącząc przykre wydarzenia z narzuconym przez niego terminem - no tak, całe to zamieszanie ze smokami i rozlicznymi pożarami w kraju! Mieli wtedy rekordową liczbę ofiar poparzeń w szpitalu - parokrotnie była ściągana na sąsiedni oddział urazów magizoologicznych, by pomóc w opatrywaniu i uśmierzaniu bólu poszkodowanych i znajdujących się w rekonwalescencji czarodziejów. Nagle wszystko nabrało sensu i jej wyraz twarzy pokazał Longweiowi, że odpowiednie dwie szare komórki spotkały się i złączyły wątki w całość. O powrocie do szpitala marzyła każdego dnia, jeśli miałaby być szczera. Nie pamiętała poranka, którego obudziła się z poczuciem dumy i zadowolenia w związku z miejscem, w którym była - zarówno fizycznie, jak i w życiu. Będąc uzdrowicielką miewała takie momenty, żyła pracą i odnajdywała dużo satysfakcji w swoim zawodzie. Choć ten obecny nikomu ani niczemu nie urągał, a jej także dostarczał ciekawych przypadków, nie umywał się do poprzedniego i była co do tego całkowicie, dogłębnie przekonana. Nie była jednak gotowa na powrót. Było jeszcze zbyt wcześnie, nie przerobiła smutku i żalu, który nosiła głęboko w sobie cały ten czas. Nie nabrała dystansu, który był kluczowy, jeśli zamierzała powrócić na swój oddział. To jeszcze nie ten moment. Ale miała nadzieję, że takowy kiedyś nadejdzie. Zaśmiała się, rada z faktu, że tak szybko podchwycił jej zmianę tematu. - Tak, ja też, zdecydowanie - przyznała, bo łowczynią imprez nie była ani w tym, ani w żadnym poprzednim życiu. - Ale skoro będziesz tam Ty, to chociaż przez chwilę może będzie znośnie - skwitowała. Jego następna uwaga sprawiła, że nieco się speszyła. Słusznie zauważył, że fontanna i otaczająca ich sceneria, obejmując ogół była naprawdę romantyczna. Światełka, padający z nieba śnieg, błyski tego leżącego już na ziemi... Sama rzeźbiona fontanna była dość ozdobna, a przewijające się na niej kwiatowe motywy zdecydowanie nasuwały skojarzenie romantyzmu. - Nie da się zaprzeczyć - rzuciła tylko krótko i uśmiechnęła się delikatnie. - Tak, ja pewnie też pójdę w tę klasykę. W zasadzie to chyba będę musiała się zbierać - dodała, myślami będąc już przy planowaniu prezentu dla Ryana. - To widzimy się na imprezie, prawda? - retoryczne pytanie na koniec i krótkie pomachanie dłonią, tak właśnie Noreen pożegnała się z Longweiem, odchodząc w swoją stronę. +
Longwei Huang
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Widział, jak wyraz twarzy Noreen zmienia się, jak poza zwykłym zainteresowaniem jego słowami pojawia się w końcu zrozumienie dla tego, o czym mówił i uśmiechnął się do niej ciepło. Nie był to temat przyjemny dla wielu i choć mógłby o tym rozmawiać przy innej okazji, gdyby siedzieli w kawiarni przy herbacie, nie zaś stali w środku zimy na dworze, tak nie chciał do tego wracać. Nie chciał przywoływać wspomnień, które mogły być przykre również dla jego rozmówczyni. Nie sądził również, aby temat rozwodu i odejścia z miejsca pracy, który naprawdę lubiła, był dla niej przyjemny. Był gotów jej wysłuchać, gdyby tego potrzebowała, ale i w tym przypadku zakładał, że sceneria nie była odpowiednia. Historia tego spotkania była dość prosta - zobaczyli się pierwszy raz od kilku lat, zorientowali się, że wciąż przyjemnie im się rozmawia i mogli umówić się na kolejne spotkanie. To nie był czas na opowieści z głębi serca i Huang doskonale to rozumiał. Uśmiechnął się nieco szerzej, potwierdzając, że podzielał jej zdanie. Widok kogoś znajomego, kto miał podobne podejście do imprez, był pokrzepiający i dodawał otuchy, której mimo swojego wieku Huang potrzebował, choć nie przyznałby się do tego przed nikim. Nie miał problemu w poznawaniu nowych osób, w rozmowie z najbardziej niechętnymi jednostkami, ale w jakiś sposób imprezy nie działały na niego dobrze. - Oczywiście, widzimy się, a później może po prostu wybierzemy się gdzieś na herbatę? - zaproponował, po czym uniósł również rękę, aby odmachać jej i ruszył w swoją stronę, aby po chwili teleportować się na ulicę Tojadową, gdzie kontynuował spacer aż pod drzwi kamienicy.
z.t. x2
+
______________________
I won't let it go down in flames
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
Cóż, co tu dużo mówić – najpiękniejszy z Baxterów naprawdę lubił swoje życie. Jako ex-gracz quidditcha z wyrobionym nazwiskiem, ludzie płacili mu majątek za naukę latania na miotle – czy to ich małych bąbelków, które z zapałem kręciły kółka nad łąką, czy to dorosłych czarodziejów, desperacko próbujących zgubić kilka(nascie) nadprogramowych kilogramów. Ktoś mógłby powiedzieć, że to niepoważne, uwłaczające osobie jego formatu, może nawet trochę wstydliwe? I może Danny zgodziłby się z nimi, gdyby tylko przejmował się opinią innych. Zamiast opinii wolał fakty, a te były takie, że płacili mu spore pieniądze za robienie tego, co kochał, pracował, kiedy chciał, a nie od 9 do 17, i miał mnóstwo czasu dla siebie, co z każdym dniem wydawało mu się cenniejsze.
Dziś postanowił połączyć jedno z drugim – trochę pracy, a potem solidna dawka relaksu. Z rana miał dwie godziny zajęć z synami jakiegoś ministerialnego dygnitarza. Nauka podstaw latania szła im raczej opornie; miotły bardziej ciągnęły ich na ziemię niż ku niebu, a chłopcy z trudem utrzymywali równowagę. Ale Danny wiedział, jak zrobić wrażenie – od kilku lat wypracował swój własny sposób na radzenie sobie z takimi przypadkami, i zawsze działał. Dzieciaki wychodziły z lekcji zadowolone, pełne energii i podziwu, a ojciec płacił mu za to grube galeony. Kiedy odprowadził ostatniego małego miotlarskiego adepta do rodziców, ogłosił sobie fajrant aż do poniedziałku. No jak tu nie kochać swojego życia? – myślał, patrząc, jak dygnitarz odjeżdża drogą, a z jego kieszeni wypadają ciężkie monety.
Plany na weekend miał absolutnie "chillerskie". Zamierzał zabrać swoją wesołą piątkę psiaków na biwak w bułgarskie góry, które zawsze chętnie odwiedzał. Było to miejsce pełne wspomnień z czasów, gdy sam grał dla jednej z bułgarskich drużyn quidditcha. Tamtejsze wietrzne doliny i strome zbocza nauczyły go więcej niż wszelkie podręczniki czy treningi na rodzimym boisku. Ach, te czasy, kiedy byłem jeszcze piękny i młody… – myślał, uśmiechając się pod nosem, choć wiedział, że w gruncie rzeczy nic się nie zmieniło. Czuł się tak samo młody, jak wtedy, a w lustrze nadal widział ten sam zawadiacki uśmiech i błysk w oku.
Póki co jednak, cieszył się wolnym popołudniem, szwendając się po Dolinie Godryka. Najpierw poszedł wzdłuż strumienia, bo ktoś mu powiedział, że można tam znaleźć kamienie szlachetne. Co prawda kamienie znalazł, ale żaden z nich nie wyglądał na szczególnie szlachetny – ot, trochę ładnych, gładkich okruchów, które migotały w słońcu jak małe skarby. Ale to mu wcale nie przeszkadzało; schował kilka z nich do kieszeni. Mamie się spodobają, pomyślał, przypominając sobie jej ogródek skalny, pełen dziwacznych głazów przywożonych z całego świata przez niego, tatę i siostrę. Czasem wydawało mu się, że te wszystkie kamienie to część jakiejś wielkiej rodzinnej mozaiki, rozsypanej po świecie i zbieranej przez lata.
Potem wstąpił do jedynej knajpy w miasteczku, gdzie, przy piwie i miseczce paprykowych chipsów, oglądał powtórkę wczorajszego meczu Ligi Australijskiej. Jego ukochane Perły z Perth wygrały, ale grały tak żenująco, że tylko cud w postaci szukającego, który przypadkiem wpadł na znicza, uratował im trzy punkty. Danny skrzywił się lekko, obserwując, jak kolejne błędy mnożą się na ekranie, ale z drugiej strony – wiedział, że sport to nie matematyka, a każdy dzień przynosi nowe, nieprzewidywalne wyzwania. Nieco sfrustrowany tą parodią meczu, wyszedł z knajpy i ruszył przez centrum miasteczka, ciamkając czekoladowego rożka.
Wtem z pobliskiego parku dobiegła go siarczysta wiązanka. W pierwszym odruchu chciał to zignorować – w końcu, ileż można się interesować cudzymi dramatami? Ale wrodzony brak wyobraźni, a może zwykła ciekawość, wygrały. „Kurwa!” – „Ja pierdolę!”, „W chuj dupę zajebana fontanna!” – kolejne przekleństwa prowadziły go prosto do centrum parku, niczym Jasiowe okruszki do chatki Baby Jagi.
W końcu dotarł do źródła tej przekleństwowej serenady. W samym środku parku, obok fontanny, stał młody chłopak, wyraźnie nie w sosie, który z każdą sekundą nakręcał się coraz bardziej. Wystarczył szybki rzut oka na poparzone dłonie, żeby Danny zrozumiał, skąd ta złość.
– Oi, mate! – przywitał się wesoło, machając do pokrzywdzonego chłopaka, co zupełnie nie przystawało do sytuacji. – Chcesz? – zaproponował, wskazując na niezjedzonego jeszcze loda. – Wiesz, przyłożyć sobie do rąk albo… zjeść. Ponoć czekolada wydziela endorfiny, czy coś, a Tobie zdecydowanie by się przydały. – dodał całkowicie poważnie, i nawet przez myśl mu nie przeszło, by użyć różdżki, którą przecież miał w kieszeni obszernej hoodie. Był pewien, że lód będzie równie skuteczny – albo przynajmniej dostarczy odrobiny humoru w tej całej absurdalnej sytuacji.
Szwendał się po okolicy, jak zawsze gdy kończył pracę u Dearów. Musiał odreagować, ochłonąć, zebrać myśli by móc resztę dnia spędzić normalnie. Taka codzienność, Drearowie i ich wygórowane standardy w połączeniu z traktowaniem pracownika jak coś między skrzatem domowym, a niewolnikiem, dawali takie efekty. Za to spacerowanie było dla Bena jak zimne piwo w upalny dzień - orzeźwiające, relaksujące i kojące nerwy. Nawet jeśli pogoda lub godzina nie była do tego najlepsza. Szukając celu swojej uspokajającej wędrówki, stanął przy kamiennej fontannie. Wcześniej nie zwracał na nią zbytnio uwag, nie wyróżniała się niczym szczególnym, w dodatku woda znajdująca się w niej wyglądała gorzej niż niejedno bajoro. Tego dnia jednak, coś podpowiadało mu, że powinien spojrzeć w jej mętną taflę. Lubił podążać za intuicją, która często go zawodziła, jednak czasem pozwalała odkryć naprawdę interesujące rzeczy. Popołudniowe słońce obijające się od stróżek wody wypływających z niej wyglądało urzekająco. Spróbował się nad nimi nachylić, przyjrzeć lepiej, ale nie mógł. Przez chwilę niewidzialna bariera oddzielała go od pozornie starej i nieważnej ozdoby miejskiej. Wyciągnął różdżkę, próbując wyczuć czym była owa energia, która tak uniedostępniała mu obserwacje. Spokojnymi ruchami badał krawędzie pola, szukając w nim jakiegoś ubytku, który mógłby wykorzystać. Skupienie i opanowanie były jego naturalnymi zaletami, dlatego po kilkunastu minutach znalazł punkt, przez który udało mu się przełamać barierę. To był błąd, magicznej fontannie nie w smak było dzielić się z młodym czarodziejem swoimi tajemnicami. Woda w niej zaczęła intensywnie parować, oparami, które z jakiegoś powodu do wody podobne nie były. Ręka w której trzymał różdżkę nie zdążyła zareagować w czas, nawet pomimo wisielczej bransolety, która natychmiastowo zaalarmowała go swoją obecnością. Intensywne opary dotkliwie go poparzyły. Czuł, że to coś więcej niż zwykłe zaczerwienienie. Uczucie bólu, pieczenia i podrażnienia stały się nie do zniesienia. Odsunął rękę ale to nie wiele zmieniło w zaistniałej sytuacji. Nie wytrzymał, a z jego ust zaczęły uchodzić gniewnie bluźnierstwa, jedno po drugim. Każde gorsze od poprzedniego. To również nic nie zmieniało, ale przynajmniej pozwalało rozładować gniew na wszystko. Na Dearów, na swoją ciekawość, na te głupią fontannę. Stał wkurwiony, bo zirytowaniem już nie dało się tego nazwać, gdy nieznajomy mężczyzna podszedł do niego i przywitał się wesoło."Serio, kurwa?" - przeszło mu przez myśl, ale nie na tyle szybko by znalazło się na języku. Uwagę wciąż odciągał świąd oparzenia. - Pieprzona fontanna. - Stwierdził w stronę Baxtera, jakby to mogło być przywitanie. Sądził, że nieznajomy już doskonale zna jego opinie na jej temat, tak samo jak pół Doliny Godryka, ale nie zamierzał się tym przejmować. Komentarz o obu rękach, sprawił, że dopiero teraz zobaczył, że druga ręka choć nie była bezpośrednio nad fontanną również oberwała, zaczerwieniając się okropnie. Czy ta fontanna za wszelką cenę chciała mu pokazać swoje niezadowolenie? Bardzo prawdopodobne. - Jeśli tak to jeden taki nie wystarczy. - wiedział, że to nie najuprzejmiejsza odpowiedź, ale jedyna, która nie byłaby bezpośrednim atakiem na inteligencje mężczyzny. Bluźnienie przez dobrych kilka minut nieco rozładowało jego nerwy. Zdecydowanie to Benjamin nie popisał się, pakując różdżkę tam gdzie nie trzeba i zrzucanie swojego gniewu na obcego, choć wydawało się kuszące, było całkowitym przeciwieństwem tego co teraz chciał uzyskać.
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
Danny przyglądał się młodemu mężczyźnie, który wciąż ciskał gniewne spojrzenia na fontannę, jakby właśnie ta kamienna, zdobiona konstrukcja była winna wszystkim jego problemom. Jego twarz wykrzywiała mieszanka bólu i wściekłości, która wydawała się niemal namacalna. Chłopak wyglądał, jakby za chwilę miał wybuchnąć, a Danny wiedział, że to nie jest moment, by dolewać oliwy do ognia. Ale odpuścić? Nie, to też nie w jego stylu.
– Powiem ci jedno – ta fontanna zdecydowanie ma zły dzień… chociaż nie tak zły, jak Ty – rzucił, a w jego głosie wyczuć można było nutę ironii, której nigdy nie potrafił do końca schować. Na jego ogorzałej od australijskiego słońca twarzy pojawił się szeroki, zuchwały uśmiech – taki, który często doprowadzał ludzi do szewskiej pasji, ale też, równie często, potrafił rozładować napięcie i zamienić coś przykrego w pozytywnego... chociaż chyba nie tym razem. Widząc, jak oczy chłopaka zwężają się w jeszcze większym gniewie, szybko dodał: – No już, już. Sorry, mate. – Zaciągnął się akcentem, jakby to mogło złagodzić sytuację, choć dobrze wiedział, że stąpa po cienkim lodzie.
– Asem z zaklęć nie jestem, ale chyba mogę ci pomóc. Potrzymaj. – Danny bez zbędnych ceregieli podał chłopakowi czekoladowego rożka, który trzymał w ręce. – Możesz skończyć, jak chcesz. – Przesunął wzrok na jego poparzone dłonie, jakby próbował ocenić szkody, zanim wyciągnął z kieszeni obszernej bluzy różdżkę.
– Jest takie zaklęcie, Frigus, na pewno je znasz. Najczęściej używam go do schłodzenia piwa, ale z własnego doświadczenia wiem, że z oparzeniami też sobie radzi. – Słowa płynęły lekko, jakby mówił o czymś zupełnie zwyczajnym, codziennym. – Co prawda wciąż będziesz potrzebował wizyty u jakiegoś uzdrowiciela albo w pobliskim pubie, żeby zapić ból, ale powinno choć trochę pomóc, a na pewno nie zaszkodzi
Zanim zdążył rzucić zaklęcie, uniósł głowę i dodał, jakby dopiero teraz przyszło mu to do głowy: – Jak się nazywasz? Zapadła chwila ciszy, więc Danny kontynuował: – I co cię podkusiło, żeby wkładać łapy w miejsca, których nie znasz? Kiedyś przez takie coś nabawisz się kłopotów. Duuuużo większych kłopotów.
Na moment odpłynął myślami gdzie indziej, jak gdyby przypominał sobie swoje własne, liczne przygody. Tak, najpiękniejszy z Baxterów znał dobrze to uczucie – wkładania rąk tam, gdzie nie powinien. Przypomniała mu się tamta impreza po zakończeniu sezonu quidditcha, bal w Mistralu, kiedy to jego ręce powędrowały nie tam, gdzie trzeba, a konkretniej– do majtek słodkiej Tsvetany, córki prezesa Dementorów z Mistralu. To była noc pełna emocji, śliwowicy i złych decyzji, a jak łatwo się domyślić, kolejny sezon Danny spędził już w zupełnie innej drużynie, z dala od Bułgarii.
Uśmiechnął się pod nosem, bardziej do swoich wspomnień niż do chłopaka ale zaraz wrócił do teraźniejszości. Przyłożył różdżkę do rąk chłopaka i powiedział: – No dobra, zobaczymy, czy coś to da. - Wyszeptał inkantację, – Frigus!
Nie do końca pewny, czy zadziałało tak dobrze, jak by chciał, ale hej, przynajmniej spróbował. I może, przy okazji, udało mu się nieco rozładować atmosferę.
– No, co myślisz? – zapytał, próbując odczytać wyraz twarzy młodego mężczyzny.
Benjamin wiedział, że dokądkolwiek szedł jego gniew, powinien jak najszybciej go zatrzymać. Panowanie nad nim nie było łatwe, zwłaszcza z drażniącymi poparzeniami i w obecności tej paskudnej fontanny, ale patrząc na sytuacje całkowicie na chłodno, obcy facet podszedł by mu pomóc, a on niezbyt mu te życzliwość odpłacał. Samo to, że słyszał jak on wycofuje się ze swoich słów, świadczyło, że sytuacja nie miała się dobrze. Chwycił rożka, ale dosłownie na kilka sekund, bo poparzona ręka zdecydowanie nie chciała trzymać niczego co w niej było. Czuł, jak impuls przechodzi od jego łokcia, przez nadgarstek po same koniuszki palców, rozprostowując je gwałtownie. Zdecydowanie to była wina bransolety, która pod wpływem bólu i zagrożenia, tylko zaciskała się mocniej na już poranionej tkance. Spojrzał na nią gniewnie, po czym niedbale, szybkim ruchem szarpnął za nią by zeszła mu z nadgarstka. Zabolało to tak, że Benjamin kolejny raz zaklął z bólu. Pomyślał, że mógłby w końcu uruchomić te jedną, szarą komórkę, która przetwarzałabym co robi, zanim to wykona. - Odkupie, słowo. - stwierdził, gdy już część grymasu bólu zeszłą z jego ust. Nie wiedział czy będzie miał do tego okazje. Na pewno te parę galeonów za loda nie sprawi, że zbiednieje, a przecież nie chciał być najgorszym chamem, który niczego nie potrafiłby docenić. Może już było za późno na dobre pierwsze wrażenie? Słuchał tłumaczenia o schładzaniu, a sam pomysł nie wydawał mu się najgorszy. Nie interesowało go czy podręcznikowo powinno się to zaklęcie tak wykorzystywać. Z drugiej strony nie wiedział czym było "własne doświadczenie" mężczyzny i czy w zasadzie powinien mu ufać. Odpędzał od siebie myśli, że ten pomysł może nie skończyć się dobrze, argumentując, że czy się uda czy nie i tak czeka go konsultacja uzdrowicielska, w najgorszym razie w gabinecie własnej matki. Na pewno będzie zachwycona, że jej ułomny syn znowu się w coś wpakował, a przecież o najgorszych akcjach nawet jej nie informował. Fontanna dalej odpychała swoim wyglądem, jednak już nie parowała i nie otaczała się barierą. Zupełnie, jakby już dokonała zemsty i nie planowała kolejnej. Ostrożnie usiadł na brzegu fontanny, gdy w jego stronę Danny mówił do niego przestrogi. Uśmiechnął się, jednak nie wyglądał przez to na odrobinę bardziej zadowolonego. Doskonale wiedział, że pakował się w kłopoty za każdym razem gdy to tylko było możliwe. W same wakacje zaliczył tylko połamanie żeber, powieszenie we śnie, wodnelico, tygodniowe głębokie rany po walce z południcą, zanik pamięci po wizycie w chacie wiedźmy. Czy żałował? Na swój sposób. Bardziej żałowałby siedzenia z tyłkiem w mieszkaniu, zamkniętym na cztery spusty. - Ciekawość. - odpowiedział już nie gniewnie, bo po wysłuchaniu tak wielu słów od nieznajomego, miał czas by nieco ochłonąć. - Jeśli kolejnym razem się w coś wpakuje - nie ratuj mnie. - wiedział, że jest beznadziejnym przypadkiem, któremu na pewno jeszcze nie jedno się wydarzy. To nasuwało mu myśl, że w zasadzie nie warto marnować na leczenie go czasu skoro i tak był skazany na swój los. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że w między czasie został zapytany o imię. Gdzie mu to umknęło pod natłokiem myśli o tym, w co już zdążył się wpakować. Nie widział w tym pytaniu nic groźnego, odpowiedział więc bez większych oporów. - Benjamin. W innych warunkach powiedziałbym, że "miło mi", ale sam rozumiesz. Wbił z powrotem spojrzenie w dłonie, które wciąż emanowały gorączką i bólem. Z niezadowoleniem dostrzegł, że na wiodącej dłoni zaczynają się pojawiać pierwsze pęcherze z płynem, a na wolnych obszarach skóra wydawała się mocniej odparzona. Uniósł ją wyżej, bliżej oczu, jakby to miało sprawić, że lepiej będzie mógł przyjrzeć się sytuacji. Całość nie prezentowała się najlepiej, ale bez widocznych śladów zwęglenia czy odchodzącej skóry, nie zamierzał panikować i od razu szukać profesjonalnej pomocy. Może Danny miał racje i odpowiednia ilość kremowego piwa rozwiązałaby sprawę? Od tych nieco milszych, alkoholowych myśli odciągnęło go dotknięcie różdżki mężczyzny, które zabolało lekko. Syknął, pokazują w ten sposób swoją dezaprobatę. Nie mógł jednak się gniewać, bo zaklęcie zadziałało i świąd był nieco mniejszy niż wcześniej. Miał dziwne wrażenie, że chłodzenie nie spodoba się bąblom z płynem, ale dopóki nie pękały, do póty nie zamierzał się nimi aż tak przejmować. - Jest lepiej. - przyznał, nie szukając bardziej kwiecistego słownictwa. Sam się dziwił, że jak na pierwsze spotkanie, jeszcze siedział i odpowiadał w zasadzie bez większego problemu. U niego nie było to takie naturalne zjawisko jak mogłoby się wydawać. Zapytany, zrzuciłby to na pewno na barki stanu zdrowia. - Podobno ran nie odkaża się alkoholem, ale chętnie bym się zalał. - nie ukrywał zrezygnowania wywołanego tym całym zdarzeniem. Dzień i bez tego był paskudny, a dodatkowe utrudnienia sprawią w najlepszym razie, że przyjdzie mu pracować w rękawiczkach. Już widział, jak Dearowie nie komentują wyglądu tych dłoni czy z tej przyczyny nie podważają jego kompetencji do wykonywania zawodu. Doprawdy na myśl o tym był więcej niż zachwycony... - Powiedziałem ci jak się nazywam, teraz twoja kolej. - trybiki nie działały jak trzeba i pytanie, które naturalnie mogło pojawić się już kilka minut wcześniej, dopiero teraz znalazło się między nimi. - Możesz od razu powiedzieć co cię naszło na pomaganie mi. - od razu dodał, naturalną koleją rzeczy. Nie wierzył w to, że ludzie potrafią być życzliwi, pomocni czy bezinteresowni. Mogli być co najwyżej naiwni, a i to z czasem im przechodziło. Sądził więc, że po tej rycerskiej pomocy, mężczyzna może mieć do niego niejedno do powiedzenia. Rozsiadł się wygodniej na brzegu fontanny, czując, że skoro do tej pory nie spłatała mu figla to mieli już to za sobą.
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
Baxter patrzył, jak Benjamin walczy z bólem i frustracją, widząc, jak jego ręka zaciska się na bransolecie, a potem szarpie ją z gniewem. Wyczuł, że jego wcześniejsze podejście było zbyt lekkie, zbyt niefrasobliwe. Musiał spróbować inaczej.
Zachichotał cicho, ale w jego głosie była nutka współczucia. – Hej, nie przejmuj się tym lodem, to tylko głupi rożek – zaczął z lekkim uśmiechem, widząc, jak Benjamin ledwo trzyma go w ręce. – Chociaż jakbyś kiedyś chciał postawić mi piwo, nie będę się opierał.
Australijczyk zauważył, że zaklęcie "Frigus" trochę pomogło – Benjamin przyznał, że jest nieco lepiej, co było już jakimś postępem. Danny kiwnął głową z uznaniem, ciesząc się, że jego próba nie okazała się całkowicie bezużyteczna, bo dobrymi chęciami było piekło wybrukowane, prawda?
– No, widzisz, jak mówiłem, Frigus działa. Ale pewnie jeszcze lepiej działałoby zimne kremowe ... chociaż wiesz, z tych poparzeń raczej nie uleczy – dodał, nie mogąc powstrzymać się od żartu. – Ale zawsze może poprawić humor, a to już coś, prawda?
Gdy Benjamin wspomniał, że nie chce być ratowany, Danny zaśmiał się lekko, ale w jego oczach widać było zrozumienie. – Jasne, luz. Nie jestem tu po to, żeby cię zbawiać na siłę – powiedział, unosząc ręce w geście kapitulacji. – Ale przyznam, że niestety mam w sobie trochę z rycerza w lśniącej zbroi, który zawsze pakuje się w cudze sprawy. Nie jest łatwo wyłączyć ten instynkt, zwłaszcza gdy ktoś ewidentnie potrzebuje pomocy i klnie na cały park.
Danny zauważył, że Benjamin nieco ochłonął i uśmiechnął się lekko. Chłopak w końcu przedstawił się i Danny od razu podchwycił ten wątek.
- Miło mi cię poznać, Ben, choć rozumiem, że okoliczności nie sprzyjają przyjacielskiemu uściskowi graby– odpowiedział, uśmiechając się szeroko. – A tak na poważnie, to Danny Baxter. Uczę miotlarstwa i nie potrafię trzymać nosa z dala od kłopotów. Ale może to dobrze, bo dzięki temu właśnie tu jestem i sobie tak przyjaźnie i przyjemnie rozmawiamy.
Po chwili dostrzegł, jak Benjamin przygląda się swoim dłoniom, na których zaczynają pojawiać się pierwsze pęcherze, a jego twarz znowu przybiera wyraz niezadowolenia. No i co tu du żo mówić. Najpiękniejszy z Baxterów doskonale rozumiał, że mimo jego starań chłopak wciąż był w kiepskim stanie.
– Słuchaj, Ben, wiem, że to wszystko wygląda paskudnie, ale na pewno nie jest tak źle, jak się wydaje. – stwierdził, nieco ciszej, starając się nadać głosowi łagodniejszy ton. – Pęcherze to jeszcze nie koniec świata. No, chyba że jesteś modelem rąk, to wtedy może być skucha. Ale zakładam, że masz jeszcze jakieś inne talenty, które nie wymagają idealnych dłoni.
Gdy Benjamin wspomniał o alkoholu jako metodzie na "odkażanie", Danny parsknął śmiechem.
– No, to ja ci powiem, że większość moich ran właśnie tak odkażałem – lagerem, druzgotkowym, śliwowicą, czasem czymś mocniejszym. Ale wiesz co? Czasem to działało. Na pewno nie na skórę, ale bardzo łatwo zapomnieć, że ci coś dolega. A na drugi dzień, jak masz kaca, to poparzone dłonie są Twoim najmniejszym problemem. Słowo honoru.
Usiadł wygodniej na krawędzi fontanny, krzyżując ramiona na piersi. Widząc, że Benjamin zadaje mu pytanie o motywy, Danny westchnął teatralnie.
– Czemu pomogłem? Szczerze? Chyba po prostu lubię pomagać ludziom. Nigdy nie wiadomo, kiedy to się przyda. Może następnym razem to ty pomożesz mi, kiedy wpakuję się w jakieś bagno, a to w moim przypadku raczej pewne – wyznał, nieco bardziej poważnym tonem. – A poza tym, czasem po prostu dobrze jest zrobić coś dla kogoś, bez żadnego większego powodu. Może jestem staromodny, ale wierzę, że trochę życzliwości jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Karma lubi wracać.
Przyglądał się Benjaminowi, starając się odczytać z jego twarzy, co myśli o całej tej sytuacji.
– Tak czy inaczej, nie musisz mi ufać od razu – dodał, wracając do swojego uśmiechu. – Ale skoro już tutaj jesteśmy, to może spróbujmy razem rozgryźć, co do licha jest nie tak z tą fontanną. Wygląda na to, że wzięła sobie za cel zrobienie ci na złość. Masz jakiś pomysł, jak ją udobruchać?
Danny pochylił się nieco do przodu, jakby chciał jeszcze dokładniej przyjrzeć się fontannie, która stała przed nimi, cicha i spokojna, jakby udawała, że nie ma nic wspólnego z całym zamieszaniem.
– Albo, wiesz co? Może spróbujmy podejść do tego z innej strony – zasugerował, wpatrując się w kamienie. – Może ta stara dama potrzebuje trochę komplementów? Czasem wystarczy kilka miłych słów i wszystko się zmienia... Chociaż przyznam, że z fontannami jeszcze nie miałem do czynienia na tym poziomie.
Uśmiechnął się i czekał na reakcję Benjamina, gotów kontynuować, jeśli tylko będzie trzeba.
Rozmowa toczyła się całkiem nieźle jak na okoliczności w których się zaczęła. Tematyka coraz częściej uciekała z tematu stanu dłoni Benjamina i naturalną koleją rzeczy kierowała się w stronę milszych i ciekawszych form spędzania czasu. Choć nie było mu radośnie i do śmiechu to jednak na wzmiankę o wyjściu na piwo, uśmiechnął się. Bez ironii, jak mu się często zdarzało, a zwyczajnie po kumpelsku. - Spiszemy to na wizzegerze. - Stwierdził, zastanawiając się czy w ogóle mężczyzna go używa. Sam wizzbook nie był nowym wynalazkiem, ale Benjamin miał wrażenie, że stawał się coraz mniej popularny i potrzebny w życiu czarodziei. Wydawało mu się to bezsensowne, zważywszy, że alternatywą było tradycyjne posyłanie sów, którym zwyczajnie współczuł losu. Niby nie lubił zwierząt, ale te to miały parszywiej nawet niż on. Nie rozumiał syndromu rycerza na białym koniu, sam na pewno go nie reprezentował, ale przyjął te informacje, skinął mu ze zrozumieniem głową, i nie zamierzał roztrząsać po co tak i w ogóle dlaczego. Nie to by sam nie miał w sobie jakiś podkładów dobroci, po prostu nie spodziewał się ani grama ich u innych. W dodatku, gdy on szedł komuś pomóc najczęściej kończyło się to kłótnią, upomnieniem lub drwieniem z niego. Nie znosił tego uczucia, gdy wychodziło, że bycie uczynnym stawiało go w roli najgorszego frajera, dlatego z czasem przestał tak postępować, dochodząc do wniosku, że jeśli ktoś rzeczywiście będzie szukał pomocy to ją znajdzie, a jeśli nie to jego najlepsze chęci na nic się zdadzą. Nazwisko Baxter coś mu mówiło, kojarzył je, może Skylight coś mu o nim wspominał? Benjamin choć całe życie mieszkał w Londynie to nie interesował się na tyle czarodziejskimi sportami by być obeznany w temacie przodujących w tej dziedzinie rodzin. Nie sądził by samo śledzenie doniesień sportowych się u niego zmieniło, choć wiedział, że będzie musiał podszkolić się w samym lataniu na miotle by sprostać wymaganiom drużyny quidditha w której niedługo ma debiutować. Poznanie nauczyciela miotlarstwa wydawało się z tej perspektywy dość użyteczną znajomością. - Gdzie uczysz? - zapytał, choć za bardzo nie wiedział czy znał jakieś miejsca poza Hogwartem w których rzeczywiście prowadziłoby się dodatkowe nauki w tej dziedzinie. Na pewno jakieś były, przecież skądś brali tych wszystkich odważnych ludzi do różnych reprezentacji. Obejrzenie ręki wiele mu nie pomogło i choć modelem dłoni nie zamierzał zostawać to i tak ich sprawność była dla niego istotna. W zasadzie każda czynność ich wymagała, w dodatku już widział jak prof. O'Malley nie omieszka skomentować ich w trakcie zajęć specjalizacyjnych. Nawet, jeśli wróciłby do domu i wyzerował fiolkę eliksiru wiggenowego, zaróżowienia utrzymają się w miejscach w których powstały jeszcze kilka dni. Przynajmniej nie byłyby tak upierdliwe. - Inne talenty? Nie przypominam sobie. - zażartował, nie chcąc na wstępie zasypywać mężczyzny informacjami na swój temat. Częste odwiedziny na ul. Śmiertelnego Nocturna nauczyły go, że najgorszym co można zrobić to na pierwszym spotkaniu od razu ujawnić wszystkie podstawowe informacje o sobie. Dawało to drugiej stronie przewagę, a przecież już w zaistniałej sytuacji był niejako jego dłużnikiem. Miał oczy, widział, że mężczyzna jest od niego starszy więc nie zamierzał mu tłumaczyć, że kilka kropli eliksiru detoksykującego skutecznie rozwiązywało problem porannego kaca. W gorszych przypadkach pewnie trzeba sięgnąć po po-zatruciowy, ale samemu Benjaminowi nie zdarzało się aż tak zabalować by czuł konieczność sięgnięcia po bardziej stężone eliksiry. - Tak, już zdążyłem się o tym przekonać. Może nie wyglądam, ale pierwszego kaca mam już za sobą. - w jego tonie nie było przytyku, pretensji ani innych negatywnych emocji, które mógłby ktoś pomyśleć, że przy takich słowach mogły się pojawić. W zasadzie dopiero od kilku lat mógł nazwać się względnie dorosłym. Nie sądził by Baxter z czystym sumieniem mógł mieć pewność, że nie rozmawia z gówniarzem po przejściach. Benjamin zdecydowanie nie był człowiekiem, który ufał komukolwiek od razu, nawet jeśli osoba wydawała się do granic możliwości nie groźna. Ba, takim tym bardziej nie ufał, zastanawiając się co w zasadzie się w ich życiu wydarzyło, że są tak nieskalani rzeczywistością. Szanował ich obecność, nie był wobec nich niemiły, ale uważniej im się zawsze przyglądał, tak jak teraz Baxterowi, który za cel obrał sobie fontannę pomimo tego co nie tak dawno zrobiła Bazoremu. - Możesz próbować, może ciebie polubi bardziej. Mi już pokazała co sądzi. - nie zamierzał udawać, że wolał nie mieć z nią więcej do czynienia. Nie kojarzył historii o jej wpływie na zakochanych, o właściwościach jej wody, ale nawet gdyby kojarzył to nie byłoby mu to za nic potrzebne. Posiadał jeszcze fiolkę nieokiełznanej amortencji w swoich zbiorach i miał nadzieje nigdy na nikim jej nie użyć. Zwłaszcza, gdy przypomniał sobie jak ciekawie opisywał jego zachowanie kumpel po zjedzeniu pierogów z jagodami, które właściwościami łudząco amortencje przypominały. - Widzisz, komplementować umiem całkiem nieźle, ale rzadko ćwiczę na starszych damach. - nie zamierzał od razu otwarcie mówić, że w zasadzie to wcale. Wyobrażał sobie, że ostatnim co Baxter chciałby wiedzieć o nowo poznanym człowieku jest to, kto interesuje go w sypialni, niezależnie od tego co miałby mu do powiedzenia. - Możesz spróbować, choć wydajesz się dla niej za młody. - żartował lekko dalej. Ile ta stara, kamienna ozdoba mogła mieć? Dwieście lat? W zasadzie Benjamina nie zdziwiłaby każda liczba powyżej setki. Wstał nawet z fontanny by przyjrzeć się kamieniom, które mogłyby skrywać datę jej postawienia, ale po kilku minutach niczego takiego nie znalazł. Nie zależnie czy napis zarósł, zatarł się czy nigdy tam go nie było, teraz zbytecznym było dalsze poszukiwanie go. Odszedł kilka kroków do tyłu, nie chcąc zostać ponownie ofiarą, jeśli magicznemu źródełku ponownie by magia strzeliła do wody. Zakładał, że w najgorszy razie oboje z poparzonymi dłońmi, udadzą się do św. Munga lub jakiegoś pubu w poszukiwaniu jakiegoś lekarstwa.
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
Danny zauważył, że Ben w końcu odpuścił trochę tej nieufnej bariery. Uśmiechnął się pod nosem, bo wiedział, że to dobry znak. Nie chciał jednak naciskać. Gdy Benjamin wspomniał o Wizzengerze, kiwnął głową z lekkim uśmiechem.
– Wizzenger? Jasne, korzystam, jak każdy, kto chce mieć sprawy z głowy w minutę. Chociaż... muszę przyznać, że czasem brakuje mi tej całej ceremonii z sowami, wiesz? Może to głupie, ale jest coś fajnego w tym, że czekasz na wiadomość, patrzysz w niebo i zastanawiasz się, czy sowa doleci. No, chyba że ci przyjdzie czekać na pilny list od ukochanej w środku ulewy, wtedy... nie jest już tak romantycznie.
Baxter zaśmiał się cicho, ale było w tym coś prawdziwego. Lubił nowe technologie, ale niektóre rzeczy miały swój urok.
– A jeśli chodzi o naukę latania – kontynuował, przyjmując bardziej refleksyjny ton. – Trochę tu, trochę tam. Na Pokątnej, w rodzinnym centrum sportowym, uczę dzieciaki podstaw latania. Wiesz, latanie to niby łatwa sprawa przy takiej transmutacji czy pędzeniu eliksirów, ale jak patrzysz na te maluchy, to widzisz, jak to dla nich jest ważne... Może to brzmi dziwnie, ale w ich oczach czujesz, że naprawdę robisz coś wartościowego.
Spojrzał na fontannę, jakby coś mu przypomniała, a potem wrócił wzrokiem do Benjamina.
– No i oczywiście, są też dorośli – mówił dalej. – Ci, którzy siedzieli za biurkiem przez pół życia i nagle odkrywają, że coś w nich jeszcze żyje. Potrzebują przypomnienia, jak to było kiedyś... albo nauczenia się tego od nowa. A, wiesz, jak dobrze płacą za taką lekcję? Czasem to więcej niż praca z dzieciakami, jednak... no, nie ma tej magii.
W jego głosie słychać było lekką melancholię, ale zaraz przybrał bardziej żartobliwy ton, żeby nie spowodować zbytniej powagi.
– Ale też nie ma co narzekać, galeony same do kieszeni nie wskoczą, prawda? – zażartował, machając lekko ręką.
Danny widział, że Benjamin jeszcze nie do końca się rozluźnił, więc postanowił nie naciskać za bardzo. Kiedy Ben wspomniał o pierwszym kacu, Danny parsknął śmiechem, ale tym razem było w nim coś bardziej przyjacielskiego niż tylko dowcip.
– Pierwszy kac... mate, to rytuał przejścia, którego nie da się ominąć. Ale wiesz co? To w sumie dobry znak, bo to znaczy, że wieczór był udany. - Jak na urodzonego optymistę przystało, znalazł pozytywy również w kacu.
W tym momencie Danny podszedł trochę bliżej do fontanny, rzucając Benowi szybkie spojrzenie.
– No dobra, ja spróbuję. Może mnie polubi, a jak nie, to cóż... przynajmniej będę miał kolejną historię do opowiedzenia. – powiedział, pół żartem, pół serio.
Pochylił się nad fontanną, jakby miał zamiar wypowiedzieć coś wielkiego.
– Moja śliczna – zaczął niemal szeptem. – Twoje wody lśnią blaskiem i wdziękiem. Kamienie, na których opierasz swoją egzystencję, biją klasą... a ja? Ja jestem tylko zwykłym śmiertelnikiem. Człowiekiem, niegodnym Twej wielkości, a mimo to, niebędącym w stanie oderwać od ciebie wzroku, oderwać myśli. - Z trudem zachował powagę, a potem pokazał, że jest równie głupi, co odważny, bo postanowił włożyć łapę do wody, choć doskonale wiedział, czym to groziło. Zaczął powoli, od palca, a gdy ze zdziwieniem stwierdził, że nic się nie stało. włożył całą dłoń. - Hmm... chyba zadziałało. - Stwierdził przytomnie, nie widząc żadnych bąbli,a potem zaczął dokładnie oglądać fontannę jak jakiś rzeczoznawca. W końcu postanowił wziąć się za tę dziwną broszkę, którą wcześniej "bawił się" Ben, ale ponownie, nic się nie zadziało, więc zrezygnował.
Roześmiał się, widząc godne pożałowania rezultaty swoich działań, ale co tam – warto było spróbować. Spojrzał na Benjamina, szukając jego reakcji.
– No dobra, dowiedzieliśmy się dwóch rzeczy. Po pierwsze, że mój niebywały urok działa na fontanny, bo nic mi nie jest, i po drugie, warto być miłym nie tylko dla obcych, ale też dla magicznych rzeczy. Wtedy nie parzą cię w łapska. – rzucił z lekkim uśmiechem.
Wiedział, że mogło tak być jak opowiadał Baxter. Niektórzy sądzili, że ich sowy są naprawdę szczęśliwe żyjąc z nimi. Traktowali je jak członków rodziny. Benjamin był daleki od tej teorii. Żadna sowa nie wybrała swojego właściciela. To, że z czasem przywiązywały się do swoich właścicieli miało naukową nazwę, która nie brzmiała "miłość", a "syndrom sztokholmski". Czasem korzystał z pracy sów, ale skoro mężczyzna miał wizzengera to nic nie stało na przeszkodzie by w tym przypadku im odpuścić. - Wtedy masz powód by odwiedzić ukochaną. - nie kontynuował tematu listów, czując, że mogę nie znaleźć wspólnego gruntu. Skoro Baxter już lekko się śmiał to były całkiem niezłe podstawy by potraktować temat luźniej, trochę modyfikując go do własnych potrzeb. Następnie uważnie słuchał przydługiej odpowiedni na swoje pytanie, zastanawiając się, czy na prawdę tylko on jest tak ostrożny względem nowo poznanych ludzi czy jednak jest to historyjka wyssana z palca dla ludzi, którzy wścibsko pytają. Słyszał, że Baxtera ton był lekki, miękki i przystępny, ale czy nie tak chciałby być odebrany potencjalny kłamca? Benjamina aparat poznawczy szwankował, ewidentnie doszukując się najgorszego możliwego scenariusza. Trudno było poradzić na to, że w końcowym rozrachunku wolał się przyjemnie zaskoczyć, że nie miał racji niż gorzko rozczarować nieprzychylnym rozwojem zdarzeń. W końcowym rozrachunku przyznał mężczyźnie racje skinięciem głowy, że jakoś pieniądze zarabiać trzeba i nie ma co wybrzydzać. Podzielał te opinie stuprocentowo, przypominając sobie jak cudownych miał pracodawców. Najlepsi nie byli, ale przynajmniej płacili mu nie najgorzej. Czy wieczór przed swoim pierwszym kacem mógł zaliczyć do udanych? Zastanawiał się chwilę, w zasadzie nie pamiętając w którym miejscu i czasie to tak dokładnie się wydarzyło. Będąc jeszcze uczniem Hogwartu od alkoholu trzymał się względnie z daleka, na pewno na tyle by nie przesadzić. Choć może kiedyś ze Skylightem im się zdarzyło? W końcu trochę eksperymentowali. Potem wyjechał, a po którymś parszywym dniu poszukiwań ojca, stereotypowo wręcz uciekł w kieliszek. Tak samo było z innymi używkami. Wydawało mu się to strasznie odległe, a przecież od tamtego momentu mogło minąć niewiele więcej niż dwa lata. Czuł, że nie potrafi z tego wyciągnąć takiej radości jak Baxter, ale uśmiechał się dalej. W zasadzie nie przeszkadzało mi to, że nie jest w stanie określić momentu "rytuału przejścia", ale wiedział, że on już za nim, bo czuł go już nie raz. Perspektywę mężczyzny poznawał dopiero od jakiegoś czasu i całkiem za nią przepadał. - Albo, że ktoś dolewał ci wódki do piwa. - nie mógł sobie odpuścić lekko cechowanego swoim charakterem komentarza. W końcu jak bardzo by optymistyczny Baxter nie był, to w jeden wieczór nie zmieni tego, że Bazory latami widział rzeczywistość w zupełnie inny sposób. Obserwował scenę udobruchania fontanny, która w jego odczuciu była odbierana zupełnie inaczej niż była wypowiadana. Gdyby nie słyszał wcześniej Baxtera, słowa które wypowiadał, układałyby mu się w jedno, wielkie kpienie z niej. Nie zamierzał jednak zwracać uwagi, że lśniąca woda ma zielonkawy kolor, a kamienie wyglądają gorzej niż te w murach Hogwartu. Po prostu patrzył i czekał na rezultat. Najwyraźniej mężczyźnie się udało, bo po chwili sięgnął do wody bez większego problemu i wyciągnął z niej broszkę, która wydawała się równie stara co sama fontanna. Zmarszczył brwi. Wcześniej, wśród różnych rzecz znajdujących się na jej kamieniach, nie dostrzegł ozdoby. Można było podejrzewać, że nie została porzucona tam nie dawno, bo kto w dzisiejszych czasach jeszcze nosił broszki? To, że coś wcześniej kusiło go w fontannie, a teraz rzeczywiście coś się w niej znalazło było na swój sposób ciekawe. - Albo, że fontanna jest po prostu próżna. - odpowiedział na komentarz Baxtera, choć musiał mu przyznać, że z ich dwojga to mężczyzna miał więcej niebywałego uroku w sobie niż on. Nie było się co dziwić, Danny większość czasu spędzał ćwicząc, a do tego wysławiał się za pięcioro. To na pewno dawało mu to w ocenia każdej innej osoby dodatkowe punkt do atrakcyjności, których choć wcześniej Benjamin nie dostrzegał, to teraz zaczynały do niego bezpośrednio przemawiać. Choć zainteresowanie broszką w jakiś magiczny sposób z niego ulatywało to widząc, że Baxter trzyma ją w rękach, postanowił obrócić to na swoją korzyść. Podszedł bliżej mężczyzny, pozornie po to by przyjrzeć się wyciągniętemu w wody przedmiotowi. - To już wolałbym komplementować obcych. - przyznał, zerkając na lekko uśmiechniętego Baxtera. Sam również od jakiegoś czasu nie był wściekły jak osa, więc wydawało mu się, że jego słowa nie będą przesadzone w porównaniu do tego jak jego organizm zaczynał reagować na Dannego. - Mogę poćwiczyć na tobie? - zapytał, spodziewając się pewnego entuzjazmu ze strony wcześniej ciągle optymistycznego Dannego. To zdawało się silniejsze od niego i z każdą chwilą był tego coraz bardziej świadomy. Wziął głębszy wdech, próbując opanować to, że najchętniej w tym momencie znalazłby się jeszcze krok bliżej Baxtera. Nie czuł się jak pod wpływem amortnecji, której słodki urok sprawiał, że lekko przychodziło mu mówienie o czyiś zaletach, gdy głowa marzyła o romantycznych doznaniach. Pożądanie, które nagle go uderzyło było wyłącznie fizyczne, zupełnie nie podobne do jego wcześniej lekko wycofanej postawy. Z natury lubiący rozumieć swoje reakcje chłopak, teraz zastanawiał się czy na pewno będzie w stanie zachować zimną krew.
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
Baxter stał przy fontannie, nonszalancko opierając się o jej kamienny brzeg. Wpatrywał się w wodę, jakby to miejsce miało jakąś magiczną moc, choć jednocześnie w jego spojrzeniu błyszczała typowa dla niego beztroska. Słowo "ukochana" zawisło w powietrzu, a on, zamiast od razu odpowiedzieć, przeciągnął chwilę ciszy, jakby zastanawiał się nad czymś bardziej filozoficznym. Po chwili jednak na ogorzałej gębie pojawił się nieprzenikniony uśmiech.
— Ukochana? — powtórzył, unosząc brew i patrząc na Benjamina z lekkim rozbawieniem. — Melodia przeszłości, mate. Teraz to już nawet nie pamiętam, kiedy po raz ostatni ktoś przygotował mi kawę o poranku, bo o tej porze już dawno jestem u siebie. Im krócej to trwa, tym mniejsze szanse na bolesne pożegnanie.. — Skwitował lekko, lekceważąco wzruszając ramionami.
Kiedy Benjamin rzucił uwagę o dolewaniu wódki do piwa, Danny niemal się zakrztusił śmiechem. W jego oczach błysnęło porozumienie, bo taki scenariusz z pewnością miał miejsce nie raz. Poprawił włosy dłonią, jakby odganiając wspomnienia, które nagle wróciły.
— Mate, klasyka każdej imprezy! Znam takich, którzy wierzyli w to, że to najlepsze, co mogą zrobić dla ludzkości. A potem? Rano budzisz się, próbujesz sobie przypomnieć swoje imię, kraj, i dlaczego tak bardzo boli cię głowa. Parsknął śmiechem, przeciągając się lekko, jakby właśnie wyciągał z siebie zmęczenie po jakiejś wyjątkowo ciężkiej nocy. — Sam byłem jednym z takich geniuszy.
Wyciągając z fontanny starą broszkę, Danny przyjrzał się jej z lekkim uśmiechem. Mimo że nie była to żadna niesamowita zdobycz, czuł się, jakby właśnie odkrył jakieś małe, zapomniane przez czas tajemnice. Zawsze lubił takie drobiazgi, które mogły mieć swoją własną historię.
— Albo fontanna po prostu czekała na mnie. Mam ten dziwny urok, że nawet woda się do mnie uśmiecha — rzucił z zadziornym uśmiechem, unosząc broszkę jak trofeum. — Chociaż... kto wie, może po prostu kręci ją mój akcent — dodał żartobliwie, wpatrując się w przedmiot z udawaną powagą, jakby za chwilę miała z niego wystrzelić jakaś magiczna iskra.
Kiedy Benjamin zbliżył się do niego, atmosfera zmieniła się nieco, choć Danny nie tracił nic ze swojego luzu. Zmarszczył lekko brwi, patrząc na swojego towarzysza z ciekawością, ale cały czas z tym swoim szerokim uśmiechem, który sugerował, że bawi go cała ta sytuacja.
— Poćwiczyć komplementy na mnie? — powtórzył z rozbawieniem, jakby nie mógł się powstrzymać od powtórzenia tych słów. — Dawaj, tylko ostrożnie z tym, bo jak za bardzo podbijesz mi ego, to zacznę się zachowywać jak król Australii. Puścił mu oczko i odsunął się nieco, robiąc Benowi więcej przestrzeni, ale z pewnym zawadiackim błyskiem w oku. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw, ale hej, on zawsze przyjmował z uśmiechem to, co los mu szykował.
Oparł się wygodniej o brzeg fontanny, ramiona luźno zwisały wzdłuż jego ciała, a on sam wyglądał, jakby całkowicie panował nad sytuacją. Spojrzał na Benjamina, nie przestając się uśmiechać, i odchylił głowę lekko w bok. — No więc? — powiedział, podpuszczając go dalej. — Co tam siedzi w twojej głowie? Dawaj, jestem gotowy na twoje „ćwiczenia”. Tylko postaraj się, bo nie jestem łatwym przypadkiem! — dodał z figlarnym uśmiechem, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
Była w zachowaniu Baxtera i jego słowach pewna prawie namacalna sprzeczność. Radosny ton nie mógł zamaskować znaczenia słów, które jasno opisywały swego rodzaju samotność, ostrożność i wycofanie. Bazory mógł nie rozumieć lekkiego tonu, uśmiechu czy wzruszenia ramionami, jakby to były słowa o niczym, za to doskonale orientował się w tych drugich odczuciach, obracając się wśród nich odkąd pamiętał. Nie były to tak samo odczuwane emocje, pewnie nie byli nawet blisko zrozumienia się, ale wiedział, że w tych słowach się one znajdują. - Masz krótką pamięć lub było to dość dawno. - widział, że Baxter pomimo tego jak dużo mówił to nie był chętny do kontynuowania tematu, spodziewał się więc, że jego słowa będą retoryczne. Rozmowa o alkoholu amortyzowała to spotkanie. Bazory słuchał historii, która w jakimś wariancie mogła dotyczyć każdego. On tak się czuł w Europie, a mężczyzna z obcym akcentem najwyraźniej tutaj. Nie sądził by mu to przeszkadzało skoro jeszcze z Londynu nie wyjechał. - Już nie jesteś? - uniósł lekko brew, niedowierzając, że z takich zapędów da się wyrosnąć. To była kwestia charakteru, jakiś skłonności do inicjowania interakcji, która rozróżniała jednych ludzi od innych. Benjamin widział to w różnych ludziach, rzadko w sobie. Prędzej miał zadatki na socjopatę niż imprezowego żartownisia, który umilałby w ten przekorny sposób spotkanie innym. Patrzył na broszkę w ręku Baxtera, która w nieoczywisty sposób przejmowała jego myśli, nie kuszą sobą, a mężczyzną który ją znalazł. Słuchał słów na temat fontanny, której nie rozumiał i na próżno byłoby podejmować kolejną próbę interakcji z nią. Starał się nie reagować przesadnie na słowa o akcencie i magnetyzmie, on doskonale o tym wiedział, praktycznie każda komórka jego ciała miała wrażenie, że dokładnie taką opinię powinni teraz mieć. Starał się skupić myśli, gdy tak Danny zachęcał go do podjęcia się próby ubrania w słowa jego zalet. Z niewyjaśnionych przyczyn Ben odnosił wrażenie, że jest wręcz podrywany tymi słowami zachęty. Jego wewnętrzny dyskomfort odnoszący się do mówienia ludziom co o nich sądzi ustępował. Nie oznacza, że wciąż jakoś dużo łatwiej było mu znaleźć odpowiednie słowa, ale podsycany rosnącym pożądaniem, zdawał się zapominać o tym jakim człowiekiem na co dzień jest. - Emanujesz optymizmem, który zasłania inne twoje wady. - pierwszy komplement najbardziej pasował do ironicznego sposobu bycia Bazorego, odnajdował w nim swoje pokrętne tory myślenia. W myślach miało to więcej sensu niż wypowiedziane na głos, dlatego nieco skrzywił się na dźwięk swoich słów, zdając sobie sprawę, że to nie był strzał w dziesiątkę. Chętnie zapadłby się pod ziemie, ale unosząca się w nim magia bardzo nie chciała odpuścić, dlatego zdecydował się na poprawienie swoich słów. - To znaczy... Twój uśmiech jest jak promień australijskiego słońca. - zaczął mówić, będąc już mniej zażenowany dźwiękiem swojego głosu, patrząc z zaciekawieniem na twarz Baxtera, szukając w niej zmian, które mogłyby być sygnałem, że powinien się zamknąć. Wcześniej widział go ciągle zadowolonego, choć już wiedział, że nie musiało to iść w parze z wypowiadanymi przez niego słowa. Z drugiej... Czy naprawę kilka milszych słów wymagało aż takiej analizy? - Emanujesz optymizmem, który przysłania wady tego dnia. - miał wrażenie, że ten komplement poszedł mu nieco lepiej. Usiadł blisko Dannego na krawędzi fontanny. Przy jego boku, nie wydawała mu się aż taka najgorsza jak wcześniej. Ciepło ciała Baxtera obok niego wydawało się też dobrze działać na jego "tremę". - Twoja naturalna ekspresja ujmuje autentycznością. - ostatnie słowa wydawały mu się, nawet pod wpływem uroku, zbyt przesadzone. Miał wrażenie, że nie zależnie od reakcji Baxtera, przesadził, dlatego w jego spojrzeniu pojawiło się coś przepraszającego za te słowa. Pewne trudności z formułowaniem takich myśli, sprawiły, że te kilka zdań nie czuł się fizycznie pchany w stronę Dannego. To się zmieniło, gdy siedzieli obok siebie, a on zrezygnował z dalszego mówienia. Napięcie w nim rosło, a niezłomna postawa Dannego sprawiała, że czuł się pewniej z minuty na minutę. Stawiając wszystko na jedną kartę, pocałował dopiero poznanego mężczyznę w usta, nie ukrywając dalej swojego zainteresowania nim. Nie było sensu próbować dalej opierać się temu, co go do Australijczyka ciągnęło
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
Baxter stał przy fontannie, opierając się luźno o jej brzeg, z typowym dla siebie uśmiechem. Mógłby wyglądać na rozbawionego, ale w jego oczach kryło się coś więcej. Może Benjamin dostrzegł to, o czym Danny nie mówił wprost — tę nieuchwytną sprzeczność między jego radosnym usposobieniem a życiem pełnym przelotnych relacji. Tylko że Australijczyk tego nie widział w ten sposób. Dla niego życie było zbyt krótkie, by komplikować je zobowiązaniami. Krótkie romanse, zabawa bez zobowiązań — to był jego sposób na codzienność, który działał do tej pory doskonale. No, może poza Gwen, która nieco wybiła go z rytmu, ale... kto wie, jak to się potoczy?
— Zdecydowanie mam krótką pamięć — zgodził się z szerokim uśmiechem. — W sumie, to chyba nawet zaleta, co? Zapominam o wszystkim, co niepotrzebne, i żyję na bieżąco. Carpe diem, mate.
Kiedy Benjamin wspomniał o jego „imprezowych zapędach”, Danny parsknął, rozbawiony wspomnieniem dawnych czasów.
— Ah, no wiesz, człowiek się zmienia! — powiedział, unosząc brew z lekkim rozbawieniem. — Ale, mate, nie oszukujmy się — czasem nadal umiem coś pokręcić, zwłaszcza jak noc długa, a towarzystwo... powiedzmy, inspirujące. Puścił mu oko, jakby wspominając czasy, kiedy nocki kończyły się, zanim zaczęły świtać, a miotła nie zawsze była jedyną rzeczą, którą próbował opanować.
Kiedy Benjamin próbował zmierzyć się z komplementami, Danny nie wytrzymał. Jego reakcja na pierwsze słowa o „wadach” była natychmiastowa — wybuchł głośnym, szczerym śmiechem, odchylając się do tyłu, jakby usłyszał najlepszy żart świata.
— Moje wady? — wykrzyknął, udając zaskoczenie i teatralnie kładąc rękę na sercu. — Mate, ja nie mam żadnych wad! Same zalety, a przynajmniej tak mi mówi ten przystojniak, którego co rano spotykam w lustrze.
Gdy Benjamin poprawił swoje słowa, Danny spojrzał na niego z łagodniejszym, cieplejszym uśmiechem. — Promień australijskiego słońca, mówisz? — powtórzył, smakując te słowa, jakby były nieco przesłodzone, ale przyjemne. — Dobre, dobre. W końcu jestem chłopak z Perth! — Jego głos był teraz łagodniejszy, ale nie tracił tej beztroskiej nuty, która tak dobrze go definiowała.
Kiedy Benjamin usiadł bliżej, Danny pozostał wyluzowany, jakby wszystko toczyło się zgodnie z jego planem. Nie odsuwał się, nie unikał spojrzeń. Wręcz przeciwnie, jego obecność była pełna ciepła i otwartości. Jednak gdy Ben zbliżył się jeszcze bardziej i nagle go pocałował, Danny był przez chwilę zaskoczony — ale tylko na moment.
Zaraz potem wybuchnął śmiechem, rozluźniając atmosferę. Odsunął się lekko, jakby chciał przejąć kontrolę nad sytuacją, ale wciąż był pełen ciepła.
— Okej, okej, mate, muszę ci przyznać, masz jaja! — powiedział, uśmiechając się szeroko. — Ale wiesz co? Choć ci nie brakuje uroku, to jednak... — Danny spojrzał na niego z przymrużonymi oczami, jego ton był teraz bardziej żartobliwy, jakby przygotowywał się do delikatnej riposty. Zniżył głos, niemal szepcząc, ale z figlarnym błyskiem w oku. — Masz na mój gust trochę za dużo penisa, mate.
Śmiech Danny'ego znów rozbrzmiał, tym razem bardziej stłumiony, ale równie szczery. Poklepał Benjamina lekko po ramieniu, jakby chcąc rozładować całą sytuację i pokazać, że nie zamierza traktować jej zbyt poważnie.
— Ale nie martw się, mate. Na pewno znajdziesz kogoś, komu to nie przeszkadza w relacji! — dodał z szerokim uśmiechem, robiąc krok w bok, żeby jeszcze raz opanować własny śmiech. — A poza tym, masz świetny gust, to muszę ci uczciwie przyznać.