Jedna z uliczek pomiędzy starymi kamienicami prowadzi do nikąd, choć na planach miasteczka nie ma wzmianki o wielkiej ścianie zagradzającej drogę w tym miejscu. Każdy krok prowadzący wgłąb ślepej uliczki to zagęszczająca się ciemność i przenikający chłód. Mało kto zapuszcza się tutaj przypadkiem, a wśród czarodziejów krążą plotki o skarbach ukrytych za tajemniczą ścianą.
Uwaga! Wchodzisz tu na własną odpowiedzialność! Kostki, które tu wyrzucisz mogą ci dać bardzo duży potencjał magiczny, niesamowite przedmioty itp. Jednak możesz też zachorować na nieznaną chorobę, poważnie się poranić lub stracić dużo pieniędzy. Zanim rzucisz kostką, upewnij się, że znasz zasady wynikające z rzutu.
1 - Rozglądasz się po ślepej uliczce, aż twoją uwagę przykuwa coś błyszczącego na ziemi. To monety, a dokładniej rozrzucone 20 galeonów. Uznajesz, że to wystarczająca zapłata za kilka minut w tym nieprzyjemnym miejscu i chowasz je do kieszeni. 2 - Opukujesz różne kamienie, starając się znaleźć ten, który odkryje przed tobą sekret uliczki, lecz twoją uwagę odwraca cichy klekot rozbrzmiewający kilka metrów nad twoją głową. W ostatniej chwili odskakujesz do tyłu, a przed tobą ląduje młoda akromantula. Przez sekundę mierzy cię wściekłym spojrzeniem ze wszystkich ośmiu oczu, po czym skacze do przodu, gotowa do ataku. Rzuć kością jeszcze raz.
Spoiler:
1 - zaklęcie dosięga akromantuli w powietrzu, a ta pada na ziemię tuż u twoich stóp. Zauważasz, że tuż przed śmiercią wydała jad. Zbierasz go ostrożnie do małej fiolki. Możesz go zachować, albo sprzedać, zyskując 40 galeonów. 2, 3, 4, 5 - rzuciłeś zaklęcie o ułamek sekundy za późno - akromantula rzuca się na ciebie i oplata wszystkimi odnóżami, powalając na ziemię. Nie zdążyła ugryźć ani wpuścić jadu, lecz jej ciasno splątane odnóża rozluźnią się dopiero po godzinie od śmierci. Jeśli wyrzuciłeś 2 lub 4, możesz zrzucić ją z siebie kolejnym zaklęciem. Jeśli wypadło 3 lub 5, różdżka wypadła ci z dłoni przy upadku i nie możesz oswobodzić się z uścisku pająka. Lepiej wołaj głośno o pomoc! Jeśli ktoś przyjdzie ci z odsieczą, przeprowadźcie wątek - otrzymacie 2 punkty z ONMS. 6 - akromantula atakuje cię, a jej jad tryska prosto w twoją twarz. Na szczęście jest na tyle młoda, że jad nie jest jeszcze śmiertelny. Powoduje jednak oparzenia trzeciego stopnia. Dajesz radę ogłuszyć pająka i uciec. Kolejne wątek musisz przeprowadzić w szpitalu, w innym przypadku postaci grozi trwała deformacja. Twoja postać powinna mieć zabandażowaną całą twarz - lepiej niech nikt nie zobaczy jej w takim strasznym stanie.
3 - Dotykasz kamieni, chcąc rozpracować kombinację ukazującą to, co kryje się za ścianą. W pewnym momencie twoja dłoń trafia na ciecz rozsmarowaną po części ściany. Mimo ciemności jesteś w stanie dojrzeć przerażający, rubinowy połysk gęstej mazi. Z przerażeniem stwierdzasz, że to krew. Rzuć kolejną kością.
Spoiler:
1, 2, 3 – zaraz, zaraz. Spędzasz jeszcze chwilę na uważnych oględzinach i stwierdzasz, że to bąblówki krwawe - cukierki z bombonierki Lesera - powciskane w szczeliny między kamieniami. Nie dasz się nabrać na takie głupie żarty. Dostajesz punkt z Eliksirów za umiejętność rozróżniania składników po ich konsystencji i wyglądzie. Dobrze, że nie powąchałeś mazi! 4, 5, 6 - powąchałeś maź. Niedobrze. Bąblówki krwawe znajdowały się tam najwyraźniej już od dłuższego czasu i zgniły, wydzielając intensywne opary. Nie musiałeś ich wcale zjeść, by nacieszyć się efektami konsumpcji. Dostajesz koszmarnego krwotoku z nosa. Jest wyjątkowo nieprzyjemny - krew jest nietypowo gęsta i ciemna. Na szczęście wszystko mija po kilkunastu minutach. W następnym wątku, jaki przeprowadzisz, nie zapomnij wspomnieć o krwi, która przemoczyła całe twoje ubranie i bladości skóry porównywalnej z odcieniem twarzy Szarej Damy.
4 - Gdy zapuszczasz się w głąb ciemnej uliczki, zauważasz dwie postacie czające się na jej końcu. Podejrzany element społeczny ściąga do takich nieprzyjemnych miejsc, by wykonywać nielegalne transakcje. Już masz zamiar odwrócić się na pięcie, gdy dwójka szemranych typów cię zauważa. Rzuć kolejną kostką.
Spoiler:
1, 2 – najwyraźniej przeprowadzane rozmowy lub transakcje były wysokiego kalibru, bo Drętwoty rozbijają się o ściany na prawo i lewo. Zdołałeś jednak uciec przed oprychami. Na dodatek zauważyłeś ich twarze! Możesz zgłosić ich rysopisy do Ministerstwa Magii, by pomóc w zwalczaniu przestępczości w Dolinie Godryka. Jeśli napiszesz posta w MM, że ich zgłaszasz - otrzymasz 50 galeonów za godną podziwu postawę obywatelską. 3, 4 – odbijasz zaklęcia przestępców z zadziwiającą łatwością, ale zostajesz przy defensywie. Po kilku minutach zaciekłej walki, dwójka postaci z trudem wymija cię w ślepej uliczce i ucieka. Dostajesz punkt z OPCM. 5, 6 – nim zdążysz zareagować, trafia cię Drętwota. Po jakimś czasie budzisz się i zauważasz, że brakuje ci 40 galeonów i nie masz na sobie już okrycia wierzchniego. Bądź przeziębiony przez kolejny wątek.
5 - Świecisz różdżką, by lepiej widzieć drogę. Akurat kierujesz strumień światła na ziemię, dostrzegasz leżący tam przedmiot. Zaciekawiony szybko podchodzisz do niego i podnosisz ten, błyszczący kompas. Ku twojemu zdziwieniu okazuje się, że był to świstoklik, który błyskawicznie przenosi Cie do niebiańskiej polany. Bez względu na to, czy już tam kiedyś byłeś - musisz rozegrać zawarte tam kostki. 6 - Słyszysz głos zbliżających się kroków, wiesz, że w tej alejce możesz spodziewać się niebezpiecznych osób, dlatego bardzo szybko chowasz się za rogiem. Prędko przechodzący obok Ciebie mężczyzna, nawet Cię nie zauważa. Ale nie jest to wynikiem wyłącznie szczęścia. Okazuje się, że na ścianie były resztki po eliksirze niewidzialności, który najwyraźniej ktoś tam na siebie wylał. Ilość jaka została wchłonięta przez twoją skórę pozwoli na użycie niewidzialności w pięciu postach - cześć z nich możesz wykorzystać w innym temacie.
Był w pobliżu, a przynajmniej tak mu się wydawało. Ten dzień, zdecydowanie nie należał do Jeremiah'a... Tak jakby wszystko sprzymierzyło się przeciw niemu, stwierdzając, że to będzie dobry pomysł, aby podłożyć mu kilka bomb pod nogi. Nie przesadzał. Ale też nie narzekał, po prostu jest to relacja z jego odczuć. Może nie powinien spędzać tego dnia, robiąc coś produktywnego, może lepiej było po prostu zostać albo zejść na dół do baru i wypić tę butelkę co tak się ładnie świeciła na półce. Przyrzekłby, że wołała go kilka razy, kiedy kierował się do pokoju na górze. Czas najwyższy skończyć w Londynie i udać się dalej. Spakować worek, zarzucić go na plecy i odjechać, bez konkretnego celu czy zarysu planu. Czyli tak, jak zawsze robił. I to, co najlepiej mu wychodziło. A może chodziło o to, że współpraca z ludźmi na dłuższą metę nie wchodziła w grę. Nadzorowanie każdego ich ruchu, każdego słowa, bo gdyby coś poszłoby nie tak... To byłaby jego wina. Tak wiele możliwości na niepowodzenie. Choć to słowo rzadko kiedy chodziło z nim w parze, zawsze istniała możliwość jeżeli nie polegał tylko i wyłącznie na sobie. Prace znaleźć mógł wszędzie, nie było to takie trudne jeżeli wiedziało się, gdzie powinno się szukać. Jego ramiona lekko opadły a pod oczami wyskoczyły ciemne cienie, jakby naprawdę miał już dość. Nieistotne. Jednak wiadomość od Zilyi była jak zbawienie, którego oczekiwał, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Jedna z niewielu osób, z którą współpraca nie była jednym wielkim utrapieniem. A zainteresowanie, jakie budziło w nim to, co może dostać, przezwyciężyło zmęczenie. Nigdy nie kwestionował jej kompetencji, prawdopodobnie dowiedziałaby się o tym i sprawnie wybiła mu to z głowy... A nie warto wprowadzać swojego dostawcy w podły nastrój. Znał o wiele subtelniejsze miejsca na spotkanie, ale skoro właśnie tutaj chciała się spotkać, dlaczego nie. Pełen profesjonalizm, co? Potarł dłonie i wszedł do uliczki, po chwili opierając się o ścianę. Przyszło mu chyba tylko czekać.
Lokalizacja była oczywista - nieuczęszczana alejka, z której miała stosunkowo blisko do domu, wydawała się brzmieć doskonale, zwłaszcza z perspektywy całego dnia spędzonego na usilnym złapaniu kilku kłaków cholernego pegaza. Nie była dobra w polowaniu na latające stworzenia. Otwarte przestworza, jak i bezkresne wody, stanowiły dla niej barierę, której sprostanie graniczyło z cudem. Miotała zaklęciami, które w połowie upadały, związane z problemami, jakie nastręczały tajemnicze zaburzenia, próbując schwytać jedno z mistycznych stworzeń. Bez efektów. Niemniej jednak trafiające uroki zadały zwierzęciu kilka ran, które poskutkowały niewielką utratą sierści. Jakże pożądaną na wypadek groźby zakończenia wyprawy z pustymi rękoma. Miała niewielką garść włosów z ogona podniebnego konia, każdy z nich jednak wart był sumy, która sprawiała, że wszystko to warte było zachodu. Miałaby podły humor, byłaby zła i zmęczona całym tym miernym polowaniem, gdyby nie drobne plusy. Zdobyte włosy, a już szczególnie, darmowe pieniądze. Otóż idąc na spotkanie ze swoim biznesowym partnerem, na ulicy dostrzegła błyszczące się monety. Całe dwadzieścia galeonów! Szybko uznała, że musiały wypaść komuś z kieszeni, kto albo był bardzo pijany by to zauważyć, albo potraktowany solidnymi zaklęciami. Szybko schowała pieniądze, na wypadek, gdyby właściciel próbował się o nie upomnieć. Choć ulica była pogrążona w nieprzyjaznym mroku, łatwo rozpoznała sylwetkę Jeremiaha - to nie było ich pierwsze spotkanie. Odkąd nawiązali współpracę, to był jeden z jej bardziej pożądanych kontaktów, zawsze gotów na intratną wymianę, przynoszącą odpowiednie korzyści. Ściślej zacisnęła czarną skórzaną kurtkę (smocza skóra!) chroniącą przed porywistym wiatrem tego wieczoru, jednocześnie zatrzymując się przy znajomym. Niemo kiwnęła głową w ramach krótkiego przywitania. - Zadowoli Cię coś od pegaza? - Zapytała szukając w ciemnościach jego spojrzenia. Z kieszeni wyciągnęła starannie odmierzony jeden spośród reszty włosów, leniwie zawiązując go wokół swojej dłoni. Włos był długi, o ładnym srebrzystym kolorze, wyjątkowo połyskującym nawet w tej ponurej alejce.
Kostka 1 = galeoniki
______________________
Can't stay at home, can't stay at school. Old folks say, you a poor little fool. Down the street I'm the girl next door.
Dokładnie. Była idealna dla niej, w jego mniemaniu każdy mógł tutaj przyjść. Nie lubił, kiedy ktoś, czy nawet coś zakłócało proces transakcji, jakiej dokonywał. Była to jego własna fanaberia, słuszna czy też nie. Nie bardzo go to obchodziło. Afiszowanie się towarem, zapewne cennym, mając na uwadze zdolności, jak i to, że zapewne nie marnowałaby jego i swojego czasu, gdyby nie była to rzecz o wysokiej wartości, nie było najlepszym pomysłem. Poza tym, nie był ulicznym rzezimieszkiem, który para się w takich miejscach, szukającego okazji do szybkiego, niekoniecznie mądrego zarobku. Ale potrafił ją zrozumieć. Dlatego też nic nie mówił. Jego wargi lekko się wygięły, jakby w uśmiechu co oczywiście miało być formą przywitania się. Pogoda nie za bardzo pozwalała mu na coś więcej. Czekał na to, co dla niego przyszykowała, na pewno nie było to nic wielkiego, skoro nie miała ze sobą żadnej rzeczy, w której mogłaby ów zdobycz schować. Był to taki dreszczyk emocji, którym napawał się bardzo długo. W końcu ileż można handlować tym samym, prawda? A Jeremiah zawsze był otwarty na nowe propozycje. Odbił się od ściany, kiedy wymówiła słowo "pegaz". Cholera. Czyli mówili o naprawdę poważnych interesach. Na pewno zdawała sobie sprawę, jak cenną rzecz zdobyła. Można było wykorzystać je w wielu dziedzinach, leczniczych, różdżkarskich... Naprawdę w wielu. Ci, którzy pracowali na czarnym rynku, wyskakują ze wszystkiego tylko po to, aby zdobyć coś od tych szlachetnych zwierząt. -Na pewno kiedyś spytam o historię związaną z tym łupem.-Powiedział, kierując te słowa do dziewczyny. Dotknął końcówki włosa, oceniając jego grubość. Przy każdym ruchu, połyskiwał w świetle lamp. -Żadne z zaklęć nie naruszyło ich struktury? Był dorosły, czy młody? Czy jest jakiś szczegół, o którym powinienem wiedzieć?-Dopiero po chwili podniósł na nią swoje spojrzenie. Wszystko miało znaczenie, nawet te najmniejsze, z pozoru nieistotne fakty. W jego głowie pojawiła się potencjalna lista miejsc, do których powinien się udać. Jeżeli chciał dostać tyle, aby zadowolić ją i siebie... Wyzwanie, niższego rzędu, ale już się palił do tej roboty.
Oczywiście - mógł tu przyjść każdy, o ile ktokolwiek wpadłby na to, aby kręcić się po opuszczonych, ślepych uliczkach, a to mimo wszystko, wydawało się mało prawdopodobne. Zasypał ją szeregiem pytań, po tym jak pokazała mu zaledwie jeden z włosów. Wiedziała, że ma do czynienia z kimś, kto nie przyjmuje byle czego, a produkt musi być silnie wyselekcjonowany. To czego nie brali tacy jak Jeremiah pozostawało w jej kieszeniach równie niedługo - nawet na drugorzędny towar po jakimś czasie trafiali się kupcy, oczywiście cena wówczas pozostawiała wiele do życzenia. Trzymała się jednak myśli, że cokolwiek lepsze niż nic. - Spokojnie, nie próbuje Ci wcisnąć jakiegoś gówna - zauważyła w końcu, marszcząc nieco brwi, pod natłokiem jego wątpliwości w jakoś produktu. Wyciągnęła z kieszeni kilka innych włosów, nie było ich wiele, raczej kilkanaście, jednakże każdy z nich był gruby i charakterystycznie błyszczący. Poza jednym, pokazała go wyraźnie, za tło dając pozostałe. - Ten jest wart pół ceny. Ktoś przede mną go naruszył cholernymi zaklęciami - odparła jednocześnie sugerując, że pozostałe są w dobrym stanie. Z resztą, było to widać na pierwszy rzut oka, gdyby coś je skaziło, nie mieniłyby się tak piękną bielą. Zasunęła kurtkę pod samą szyję, w chwili, gdy wiatr mocniej zawiał. Jednocześnie jednak nie spuszczała wzorku ze swojego rozmówcy, a dokładniej jego rąk, błądzących po otrzymanym paśmie. W końcu szybko cofnęła włos, który tak pieczołowicie oglądał, mieszając go z ich resztą, trzymaną w drugiej dłoni. - Szczegóły? Wiesz, że kiedy one latają pod niebem, mam może parę sekund na to, żeby przeanalizować ich ewentualny stan? - Zapytała nie będąc pewną, czy Lacroix zdaje sobie sprawę z tego, jak niewiele czasu zwykle jest na ocenę okazu. Tak naprawdę to te włosy więcej mówiły o tym stworzeniu, niż to co tam pod niebem zobaczyła. Oczywiście widziała takie podstawy jak to, czy był małym źrebakiem, albo czy był ranny. Ale ocena szczegółów, wieku? Do tego potrzebna była ocena na twardym gruncie, a tym razem, pegazy nie miały na niego ochoty. - Nie był na pewno źrebakiem. Włosy są też dość jasne, więc nie umierał. - Ostatecznie dodała obserwując swego rozmówcę i oczekując na jakąś ocenę tego produktu, czy ewentualną dalszą decyzję.
______________________
Can't stay at home, can't stay at school. Old folks say, you a poor little fool. Down the street I'm the girl next door.
Różni ludzie chodzą po takich miejscach, kto wie, może ktoś sobie upodobał ślepą uliczkę na miejsce schadzek. Mniejsza. Zamierzał dobić uczciwego targu. W końcu na tym opierała się ich współpraca, prawda? Mało kiedy mógł liczyć na wiarygodność osób, z którymi dane mu było pracować. Dziewczyna nie należała do tego grona, dlatego zawsze z chęcią przychodził kiedy miała mu coś do zaoferowania. Zapewne gdyby tylko spróbowała, nie byłoby już tak miało jak do tej pory. Jeżeli chodziło o robotę, Jeremiah potrafił być nieobliczalny, bezwzględny w tym, co robił. Poza tym, reputacja Zilyi szybko by ucierpiała, gdyby zrobiła coś podobnego. I on i ona musieli w tej kwestii bardzo uważać.-To raczej oczywiste.-Mruknął i wywrócił teatralnie oczyma i podniósł swoje spojrzenie, aby utkwić je w dziewczynie. Czy sobie żartowała? Czy kiedykolwiek dał jej powód, dla którego mogłaby uważać iż wątpiłby w jakoś produktu? Nie będzie się powtarzał milion razy, wydawało mu się, że sama chęć współpracy z nią daje jasny obraz jego stosunku do jej pracy. Ciężkiej, niebezpiecznej, wymagającej odpowiednich umiejętności. Czy mógł powiedzieć, że w pewien sposób ją podziwiał? Cóż. W tym momencie na pewno tego z jego ust nie usłyszy, prawdopodobnie nawet tego nie potrzebowała. Bo przecież po co. -Zdajesz sobie sprawę, że muszę wiedzieć takie rzeczy. Myślałem, że to oczywiste i nie muszę tego tłumaczyć.-Wzruszył ramionami, nie za wiele robiąc sobie z tego, że mogło tych informacji być niewiele. Powinien wiedzieć jak najwięcej, aby móc odpowiednio zareklamować towar. Może i włosy pegaza były pożądane ale co za tym szło, ludzie, którzy je nabywali potrafili być wybredni. Czasem nawet jego czar i urok nic nie zdziałają, kiedy na jego drodze znajdzie się buc, który myśli, że pozjadał wszystkie rozumy tego świata. Westchnął i odsunął się na jeden krok od dziewczyny. Kwestionowanie jego wiedzy było niemądre i zbyteczne, jednak nie zamierzał jej poprawiać. Jego twarz lekko się rozjaśniła a on na dobre utkwił w niej swoje uważne spojrzenie.-Są idealne. Powiem Ci, że nawet ten jeden nada się do wielu wyrobów. Nie będzie z nim problemu.-Powiedział spokojnie.-Zastanawia mnie, ile będziesz za nie chciała. Możesz nawet doliczyć rekompensatę za utrudnienia.-Powiedział i lekko się uśmiechnął.
Wątek zawiera treści nieodpowiednie dla młodzieży poniżej 18 roku życia.
Peta nie wierzył w swoje szczęście. Nie spodziewał się, że któregoś dnia znów spotka ją na swojej drodze. Ulice Doliny Godryka jeszcze nigdy nie wydawały mu się bardziej magiczne niż w chwili, gdy znajoma sylwetka przeszła nieopodal. Poznałby ją na drugim końcu świata. Jego małe oczka niejednokrotnie za nią wodziły jeszcze w murach szkoły. Doskonale pamiętał, w jaki sposób stawiała kroki, jak błyszczały w świetle jej włosy, jak okazjonalnie odrzucała je na plecy, rozsiewając wokół swój słodki zapach. Wciąż nią była. Jego małą kurwą. Nie chciał być od razu widoczny, nie zamierzał jej zaczepiać. Nie tutaj. Postanowił za to podążyć za nią i zobaczyć, gdzie wiodą ją jej zgrabne nóżki. Niejednokrotnie wyobrażał sobie, jak wyglądałyby rozłożone przed nim samym. Peta był prostym chłopakiem - gdy czegoś chciał, to sobie brał. Ona mu jednak nie dała tego, czego oczekiwał i popełniła błąd, który Peta zamierzał teraz naprawić. Ta myśl przemknęła mu przez głowę niczym błyskawica. Po co miałby czekać? Miał ją na tacy. Holmes, piękna @Marceline Holmes, w zasięgu ręki. Jedno zaklęcie kameleona i już nie wzbudzi jej podejrzeń, może spokojnie podążać jej śladem. Ciekawe, czy idzie do niego? A może do siebie? Preferował tę drugą opcję. Nie musiał długo czekać, by skręciła w ślepą uliczkę. Tak nieświadoma, niewinna, dała się złapać w pułapkę niczym muszka w pajęczą sieć. Niestety w tej konfiguracji ona była ledwie owocówką, a on sam tarantulą. Wciąż ją obserwował, jak podeszła do ściany i przyłożyła do niej dłonie. Jakże on jej pragnął, właśnie tam, przy tej ścianie... Kilka cichych kroków, wstrzymany oddech. Była tak blisko. Nim się spostrzegła, naparło na nią męskie ciało. Silna i wysoka sylwetka przygwoździła ją do zimnego, kamiennego muru. Peta chwycił jej nadgarstek i zacisnął na nim dłoń na tyle mocno, by nie zdołała mu go wyrwać. Palce drugiej dłoni przyłożył do jej pośladka i zacisnął je mocno, licząc, że usłyszy jęk. Musiała tak pięknie jęczeć. - To co, może jednak dasz mi to, co mi się należy? - wydyszał jej w ucho, roznosząc wraz z ciepłym oddechem woń niedawno palonego papierosa. Oblizał wargi.
W sumie pozostawię Ci dowolność - jako że Peta naparł na Marcelinę od tyłu, jej twarz znalazła się blisko wcześniej odkrytych przez nią cukierków wetkniętych między cegły. Jeśli chcesz, możesz wykorzystać w postach efekt oparów wywołujących krwotok z nosa, ale jeśli nie, nie musisz :)
Pogubiła się w Dolinie Godryka. Zaszła do miejsc, których nie znała, błądziła pomiędzy kolejnymi uliczkami, jakby szukając odpowiedniej drogi, która miała zaprowadzić ją do domku babci, by wreszcie znaleźć się w swoim pokoju, z dala od nieznanych terenów. Kroki przyspieszała z każdym kolejnym uderzeniem serca, przez co oddech zaczynał się spłycać, jakby w obawie przed kolejnym zakrętem. Mimowolnie, całkiem nieświadomie ujęła różdżkę którą trzymała w głębokiej kieszeni letniego płaszczyka, tym samym dawała sobie ewentualne pole do obrony, gdyby cokolwiek zaczynało jej grozić. Podświadomość nakazywała zwiększyć ostrożność, tym samym obróciła głowę lekko w bok, próbując dostrzec zagrożenie, ale jej tęczówki zderzyły się z otaczającą pustką. Marceline, twoja wyobraźnia płata ci figla. Musiała myśleć w ten sposób, jak gdyby nie chciała popaść w paranoję, która odebrałaby do reszty trzeźwość zbrukanego enigmą umysły. Oniryzm obecnej sytuacji polegał na iluzorycznym zbudowaniu wykreowanego kształtu najbliższego scenariusza, dlatego też skręciła w kolejną alejkę, drobnymi dłońmi wodząc po ceglanej ścianie. Nie przypuszczała w najśmielszych oczekiwaniach, że spotka go ponownie, po tym wszystkim, co wydarzył się w Trausnitz, tamtejszym dormitorium... Dotyk męskiej dłoni sprawił, że zastygła w bezruchu, zaś zapach okropnych cukierków zaczynał powoli wirować w głowie Marceline. Czuła jak serce łomocze w jej piersi, zaś ciało zaczyna stawać się bezwładne. Łzy wypełnili szczelnie wielkie oczy rudowłosej dziewczyny, zaś palce, które zacisnęły się na pośladku, co czuła przez materiał sukienki, były dokładnie tym powodem, dla którego wybuchła niekontrolowanym płaczem. Głos grzązł w gardle, choć chciałaby wykrzyczeć wiele, ale nie potrafiła przełamać własnej postawy w obliczu tak gwałtownej sytuacji, przybierającej coraz to szybszy obrót. Nieprzyjemny tembr mężczyzny odbił się echem w czaszce Holmes echem, bombardowana feerią barw łamała się niczym wątła gałązka podczas porywistego wiatru i już wiedziała, że koszmar zaczyna przypominać najgorszy możliwy epizod, który ziszczał się właśnie teraz. Wypuściła powietrze ze świstem, a następnie poczuła jak krew zaczyna sączyć się z jej piegowatego nosa, zaś sama reakcja, w której próbowała się wybrać świadczyła o desperacji. Czy tak miał wyglądać k o n i e c?
Kostka: 3 i 2
Ostatnio zmieniony przez Marceline Holmes dnia Pią 14 Wrz - 15:40, w całości zmieniany 1 raz
Nie potrafił się opanować. Wydawało mu się, że czuje drganie we wszystkich mięśniach w ciele, zupełnie jakby każde pojedyncze włókno reagowało euforycznie na jej obecność. Serce przyspieszyło rytm, pompując krew w ciele i wzmagając szum w głowie. Ekstaza rozlała się po nim w chwili, gdy do jego nozdrzy dotarł jej słodki zapach. Doskonale go pamiętał, drażniąca, przeszywająca na wskroś lawenda... Ożywiała wspomnienia. Pamiętał, jak miał ją dla siebie, w dormitorium. Pożądał jej tak, jak żadnej innej dziewczyny na tym świecie, a przecież już parę przewinęło się przez jego lepkie łapska. Te jednak zawsze szukały czegoś innego - szukały Marceline. Żadna inna nie posiadała równie delikatnej skóry, równie jasnej karnacji, takiego układu piegów na nosie. Żadna sylwetka nie umywała się jej ciału. Nic dziwnego, że jej pragnął. Kto by pomyślał, że z Pety taki romantyk? Zawiodła go jednak. Spodziewał się jęku; chciał, by jej dziewczęcy głos połechtał błonę bębenkową cichym westchnieniem, lecz to się nie stało. Zamiast tego z jej gardła wydobył się szloch. Rozluźnił ucisk, tym razem gładząc powierzchnię jej jędrnego pośladka, natarczywie szukając rąbka pod warstwami materiałów. Niecierpliwił się, ileż jeszcze mógł czekać? Czuł, jak cała drżała... Szarpnął nią, odrywając jej twarz od cegieł i zwracając ją ku sobie. W sarnich oczach dziewczyny dostrzegł taflę łez oraz strach, może dozę niezrozumienia. Z kim miała do czynienia? Z widmem przeszłości? Z ucieleśnieniem swoich koszmarów? Zaklęcie kameleona powoli przestawało działać i dotychczas rozmyty, niematerialny Peta zaczął nabierać konturów i konkretnych kształtów, stając się tym wszystkim, czego Marceline nienawidziła, czego się bała i od czego nieustannie próbowała uciec. Tak, był jej koszmarem, jej najgorszą marą, która wyrwała się z onirycznych ram, by zatruwać jej rzeczywistość. Nie miał wątpliwości, że o nim śniła - ona nieustannie gościła w jego głowie. Zaraz miał pokazać, o czym przez cały ten czas marzył. - No, dalej, przecież oboje wiemy, że tego chcesz - wycedził. Szeroki uśmiech pełen okrucieństwa rozlał się po jego pociągłej, ziemistej twarzy, a w spojrzeniu wodnistych, niebieskich oczu czaiły się iskry oddające jego zamiary. Nie wyrywała się, nie walczyła. - Oboje dobrze wiemy, że nadal jesteś kurwą. Małą kurewką. Szłaś teraz do niego, zgadza się? - mówił dalej, dysząc jej przy uchu, bowiem nachylił się, by ciepłym językiem wyznaczyć mokrą ścieżkę na linii szczęki Marceline. - Będzie niepocieszony, że ktoś go ubiegł... Złapał w ręce oba jej nadgarstki i przycisnął się do ściany.
Tamte dni, w których był zbyt blisko, kiedy to chciał przełamać jej bariery, nadwyrężyć swobodę ruchów, jak gdyby wolność cielesna nie miała dla niego żadnej wartości. Wielokrotnie dotyk, podobnie jak pocałunki kojarzyły się z przykrością, brutalnością i czystego rodzaju zezwierzęceniem. Różniły się bowiem od tych, którymi obdarzał ją Daniel podczas potajemnych spotkań, gdy zostawała w jego mieszkaniu lub składała mu niezapowiedziane wizyty. Pete od początku przypominał swym zachowaniem władczego chłopaka, który tłamsił możliwość ucieczki. Tym razem było tak samo. Mętne spojrzenie, które pogrążało się w rozpaczy ujawniało skrywane pod membraną skóry emocje, a z tymi nie była w stanie walczyć. Odbierały one trzeźwość umysłu, podobnie jak odrażający dotyk umiejscowionych dłoni na jej drobnym ciele. Krew sączyła się coraz bardziej i czuła jak uchodząca z jej organizmu esencja witalna odbija się na sile, która mogłaby włożyć w atak skierowany na osobę Peta. Oddech spłycał się z każdą kolejną sekundą, zaś serce łomotało w piersi, wyrywając się spomiędzy żeber. - Przestań... - jęknęła żałośnie i szarpnęła się nagle, nieświadomie dając mu w ten sposób dostęp do łatwiejszej kontroli wątłej sylwetki. Przyparta do muru lawirowała na pograniczu rzeczywistości, pragnąc obudzić się z zaistniałego koszmaru okraszonego onirycznym zetknięciem ciał, jak gdyby nie umiała zaakceptować jego obecności tuż obok siebie. Smukłe palce zacisnęła na materiale koszuli chłopaka, próbując go odepchnąć, dając mu do zrozumienia, że powinien odpuścić. - Nie chcę! Puść mnie! - warknęła przez zaciśnięte zęby, choć nie na tyle głośno, by ktokolwiek to usłyszał. Po pyzatym, usianym piegami policzku spłynęła pojedyncza łza, kiedy tylko nadgarstki zostały poddane torturze silnego dotyku, zaś skóra doświadczyła obrzydliwego pocałunku. Wstręt. Paraliżujący wstręt obezwładnił ją całą, dokładnie tak jakby ciało zostało całkowicie odłączone od mózgu. - Błagam! Puść! - krzyknęła ponownie, po czym szarpnęła się mimowolnie, by uciec od niego twarzą, nie czuć na sobie okropnego dotyku zaciskających się palców czy pocałunków przesiąkniętych iluzoryczną katorgą. Musiał być snem, koszmarem, który ziszczał się w najgorszym momencie. Podobnie jak wspomnienie zaprzeszłych zdarzeń, określenie czyniące z niej niewolnicę własnych decyzji, tak cholernie nieprawdziwe. Pytanie - jak ją odnalazł?
Pete lubił myśleć, że to przeznaczenie. Jak inaczej miałby trafić akurat na nią, akurat tutaj, gdy szła samotna i bezbronna? Prawdopodobieństwo powodzenia było nikłe, nic więc dziwnego, że w pierwszym momencie wziął ją za przywidzenie. To dar od losu, o który nie śmiał prosić, a jednak - zawsze dostaje to, czego chce, prawda? Kiedyś zdołała mu uciec, wyrwać się i schować przed jego wygłodniałym spojrzeniem, opuszczając zarówno szkołę, jak i kraj, lecz teraz na powrót miał do niej dostęp. Wiedział, gdzie mogła przebywać, gdzie mógłby jej szukać. Wiedział, że to nie będzie ich ostatnie spotkanie. Działał instynktownie, kierując się wyłącznie popędem i tym obezwładniającym pragnieniem, by skrzywdzić ją po raz kolejny. Widok łez sprawiał, że kąciki jego ust unosiły się w zadowoleniu. Szloch, choć nie był tą reakcją wokalną, którą chciał w tamtym momencie usłyszeć, nadal przyjemnie rezonował na membranie uszu. Odsunąwszy twarz, dostrzegł krew gromadzącą się pod jej niewielkim, piegowatym noskiem i widok ten skutecznie zaspokoił jego sadystyczną duszę. Pete w swoim żywiole, czyniący swą powinność - siejący spustoszenie, destrukcję. Chciał zniszczyć jej życie. Już w szkole mówiono o niej w niepochlebny sposób, że sprzedaje ciało za oceny z transmutacji. Bergmann był farciarzem, że taka dziewczyna posiadała tak mały rozumek - z pewnością niejednokrotnie szczytowali w murach szkoły, za szczelnie zamkniętymi drzwiami. Szkoda, że nie były dźwiękoszczelne. Miała pecha, że jej skrzętnie skrywany sekret jednak ujrzał światło dzienne. Byłoby przykro, gdyby i w Hogwarcie rozeszły się podobne informacje. Ciekawe jak szybko Bergmann spakowałby manatki i spróbował szczęścia w innym kraju? Może znalazłby inną naiwną pannę, która posiadałaby równie niewiele oleju w głowie, co oporów przed wskakiwaniem do cudzych łóżek? Wtedy Marceline zostałaby sama - i już na pewno byłaby tylko jego małą kurwą. Przyparł ją do muru bardziej, naciskając całym ciałem i przybliżając gębę do jej zroszonej przez słone łzy buzi. Uśmiechał się, brutalnie miażdżąc jej wątłą pierś, uniemożliwiając i tak utrudniony przez płacz oddech. Chciał, by mu się poddała, by nie walczyła - kogo chciała oszukać tą szopką? Przyciskając jej nadgarstki do chłodnej cegły, miał wyłącznie usta, którymi mógłby działać, którymi mógłby ją adorować - ona jednak odwróciła głowę. Raz, drugi... Przy trzecim jedna z dłoni Pety wystrzeliła w kierunku jej policzków. Palce o krótkich paznokciach zatopiły się boleśnie, gdy ścisnął jej twarz, by zmusić ją do patrzenia prosto na niego, w jego zimne oczy. Oderwał ją od ściany, przyciskając drugą rękę do jej pleców, by nie uciekła tak łatwo. - Od kiedy jesteś taka waleczna, co? - wychrypiał, wyraźnie zirytowany i zniecierpliwiony. Brakowało sekundy, by złączył ich wargi w brutalnym pocałunku, bowiem jego uwagę zwrócił cichy stukot, z każdą chwilą coraz głośniejszy. Kroki odbijały się echem w ciemnej, pustej uliczce i ktoś ewidentnie zbliżał się w ich kierunku. Pete zaklął pod nosem siarczyście, po czym odepchnął Marceline na ścianę. Zrobił dwa kroki w tył i spojrzał jeszcze na nią wzrokiem, w którym gościła mieszanka nienawiści i satysfakcji. - Jeszcze z Tobą nie skończyłem - rzucił, po czym obrócił się na pięcie i zniknął.
______________________
Holden A. Thatcher II
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175
C. szczególne : anorektycznie chudy, ma kilka tatuaży i kolczyków, naderwane ucho, blizny na twarzy, rękach i plecach, bardzo widoczne cienie pod oczami
Ochłonąłem trochę po utracie pracy u Zonka, uznając, że nie ma co marnować sobie życia na złoszczenie się, że nie będę już dłużej stał za ladą albo mył śluzu z łajnobomb. Może to i lepiej dla mnie, a że wakacje zbliżają się nieubłaganie, postanawiam się zakręcić w rezerwacie Shercliffe’ów, bo szukają kogoś do pomocy przy doprowadzeniu terenu do porządku. Przy okazji mógłbym obserwować zwierzęta i nauczyć się czegoś nowego. Niestety okazuje się, że moje umiejętności są za małe nawet do zgarniania suchych liści, a założenie krawata innego niż ze szkolnego mundurka na niewiele się zdało. Trochę zły, trochę zawiedziony szwendam się po Dolinie Godryka, skoro już w niej jestem, znów wypalając papierosa za papierosem. Nie powinienem tyle palić, ale wypuszczanie zwierzaków z dymu jest ciekawsze niż zwykłe kółka czy inne mugolskie dziwactwa. Wokół jest dziwnie cicho, słyszę w oddali ćwierkanie jakiś ptaków, jednak na ulicach zupełnie nikogo nie ma. Gdzie się podziali wszyscy mieszkańcy? Pewnie ogarniają się przed długo wyczekiwanymi urlopami, który obiecano również moim rodzicom i dlatego chcę się ulotnić z domu na całe wakacje, żeby nie słuchać jojczenia, że mógłbym się bardziej postarać i coś ze sobą zrobić. Idę przed siebie otoczony mglistymi stworzeniami z czekoladowego dymu, gdy docierają do mnie jakieś hałasy i krzyki. Nie jestem bohaterem i nigdy nie będę, ale mam też w sobie jakieś zalążki odwagi, więc upuszczam papierosa na chodnik i sięgam po różdżkę. Niby nie znam zbyt wielu zaklęć, ale zakłócenia są o wiele potężniejszą i zdecydowanie bardziej krzywdzącą bronią niż podstawy czarnej magii. Skręcam szybko w ciemną uliczkę, trzymając przed sobą ten przeklęty, wilowaty kijek i przyspieszam kroku, gdy dostrzegam, że napastnik nie jest morderczym trollem, który odgryzie mi głowę. Już mam ochotę posłać w niego Aquamenti, licząc na to, że – tak jak w Egipcie – wyjdzie mi Incendio, ale ten obraca się wokół własnej osi i znika, nim znajdę się na tyle blisko, by zdołać go trafić. Zaczynam biec, a z każdym kolejnym krokiem jestem coraz bardziej zszokowany, bo znam postać, która dopiero co była przyparta do ściany. - Marcela – mówię, tak jakby nie znała swojego imienia, ale jednak chcę się upewnić, że nie stała jej się żadna większa krzywda. Chociaż jeśli dowiem się, co za chuj (bo łagodniej się drania nie da określić) ją zaatakował, długo po tym świecie nie pospaceruje. – Jesteś cała? Oczywiście, że nie, idioto. Pochylam się do niej i gdy dostrzegam krew płynącą jej z nosa, ściągam mój kretyński, zielony krawat i przykładam jej do twarzy, by nieco zatamować krwawienie. Nie pamiętam, jakie zaklęcie w tym pomagało, a nie chcę ryzykować, że będzie jeszcze gorzej. Zwłaszcza że sama Blanc mówiła, żeby wzywać pomoc, a nie samemu bawić się w magomedyka. Dziewczyna jest roztrzęsiona, a ja nie mam zielonego pojęcia, jak ją wesprzeć. Martwię się o nią, ale jednocześnie może być i tak, że jestem dla niej kolejnym natrętem, który zanadto poczuwa się do roli ochroniarza. Jednak nawet jeśli kazałaby mi stąd iść, nie zostawię jej teraz samej, bo jeszcze się okaże, że ten czub wróci. - Zabrać cię do lekarza? – To chyba jedyne pytanie, na jakie mnie teraz stać. Znowu jakimś dziwnym trafem moje niepowodzenia sprawiają, że jestem w miejscu, w którym powinienem się znaleźć, a gdzie na pewno bym nie zaszedł, gdyby wszystko szło po mojej myśli. O co tu, kurwa, chodzi?
Stała jak zaklęta. Wlepiała jedynie wielkie, błękitne tęczówki w twarz chłopaka, zastanawiając się - ile czasu zostało, co jeszcze zrobi, czy posunie się dalej? Lawirowała na pograniczu zdrowego rozsądku, zaś wola walki okazywała się silniejsza, gdy wreszcie przełamywała własne opory i postanowiła spróbować postawić wszystko na jedną kartę, dając mu do zrozumienia, że już nie jest tą samą Marceline Holmes, która bała się przeciwstawić jego brutalności. W głowie pojawiały się różne scenariusze, jednak świadomość ryzyka wynikająca z ujawnienia tajemny przyprawiała ją o zawrót głowy. Obawa o osobę Daniela jawiła się jako perspektywa utracenia go bezpowrotnie , ale to lęk przed wyjawieniem prawdy paraliżował jeszcze bardziej niż dotyk Peta. Wiedział wszak doskonale, co z nią zrobili w Trausnitz i gdyby oddalił się od niej tylko dlatego, że została znaleziona - musiałaby po raz kolejny uciec, by nie mierzyć się z chłodem, który przeszywał ją na wskroś. - Nie rób głupot! Proszę, puść mnie! To boli! - jęknęła żałośnie, gdy oddech coraz bardziej grzązł w płucach, zaś jej usta zaczynały sinieć od przytłaczającego ciężaru. Miała wrażenie, jakby to był zły sen, z którego nie jest w stanie się obudzić, a on z kolejnymi sekundami staję się marą, aniżeli realnym bytem. Cierpienie jakie jej jednak zadawał było zbyt duże, by mówić o fikcyjności tego spotkania, toteż kiedy spróbowała ponownie wyswobodzić się spod jego dotyku, on przejął nad nią całkowitą kontrolę. Krwotok utrudniał także dalsze działanie, a bladość powoli ułatwiała powstawanie zaczerwienień, które odznaczały się na jasnej skórze. Łzy spływały po policzkach, mieszając się przy tym z krwią i zatrzymując na szorstkich dłoniach chłopaka, którego palce niemiłosiernie wbijały się w powłokę twarzy rudowłosej. To jednak nie było otrzeźwiające. Dopiero odepchnięcie nad wyraz mocne na ścianę sprawiło, że ból przeszył ją na wskroś i nie mogąc utrzymać równowagi, osunęła się po ścianie. Wplotła smukłe palce we włosy, tym samym przyciskając wewnętrzną stronę dłoni do uszu, jakby nie chcąc usłyszeć więcej słów, aniżeli powinna. Lęk mieszał się z irytacją i niepewnością, zaś cierpienie wynikające z poczynań Niemca, stawało się kwintesencją zmieszanej feerii emocji buzującej pod membraną skóry. Zniknął. Znajomy głos dotarł do otumanionej podświadomości z opóźnieniem, zaś spojrzenie skrzyżowało się z tym należącym do Holdena po upływie kilku (może kilkudziesięciu) sekund. Normujący się oddech nie pozwalał na wydobycie z siebie słowa, zaś donośnie bijące serce kołowało jeszcze w piersi, dając poczucie, że nadal żyje. - Nie... - szepnęła niewyraźnie i odsunęła się gwałtownie, gdy ten starał się przyłożyć krawat do jej drobnego noska. Smutek malujący się na dziewczęcej buzi, podobnie jak strach, utwierdzić mogły Thatchera, że nic nie było w porządku, a już tym bardziej - takim jakie powinno być. - Chcę do domu... Chcę do domu... - powtórzyła dwukrotnie pragnienie, bo szpital nie wchodził w grę, podobnie jak pomoc ze strony magomedyka. - To nic... To tylko bąblówki krwawe... To nic... - dodała nieświadomie i zapewne uniknęłaby przykrych konsekwencji, gdyby Peta nie przyciskał jej tak do muru. Na samą tę myśl wstrząsnęła nią bezsilność, a rozpacz ogarnęła ją nagle, dając upust kolejnej fali zalewających ją sprzecznych uczuć.
Kostki: 3 i 2 Nagroda: Punkt z eliksirów
Holden A. Thatcher II
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175
C. szczególne : anorektycznie chudy, ma kilka tatuaży i kolczyków, naderwane ucho, blizny na twarzy, rękach i plecach, bardzo widoczne cienie pod oczami
Marcelina odsuwa się ode mnie gwałtownie, ale wcale jej się nie dziwię, skoro dopiero co została zaatakowana. Sam bym uciekał przed kimkolwiek w takiej sytuacji, nawet jeśli bym tej osobie ufał. Chociaż na miejscu Holmes samemu sobie też bym nie wierzył. - Marc, muszę, bo się wykrwawisz – mówię, nadal trzymając ten przeklęty krawat, ale dziewczyna nie pozwala sobie przemówić do rozsądku. Jest przerażona i roztrzęsiona, a ja naprawdę nie wiem, jak mogę jej pomóc, zwłaszcza że nawet nie wiem, co dokładnie się wydarzyło. Fart, że w ogóle się tutaj pałętałem, bo mogło się to skończyć naprawdę tragicznie. Tfu, nie będę o tym myślał. - Dobrze, zabiorę cię do domu – stwierdzam w końcu, gdy nie pozwala sobie zatamować krwawienia, a ja naprawdę nie znam tego zaklęcia, przez co żałuję, że tyle wagaruję, bo może bym się jednak czegoś przydatnego w końcu nauczył. Przystanie na to, by nie zabierać jej do szpitala nie jest najlepszą opcją, ale z drugiej strony może jej babcia coś na to zaradzi. Prędzej posłucha jej, niż mnie. A i starsza kobieta może wiedzieć, jak zająć się swoją wnuczką. Właściwie to szpital pewnie skończyłby się wizytą aurorów i przymusowym przesłuchaniem, a Krukonka nie wygląda na osobę, która chciałaby odpowiadać na ich natrętne pytania. Może to zgłosi, może nie. Nie będę jej do niczego zmuszał poza faktem, że musimy się stad jak najszybciej ulotnić, bo nie jest to najniebezpieczniejsze miejsce. A już zwłaszcza dla martwej dziewczyny. Mam tylko nadzieję, że zakłócenia nie wyniosą nas gdzieś na drugi koniec kraju, tak jak Calum zaginął podczas powrotu z Egiptu, teleportując się w jakiejś afrykańskiej mieścinie, zamiast w swoim własnym domu. Staram się nie ukazywać, że sam jestem tym wszystkim przerażony, chociaż bardzo się martwię o moją nową przyjaciółkę. Obiecałem jej kiedyś, że będę ją bronił, a teraz zawiodłem. I choć nie mogę jej przecież śledzić jak jakiś opętaniec, a co za tym idzie – chronić przez cały czas – to i tak czuję się nieco odpowiedzialny za to, że stała jej się krzywda. - Ale muszę… – zaczynam i wyciągam w jej stronę dłoń, mając oczywiście na myśli to, że muszę jej dotknąć, byśmy się przenieśli do jej domu. Nim jednak zdoła zaprzeczyć albo jeszcze bardziej się ode mnie odsunąć, chwytam ją za ramię i teleportujemy się razem do domu jej babci.
zt x2
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Dolina Godryka nie była jego największym marzeniem. Ewidentnie wolał pozostać w zakamarkach własnego mieszkania, bezpiecznego muru. Niemniej jednak, musiał tym razem udać się na odpowiednie zakupy, byleby nie cierpieć na brak jakichkolwiek magicznych składników. Tym razem na spacer wziął ze sobą Blau, wiedząc doskonale o tym, że niebezpieczeństwa mogą po prostu czaić się wszędzie, a jako pies typowo obronny, ten ewidentnie nadawał się do samotnych podróży. Jasne futro błysnęło w ślepej uliczce, kiedy to pobłysk światła zdawał o sobie znać podczas pochmurnego dnia. Im głębiej się zanurzał w nieznanej drodze, tym bardziej stawało się ciemniej, tudzież Matthew został zmuszony do rzucenia niewerbalnego Lumos, trzymając w swojej dłoni drewniany patyczek, kiedy to zauważył na ścianie nieznaną ciecz. Dotknął jej delikatnie, zauważając gęstą, ciemnoczerwoną barwę nieznanej substancji, która jednak przywoływała na myśl tylko i wyłącznie jedną rzecz - krew. - Co do... - zdołał powiedzieć, kiedy to czujne oczy zauważyły wepchane między dziury w ścianie bąblówki krwawe, na które zareagował posępnym, niewidocznym wręcz uśmiechem. Całe szczęście, że pies w żaden szczególny sposób nie mógł dosięgnąć mazi, albowiem zakończyłoby się to niezbyt radośnie. Używane przez uczniów Hogwartów, znał je doskonale; nieraz studenci używali ich, by wylądować w Świętym Mungu, ku chwale wiecznych, wieczornych imprez. Był sam. A może się mylił, kiedy to na chwilę stracił stosowną uwagę, a rozprzestrzeniające się ramiona zaklęcia oświetlały otoczenie?
Dolina Godryka, co tutaj robił? Zwyczajnie nudził się w szkolnych murach. Co prawda początek roku i spore zamieszanie, ale dość szybko sobie z tym poradził. Poza tym jako gajowy nie miał aż tak wielu obowiązków na jego szczęście. Oczywiście był punktualny i sumienny i lubił wyzwania, więc z pewnością by mu to w niczym nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie. Po wysłaniu listu do Oriane postanowił teleportować się do Doliny. Uwielbiał to miejsce i coraz częściej tutaj przychodził. Ori od jakiegoś czasu kompletnie o nim zapomniała, nie pisała żadnych listów, dlatego postanowił uczynić to pierwszy. Najwyżej sobie poczeka na odpis, prawda? Choć liczył na to, że zdoła mu szybko odpisać, a może nawet zdarzy się im jakieś spotkanie? Jednak na to kompletnie nie liczył, czuł, że dziewczyny tutaj nie było, że opuściła Anglię. Zawsze chciała podróżować, więc to żadne zaskoczenie dla niego. Pojawił się w białej mgiełce i zaczął iść przed siebie. Wszedł w ślepą uliczkę. Mimo iż był tutaj już kilkakrotnie za każdym razem czuł jakby był tutaj po raz pierwszy. To miejsce go bardzo ciągnęło. Dopiero po chwili usłyszał jakiś głos. Czy znajomy? Wydawało mu się, że kiedyś go słyszał, ale nie był w stu procentach pewny co do właściciela tego głosu. Zauważył faceta, który chyba oberwał rykoszetem. Podszedł do niego i dopiero teraz zauważył, że był to lekarz z którym już kiedyś miał styczność. - Wszystko w porządku? - zapytał upewniając się. Przeniósł jednak wzrok na psa, którego nieco się obawiał, pewnie nie lubił obcych i kto wie co mu strzeli do głowy.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Dzień wolny od nagminnej pracy. Luzy na szpitalu, który zazwyczaj pękał w szwach, były dla Matthewa czymś kompletnie dziwnym. Poza tym, powoli starał się wyleczyć z własnych chorób, które to rykoszetem odbierały wszystko, czego wcześniej nie zaznał; nie bez powodu pojawił się w Dolinie Godryka, co nie zmienia faktu, że zwyczajnie się nudził. Czyżby syndrom pracoholika dawał o sobie znać? Nie wiedział, tym bardziej że nie zwracał na to szczególnej uwagi, a swoją pracę uznawał po prostu jako konieczność; chociaż wolałby tak naprawdę zapobiegać tym wszystkim wypadkom. Ale od tego byli całkowicie inni ludzie, a głupoty nie da się zwalczyć i zawsze będzie występowała w mniejszym lub większym stopniu na scenie, po której uzdrowiciel poruszał się tak, jak się poruszał, czyli dość słabo. Nowy rok szkolny, tuż po wakacjach w Meksyku; teoretycznych, bo na jego barkach znajdowało się całe opiekowanie zgrają uczniów rodem z Hogwartu. Do tego doszedł atak wilkołaka, festyn, dziwna sytuacja w pokoju jedenastym; co nie zmienia faktu, że się trochę zmienił. Jeżeli nie pod względem psychicznym (bardzo nikła zmiana), to chociażby pod względem wyglądu: jaśniejsze kosmyki od uderzającego słońca i piaszczystych plaż, ciemniejsza skóra, będąca skutkiem opalenizny. Nie spodziewał się pralin wywołujących krwotok z nosa, jak również nie był świadom, że do tego miejsca wszedł także inny człowiek. Kiedy usłyszał szczeknięcie, zareagował niemalże natychmiast; Blau nie był w żaden sposób agresywny, po prostu powiadomił właściciela o potencjalnym niebezpieczeństwie; żaden z kłów nie wystawał poza pysk, kiedy to niebieskie oczy zauważyły, a nos wywęszył potencjalnego zbira. Potem doszedł do głowy głos, dudniący w umyśle głos, który kojarzył, którego był świadom. Przekierował spojrzenie chłodnych tęczówek o zielonym tym razem zabarwieniu poprzez światło wydobywające się z różdżki. - Maximillian. - musiał powiedzieć, kiedy to przytrzymał bardziej białego mieszańca. Kojarzył go, znał go, znał zbyt wiele ludzi poprzez pracę w Świętym Mungu. Lepiej na razie było, żeby nie wykonywał żadnych gwałtownych ruchów; co prawda nie strzeliłoby nic szalonego do głowy, co nie zmienia faktu, że różnie mogło to zostać odebrane. Uzdrowiciel chwycił się za łeb, być może trochę rozkojarzony, być może trochę zszokowany. - Tak, wszystko w porządku. - dodał naprędce, nie mając zamiaru w żaden sposób wzbudzać jakichkolwiek podejrzeń. Wyjął z plecaka chusteczkę, by następnie usunąć maź znajdującą się na palcach, przypominającą krew. - To bąblówki krwawe. Krew śmierdzi na kilometr. - rzuciwszy, wziął głębszy wdech. - Nie wiedziałem - rozpoczął - że jesteś fanem takich miejsc. - ta uwaga w żaden sposób nie była kąśliwa.
Wakacje w tym roku sobie odpuścił, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że mógł tam jechać i kontrolować sytuację. W końcu również jest pracownikiem Hogwartu i takie obowiązki również są w jego systemie, ale skoro dostał pozwolenie na samowolkę postanowił te wakacje spędzić z rodziną. Matką ze swoim młodszym bratem, który ma zaledwie kilka lat. Naprawdę zwariowany urwis, ale niesamowicie go pokochał. Był teraz spełnionym bratem. Zawsze był jedynakiem i to mu niesamowicie przeszkadzało. Mimo iż nie miał biologicznych rodziców nie znaczyło, że nie chciał mieć rodzeństwa, chociażby przyszywanego. Chłopiec pewnie również będzie czarodziejem, chociaż do tej pory nie pokazał swoich zdolności. Może jest jeszcze za mały? Poza tym jego rodzice są czarodziejami więc miał stu procentową czystość krwi, więc raczej nie miał innego wyboru. Chyba, że pierwszy raz w jego rodzinie pojawi się charłak, ale w to wątpił i nie życzył takiego losu swojemu bratu. Jednak bycie magicznym jest czymś wyjątkowym i chyba każdy czarodziej mu to przyzna. Owszem, jest o wiele bardziej niebezpiecznie niżeli w normalnym, mugolskim życiu, ale czym jest życie bez ryzyka? Max przywykł do tego. Był uczniem, który uwielbiał ryzyko i jak na puchona to nawet nie pasowało, żeby tak bardzo nie regulaminowo się zachowywać. Ale przecież miał być w Slytherin. Jego cała rodzina należała do tego domu, więc sam był przekonany o takim swoim losie, jednak Tiara zadecydowała inaczej. Zauważył, że pies chyba nie jest agresywny, ale nie miał na tyle odwagi, żeby przywitać się ze zwierzakiem. Wyglądał naprawdę bardzo sympatycznie, ale jednak uważał, że ten stanowi dla niego zagrożenie. Owszem, uwielbiał zwierzęta, nie z jednym z Zakazanego Lasu się już zakumplował, ale to są magiczne stworzenia, a dla niego to co niemagiczne jest zakazane i wręcz wrogie. Pies niby wychował się z mężczyzną, który jest czarodziejem, ale wolał zwyczajnie trzymać się na dystans. - Osobiście nie jestem fanem, ale jednak jestem fanem Doliny, a że się tutaj pojawiłem to czysty przypadek. - mruknął do niego i wzruszył ramionami. Z pewnością przyszedł tutaj jedynie z czystej ciekawości. Sam nie wiedział co nim kierowało, że się tutaj znalazł, ale na drugi raz będzie wiedział, że to miejsce nie jest aż takie bezpieczne. Nic dziwnego. Dolina była miejscem magicznym więc sama broniła się przed osobami, które mogą zakłócić jej spokój. Akurat padło na Matt'a, który chyba nie miał złych zamiarów, ale kto go tam wie. Max przecież go nie znał. Pamiętał jedynie jego imię, bo jednak pamięć miał bardzo dobrą. Ale nigdy jakoś specjalnie ze sobą nie rozmawiali. Spojrzał na ścianę i westchnął. - Dlatego uwielbiam takie miejsca. Nie żebym Ci nie współczuł, ale jednak to niesamowite, że nawet ceglana ściana jest swego rodzaju stworzeniem, które umie się bronić. - oznajmił i wypuścił powietrze przenosząc wzrok na psa. - Jest niebezpieczny? - zapytał. Nie miał zamiaru go dotykać, ale jednak chciał czuć się komfortowo, a wzrok psa na sobie nie pozwalał mu nawet na skupienie własnych myśli. Na pewno gdyby było coś nie tak z Matt'em to pies mógłby go zaatakować uważając, że to tylko i wyłącznie jego wina.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Nie miał rodziny. Lawirował między psami, brał je do siebie, wychowywał; nie bez powodu nazywany był nieudacznikiem, czy także w inny, mniej przyjemny sposób. Nie obchodziło go to jednak na tyle, iż zwyczajnie brnął przed siebie dalej, byleby nie pozostawać w tyle. Nie miał żadnej rodziny, teoretycznie już był sierotą; nikt nie dał mu informacji o dalszej rodzinie, jakby ona praktycznie nie istniała; poza tym przez szpital przebrnęło tylu Alexander'ów, że gdyby każdy był z nim w jakiś szczególny sposób spokrewniony, to miałby rodzinę na następne dwieście lat. Czy czuł się w związku z tym źle, okrutnie, niezbyt stanowczo oraz stabilnie? Niezbyt. Również był jedynakiem, aczkolwiek mu to nie przeszkadzało; wyjątkowo często funkcję brata odgrywał w sumie przyjaciel z dzieciństwa, więc nie czuł się wyjątkowo samotnie w tej kwestii. Też nadal nie wiadomo, co się dzieje z jego matką, ojciec nie daje znaku życia, po prostu wszystko wali się na łeb, on zaś symetrycznym krokiem, odbijającym się melancholicznym dźwiękiem od ścian i cegieł brnął dalej. Charłakiem nie był, aczkolwiek w tej roli wyjątkowo by się sprawdził; nie stronił od korzystania z mugolskich wynalazków, a do tego posiadał znacznie większą wiedzę na ich temat; tak ogromną, że po prostu nie potrzebowałby nawet instrukcji obsługi; był wyjątkowo obeznany w lawinie nowinek pochodzących ze świata niemagicznego, podobno niezbyt osiągalnego przez czarodziei. Nadal jednak zastanawiało go zbyt wiele rzeczy, jak chociażby częściowe życie w średniowieczu, kiedy to świat brnie do przodu. Nie mógł jednak wypowiedzieć czegoś takiego publicznie, nie był gotowy, by kamienie poszły w ruch. - Rozumiem. - wypowiedział prosto, albowiem był również człowiekiem tego typu; nie bez powodu unikał wzroku, chociaż ostatnio starał się do niego przyzwyczaić. Zbyt wiele widział z tęczówek, zbyt wiele był w stanie odczytać, kiedy to dochodziło do zetknięcia się swoistych pierścieni zdobiących źrenice i chroniących je przed dostępem do światła. - Wolne od pracy? - rzuciwszy swobodnie pytaniem, spojrzał spokojnie w stronę psa. Dla niego nie miało to żadnej różnicy; lubił stworzenia niemagiczne i magiczne, nie faworyzował żadnych z nich, starał się traktować wszystkich po równo. Nie bez powodu koty mogą do niego wchodzić, psy przyjemnie leżą przy kominku, zaś karmnik na ptaki znajduje się obok altanek, w których to wszystko może się skryć. Wychowywał po prostu przybłędy, tworzył z nich familiadę. - Stworzeniem? - podniósł brwi do góry w zaskoczeniu; nic nie wskazywało na to, żeby ściana miała w jakikolwiek sposób powiązanie z tętniącym życiem, sercem bijącym w ukryciu kości żebrowych, tak zaciekle broniących przed obrażeniami... Czyżby miał na myśli fakt, że bąblówki krwawe zwyczajnie chroniły przed niepożądanymi muśnięciami zaciekawionych opuszek palców? - Czujny, a przede wszystkim ostrożny. - poprawił słowo "niebezpieczny". Każde zwierzę mogło być niebezpieczne, skłonione do sięgnięcia po tak sztywne instynkty, jak również człowiek w pewnym momencie mógł dostać szału i zwyczajnie zacząć niszczyć wszystko dookoła. - Nie ugryzie, ale lepiej nie przekraczać bariery. Znalazłem go już jako dojrzałego na ulicy, więc... różnie może reagować, owszem.
Nie wyobrażał sobie życia bez swoich prawnych opiekunów. Gdyby nie oni to pewnie wychowywałby się do końca pełnoletności w domu dziecka. Pewnie i tak by wylądował w Hogwarcie, ale jednak to poczucie, że jest się z sierocińca sprawiałaby przygnębienie na jego twarzy. To na pewno nie jest miłe uczucie. Na szczęście znaleźli się ludzie którzy go przygarnęli. Chyba dobrze wiedzieli, że chłopiec może być magiczny. Skoro sami byli, to dlaczego wybrali akurat jego? Nie raz podejrzewał swoją przybraną matkę o wizje. Ona sama nigdy mu się do tego nie przyznała, ale zbyt wiele rzeczy wiedziała, zbyt wiele rzeczy podejrzewała, żeby tak nie myśleć. Max przecież jest dorosłym czarodziejem i teraz mogłaby mu o tym powiedzieć, ale nigdy mu nie powiedziała, a on sam też nie wypytywał. Owszem, miał podejrzenia, ale to tylko jego podejrzenia i nie miał zamiaru się do nich przyznawać. Skoro była to ok, on nie miał nic do tego. Nie mógł też oczekiwać od niej zbyt wiele. Przecież nie była jego prawdziwą matką. Owszem, kochał ją jak prawdziwą, ale jednak nią nie była. I na wiele rzeczy nie mógł sobie ot tak pozwolić. Był już na tyle dorosły gdy go przygarnęli, że wiele rzeczy już rozumiał. Maxowi również nie przeszkadzało nigdy bycie jedynakiem, a wręcz przeciwnie. Widział w tym jedynie same plusy, wszystkie prezenty były tylko dla niego. A nie mógł narzekać, bo rodzice wiele rzeczy mu dawali i wysyłali do szkoły gdy jeszcze się uczył. Nawet teraz gdy już jest dorosłym czarodziejem może liczyć na ich wsparcie mimo iż mają swojego prawdziwego syna. Nadal Maxa traktują cały czas tak samo, nie ma żadnej różnicy. Zdawał sobie sprawę, że będą lepiej dbać o swojego biologicznego syna, ale i tak Max nie mógł na nic narzekać. - Wiesz, ja wolne mogę mieć kiedy chce. Jestem gajowym w Hogwarcie i nie mam aż tak poważnych obowiązków... - mruknął do niego. Oczywiście więcej czasu powinien być na terenie szkoły i pilnować porządku przy Zakazanym Lesie, ale ostatnio żaden uczeń nie chciał się tam dostać i miał święty spokój. I miał rację. Pies nie był na tyle bezpieczny, żeby się do niego zbliżać. Poza tym nie znał na tyle mężczyzny, żeby mu bezgranicznie ufać. Kto wie jakie miał intencje? Co prawda sam był zaskoczony nagłym pojawieniem się Maxa, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Wolał jednak dmuchać na zimne i zachować odpowiedni dystans. - Mieszkasz w Dolinie? Czy tak jak ja jesteś tutaj jedynie przejazdem? - zapytał z czystej ciekawości. Matt równie dobrze może wcale się do tego nie przyznać, ale co miał do stracenia?
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Był jednak w stanie żyć bez pełnej rodziny. Nie posiadał jednak nikogo, na kim mógłby się oprzeć, na kim mógłby wylać swoje smutki i żale; uważał to za niefortunnie nienaturalne, niezbyt potrzebne, cholernie odbiegające od rzeczywistości, w której się wychował. Nie potrafił, nie mógł wręcz obciążać innych ciężarem brzemienia, z którym to ma właśnie do czynienia. Wolał przebrnąć przez to wszystko sam, nawet jeżeli w związku z tym nabył schorzeń teoretycznie istniejących, w praktyce niewidocznych podczas kontaktu z innymi ludźmi. Był chorobliwie zamknięty, nie potrafił się otworzyć, co było nieraz widać; zwalanie na introwertyczność nie miało jakiegokolwiek znaczenia, albowiem problem leżał o wiele głębiej i istniały środki do jego wyleczenia. Niemniej jednak - uzdrowiciel nie chciał dać sobie pomóc w jakikolwiek sposób; chciał dotrzeć do rozwiązania samodzielnie. Być może wychowanie na niego wpłynęło? Nie wychował się w pełnej rodzinie, przez co być może nie posiadał rozwiniętych cech społecznych, ideałów, którymi powinien się kierować. A może taki po prostu był? Nikt nie wiedział, nawet on sam nie miał stuprocentowej pewności. Być może gdyby wychował się z przybranymi rodzicami, jego życie wyglądałoby całkowicie inaczej; nie miałby jakichkolwiek podstaw do martwienia o lepsze jutro, zaś ojciec nie zabierałby go z placówek edukacyjnych do innych miast bądź dzielnic Londynu. Bycie jedynakiem... Nie miał już nikogo, o kogo mógłby się troszczyć. Pomijając pewne wyjątki, nieliczne, możliwe do policzenia na jednej dłoni. - Sam ustalasz sobie godziny pracy. - przyznał szczerze, kiedy to przyjął do wiadomości, że elastyczny grafik daje więcej możliwości. On zaś musiał mieścić się w tym stworzonym z góry, bardzo często brak nadgodziny, kiedy to samotność uderzała do jego głowy z o wiele większą siłą niż zazwyczaj. Potrzebował czegoś do roboty - albo pracy, albo zwierząt, albo sportu, inaczej wpadał w gorsze bagno. - Dużo osób nadal próbuje dostać się do Zakazanego Lasu? - zapytawszy, skierował spojrzenie tęczówek w stronę Maxa, gdy odsunął się od ściany; Matthew nie widział sensu stania w jednym i tym samym miejscu. Wziął głębszy wdech, czując, jak zimniejsze powietrze odbiera ciepło z jego organizmu, przedziera się przez tkanki. Blau jednak powoli się przyzwyczajał do obecności nowego człowieka. Nie był wyjątkowo ufny, w sumie to rzadko kiedy pozwalał sobie na coś więcej niż podrapanie za uchem, co nie zmienia faktu, że bestia okryta charakterystycznym, białym futrem potrafiła być wyjątkowo zażarta, kiedy to chodziło właśnie o właściciela. Z trudem uzdrowiciel przywłaszczył sobie jego zaufanie, teraz miał nieodłącznego przyjaciela na wiele lat. - Przejazdem. Ogólnie mieszkam na obrzeżach Londynu, wśród mugoli. - odpowiedział prosto, nie mając zamiaru kłamać w tak prostej kwestii. Nie lubił kłamstwa, rzadko kiedy się do niego uciekał, jeżeli jednak wymagało to podjęcia odpowiednich kroków - nie był w stanie się sprzeciwić. - A w Twoim przypadku? - zapytał się.
Z tym miał dobrze, że zawsze miał się do kogo zwrócić czy o pomoc czy o nawet zwykłą radę. Rodziców nigdy nie obarczał swoimi problemami, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że mają własne życie, a też Max nigdy specjalnie nie miał ich się czego doradzać. A przecież nie miał zamiaru zwierzać im się ze swoich szlabanów, których przez całą naukę w Hogwarcie trochę się uzbierało. Może i słynął z uprzejmości i grzeczności, ale Ci co go dobrze znali wiedzieli, że tkwi w nim taki mały diabełek, który brał niekiedy górę nad nim i nad jego zachowaniem. Zresztą Maxa nie trudno przekonać do czegokolwiek. Można powiedzieć, że jest łatwowierny i nieco naiwny. Jednak jeżeli chodzi o obce mu osoby jest nieufny i zawsze pierw poznaje człowieka czy może mu w jakimś stopniu zaufać. Owszem zdarzały się sytuacje, że jednak źle ocenił osobę i później mógł sobie jedynie pluć w brodę, ale człowiek uczy się na błędach. Wiele osób po poznaniu jego historii mogłoby wywnioskować, że powinien być zamknięty w sobie i bójny jednak tak nie było. Oczywiście nikt nie jest idealny i każdy znajdzie się w takiej sytuacji, że będzie się bał. Nie raz w takiej się znalazł, ale miał na tyle odwagi, że stawał ramię w ramię z danym zadaniem. Pewnie gdyby wychował się w sierocińcu mogłoby to całkowicie zmienić pogląd na sytuację, ale przybrani rodzice naprawdę zrobili dobrą robotę i obdarzyli go takim ciepłem rodzinnym i wcale nie czuł, że to tak na serio całkowicie obcy mu ludzie. Ale po czasie pokochał ich. Niejednokrotnie myślał o biologicznych rodzicach, ale nigdy zbytnio za nimi nie tęsknił. No może nieco za matką, bo jednak ona nie była tutaj niczemu winna, ale nie poznał jej czułego serca, więc nie miał podstaw zostawiać ją w dobrych relacjach ze swoim sercem. - Owszem, bywało. Wiele uczniów chciało się dostać do lasu. Pewnie nie jednemu się ta sztuka udała, ale też nie jestem omegą i nie da się nad wszystkim zapanować. Zresztą sam też byłem uczniem i wiem co to znaczy. Jednak las jest jeszcze bardziej groźniejszy. - mruknął do niego. Miał na myśli wiele nowych stworzeń, które pojawiły się w lesie i mogą zagrażać i czyhać na życie uczniów. Nie chciałby, żeby pod jego władzą komukolwiek stała się krzywda, bo jednak mógłby za to mocno zapłacić. Nie mógł dopuścić do tego, żeby stracić posadę. - Wśród mugoli? Poważnie? Ja chyba nie dałbym rady... Mugole mnie przerażają, nigdy nie miałem z nimi styczności. - powiedział i wzruszył ramionami. Nie chciał się kontrolować z magią, a na pewno przy mugolach mogłoby mu się coś wymsknąć. Jest czarodziejem i nie miał zamiaru mieszkać z mugolami gdzie nie czułby się sobą. -Zwyczajnie odwiedziłem Dolinę można powiedzieć w poszukiwaniu nowych przygód. Siedzenie w jednym miejscu jest przygnębiające. - mruknął i wypuścił powietrze z ust. Może i lubił stabilizację, ale potrzebował od czasu do czasu wymknąć się gdziekolwiek indziej.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew był zaś zdany na siebie. Nie mógł nikogo poprosić o pomoc, nie miał właśnie na kim się oprzeć. Może zarzucał kotwice niczym na statku, starając się w miarę ustabilizować własną sytuację, co nie zmienia faktu, z prędzej czy później one właśnie, pod wpływem czasu niszczycielskiego oraz bezlitosnego, powodowały, że prędzej stawały się zbędnym utrudnieniem, niepotrzebny oraz nadającym się tylko i wyłącznie do wyrzucenia, odcięcia spowitych rdzą łańcuchów. Miał ich parę - pierwszą najstabilniejszą była właśnie praca na oddziale, mimo że zdawała się ona go tylko i wyłącznie ciągnąć w otchłań głębin stawianych przez ocean, czyhających tylko i wyłącznie na nieostrożny krok z jego strony, by ramiona żywiołu porwały go na samo dno. Druga polegała przede wszystkim na przyjmowaniu przybłęd do własnego domu; nie było to wielce stabilne oraz pozbawione wad, wymagające poświęcenia określonych jednostek czasu, co nie zmienia faktu, że sprawiało mu najwięcej radości. Może się to wydawać dziwne, że tak dorosły człowiek nie ma rodziny; powinien się przecież mieścić w normach społecznych wytypowanych przez ludzi żyjących dookoła. No właśnie, powinien. Nie potrafił się otworzyć, chorobliwie zamknięty oraz trudny do zrozumienia, niewielu było w stanie rozgryźć jego zagadkę, wniknąć do umysłu i wywołać konkretny efekt własnych działań. Tak po prostu. - Ciągle zastanawia mnie, czemu nie rzucą bariery ochronnej. - dodał naprędce, kiedy to sobie przypomniał, że sam bardzo dawno temu miał tego rodzaju rozmowy ze sobą w głowie; a dyrektor Hogwartu wolał nadal ryzykować życie uczniów, bo po co stawiać przecież bariery. Niepotrzebne zużywanie różdżek, lepiej, żeby uczniowie lądowali na oddział Świętego Munga, wówczas na pewno praca będzie o wiele łatwiejsza. A na pewno Max miałby łatwiej w wykonywaniu swoich obowiązków - łapałby potencjalnych wagarowiczów, a nie żądnych przygód czarodziei, którzy mogli narażać własne jutro i własną przyszłość kosztem utraty zdrowia. - Każdy ma własne opinie. Sam jestem całkiem dobrze obeznany z ich kulturą i zwyczajami. - rzuciwszy bez problemu, skierował spojrzenie charakterystycznych tęczówek zmieniających barwę pod wpływem oświetlenia w stronę Blau. Uspokoił się, a to był ewidentnie dobry znak; a przynajmniej na tyle dobry, żeby nie trzeba było go pilnować bez konkretnego namysłu. - Sam też bym raczej nie wytrzymał. - odpowiedział. - Jednak to miejsce chyba nie należy do zbyt bezpiecznych. - podkreślił słowa, by następnie rzucić spojrzenie jeszcze raz na ścianę. Szczęście, że to zakończyło się tylko na tym; nie powinni skierować tej rozmowy w bardziej przyjaznym miejscu niż jakaś uliczka przesiąknięta chłodem?
Naprawdę człowiek bez rodziny jest bardzo samotny, sam sobie nie wyobrażał gdyby jej nie miał. Oczywiście marzyła mu się własna, druga połówka. Z Beatrice było już bardzo blisko, przecież byli już zaręczeni i co z tego? Teraz ta nie chce go widzieć na oczy. Pierścionek mu oddała i do tej pory nosi go przy sobie. Był załamany, ale teraz juz mu przeszło i chyba nie chciałby już do niej wrócić. Może i nadal coś tam do niej czuł, ale jednak czas leczy rany i teraz czuł, że do siebie nie pasowali. Pewnie nie da się uniknąć przypadkowych spotkań, chociaż Max większość czasu spędza w Hogwarcie to jednak nie raz i nie dwa pojawia się w Londynie gdzie może przypadkowo spotkać pannę Dear. Ale to było nieuniknione. Nikt nie będzie siedział w czterech ścianach i czekał na zbawienie. Pewnie sama Beti już się z tym uporała. Ona miała nieco pod górkę, bo jednak to ona była zraniona i pewnie bardziej to przeżywała. Ciekawiło go co tam u niej słychać, ale nawet nie miał jak się dowiedzieć. Owszem, nie raz widział się z Yv, z przyjaciółką kobiety, ale ta nic mu na ten temat nie mówiła i nawet nie chciała powiedzieć. Sam nie wiedział po której stronie stała. Na pewno była zła na mężczyznę, że ją tak zranił, ale wiele w tym było nieprawdy, bo jednak Viv wiele rzeczy pewnie wymyśliła i wyolbrzymiła. Przecież tylko się z nią pocałował i tyle. A Beti zrobiła z tego wielkie halo, więc pewnie wiedziała coś co wcale się nie wydarzyło. Ale postanowił dać sobie już spokój. Teraz już i tak nie wyobrażał sobie normalnego związku po tym co się stało. - No gdyby tak się stało, to po co byłaby praca gajowego? Tak naprawdę gdyby nie przemykanie się do lasu przez uczniów to nie miałbym co robić. - zaśmiał się. Oczywiście mówił pół żartem pół serio. Ale wiele razy musiał interweniować i nie raz korzystał ze swojej różdżki, żeby nieco przestraszyć uczniów. Nie jeden z nich uciekał w popłochu, gdyż nawet nie wiedział, że to właśnie gajowy rzucił na niego zaklęcie. Niby nie powinien używać magii przeciw uczniom, ale nie robił tego specjalnie, a też zaklęcia nie były żadnym takim przez które uczniowie mogliby ucierpieć. Pewnie Matt miał styczność z mugolami i potrafił się do nich dostosować, a czarodziej taki jak Max, który od dziecka widział lewitujące talerze w domu to jest dość dużym wyzwaniem. Poza tym nigdy nie musiał mieć styczności z mugolami i miał nadzieję, że nigdy takowej nie będzie miał. Nie chciał narażać ich, a też samego siebie. - No pewnie i nie należy, ale oby dwoje się tutaj znaleźliśmy... - mruknął do niego i wzruszył ramionami. Gdyby to miejsce było naprawdę aż tak niebezpieczne, pewnie trzymaliby się od niego z daleka, a jednak nogi ich poniosły aż tutaj. Dolinę uważał za bardzo bezpiecznym miejscem w świecie czarodziejów, ale sam tutaj nie mieszkał i tak naprawdę nie wiedział co tutaj się dzieje. Mógł się tego dowiedzieć jedynie z proroka codziennego, którego i tak rzadko czytał.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Ta chorobliwa samotność, do której się przyzwyczaił, ciągnąca za sznurki niczym marionetkami dająca występ na jednym z przedstawień, nie mogła w żaden sposób uwolnić się od Matthewa - i vice versa. Być może uzdrowiciel nie powinien się zamykać, co nie zmienia faktu, że przyzwyczaił się do wygody związanej z zachowaniem prywatności. Oczywiście nie posiadał na tyle rozwiązłego życia, żeby bez problemu znajdował sobie to coraz kolejne partnerki, aczkolwiek cenił sobie możliwość bycia zamkniętym na chęć przeanalizowania działania jego umysłu. Myśli tonące w morzu melancholii przybierały istnego wydźwięku, nie potrafiąc się go wyzbyć, Alexander nie chciał puszczać dłoni bladej skóry tego, co go ciągnęło na dół. Nie zmienia to faktu, że powoli się zmieniał, a sytuacja w Meksyku dała mu do myślenia. Teoretycznie nie byłoby go tutaj, już myślał zbyt wiele razy, jego trzydzieste siódme urodziny miały stać się datą śmierci. Człowiek ewidentnie myślący o popełnieniu samobójstwa nie należy do zbyt bezpiecznych osobników, aczkolwiek strata ta zostałaby zauważona dopiero po dłuższym czasie; gdyby przez kanalizację smród rozkładających się zwłok dotarł do końca drugiego, psując humor sąsiadom lub innym, mniej ważnym osobowościom. Tyle dobrego, że nie potrafił się zakochać - a może tyle do stracenia, skoro nie zaznał tych rozterek? Miłość podobno porównuje się do choroby, aczkolwiek nieuleczalnej, powodującej szereg jeszcze innych, mniej lub bardziej poważnych. Aż ostatecznie, w wyniku złego rykoszetu, może prowadzić do apatii, niechęci do życia, zapatrzenia w ten sam punkt oraz obrazek. Blady niczym trup, posiadający tlący się wewnątrz płomień, związany jednymi myślami, sam oplatający się łańcuchami zniewolenia. Matthew mógł się tylko przyglądać; nie potrafiłby się aż tak przywiązać, chociaż sam posiadał na tyle bliskie osoby, że byłby w stanie stanąć niczym lew, byleby je chronić. Niezbyt podchodzące pod relację miłości między dwoma kochankami; prędzej miłości drugiego człowieka za to, jakim jest i za to, że zechciał poświęcić swój czas na zapoznanie się z drugą, o wiele lepszą naturą uzdrowiciela. - Też prawda. - mruknąwszy, skierował spojrzenie chłodnych, tych samych tęczówek w stronę Maximilliana. Gdyby nie uczniowie chcący zaznać zew przygody bądź zwyczajnie udać się w celu zaspokojenia uzależnienia, ów nie miałby co robić; pomijając fakt możliwości pielęgnowania po prostu roślin, terenów należących do majestatycznego, szkockiego zamku. - Niemniej jednak nauczyciele nieźle się bawią, testując nieodpartą chęć uczniów do łamania reguł. - dopowiedział, być może nie chcąc w jakikolwiek sposób wpłynąć na słowa wydobywające się z ust Lamberda. Po prostu jego zdaniem cały fakt zabraniania czegoś i poddawania tego na widok wydawał się być kompletnym absurdem. To tak, jak Ewa podczas przebywania w Raju z Adamem, wsłuchując się w słowa wypowiedziane przez Boga. - Bezpieczniej będzie, jak stąd ruszymy. - rzucił, albowiem sam fakt wepchanych Bąblówek Krwawych dawał mu do myślenia. - Do zobaczenia później. Oby nie na szpitalu. - dolepiwszy pod koniec, spojrzał na Blau oraz udał się w swoją stronę, opuszczając przy pomocy Lumos cholerne ciemności okrywające samoistnie chłodną ścieżkę, być może pozostawiając Maximilliana samego.
Bądź co bądź ucieszył się z faktu, że poznał jeszcze bliżej Matta. Taka znajomość może mu się naprawdę do czegoś przydać. Nie tylko zwykły romans, czy też chęć poznania kogoś nowego. Matt miał swoje stanowisko dzięki któremu mógł nieco z niego skorzystać. Niby nie pojawia się w szpitalu co jakiś czas, bo też nie miał po co tam chodzić. Ale ostatnio trafił tam, gdy jemu przytrafił się wypadek i tam właśnie poznał Matta, który mu pomógł. Był mu za to wdzięczny, ale bądź co bądź to była w końcu jego praca i jeden z obowiązków, więc musiał to uczynić. Nie on to inny lekarz by się wtedy nim zajął. Tym bardziej, że był pracownikiem Hogwartu, a na nich pewnie patrzyli jeszcze bardziej szczególnie. Mimo tej historii z Beatrice Max wcale się nie zniechęcał. Owszem, nie szukał czegoś na siłę, bo jeszcze był młodym mężczyzną i nie musiał od razu się żenić, jednakże od jakiegoś czasu zaczęła mu doskwierać samotność. Nie miał z kim porozmawiać, najbliższe mu osoby zwyczajnie zniknęły. Nie dawały znaku życia, a może i dawały, ale listy to jednak nie wszystko. Potrzebował ich obecności, ale wiedział, że w niektórych przypadkach była to rzecz niemożliwa. - Pewnie tak, nie jeden ma satysfakcje gdy przyłapie ucznia na łamaniu regulaminu, sam taką również posiadam. - zaśmiał się. Sam był uczniem i wiedział, że to co zakazane jest jeszcze bardziej kuszące, ale skoro został pracownikiem Hogwartu musiał o tym zapomnieć i wywiązywać się ze swoich obowiązków. Spojrzał na mężczyznę i kiwnął głową. Chyba miał rację, że trzeba było stąd uciekać i to jak najszybciej. Poza tym miał sprawę do załatwienia, którą musiał wykonać dzisiaj i to bez żadnych wymówek. Kiwnął jedynie głową na pożegnanie. Być może los ich jeszcze ze sobą skrzyżuje. Szczerze powiedziawszy to liczył na to, bo mężczyzna naprawdę wydawał mu się bardzo sympatyczny. Rozejrzał się dookoła i odprowadził wzrokiem Matta po czym poprawiając kurtkę zniknął w białej mgiełce.