Najbardziej urokliwa, choć najmniej uczęszczana ściezka biegowa w hyde parku. Mało kto się tam zapuszcza. Ścieżka bowiem znajduje się na samym obrzeżu parku, a chociaż nie problem ją znaleźć, naturalnie zarośnięte wejście nie wydaje się, jakby skrywało tak pełną uroku drogę, pełną w utrudnienia dla biegających. Schodki, nierówności i naturalnie wytworzone przez naturę przeszkody - konary czy gęsta ściółka.
Avery był dość zdziwiony, gdy Moore postanowił mu dać zaledwie piętnaście minut. Teleportował się znad Tamizy do mieszkania, przebrał się w coś swobodniejszego i na wszelki wypadek założył dobre, wygodne buty. Nie bardzo miał pojęcie, o co może jego zabaweczce chodzić, ale przygotował się na każdą opcję. Do magicznej torby upchnął kilka istotnych rzeczy, takich jak namiot, koc, poduszki, ręcznik i dodatkowy sweter, a nawet dobrze zabezpieczone kanapki i termos z herbatą. Wszystko to w pomniejszeniu wpakował do kieszeni. Jeśli Moore postanowi zezgonować mu w tym parku, to przynajmniej zamiast kombinować, jak mu wyjaśnić, ze doskonale wie, gdzie ten idiota mieszka lub się ośmieszać i zabierać go do Mungo, zwyczajnie wepchnie go do namiotu.
Przybył kilkanaście sekund przed czasem i zdążył nawet usiąść na ławce, blisko głównego wejścia do parku, od strony centrum miasta, na początku rozwidlenia wszystkich głównych ścieżek. Czekał.
Autor
Wiadomość
Skyler Schuester
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 179 i PÓŁ!
C. szczególne : Ciepłe spojrzenie, zapach cynamonu i Błękitnych Gryfów/mugolskich fajek; łatwy do wywołania uśmiech; czasem da się wypatrzeć malinkę czy dwie (jedna to tatuaż przy obojczyku); ciepły, niski głos i raczej spokojne tempo mówienia, tatuaże (dziennik); pierścionek zaręczynowy
W swojej naiwności naprawdę wierzył, że mu się to uda, ale prawdopodobnie Nei robiąc unik, tak naprawdę i tak pozwolił mu uniknąć kompletnej kompromitacji. Może i przez wakacje przybrał nieco na wadze, ale wciąż raczej miałby marne szanse na powalenie tego olbrzyma, a co najwyżej zmusiłby go do zrobienia dwóch kroków w tył. Czuł, że spierdolił, gdy tylko się z nim minął, ale dopiero czując zaciskającą się dłoń na tyle swojej koszulki, zrozumiał jak bardzo. Nogi zaprotestowały wobec tak gwałtownej zmiany kierunku i zwyczajnie straciły poczucie stabilności, a on, pchnięty, mógł jedynie obserwować jak gwałtownie zbliża się do ziemi. Zdążył wyciągnąć rękę na wysokości żeber, chcąc zamortyzować upadek, ale ta ugięła się pod siłą upadku, więc i tak zarył bokiem twarzy o szorstki chodnik. Jęknął cicho pod wrażeniem piorunującego bólu rozchodzącego się od kości policzkowej po reszcie czaszki, zaraz unosząc się lekko wspierając się na dłoni, by drugą odruchowo sięgnąć do policzka. Szybko jednak cofnął palce z sykiem, przez szok wywołany uderzeniem nie zdając sobie jeszcze w pełni sprawy z obecnej sytuacji. Ból tak gwałtownie jak się pojawił, tak zniknął, mając wrócić ze zdwojoną siłą od razu gdy spróbował poruszyć szczęką, by rzucić tekst o ustaleniu hasła bezpieczeństwa. Dopiero gdy odwrócił się i wspierając się na łokciach wbił wzrok w twarz chłopaka, zaczęło do niego docierać, że ani nie jest to gra wstępna, ani żaden żart, a on powinien spieprzać stąd w podskokach. Tyle że nie potrafił. Klatka zapadła mu się w duszącym ukłuciu paniki, by unieść się wraz z łapczywie wtłoczonym w doń powietrzem, ale nie potrafił zmusić się do wstania, a co dopiero do ucieczki. Nie był pewien czy to marne światło lamp zaczęło przygasać czy to jemu ciemniało przed oczami, ale zignorował zarówno to, jak i ból, który pulsował w rytmie coraz paniczniej bijącego serca, by spróbować zrozumieć jeszcze raz. - Chodzi o Liama? - spytał niewyraźnie, próbując nie ruszać zbytnio szczęką i ukryć w drżącym tonie obawę, że Rivaiowi naprawdę stało się coś poważnego i dlatego Neirin zaczął odpierdalać. Nic innego nie mogło przyjść mu do głowy, skoro to Liam był jedynym tematem łączącym ich zupełnie odmienne od siebie ścieżki i może nie w równym stopniu, ale dla obu był kimś ważnym.
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Poczuł jej zapach. Doprowadzającą do mdłości słodycz, mieszającą się z ostrą, metaliczną nutą. Człowiek, to tylko człowiek. Nie powinien mieć powodu do paniki. Strach jest ledwie iluzją, wytworzoną przez jony wapniowe w synapsach mózgowych. Reakcją obronną, która powinna nas ochronić przed złem tego świata. Strach nie jest prawdziwy. Nie ma sensu sądzić, iż mózg nie umie kłamać. Patrzył z góry na Skylera, starając się upominać samego siebie, że nie dzieje się mu żadna krzywda. Jest bezpieczny, jedynie przemęczony, tak, to na pewno to. Praca, wdzierająca się pod skórę, niszcząca logikę i wytrącająca ze spokoju życia. Uniósł wolno dłoń, aby potrzeć się po twarzy oraz doprowadzić do porządku. Nie dane mu było się uspokoić. Jak tylko padło imię Liama, stres ponownie chwycił, zaciskając się zimnymi szponami wokół serca. Chyba na chwilę zapomniało, jak się bije. Opuścił rękę, zostawiając na swoim policzku trzy czerwone ślady od paznokci. Oddech zrobił się cięższy, a ciało dziwnie napięte. Liam był tą osobą, jaką pragnął ochronić. Dla jakiej gotów był na wiele rzeczy i równie wiele trudnych decyzji do podjęcia. Ale teraz wybór okazał się prosty. Noga uniosła się, zanim czubek buta uderzył w żuchwę Puchona. Zęby pewnie walnęły o zęby, ich trzask rozległ się w opustoszałym parku. Neirin kopnął mocno, bezmyślnie, ale tylko raz. Cofnął po tym nogę znad twarzy Skylera i z wysokości opuścił ją na jego mostek, przenosząc niemalże cały ciężar ciała na tę jedną stopę. - Co zrobiłeś Liamowi? - Spytał cicho, pochylając się. Wypowiadając każde słowo pojedynczo, chcąc, aby na pewno sens wypowiedzi dotarł do skopanego Schuestera.
Skyler Schuester
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 179 i PÓŁ!
C. szczególne : Ciepłe spojrzenie, zapach cynamonu i Błękitnych Gryfów/mugolskich fajek; łatwy do wywołania uśmiech; czasem da się wypatrzeć malinkę czy dwie (jedna to tatuaż przy obojczyku); ciepły, niski głos i raczej spokojne tempo mówienia, tatuaże (dziennik); pierścionek zaręczynowy
Zmartwienie i strach zmieszały się na jego twarzy, zmieniając wyraz oczu, skutecznie przepychając jakikolwiek ból na sam skraj świadomości. Nie żałował, że nie uciekł, bo gdyby to zrobił i tak czułby się źle. Jak miałby potem spojrzeć w twarz Liamowi i powiedzieć mu, że trafił na jego przyjaciela w tak podejrzanym stanie i zamiast spróbować jakkolwiek pomóc, to zostawił go w ciemnej uliczce? W chwilowej ciszy między nimi słyszał tylko swój własny oddech, jakby znajdowali się w szczelnie zamkniętym pomieszczeniu, a nie w parku stłoczonego miasta. Tym razem jego agresywność wybiła go z naturalnej potrzeby równowagi i przegoniła intuicyjne próby unormowania tej sytuacji, więc nawet dłoń nie powędrowała mu w stronę kieszeni ze zgniecioną paczką papierosów, a przesunęła po szorstkim chodniku, w poszukiwaniu oparcia. Zanim jednak zdążył unieść się nieco bardziej poczuł szarpnięcie - w pierwszej chwili doszedł do niego dźwięk, zupełnie jakby trzask wybrzmiał w samym centrum jego głowy, ale zaraz całą jej przestrzeń wypełniła głucha cisza, gdy tylko ból wybuchł pełną mocą, łzami zamazując obraz. Serce zabiło mu w panicznym odruchu, gdy poczuł na języku zęby pozbawione swojego naturalnego porządku. Śniło mu się to tyle razy i teraz skłonny byłby pomyśleć, że jest to jedynie naprawdę realistyczny koszmar, gdyby nie ciepła, gęsta krew leniwie wypełniająca usta, jakby ktoś bawił się nalewanym do kieliszka czerwonym winem. Obraz zaczynał niknąć mu przed oczami, ale od razu w naturalnym odruchu chciał pochylić się do przodu, by pozbyć się mdlącej zawartości z ust. Zanim jednak zdążył to zrobić poczuł duszący ucisk na mostku i gwałtownie opadł na plecy, dławiąc się własną krwią. Instynktowny kaszel w desperackiej próbie powstrzymania napływającej do gardła czerwieni, zmieszał się z chęcią wyplucia wybitych zębów i zduszonym w tym wszystkim jęku bólu od narastającego przy każdym ruchu szczęki otumaniającego pulsowania. Nawet gdyby do zaćmionego umysłu dotarł sens pytania, to i tak nie byłby w stanie odpowiedzieć, bojąc się, że przy pierwszym słowie Nei zatopi stopę w jego klatce, jakby zgniatał przerośniętego robala. Zamiast tego żałośnie zaciskał dłonie wokół jego kostki, próbując zmniejszyć duszący ucisk chociaż minimalnie, bo nasilające się odruchy wymiotne, wywołujące skurcze żołądka, i tak skutecznie utrudniały mu walkę o powietrze. Gdyby był w stanie pomyśleć o czymkolwiek innym od próby złapania choćby jednego, płytkiego oddechu, to teraz jednak pożałowałby, że tutaj został.
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Czekał. Był cierpliwy. Wśród wielu jego wad, wśród skołowania i choroby, to jedno uchodziło niewątpliwie za zaletę. Wręcz cnotę. Cierpliwość. Spokojne czekanie, aż Skyler skończy pluć zębami, aż gęsta, krwawa ślina spłynie z jego ust na chodnik, rozlewając się plamami po chropowatej, brudnej powierzchni. Aż skończy kaszleć, aż klatka piersiowa przestanie szarpać się desperacko, walcząc o dostęp do powietrza. Cierpliwość podszyta obojętnością na jego los, który nikł w cieniu obawy o Liama. Ale odpowiedź nie nadchodziła. Strach kołował się w oczach Puchona, panika przeżerała jego myśli. I nie odpowiadał. Ile jeszcze? Musi wiedzieć. Musi znać odpowiedź na to pytanie. Zabrał nogę z jego piersi, wyszarpując ją z uścisku chłopaka. Acz nie zadał kolejnego ciosu. Zamiast tego kucnął na jedno kolano i chwycił Skylera za ramię, unosząc go. Przekręcając tak, aby znalazł się na boku, by mógł wypluć z ust posokę. Ba - Neirin mu jeszcze pomógł. Przechylając jego głowę, chwytając zgoła mocno i brutalnie za włosy; przytrzymując. Opierając o swoje kolano, ujmując pod pachę. Ale nie na długo Schuester zaznał spokoju. Bowiem za chwilę Neirin spróbował wcisnąć palec w jego usta, by mało delikatnie sprawdzić stan uzębienia. Każdy wybity siekacz chcąc wygrzebać spomiędzy warg, każdy ruszający się zamierzając podważyć paznokciem i wyrywać do końca. Zadając prawdopodobnie jeszcze gorszy ból niż przed chwilą. Pragnął oczyścić jego usta ze wszystkiego, co tam zalega, nie przejmując się własnymi palcami. Jeśli to mu się udało, puścił chłopaka, dając mu zaznać wolności. - Teraz nic nie powinno ci przeszkadzać odpowiedzieć. Co zrobiłeś Liamowi? - Powtórzył cicho.
Kiedy chciała pobiegać sama, zazwyczaj teleportowała się właśnie tu.
Ostatnimi czasy nie było ku temu wielu okazji, bo albo zachlewała mordę gapiąc się chandrycznie w okno, albo doprowadzała się do porządku, nadrabiając zaległe prace domowe. W wolnych chwilach, jeżeli jakieś miała, brnęła przez Podstawowy kurs wytwórcy mioteł, połączone wydanie! albo Mistrza i Małgorzatę. A jednak, środowy poranek miała zamiar spędzić w City of Westminster.
Kiedy rano podnosiła się z łóżka, kusiło ją, żeby obudzić Brooks i zaciągnąć ją ze sobą, ale widok śpiącego, obciętego na grzybka aniołka rozczulił ją do tego stopnia, że pogapiła się tylko creepersko przez kilka minut, a potem wsunęła trampki, wciągnęła przez głowę kruczy komplet, wcisnęła do kieszeni kilka mugolskich banknotów z Królową i wyszła z zamku sama. Dotarła do Bramy Merlina, a kiedy tylko znalazła się za nią, opuściła się w otchłań.
Trzasnęło, świsnęło i wypluło ją w samym środku zagajnika, pomiędzy wysokimi krzewami osłaniającymi ją od ścieżki i reszty parku. Bez większego wysiłku ustała na nogach i jak gdyby nigdy nic wyszła na ścieżkę. Do butów przyczepiły jej się opadnięte liście i poczuła, jak podeszwy namakają jej wodą. Nie miała zamiaru zabezpieczać ich zaklęciami. Lubiła czuć, że biega. Truchtem ruszyła w stronę bardziej uczęszczanej części parku, mając w pamięci niewielki sklepik przy furtce, który był tam otwarty nawet w tak absurdalnych, porannych godzinach. Po niecałych pięciu minutach była już na miejscu, z plastikową butelką niegazowanej wody za funta w jednej ręce i chodliwą, polityczną gazetą w drugiej. Napiła się, rozłożyła gazetę na ławce i zaczęła się przy niej rozgrzewać, cały czas zerkając na tekst. Lubiła raz na czas sprawdzić, co też słychać w ojcowskim świecie, a trafiła chyba na wyjątkowo ciekawy czas, bo wyglądało na to, że angielscy mugole wytworzyli w końcu antidotum na wirusa, który dziesiątkował ich od przeszło roku. Pogłębiła skłon, zmuszając ścięgna do pobudki i westchnęła ciężko, kiedy się wyprostowała. Dwa tygodnie użalania się nad sobą i wyczynowego uprawiania leżingu nie wyszły jej kondycji na dobre, czuła to już teraz. Ale przynajmniej dzisiaj sobie pobiega, prawda? Może nie wypluje płuc po piątym kilometrze.
Wkurzał się. Niemiłosiernie się wkurzał, kiedy to wszystko nie szło po jego myśli. Próba leżenia na łóżku niezbyt wiele dawała, skoro i tak odczuwał pewnego rodzaju złość. Złość wobec samego siebie, wobec tego, co się wydarzyło, a przede wszystkim - straszną bezmoc w kwestii wydarzeń będących przyczyną, dla której obecnie tak zajebiście się czuł. Prosta pozycja, kiedy to odczuwał kolejne bóle, bywała wyjątkowo frustrująca, a mijający czas wcale nie był dla niego litościwy, gdy wzrok czekoladowych tęczówek powiódł właśnie w stronę zegara. Nieustająco tykające wskazówki, wskazujące na upływ tej jednostki, przyczyniały się do większej złości. Brak Łapacza Snów potęgował ten stan - pozbył się go w imię lepszego samopoczucia przyjaciela, a koniec końców, kiedy to próbował wszystko zrozumieć, kończyło się na niemożności zamknięcia oczu i tym samym bezsennej prokrastynacji, która obejmowała go całym swoim ciałem. Żałosne — pomyślał, zanim to nie zrzucił z siebie pościeli i na gacie nie założył spodni, by tym samym przykryć częściową nagość celem wyjścia z pokoju. Dobijało go to wszystko - w pewnych momentach, jakoby ze zdziwieniem, spoglądał na samego siebie z trzeciej osoby, analizując wszystkie momenty, w których odczuł słabość. Podobną, jakoby wtedy, gdy uciekł ze Skrzydła Szpitalnego i uderzył pięścią w lustro w damskiej łazience, spoglądając na wbijające się odłamki szkła. Czuł tę samą bezradność, bezsilność, negatywne emocje kłębiące się ze wzmożoną siłą pod kopułą czaszki, żerujące na jego umyśle. Nie chciał. Mimo, że starał się, to nie chciał, by ponownie chwytał się po takie metody rozładowania agresji; nie chciał też powodować kolejnego zmartwienia, być zmartwieniem na głowie Solberga. Powstrzymywał się, koniec końców, przed charakterystycznym ruchem ręką przy łydce. Upuszczał narzędzie, które to zawsze przy sobie trzymał; debilem nie był, by mścić się na samym sobie w miejscach mogących zwrócić uwagę kogokolwiek. Zarzuciwszy na siebie kurtkę, porwał w mgnieniu oka kluczyki od samochodu i założył buty, które nie przeszkadzały mu, koniec końców, w naciskaniu pedałów. Proste wyjście na zewnątrz, gdy nie było wcale tak ciepło, włączenie ogrzewania na przednią szybę, wrzucenie na luz i stagnacja względem tej czynności poprzez wpatrywanie się w oświetlone miejsca. Do świateł lgnęły ćmy, zaciekawione, pragnące czułości - niestety, nie takiej, którą mógłby im, koniec końców, zapewnić. Na niebie znajdowały się chmury, powoli snujące się, jakoby w leniwym tego słowa znaczeniu; powoli, mimo iż starał się wcześniej zasnąć, zbliżał się nowy dzień. Dzień, który miał, o dziwo, w miarę wolny, chociaż czuł tak naprawdę nadchodzącą ogromnymi krokami słabość własnego organizmu, który to powoli był zaniedbywany. Posiłki nie smakowały już tak samo, jak poprzednio; nie bez powodu dłonie Felinusa, poprzez odpowiednie zgięcie paliczków, przeistoczyły się w pięść, pełną zdenerwowania. Włączywszy głośno muzykę, nie przejmował się potencjalnymi konsekwencjami takiego procederu. Początkowo, kiedy to założył okulary, by widzieć lepiej, jeździł w miarę bezpiecznie, kiedy jednak wyjechał z głównej dzielnicy i zauważył, że nikogo nie miał, sukcesywnie dobijał gaz do podłogi, odreagowując tym samym własną złość wobec przekornego, śmiesznego losu, śmiejącego się prosto w jego twarz. Chciał zapomnieć. Zapomnieć o wszystkim, oddać się w rytm całodobowego wykonywania jakiejkolwiek czynności, byleby zaprzątnąć czymś własną głowę. Oddać się w eter własnych przemyśleń. Nawet nie zauważył, jak dokładnie mija czas, a znalazł się przy jakimś parku. Po godzinie jazdy w najróżniejsze zakątki Londynu, chciał odetchnąć - tereny zielone, na których zapewne zbyt wielu ludzi nie było, zdawały się być zapewne czymś w rodzaju elementu zachęcającego Faolana do rozprostowania własnych nóg i skierowania ciała prosto w stronę kostki brukowej, poniekąd wylanego w niektórych miejscach cementu. Nie to jednak go zaciekawiło - zaciekawiła go ścieżka zarośnięta, być może tajemnicza, pełna enigmatycznej aury, do której automatycznie brnął. Nie bez powodu, poprawiwszy własną kurtkę, kiedy to wytarł zaparowane okulary, właśnie to miejsce zdawało się być jednym z ciekawszych. Tym, które go ciągnęło swoim trudnym do zbycia urokiem. Ciężka trasa, konary, krzywa droga? Nie sprawiało mu to większego problemu, gdy, spokojnym krokiem oczywiście, powoli oddawał się w eter własnych przemyśleń, których nie mógł się pozbyć. Żerujące na nim niczym pasożyty, pozbawione litości, przepełnione chęcią przetrwania - na razie nie miał siły, by z nimi walczyć. Pozwalał na to, by insekty wgryzały się w jego ciało i tym samym pozostawiały jakiś uszczerbek, czy to na zdrowiu fizycznym, czy to na zdrowiu psychicznym. Długo jednak nie pozostał sam - okoliczny sklep, do którego chciał wejść, by kupić sobie sok, z powodu spadku cukru w organizmie, miał obok swojego terytorium kogoś, kogo doskonale znał. A przynajmniej znał doskonale z widzenia. — Arleigh? — zapytał się, przerywając chęć dotarcia do sklepu i tym samym skupiając się głównie na dziewczynie. W kieszeni kurtki miał klucze od samochodu oraz różdżkę, choć nie podejrzewał, by ta chciała go w jakikolwiek sposób zaatakować. Czekoladowe tęczówki przepełniła ciekawość - nie wiedział, co mogło tak naprawdę kierować Krukonką o tak wczesnej godzinie.
Myślami była w całkiem innym świecie, żeby nie powiedzieć, światach. Próbowała zrozumieć, co się dzieje w mugolskim parlamencie, żeby nie walnąć jakiejś gafy podczas kolacji z matką, ale cały czas zezowała na artykuły sportowe, które informowały o rozgrywkach drużyn piłkarskich. Armstrong nawet nie starała się zrozumieć absurdalnie ubogiego systemu punktów - No bo jak można z kimś wygrać 3:0?! - za to odruchowo szukała drużyny z Southampton, żeby móc potem sprzedać newsa Julii. W pewnym momencie po prostu przestała się ruszać i świdrowała wzrokiem nieruchome, blade strony gazety. Nie zwróciła uwagi na skrzypienie piasku wydobywające się spod podeszw jakiegoś spacerowicza. Na co natomiast zwróciła uwagę, to wypowiedziane, cicho i jakby niepewnie, własne imię. Podniosła wzrok znad łamów dziennika i natychmiast napotkała na ciemnobrązowe, chyba zdziwione oczy. W niezrozumiałym dla siebie odruchu zgniotła gazetę w dłoni i schowała ją za siebie, jak gdyby wystraszyła się, że robi coś niewłaściwego. Rozluźniła się nieco, kiedy zidentyfikowała gościa, chociaż zajęło jej to kilka nieznośnych i nieuprzejmych chwil. Nie miała jednak wprawy do wyłapywania magicznych twarzy przybranych w mugolskie opakowania. - Lowell. - Stwierdziła, czy zapytała, trudno powiedzieć, sama chyba nie była pewna. Nie starała się zabrzmieć w żaden konkretny sposób, ot, stwierdziła fakt. - Co ty tu? - Przekrzywiła głowę, urywając i jakby nie będąc pewną, czy pytanie nie jest zbyt nieuprzejme. Wskazała palcem na ziemię, jak gdyby chciała dać do zrozumienia, że chodzi jej dosłownie o zbieg miejsca i czasu. - Hej! - Poczuła się w obowiązku dodać, żeby nie wyjść już na totalnie nieogarniętą szmatę, którą przecież nie była. A co do Felinusa, no cóż. Podejście miała raczej ambiwalentne. Nie wychylał się, nie rozmawiał z nią, poza naprawdę nielicznymi przypadkami, był raczej na wskroś puchoński, skupiony na pucholandii. No i może Solbergu. Z drugiej strony, udzielił się pod jej ostatnim wpisem na wizbooku, ale poza tym na palcach jednej ręki mogłaby policzyć, ile razy miała z nim styczność bezpośrednio. Nie myślała o nim wiele, wydawał jej się po prostu zbyt odsunięty, żeby w ogóle pojawił się w jej świecie, figurując jako znajomy. Ot, kojarzyła. Ale to nie płytki poziom ich znajomości stanowił tu problem czy też powód do zdziwienia, a okoliczności spotkania. No bo co puchon robi w Hyde Parku w środę, o szóstej rano? Przecież nie przyszedł tu pobiegać. Nie w tych spodniach.
Lowell, chcąc się czegoś dowiedzieć ze świata mugolskiego, nie musiał się zbytnio wysilać; wszelkie informacje miał przecież poprzez urządzenia, chociaż ostatnio pozbył się telefonu w dość prosty sposób. Nie zmienia to faktu, iż obecnie jego nowy właściciel i tak nie mógł z niego skorzystać; pozostawała głównie zatem komunikacja w domu, chociaż obecnie miał gdzieś to, co dzieje się tak naprawdę w niemagicznej kulturze. Żadne sporty nie przykuwały jego uwagi, a on sam, jakoby nie mogąc odnaleźć należytego spokoju, w którym poczułby się po prostu pewniej. Pozostawało zatem zatapianie własnych, negatywnych emocji w czynnościach tak prowizorycznych, tak mechanicznych, jak chociażby właśnie prowadzenie samochodu. I chociaż Ogniomiot, mimo że nowy, zdawał się już być, teraz, natychmiast, skarbonką bez dna, pochłaniającą pieniądze niczym spragnione czułości płomienie, pożerające wszystko, byleby zaspokoić swój głód. Wkurzało go to, jak wiele kosztów dochodziło, a jeszcze zobligował się, podświadomie poniekąd, do zapłaty za nieudane wyjście w stronę Zakazanego Lasu, który nie pozostawał litościwy dla poszczególnych wybrańców. Nie wiedział, czy obecna wypłata mu wystarczy na pokrycie jakichkolwiek kosztów, niemniej jednak nie chciał pozostawać w tym wszystkim bliskiej osoby kompletnie samej. Kontrolowana, zaprogramowana myśl, ścieżka prowadząca do zniszczenia. Ciche westchnięcie wydobyło się z jego ust, kiedy to zauważył Krukonkę. Wbrew pozorom, pamiętał gdzieś pod kopułą czaszki to, co miało miejsce na jednym z kółek. I chociaż rozumiał taki stan rzeczy, to zazwyczaj krył w sobie wszelkie złośliwości, by je ostatecznie stłumić. By sprawdzić swoje granice wytrzymałości, chociaż ostatnio nie widział sensu w podejmowaniu się walki i jakiejkolwiek uszczypliwości, dlatego na własną twarz założył, jak zawsze, maskę serdeczności. Czystej, pozbawionej jakichkolwiek negatywnych emocji - jego kroki były spokojne, pozbawione zmęczenia, jakoby ukrywając to wszystko, tłamsząc obecny stan i tym samym udając, że wszystko jest w porządku. Chociaż, wystarczy tak naprawdę rzut okiem na podkrążone oczy, by zauważyć, że ktoś tu nie miał zbyt dobrej nocki. Dziewczyna przeglądała gazety, zanim nie przeniosła na niego wzroku; jej zgniecenie gazety w dłoniach nie było zbyt przyjemnym widokiem, jakoby ukłuło go marnowanie papieru i dobrej prasy, ale koniec końców nie zwrócił na to żadnej, szczególnej uwagi. Prędzej zanotował to dla siebie, wkładając świstek gdzieś do jednej ze szuflad, które to znajdowały się w jego własnym umyśle, pod kopułą czaszki. Identyfikacja Armstrong była wręcz automatyczna - doskonale kojarzył studentkę, chociaż nie miał z nią do czynienia na co dzień. Prędzej polegało to na wzajemnym mijaniu się na korytarzach, które przecież znajdowały się w niezliczonej ilości w Hogwarcie. — Tu, tu, tu? — trochę ją sparodiował, niemniej jednak było to przyjemne, pozbawione wszelkiej nuty uszczypliwości. Również wskazał palcem, palcem wskazującym, w stronę ziemi, a na środkowym znajdował się standardowy pierścień, który tak naprawdę dawał mu możliwość rozumienia mowy ciała kruków. Pozbawiony jakiegoś większego sensu i historii. Kontrolował własne kroki doskonale, kiedy to czekoladowe tęczówki obserwowały uważnie otoczenie, jakoby wyczekując czegoś kompletnie niespodziewanego. — Przejeżdżałem akurat tuż obok. — odpowiedział prosto, zastanawiając się jednak nad tym, co dziewczyna, ubrana na typowe, niebieskie kolory, tak charakterystyczne dla własnego domu, mogła tutaj robić. Owszem, wyglądała jakoby przygotowana do treningu, ale zawsze mogło to być mylące - wbrew pozorom wygodne ciuchy nie służą tylko do wykonywania jakiejkolwiek aktywności fizycznej. Odwzajemnił w dość prosty sposób przywitanie. — Cześć. — słowa te opuściły jego wargi bez większej zawiłości, niemniej jednak musiał odbić piłeczkę i tym samym zastanowić się nad tym, co tak naprawdę robi tutaj sama Arleigh. — A ty, o tej godzinie? Trening? Spacer? Wyładowanie złości? Sprawdzenie własnych możliwości? — zapytał się, bo trochę dziwne było jednak zobaczyć studentkę bez obecności Julii Brooks. Tak samo jak on trzymał się z Maximilianem, tak samo Armstrong miała swoją kompankę. Może sam za bardzo przyzwyczaił się do tego, że pałkarka jest tuż nieopodal i po prostu czuł się trochę, między membranami umysłu, dość nieswojo bez jej obecności.
Uniosła uprzejmie brwi i poczuła, jak mimowolnie na jej twarz wstępuje szeroki uśmiech, który, gdyby się nie opanowała, mógłby łatwo przejść w krótki epizod śmiechu. Tu, tu, tu? Ten londyński Lowell z miejsca wydał jej się dużo sympatyczniejszy, niż hogwarcki Lowell. Chociaż wyglądał na niewyspanego, głowę nosił jakby wyżej, a ramiona miał bardziej wyprostowane. Zastanawiała się, czy to autosugestia, czy też rzeczywiście tak było? A może ona też inaczej wyglądała w Edynburgu, a inaczej w murach szkoły? Powędrowała za wzrokiem puchona i rozluźniła dłoń z trzymaną gazetą. Zerknęła na nią krytycznym okiem. Prorok nie gniótł się tak łatwo. Kilkoma szarpnięciami i klepnięciami w papier doprowadziła ją do jakotakiego stanu, złożyła na pół, raz, drugi, trzeci i wsunęła do kieszeni bluzy, planując dokończyć lekturę później. Teraz bowiem miała dużo ciekawszy obiekt do obserwacji, a przynajmniej na krótką chwilę. Przejeżdżał tuż obok. Cóż, to nadal nie tłumaczyło, jakim cudem tuż obok zmieniło się w ten sam kiosk, przy którym Arla lubiła się rozgrzewać. Pomyślałaby zapewne coś w stylu ale ten Londyn mały, gdyby nie fakt, że byłoby to absurdalną nieprawdą. Ot, przypadek, w takim razie? Stanęła w szerszym rozkroku i wcisnęła ręce do kieszeni spodni. Głowę położyła na ramieniu, całkiem jak sowa przyglądająca się niezrozumiałym dla niej poczynaniom czarodzieja przynoszącego jej list do wysłania. Co do cholery?, zdawał się mówić jej wzrok, chociaż uśmiech nie schodził jej z twarzy. - Oh, po trochę wszystko to. - Wykonała ruch głową, jakby wskazywała na teren dookoła nich. - Biegam tu zawsze, jak czekam na matkę w Londynie. Przez Whitehall, St. James, Green Park i tu dookoła, do Kensington. - Nie chciała wyciągać dłoni z przyjemnych, ciepłych kieszeni, więc wskazała butem w stronę rozległego terenu pałacowego milę od nich. - I z powrotem. - Uniosła brwi, niepewna, czy do puchona w ogóle trafia to, co mówi. - Ty tu mieszkasz? Znaczy, nie tu, tu, tu. - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - W Londynie? - Schyliła się do ławki po butelkę wody i odkręciła ją, żeby zająć czymś ręce. Czuła się dziwnie, może nie niezręcznie, po prostu dziwnie. W każdej innej sytuacji czułaby się zdecydowanie swobodniej, ale w tak przypadkowym miejscu, tak przypadkowe spotkanie całkiem wytrąciło ją z równowagi i zwyczajowej pewności siebie. Nadal nie wiedziała, co Lowell miał na myśli mówiąc, że Przejeżdżał akurat tuż obok. Szukał nowego skłotu dla pucholandii, czy co?
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
W Hogwarcie nie dawał po sobie poznać, że ma jakiekolwiek krzty ludzkiego zachowania, choć tak naprawdę ostatnio zaczął się mocno zmieniać. Poprawiające się funkcjonowanie, chociaż nie do końca te fizyczne, powodowało, iż nie bał się tak naprawdę okazywać własnych emocji. Zamiast odcinać się, jako że uczył się intensywnie oklumencji, by tym samym nie doszło do powtórki wydarzeń z Nokturnu, postanawiał udostępniać tyle, na ile sobie sam pozwalał. Nie bez powodu uprzejmość była pierwszą, możliwą do zaobserwowania rzeczą, bijącą z jego prostej, pozbawionej jakiegoś większego dna, postawy ciała i mowy. Doskonale wiedział, na jakiej długości łańcucha powinien samego siebie trzymać, a także trzy wilczury, będące tak naprawdę metaforą do kłębiących się pod kopułą czaszki emocji. Wszystkie obecnie posiadały na sobie znamiona ogarniającego go zmęczenia, a ostatnie wydarzenia nie należały do najprzyjemniejszych, w związku z czym ciche westchnięcie wydobyło się mimowolnie z jego ust. Dopiero po wycieczce, którą sobie zafundował, począł czuć narastające zmęczenie, a przecież za niedługo będzie musiał iść, koniec końców, ogarniać sprawy powiązane z prowadzeniem kółka Laboratorium Medycznego, do czego nie był zupełnie przygotowany. Sam nie miał czego chować po kieszeniach, niemniej jednak, ręce miał wyciągnięte, ułożone swobodnie wzdłuż własnego ciała. Jakoby nie chcąc tym samym narażać się na prawdopodobieństwo tego, iż Armstrong uzna go za człowieka szkodliwego, stwarzającego zagrożenie. Nie zależało mu na cieple bądź czymkolwiek innym - chciał przede wszystkim pozostawać wiarygodnym. Różne opinie chodziły na jego temat, a obserwator, w którym zostało wyciągniętych parę informacji, wcale mu w tym wszystkim nie pomagał. Zauważył jej reakcję, położenie głowy na jednym z własnych ramion, jakoby w zapytaniu. Nie było to przekręcenie łba niczym pies, a prędzej właśnie przypominało sowę, na co pozwolił, by kąciki ust uniosły się delikatnie ku górze, subtelnie, niczym w niewielkim rozbawieniu, na które to miał jeszcze siły. Zastanowiło go to, niemniej jednak mimika twarzy samej Armstrong pokazywała, że ta nie ma złych zamiarów. Raczej. — Czekasz? Czyli się z nią teleportujesz czy po prostu macie gdzieś jeszcze w Londynie jakieś mieszkanie? — pamiętał doskonale, iż przecież otrzymał zaproszenie na Patonalia, na które jednak nie przyszedł. Jego niechęć do imprez i wszelkich aktywności z tym związanymi była silniejsza niżeli chęć udowodnienia, że wcale nie jest takim nudnym człowiekiem. Sam nie mógł siebie oceniać, niemniej jednak, gdyby mógł, to przylepiłby sobie łatkę człowieka ogarniętego pechem do nawet najprostszych sytuacji. Ostatnio podpalił kuchnię, wcześniej pociachał własną ręką zaklęciem czarnomagicznym poprzez rykoszet, a do tego doznał dźgnięć i ataku ze strony legilimenty. Pomijając już pustniki i inne tego typu magiczne stworzenia. — Tu, tu? — uśmiechnął się szerzej, chociaż nie było to na tyle mocne, aczkolwiek widoczne. Pokazujące, że, mimo względnie słabego stanu, ma jeszcze podwaliny do tego, by się uśmiechać, by traktować dziewczynę z należytą dozą wyważonych emocji. — Tak, mieszkam, w domu w mugolskiej dzielnicy. Kultura niemagiczna zatem nie jest mi obca. — odpowiedział na jej pytanie, uchylając rąbka informacji o samym sobie. Koniec końców niewielu było świadomych tego, iż zdołał w tak młodym wieku zarobić na własne cztery kąty, zamiast wynajmować, niemniej jednak dziewczyna mogła uznać, że przecież z kimś Lowell może, ale nie musi mieszkać.
Podejrzliwość dość szybko ją opuściła, chociaż nadal postrzegała ogół sytuacji jako delikatnie absurdalny. Będzie miała o czym rozmawiać z Julią, była tego pewna. O ile ta pofatyguje się do niej na lunch, zgodnie z małym planem, który Arleigh uknuła sobie dzisiaj rano. Tymczasem całość uwagi starała się jednak poświęcić nieoczekiwanemu rozmówcy. Wzięła jeszcze łyka wody i otarła wilgoć z twarzy. Wczesnozimowa aura stolicy przypominała jej późne, szkockie lato i mimo wszystko czuła się tu równie dobrze, jak u siebie. - Telepo...? Nie, czekam, aż skończy pracę. Mają dzisiaj obrady eMKaCza* w Ministerstwie, będą roastować Selmę. Wbrew temu, co jej się wydaje, nie jesteśmy sami we wszechświecie i jej pomysły z ujawnianiem się wkurzyły MACUSĘ i kilka innych, bardziej przewrażliwionych rządów. - Żachnęła się, jak gdyby to było coś irytującego i oczywistego, bo po ostatnim wpisie Lowella na wizbooku wnioskowała, że nie należy do zagorzałych zwolenników tymczasowej Minister. - No, a że to jeden z nielicznych przypadków, kiedy mogę ją zobaczyć, bo nie mam pewności, czy będzie w domu na święta, to czatuję cały dzień w Londynie. - Rozłożyła ręce w teatralnym, bezradnym geście, ale nie była pewna, czy dodanie czegokolwiek więcej było w istocie potrzebne. Nie trzeba było wielkich opowieści ani zwierzeń, żeby domyślić się, jakim typem rodzica była Pani Armstrong. Nieobecnym, zapracowanym, oddalonym, a jednak jakże wymagającym. Chociaż akurat ten ostatni przymiot wydawał się nie wynikać z jej krótkiego tłumaczenia. Arleigh zawsze była córeczką tatusia i prawdopodobnie można się było tego domyślić. Dzięki temu, miała podstawowe obycie w mugolskim, czy też, jak to podkreśla Pan Armstrong, szarym i smutnym świecie. Oczy szerzej się jej otworzyły, kiedy Lowell wspomniał o mieszkaniu w Londynie. Osobiście miała zamiar przeprowadzić się w przyszłości do Edynburga, ale Londyn uwielbiała za jego hałasy, tłumy i światła. Kultura niemagiczna zatem nie jest mi obca. - Oh, w to nie wątpię. - Podeszła do niego o dwa kroki i wyciągnęła palec w stronę jego kurtki, stukając ją w nasadę zamka błyskawicznego. - To widać, po tym. Zobaczyłbyś, jak moja babka próbuje się ubrać w normalne ubrania albo ogarnąć suwak, to byś nie wytrzymał. Wygląda wtedy jak krzyżówka Patola i Nietoperzycy Cortez. - Zamilkła na chwilę, niepewna, czy żart w ogóle trafi do odpowiednich receptorów humoru, o ile oczywiście Felinus w ogóle takowe posiadał. Zafrapowała się krótką chwilę nad pytaniem, które dopiero teraz pojawiło się w jej głowie, ale z miejsca postanowiła, że faktycznie je zada. Skoro już los wrzucił ich na siebie w samym sercu Londynu, to dlaczego by nie? - Słyszałam o Boydzie i Maksiu. U niego... Wszystko okej? Nie widziałam się z nim jeszcze. - Utkwiła w puchonie pilne spojrzenie i nieświadomie zrezygnowała z uśmiechu, wszak plotki i przesłuchy w tej sprawie, które do niej docierały, był naprawdę nieciekawe. Nie chciała zaś narzucać się Solbergowi, zwłaszcza, że kiedy ostatnio spędzali razem czas, zawsze kończyli go pod wpływem. Używki nie były zaś z pewnością receptą na jego obecne problemy. Miała nadzieję, że chociaż Lowell uspokoi jej sumienie i zapewni ją o tym, że u niego wszystko w porządku.
@Felinus Faolán Lowell *eMKaCz /MKCz/ - Międzynarodowa Konfederacja Czarodziejów, Felinus może znać ten skrót, zdecyduj. To de facto magiczne ONZ.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Nie lubił być jakoś szczególnie rozpatrywany, aczkolwiek, koniec końców, kiedy to spojrzenie czekoladowych oczu subtelnie wylądowało na Arl, skojarzył sobie poniekąd chodzące po Obserwatorze plotki. Podobno coś między Julką a nią było, niemniej jednak, to nie on był tutaj od dopytywania się o takie rzeczy. Nie chciał, znając własne zasady moralne, które, o dziwo jeszcze posiada, przekraczać granicy prywatności, respektowaną przez niego w stopniu znacznym. Nie przejmował się jednak - nie starał się ufać do końca publicznym mediom, a przede wszystkim plotkarzowi z Hogwartu, do którego zgłasza się wiele uczniów, aczkolwiek, koniec końców, nikt tak naprawdę nie zna jego prawdziwej tożsamości. Gdzieś w duszy śmiał się, że może to być w sumie naczelny prefekt Hufflepuffu, ale nie był pewien - wbrew pozorom, nawet jeżeli miał pewne przypuszczenia, podejrzewał, że gdzieś w nim musi znajdować się cień jakiejkolwiek przyzwoitości. Zastanawiające - jakoby to właśnie ostatnio zamek żył tylko i wyłącznie cieniem ostatnich sytuacji, z którymi się poniekąd utożsamiał. Czuł się cholernie źle, ale koniec końców, nawet jeżeli, to tego nie pokazywał. Zachowywał od dawien dawna maskę spokoju, którą to rzadko kiedy ze swojej twarzy zdejmował; nawet jeżeli ostatnio wszystko się pierdoliło. Nie bez powodu zatem skierował swoje myśli właśnie głównie wokół Arleigh, jakoby miał być ona remedium na trwający stan pod kopułą jego czaszki. Nie wiedział za wiele o jej rodzinie, nie wiedział za wiele o niczym, nie wtykając nosa tam, gdzie nie trzeba, choć odpowiednich informatorów jednak posiadał. — Oho, polityka. Jak ja ją, kurwa, kocham. — zaśmiał się, gdy powiedział siarczyste przekleństwo, obarczone charakterystycznym brzemieniem, poniekąd kpiąco, przypominając sobie cały burdel na kółkach, gdzie to właśnie nie było normalnego rozwiązania, a dwie skrajne strony zwyczajnie ze sobą prowadziły zaciekłą walkę. Ujawnienie świata, nieujawnienie świata, czystość krwi i inne tego typu sprawy. Wkurzało go to, ale, koniec końców, nie angażował się w takie rzeczy, rzucając opiniami na ten temat, aczkolwiek bez większego poparcia dla żadnej ze stron. Dopóki nie wstąpi coś normalnego, on się nie postawi. I tak czy siak, polityka to tak cholernie brudna robota, że aż sam nie mógł uwierzyć, iż ludzie dają się zmanipulować w imię korzyści dla własnej strony, z szanownym pozostawieniem w dupie tej drugiej. — Pracoholiczka? — rzucił, kiedy to skierował spojrzenie ciemnych obrączek źrenic w stronę rozłożonych dłoni. No tak. Jedni pracują, zatracają się w stresie i wyścigu szczurów, inni pracują w miarę normalnie, nieliczni mają natomiast własną robotę po prostu gdzieś. Lowell znajdował się gdzieś pomiędzy, na granicy stanowiącej poniekąd złoty środek między nadmiernym fanatyzmem a kompletną ignorancją. Nie przejmował się szerszym otwarciem oczu, wszak rzadko kiedy studenci decydowali się o życiu w niemagiczny sposób. Wiele osób uzależniało swoje zdolności od magii, stając się kompletnie niepraktycznymi w przypadku pozbawienia różdżek. Nie bez powodu odbywanie jakiegokolwiek szlabanu, było dla niego znacznie prostsze - na co dzień kierował się głównie zdolnościami manualnymi, aniżeli pełnemu zwierzchnictwu magii, która przecież potrafi być wyjątkowo kapryśna. — Kto wie, być może. Nie należę do fanów guziczków i staromodnych płaszczy. — odpowiedział, nie przepadając w zakresie przekraczania tej subtelnej, niewidzialnej granicy, ale przymknął na to, koniec końców, oko. Będąc zdystansowanym do wszystkiego, oczekiwał, jako że rzadko kiedy sam inicjuje kontakt, uszanowanie tego. Najwidoczniej się mylił, kiedy to Arleigh stuknęła w zamek błyskawiczny; nie zdenerwował się jednak, a prędzej westchnął gdzieś teatralnie pod kopułą czaszki, pozostając w tej samej, niezmienionej pozycji. Jakoby nie wytrąciło go to delikatnie z równowagi. Subtelnie wręcz. Z możliwością natychmiastowego powrotu do stanu sprzed. — Z Boydem nie wiem jak, ale Max potrzebuje po prostu... czasu. Bez osądów, bez oskarżania, bez snucia podejrzeń, kto zawinił, a kto nie. — odpowiedział dość prosto, nie zamierzając zdradzić, jak faktycznie jest ze Ślizgonem, bo jest po prostu chujowo. Obwinianie się niesamowicie wpływało na jego poczucie własnej wartości, a liczne wiadomości, które wymienili, wskazywały na to, iż ten nadal rozmyśla, czy może cofnąć to, co się wydarzyło w Zakazanym Lesie. Martwiło go to bardziej, niż mógłby się spodziewać, ale, przecież nie bez powodu umieścił go pod własnymi skrzydłami. I zawiódł, nie potrafiąc dopilnować go w tej kwestii... niemniej jednak, zamiast samego siebie obwiniać, porzucił własne ja gdzieś na drugi plan, skupiając się w pełni właśnie na wsparciu i pomocy. Nawet jeżeli z nim samym jest coraz gorzej, ale jakoś się trzyma. — Nie oszukujmy się. Solberg może nie potrzebuje tej przymusowej, obowiązkowej obecności innych, narzucania... a bardziej po prostu poczucia, że nie jest w tym sam. Tym bardziej, że, prędzej czy później, przyjdzie mu się spotkać z ostracyzmem społecznym. — wziął głębszy wdech. Rozmawianie na ten temat nie było przyjemne, ale też, nie zamierzał kazać Armstrong się odwalić; nie zdradzał i tak zbyt wiele. Mówił słowa, które większość by powiedziała, gdyby ktoś bliski po prostu miałby do czynienia z taką tragedią. Wyszedł bez szwanku, Callahan bez ręki, no i teraz każda osoba, stojąca za Gryfonem, będzie życzyła Ślizgonowi tego samego.
Pokiwała tylko smutno głową, kiedy Lowell bezbłędnie zdiagnozował jej matkę. Pracoholiczka. Pra-co-ho-liczka. Nienawidziła tego słowa. Nienawidziła wszelkich -holizmów, chociaż z alkoholizmem dogadywała się zdecydowanie najlepiej, a przynajmniej miała ku temu zadatki. Za to stan umysłu matki w istocie stanowił dla niej stan chorobowy, zwyrodnienie i przejaw degrengolady. Kochała ją, ale była to miłość sztokholmska, wszak każde spotkanie z rodzicielką kończyło się kilkugodzinną, a czasem kilkudniową chandrą. Z drugiej strony, wykorzystywała każdą okazję, żeby się z nią zobaczyć. Ostatnimi czasy coraz częściej widziała w niej samą siebie, chociaż wolała się nad tym dłużej nie zastanawiać. Nie poprawiła Lowella, chociaż miała na to ochotę. Dyplomacja, nie polityka, tak zwykła zawsze powtarzać pani Armstrong, oburzona faktem, że ktokolwiek w ogóle może się mylić w tak zasadniczych kwestiach. A może jednak? Czyż debatując w brytyjskim Ministerstwie Magii nie stawała się polityczką? Cofnęła się od krok, chociaż nie leżało to w jej naturze, wszak kiedy stawiała krok do przodu, miała w zwyczaju postawić za nim jeszcze dwa kolejne. Wyczuła jednak minimalne drgnięcie, jakby stężenie puchońskiej sylwetki. Nie czuła się na siłach, ani nie czuła takiej potrzeby, żeby babrać się w jego przestrzeni osobistej. Tego rodzaju żartobliwy sadyzm ograniczała przede wszystkim do Julii Brooks. Zacisnęła usta i skrzyżowała ręce na piersiach, kiedy jej obawy co do Maksia, cóż, ani nie potwierdziły się, ani też nie zostały zażegnane. Podejrzewała, że Lowell nie powie jej wszystkiego, a mimo wszystko otrzymała pewną ilość informacji, które w ograniczonym stopniu ją uspokoiły. Na tę chwilę zdecydowała więc, że da ślizgonowi święty spokój, którego ewidentnie potrzebował. - Wszyscy spotykamy się teraz z ostracyzmem, nie sądzisz? - Zreflektowała się, unosząc jeden kącik ust do góry, chociaż w jej oczach nie było wcale widać śmiechu, ani choćby pozornej wesołości. - Trudno czegoś nie zrobić, żeby nie zostać skategoryzowanym. Wszyscy się ze sobą żrą. A minęło dopiero trzydzieści lat, odkąd ta nieufność i ostracyzm niemalże nas wszystkich nie wybiły. - Wydęła wargi i przechyliła się na pięty. - W każdym razie, wiesz, widziałam twoje posty na WD, czuj się zaproszony na spotkanie, jak jakieś zrobię. Potrzebni są ludzie, którzy potrafią myśleć out of the box. Może coś osiągniemy. A może nas wszystkich wysadzą, jak dorm slytherinu. - Podeszła do żeliwnego kosza na śmieci, prężącego się przy ławce i wrzuciła doń pustą już butelkę wody. Obejrzała się za siebie i wcale nie byłaby zdziwiona gdyby Felinus wykorzystał te kilka sekund, żeby uciąć rozmowę i pójść dalej sobie przejeżdżać akurat tuż obok, ale on nadal tam stał. Czuła potrzebę, żeby powiedzieć coś miłego, może coś, co sprawi, że nabierze o niej jakiejkolwiek pozytywnej opinii, bo jak do tej pory raczej takiej nie miał. Nie była jednak dobra w te klocki, więc wypaliła po prostu pierwsze, co przyszło jej na myśl. - Wiesz, to super, że jesteś takim przyjacielem dla Solberga. Mówił trochę o tym, jak z nim gadałam. - Zabrzmiało to straszliwie nienaturalnie i niezręcznie, ale nie mogła już cofnąć czasu i gadała dalej. - Rozumiesz, o co mi chodzi. Martwię się o niego, pewnie nie tak, jak ty, ale pomógł mi trochę ostatnio. - Kopnęła piętą w ziemię, zerkając niepewnie w stronę puchona, zaraz jednak przenosząc wzrok na bok, gdzieś, w przestrzeń. - Musimy o siebie dbać. Bo inni na pewno tego nie zrobią. - Tak, chyba powiedziała już dość w tym temacie. Nie byłą tylko pewna jego reakcji.
ZADANIE DLA KC / DEZAPROBATA/ - 3/4
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Był zaskakująco szczery, kiedy to stał przed dziewczyną, stwierdzając jedno słowo. Wypowiadając je prosto, bez większego zastanowienia, jakoby naturalnie, ale nigdy, koniec końców, nie był zbyt dobry w ukrywaniu tych rzeczy, których nie powinien mówić, by zranić, by tym samym spojrzeć w oczy ludzkiego cierpienia. Zdać sobie sprawę, że tak naprawdę widzi w nich samego siebie. Wiele przeżył. Wiele zdołał zobaczyć, wiele zdołał wyrobić sobie opinii, wiele schematów potrafił odgadnąć w mgnieniu oka, nie zamierzając jednak brnąć w tę samą, niekończącą się pętlę, niczym ćma ciągnięta w stronę światła. Mimo tak cholernie młodego wieku, wiele tragedii było dla niego wysoce zrozumianych, chociaż nie zawsze wykazywał tę należytą empatię, kiedy to ktoś jej potrzebował. Dopiero po głębszym zapoznaniu z daną jednostką był tak naprawdę w stanie stwierdzić, które słowa stanowią broń, prawdę, a które - ukojenie zmęczonej duszy, ściśniętej w naczyniu, bez możliwości uwolnienia się i wydostania ze skrępowań łańcuchów, które na siebie nałożyła. Nigdy nie miał okazji, by dostać kompletną rodzinę, nawet mimo zapewnień, że ojczym wcale nie jest taki zły. Okazuje się, iż tak naprawdę nie ma co wierzyć w lepsze jutro, w zapewnienia i po prostu... wziąć wszystko we własne ręce. Nie zawsze jest to możliwe, to stanowi naturalną kolej rzeczy, ale koniec końców, gdy cokolwiek robił, było mu łatwiej. Mógł wierzyć, że po prostu stara się coś zrobić, a nie czeka na jakiekolwiek zmiany, dzięki którym może jego życie będzie lepsze. Od zawsze był człowiekiem czynów, stawiającym na działanie, a nie na okres prokrastynacji, bez żadnej próby zmienienia własnego losu. Kiedyś będzie musiał przeprowadzić wycieczkę na stare śmieci i tym samym przekonać się, dlaczego ze strony Haywarda słychać tylko ciszę oraz wydające charakterystyczne dźwięki, gdzieś w trawie, świerszcze. Cholera wie, czy nawet żyje. Kiwnął w jej stronę głową, jakoby w podziękowaniu; nie cierpiał mówić, że coś mu nie pasuje, przyjmując prędzej postawę psa, aniżeli kota, gotowego wystawić pazury, niemniej jednak nie miał zamiaru jej urazić. Nie chciał jej urazić - nie chciał w żaden sposób przyczynić się do zepsucia, do splugawienia kolejnej duszy. Za każdym razem, gdy czegoś dotykał, to coś obracało się w proch, spalało w popiół, do szpiku kości. Denerwowało go to, dlatego nie bez powodu trzymał się na dystans, zachowując pewnego rodzaju serdeczność. — Nie zaprzeczam. Dla każdego sytuacja, która dzieje się w Wielkiej Brytanii, stanowi jakiś chory cyrk, burdel na kółkach. — powiedział, zgadzając się z jej słowami. Wchodzenie w dyskusję, gdy był zazwyczaj ugodowym człowiekiem, a także stosowanie przekleństw, nie znajdowało wyjścia poprzez usta. Owszem, pióro pozwalało mu wydobyć z siebie pewne oznaki niezadowolenia i ciętych ripost, aczkolwiek, koniec końców, przez pismo wszystko mu szło po prostu łatwiej. Nie wiedział jednak, kiedy to zdawał sobie sprawę z własnego trzymania samego siebie na smyczy, jakoby w obawie, czy to jest akurat dobra cecha. Czy może jednak... stanowi człowieka przepełnionego fałszywością. — Historia lubi zataczać okrąg. Mogłoby się wydawać, że politycy, iż głowy partii posiadają odpowiednią wiedzę z zakresu historii, niemniej jednak, jak widać, doskonale udowadniają, iż są tak naprawdę zależy im tylko na zysku i podziale społeczeństwa. — wziął cięższy wdech, albowiem przypominał sobie, iż Solberg mówił o tym. Mówił, że Arleigh interesuje się partiami, wchodzi w konwersacje na ich temat, aczkolwiek, koniec końców, nawet jeżeli powołała do życia Wspólny Dom, to mogła się z nim po części nie zgadzać. — Dla tych z góry to tylko gra o władzę, Arl. Zdobywają poparcie, ale, kiedy dojdą do władzy, nie wiadomo, czy spełnią swoje postulaty. Przed wyborami mogą sporo mówić, mogą sporo obiecywać, ale koniec końców, wdrażanie większych lub mniejszych projektów, zajmie po prostu czas. Wszyscy znajdujący się poniżej w hierarchii, w danej partii, są tak naprawdę pionkami, które rządzący będą w stanie poświęcić w imię wyższej idei. Niekoniecznie prawidłowej. — być może nie powinien tego mówić, ale tak to wszystko widział. Podwórko, na którym to rozstawiają pasjonatów, oglądając walkę. Niczym w jakiejś strategicznej grze, starając się przełożyć zyski ponad straty. Nawet jeżeli szkody będą duże, nawet jeżeli wiele ludzkich dusz będzie cierpiało do momentu uzyskania stanu agonalnego, dojdzie do dramatów, rozłączenia dotychczasowych więzi, odsunięcia bliskich i podziału społecznego. Kiwnął głową na jej zaproszenie; czuł się zaproszony. Wiedział, gdzie będzie mógł przyjść, do kogo będzie mógł się odezwać, gdy obecna sytuacja polityczna zejdzie bardziej niż na psy, udowadniając, iż tak naprawdę to wszystko nie ma większego sensu. Cichy pomruk wydobył się jednocześnie z jego ust, jakoby w akceptacji tego. Byleby mógł zadecydować, czy będzie chciał się identyfikować z tym w pełni, czy jednak postawi w pełni na własną wygodę i zdystansowanie. Podniósł wzrok do góry, a czekoladowe tęczówki spojrzały na nią uważniej, jakoby w zastanowieniu. Sam nie wiedział, co Maximilian o nim mówił, może go to intrygowało, ale koniec końców, nie lubił znajdować się na widoku. — Max to dobry kumpel. — przyznał zaskakująco, nawet jak na siebie, szczerze, zanim to nie strzepał niewidzialnego kurzu z własnej kurtki. Wiedział, że w ramach potrzeby, ten nie pozostawi innych na pastwę losu. Był tego świadom - nie tylko na własnej skórze, lecz także obserwując jego relacje z innymi ludźmi. Sam się różnił pod tym względem, aczkolwiek, jeżeli znajdował już kogoś, kto naprawdę wiele dla niego znaczył, był w stanie poświęcić wiele. Nawet czasami zbyt wiele. — Najlepiej będzie, jak uda ci się znaleźć coś, co odciągnie jego myśli, oczywiście na terenach Hogwartu pod skrzydłem zjebanego Garetha. Zdjął go w prawach ucznia, więc nie ma nic do roboty. Nawet nie wiadomo, jak zda egzaminy, ma to załatwić we własnym zakresie. — pokręcił głową, jakoby ze zdenerwowania, zastanawiając się nad kolejnymi słowami, które opuściły usta dziewczyny, jakoby poświęcając im więcej czasu. Musimy o siebie dbać. Bo inni na pewno tego nie zrobią. Te dwa zdania rozbrzmiewały echem w jego czaszce, jakoby nie znajdując prawidłowej odpowiedzi. Zastanawiał się nad tym mocno. Dbał. Dba, nadal poczuwa się do opieki nad innymi, ale też, koniec końców, on w tym cierpiał. A w związku z wykonywanym zawodem, musiał uważać, by przypadkiem nie przyczynić się do wypadku. Mimo że stara się, mimo że chce pomagać, mimo że ostatnio dba o wszystkich dookoła znacznie mocniej, jego własny organizm powoli pasuje. Solberg, Beaumont, Puchoni ogółem, kółka. To wszystko, mimo że nie chciał tego pokazywać, mimo że czuł powinność, by poświęcać samego siebie, go wyniszczało. I nawet jeżeli próbował nie zwracać na siebie uwagi, to zdrowia po prostu nie oszuka. — Wiem, że musimy. I dołożę wszelkich starań, by nikt nie pozostał w tym wszystkim samemu. — nie chciał, by ktoś czuł się, koniec końców, odrzucony. Porzucony. Pozostawiony samemu sobie. Tak jak on parę lat temu - nie chciał, cholernie nie chciał, w związku z czym dbał o wszystkich, mając gdzieś samego siebie. — Co z Julką? Podobno niedawno wróciła po... wycieczce? — zagaił. Nie chciał, by ciągle rozmawiali o Maximilianie, wiedząc, że dla Arl najlepszą przyjaciółką jest właśnie Brooks. I przeczuwał, że może to mieć diametralne skutki, a jednak postanowił się w tej kwestii odezwać.
Czyżby pojawiła się między nimi jakaś cieniutka, ledwo zarysowana, a jednak już wyczuwalna nić porozumienia? Arleigh sama nie była tego pewna, ale uśmiechnęła się nieco cieplej, kiedy Lowell całkiem trafnie zdiagnozował sytuację polityczną w Zjednoczonym Królestwie. Jak sama napisała na wizbooku WD - byli w czarnej dupie. ...wszyscy znajdujący się poniżej w hierarchii, w danej partii, są tak naprawdę pionkami, które rządzący będą w stanie poświęcić w imię wyższej idei. Niekoniecznie prawidłowej. Uniosła wysoko brwi i wypuściła powietrze nosem. Mogłaby odebrać to jako potwarz, ale przecież absolutnie się z nim zgadzała. Ona nie miała jednak zamiaru pozostać wyłącznie pionkiem. Ale czy ktokolwiek miał taki zamiar? - I widzisz, właśnie dlatego czasami trzeba zagryźć zęby i się gdzieś zapisać, choćby się nie wierzyło w połowę tych pseudopostulatów. - Stwierdziła bezgranicznie szczerze, dając do zrozumienia, że każdy dzień członkostwa w KC przyprawia ją o ból głowy i ból dupy. Nie czuła jednak, że powinna w jakikolwiek sposób ograniczać się, mówiąc do Lowella. Był ewidentnie typem człowieka, który może nie był wylewny i szczery, ale wydawał się doceniać szczerość i bezpośredniość, kiedy te płynęły do niego, nawet kosztem dyskomfortu, który zdawał się odczuwać na każdym kroku. - Żeby nie być tylko pionkiem. Żeby zostać królową. - Uśmiechnęła się szeroko, zadowolona ze swojego porównania. - Żeby poruszać się we wszystkich kierunkach, robić więcej, niż pionki. A wtedy, w odpowiedniej chwili, kto wie? - Mrugnęła doń zaczepnie, cały czas lekko rozbawiona. - Zaszachować skurwysynów. Wysadzić to wszystko w cholerę i na gruzach zbudować coś innego. No bo bądźmy szczerzy, nieważne kto wygra wybory, żadna z partii nie utrzyma się choćby przez pół roku. Obie nie gospodarują centrum. Są skazane na schizmę i rozpad. Nikt nie utrzyma tak podzielonego Wizengamotu. - Postanowiła, że na tym przestanie, bo albo zacznie mówić bez przerwy i bez opamiętania, albo po prostu zacznie mówić rzeczy niebezpieczne. Byli jednak w Londynie, a tu nawet drzewa mogły mieć uszy. Kiwnęła tylko głową, słysząc, jak Felinus mówi o Maksiu. Coś do roboty mogła mu znaleźć w każdej chwili, ale miała całkiem silne przekonanie, że nie ma na ślizgona najlepszego wpływu. Może gdyby zaangażowała do pomocy Brooks, to bardziej by się pilnowała? Aż drgnęła, kiedy puchon zapytał o Julkę. Była przekonana, że to zauważył, bo ściągnęła na chwilę twarz i dopiero po sekundzie wróciła do naturalnego uśmiechu, a jednak, ten jakby czytał jej w myślach. Wypaliła szybko i bez zastanowienia. - Dobrze. - I natychmiast stwierdziła, że to nie wystarczy. Jeżeli Felek rozmawiał z Maksem, to zapewne wie, jak wygląda relacja dziewczyn i na czym polega ich problem. Nie, dobrze nie wystarczy. - Spierdzieliła na dwa tygodnie polatać po Europie, czasem tak ma, że jak dzieje się za dużo, to ucieka. No cóż, inni na wycieczkę, inni do flaszki. Każdy ma swój własny rodzaj ucieczki. - Wzruszyła lekko ramionami i przestąpiła z nogi na nogę, niepewna, co też jeszcze ciekawego może mu powiedzieć. - Słuchaj, Lowell, ja bym jednak poszła biegać, bo mam dzisiaj w miarę ciasno upakowany kalendarz. Złapiemy się jakoś, najwyżej dopiero na spotkaniu WD, oke? - Zrobiła w jego stronę niepewne dwa kroki. Normalnie dałaby mu buzi w policzek, ale puchon był na tyle izolujący się, że zwątpiła. Był niewiele wyższy od niej, ale jednak, musiałaby się podnieść na palcach, a on mógłby się wtedy cofnąć, z pewnością byłoby niezręcznie. A, chuj. Miły jest. Zamarkowała krótkiego cmoka w jego prawy polik i cofnęła się o krok, z przepraszającym uśmiechem. Powoli ruszyła w stronę początku ścieżki, gdzie wpadała ona między drzewa. Odwróciła się tylko przez ramię. - To do zobaczenia w zamku! - I ruszyła lekkim truchtem, trochę skołowana, trochę nierozumiejąca, co w ogóle się stało, a częściowo zaatakowana przez gonitwę myśli.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Spoglądał na nią spokojnie, poniekąd ostrożnie. Wiedzieli doskonale przecież, z czym wiążą się te słowa. Gdyby ktokolwiek je zarejestrował, wychodzące z jego ust, być może zwróciłby na siebie uwagę, chociaż nie zamierzał tolerować żadnej agresji skierowanej w jego stronę. Nie chciał tak naprawdę stawać w świetle okolicznej, przygotowanej sceny, czekającej tylko i wyłącznie na śmiałków gotowych tak naprawdę do poświęcenia całego swojego życia. Nawet jeżeli Lowell uważał, że, koniec końców, wraz z utratą jąder nie mógł spełnić jednego z elementarnych założeń, stał się jednostką niechcianą dla państwa i rówieśników, to jednak pewnego rodzaju hamulce posiadał. Trzymał nogę zarówno na pedale, jak i zaciągał ten ręczny, by usłyszeć parę razy charakterystyczny strzyk zębatki. Jakby źle naciągnięta linka lub jej zerwanie miały być czynnikiem decydującym o podjęciu się dodatkowego zabezpieczenia. Mówił, ale nie podejmował się, koniec końców, żadnych czynów. Samo pisanie na Wizzbooku nic mu nie da, ale nie chciał ryzykować. Nie chciał podejmować się próby przejęcia władzy jako rozgrywający, jako osoba rozstawiająca po planszy pionki - wbrew pozorom wcale nie należał do osób pławiących się w takim zwycięstwie. Obarczonym ranami innych ludzi, obarczonym najróżniejszymi, niezgodnymi z nim rzeczami. Ten okropny strach, którego koniec końców nie okazywał, jest ponad jego siły - ponad jego obecny stan, ponad wszystko, co godnie (bądź też i nie) swoją postawą reprezentuje. Wsłuchiwał się zatem w jej słowa, choć nie do końca zgadzał się z tym, że należy się gdzieś zapisać. Gdzieś. Byleby należeć, nawet jeżeli część postulatów, znaczna część, nie jest zgodna z tym, co tak naprawdę reprezentują. Po jednej stronie barykady, która otrzymuje dodatkowe krzywdy i je jednocześnie zadaje. Nie rozumiał tej skrajności partii, nie rozumiał, dlaczego to brnęło w tak niebezpiecznym kierunku, ale nie zamierzał zmieniać zdania dziewczyny. Wbrew pozorom... Felinus akceptuje naprawdę wiele rzeczy. Nawet jeżeli nie są z nim bezpośrednio zgodne, to nie ma problemu zaakceptować inny punkt widzenia. Do tego, możliwość zapoznania się ze stanowiskiem Armstrong zdawało się go poniekąd utwierdzać w tym, że nie tylko on widzi problem w zakresie tego wszystkiego, co reprezentują. Nic z tym jednak, na razie, nie da się zrobić. — Czy, jako królowa, będziesz gotowa poświęcić swój rój, celem ochrony własnego stanowiska? — może nie był najlepszy z ONMS, co nie zmienia faktu, iż jego świadomość względem roli królowej jest po prostu spora. Wiele razy słyszał o tym, że pszczoły w sumie poniekąd przypominają ludzi. Wybrana, karmiona od początku w odmienny sposób od robotnic, za pomocą mleczka pszczelego, larwa zaczyna wyróżniać się od zwykłych robotnic. Zaczyna mieć narządy płciowe, a koniec końców jako jedyna posiada zdolność do rozmnażania się, gdyż inne pszczoły są niepłodne. W przypadku zagrożenia wydziela feromony, które przyczyniają się do odpowiedniej reakcji robotnic - poświęcenia własnego życia właśnie w imię jej królewskiej mości. Niektórzy właśnie posiadają gen królowej pszczół, a przynajmniej tak to pieszczotliwie nazywał. Są w stanie przetrwać, mimo zagrożenia, pozwalając na przyjęcie obrażeń przez inne osoby. Kiwnął głową na jej słowa dotyczące zdolności rozpadu partii po wyboru jednej z nich. Z tym trudno było się nie zgodzić - koniec końców, tak mocny podział społeczeństwa przyczyniłby się do rozpadu i tym samym ponownych wyborów bądź licznych protestów. Jakby nie było, piętnowane ludzi ze względu tylko i wyłącznie na czystość krwi... nie było wskazane. Nie w tych czasach, gdy tolerancja rozwinęła się na tyle mocno, iż wiele osób akceptowało to, jak ktoś wygląda bądź z kim sypia. Dlaczego czystość krwi, teoretycznie mało ważna cecha, miała stać się czymś w rodzaju czynnika kwalifikującego bądź dyskwalifikującego daną jednostkę z życia społecznego? — Trudno się z tym nie zgodzić. — on właśnie... uciekał w wykonywanie innych czynności. Jazda samochodem, słuchanie muzyki, przebywanie w samotności. Izolacja, której się trzymał, a która była skutecznie niszczona przez właśnie przypadkowe spotkania. Do końca przecież Julki nie znał; miał okazję z nią przebywać w Dolinie Godryka, ale, jak to na niego przystało, nie utrzymywał z nią żadnego bliższego kontaktu. Zastanawiało go to mocno, aczkolwiek zbyt długo nie mógł na ten temat myśleć, kiedy to był świadom pewnych różnic między nimi. I cech wspólnych, które przyczyniały się do złączenia dwóch losów i tym samym kierowania ich duszami niczym w jakimś teatrze - jakoby całe życie stanowiło swoistą scenę, po której muszą się doskonale poruszać. — Jasne, nie ma problemu. Rozumiem decyzję. — kiwnął w jej stronę porozumiewawczo, bo przecież nie wymagał od niej nieustannej obecności w tym miejscu. Dziewczyna miała swoje plany, a on przybył, poniekąd je zaburzając; zanim jednak zdołał się odwrócić, zanim zdołał machnąć dłonią, zauważył, jak panna Armstrong robi w jego stronę niepewne kroki, a potem składa na jego prawym poliku cmoka, na co może się nie wzdrygnął, ale na pewno było to dla niego poniekąd krępujące. Tak niedawno przecież podobny pocałunek składał na policzku Lucasa; pozostał w swojej pozycji, nie odwzajemniając tego ruchu, ale pod kopułą czaszki kłębiło się tylko dziwnych myśli, które nieustannie przypominały mu o jarmarku, partii durnia z Maxem i potem dodatkowo z prefektem. Kiwnął w jej stronę, jakoby tym samym chcąc rzec, że wszystko jest w porządku. Nie było, kiedy to czasami pojawiały się sprzeczne sentencje pod kopułą jego czaszki. — Hej, uważaj na siebie. — mruknął w jej stronę, a kiedy dziewczyna zniknęła z pola widzenia, oddając się w pełni wcześniej wykonywanej czynności, Lowell otarł wierzchem dłoni policzek, odrobinę się rumieniąc; zakłopotanym spojrzeniem spoglądał we własne buty. Nadal, mimo przyzwyczajenia się do dotyku, powolnego i subtelnego, takie sytuacje wprawiały go w niemałą bitwę przeciwności - w szczególności wtedy, gdy wracał myślami do czasów przeszłych. Nie bez powodu udał się w stronę własnego samochodu, poprawiając tym samym kurtkę, która zdawała się pokryć jakimś niewidzialnym, nieznanym kurzem. Kurwa - pomyślał, kiedy to oparł się o siedzenie i tym samym wziął ciężki wdech, wsadzając klucze do stacyjki. Sam nie wiedział, z czego dokładnie to wynika, ale nie chciał analizować i dochodzić do jakichkolwiek wniosków. Naprędce ino odpalił silnik i ruszył w swoja stronę - odpowiednią stronę.
[zt x2]
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
A więc udało się, trafili do parku! Po wielu zawirowaniach, gubiąc się wielokrotnie w sieci ulic i chodników, ale jednak. Droga nie była taka oczywista. Nie dość, że para Kruczków miała osmalone skrzydła płuca, to jeszcze Brooks się uparła, że zabierze Shawa na najlepszego kebaba, jakiego w życiu jadła. Problem polegał na tym, że zapomniała, gdzie lokal się znajduje, a także jak się nazywa, przez co korzystanie z nawigacji w ogóle nie pomagało. W końcu metodą prób i błędów udało im się dotrzeć do małej knajpki i zamówić ten pyszny przejaw tureckiej kreatywności. W kebabie dziewczyny znalazł się chyba każdy możliwy dodatek, oferowany jej przez sympatycznego pana w śmiesznej czapce. Podwójny ser, oliwki, sos tzatziki, dodatkowa porcja mięsa. Jak już to zje, to jej starczy kalorii na cały weekend.
Jedzenie tak wielkiej tortilli było nie lada wyzwanie, zwłaszcza w trakcie spaceru. Dłonie pałkarki były mokre od sosu, podobnie jak broda, ale błogi uśmiech i rozanielone spojrzenie jasno dawały do zrozumienia, że nie przejmuje się tym kompletnie. Była w kulinarnej nirwanie, w której problemy doczesnego świata nie istniejąc.
- Tędy codziennie rano biegam – wskazała głową w kierunku początku niepozornej ścieżki. – Chodźmy. – Ruszyła żwawo przed siebie, zostawiając za sobą szlak naznaczony surówką i zimnym mięsem. Zieleń i brąz żywo kontrastowały z bielą śniegu. Czyżby miały pomóc odnaleźć im drogę powrotną? Być może. Umysł Krukonki działał bowiem w bardzo tajemniczy i niekiedy absurdalny sposób. Ścieżka była wąska, rzadko uczęszczana, ale za to cieszyła oko swoim surowym pięknem. Nawet teraz, gdy śnieg przykrywał wszystko białą czapą, nie dało się odmówić temu miejscu uroku. – Jak ci się podoba mugolskie życie? – zagaiła, ocierając usta serwetką, wystającą jej do tej pory z kieszeni.
Kebab nie był dla Darrena nowością - co prawda w mugolskiej wersji go jeszcze nie jadł, jednak pamiętał go parę lat temu otworzyła się w Dolinie Godryka niewielka budka z czarodziejskimi tortillami, jednak nie zdołała pokonać stricte tradycyjnej konkurencji. Mugolskie danie jednak - w wersji skopiowanej od Julii, dla bezpieczeństwa - wyjątkowo przypadło mu do gustu, plasując się w TOP 2 rankingu niemagicznego jedzenia, zaraz za włoską pizzą. Choć co prawda ranking miał jedynie dwie pozycje - na razie. - Jest w pytę - orzekł Darren, przeżuwając w ustach zimnawe już z powodu temperatury na zewnątrz mięso. Podniósł dłoń do ust i zlizał z knykci nieco sosu, który spłynął po bułce - tylko po to, by przypadkiem nieco mocniej ścisnąć naleśnik, z którego o wiele więcej sosu wyciekło po drugiej stronie - Łups - mruknął Shaw, zapominając jednak o tym po kilku chwilach. Krukon ziewnął, wspinając się raz po raz po kolejnych stopniach ścieżki. Kamienno-ziemne stopnie wyłożone były popękanymi już płytami, który chroniły jednak dróżkę przed wszechobecną, styczniową pluchą. Wydawać by się mogło, że nawet w zimie Londyn nie rezygnował ze swojej deszczowej, szaro-burej aury. Darren nabrał powietrza w płuca. Sam biegał - niecodziennie oczywiście - po błoniach Hogwartu. Traktował jogging nie jako konieczne ćwiczenie fizyczne, ale sposób oczyszczenia głowy przed pełnym czegoś dniem. - Apropo ferii - drgnął Darren, przypominając sobie że nie odpowiedział na wcześniejsze pytanie Brooks. A może odpowiedział, tylko zapomniał? - Nie wiem. A nawet gdybym wiedział to... - westchnął i wzruszył ramionami - No pewnie bym powiedział.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Gdyby Julka myślała kategorią: „Najlepsze żarełko w Londynie”, zapewna zabrałaby Shawa do pewnej azjatyckiej knajpki w Chelsea na najlepszego kurczaka w słodko-kwaśnym w całej Wielkiej Brytanii. Niestety (albo stety) myślała zupełnie innymi kategoriami. Po trawie jej gusta kulinarne zmieniały się diametralnie i w tamtej krótkiej chwili nie była w stanie skupić myśli na niczym innym jak właśnie kebab. Z milczącą dumą spojrzała na czarodzieja, który wziął to samo, co ona. Dobry wybór, właściwie najlepszy w tamtym momencie. Pocieszenie stanowił dodatkowo fakt, że nie tylko ona była uwalona mięsem i sosem jak wygłodniała świnia dopuszczona do koryta.
- He he he - zaśmiała się tylko, gdy Shaw zaczął oblizywać sos z knykci. – Piętki radzę nie jeść, tylko wyrzucić do śmieci. To głównie surówka i rozmokła od sosu tortilla – poleciła jeszcze. Sama była ledwie w połowie. O ile branie wielkich kęsów nie sprawiało jej większych problemów, to żucie tego wszystkiego? Cóż, to inna bajka. Materiałem na żonę idealną to ona nie była, if you know what i mean.
Zima w Londynie i tak bardziej przypominała zimę, niż to, co działo się w tym okresie w Soton. Nadmorskie miasto miało wachlarz ochronny w postaci morza. Oznaczało to ciepłe i łagodne lata, oraz pluchę w miesiącach zimowych. Pluchę i brak śniegu. Ten dziewczyna widziała raz na kilka lat. Może dlatego, tak nienawidziła tej pory roku?
W wielu kwestiach się różnili. Między innymi w bieganiu. Darren większy nacisk kładła na umiejętność rzucania zaklęć, choć uważała, że więcej ruchu bardzo by mu się przydało. Nawet nie chodziło o szkolnego quidditcha. W końcu mugolscy żołnierze potrafili nie tylko strzelać, ale byli nadludźmi pod względem fizycznym. Nie była to jednak jej sprawa, więc nie komentowała. Zresztą, bytłaby wyjątkowo mało wiarygodna po dwóch piwach, kłębach trawy i z tłustym kebsem w ustach. Milczała więc i słuchała. Słysząc o feriach, zwróciła swoje chińskie spojrzenie w jego kierunku.
- To gadaj – stwierdziła, śmiejąc się przy tym, z nie wiadomo czego i wgryzła się w zimną tortillę.
Podeszli w tym momencie do jednej z nielicznych na trasie biegowej ławek, więc nie czekają na słowa Krukona, położyła połowę tortilli na ławce, w śniegu, po czym… sama położyła się obok w gęstej bieli puchu i zaczęła robić „aniołki”. Ludzie, którzy podlewali to ziółko nawozem, powinni dostać jakąś premię od króla dilerów.
Ostatnio zmieniony przez Julia Brooks dnia Sro Lut 03 2021, 11:14, w całości zmieniany 1 raz
Darren Shaw
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
Dodatkowo : Mistrz Pojedynków I Edycji Profesjonalnej Ligi
Gdyby Darren myślał teraz jakimikolwiek kategoriami oprócz "Julia, to jest zajebiste" w kontekście trzymanego przez niego kebaba, to zapewne głęboko rozmyślałby nad jutrzejszymi konsekwencjami spożycia substancji psychoaktywnych podlanych słuszną ilością alkoholu. Jednak kiedy tylko słowa "będę rzigoł" przemknęły przez gładki jak pupcia niemowlaka mózg Shawa, ten otrząsnął się tylko i wgryzł z podwójną zawziętością w swój posiłek. - Mówię przecież, że nie wie-em - jęknął Krukon, naciskany przez Brooks w sprawie, w której nic nie wiedział. Gdyby prefekt zdawał sobie sprawę, dokąd w tym roku postanowiło wywieźć uczniów grono pedagogiczne, istniałaby duża szansa że zrezygnowałby z tego wyjazdu w ogóle. Często ten niewielki dreszczyk niepewności na temat tego, gdzie odbędą się ferie był języczkiem u wagi, który przekonywał Shawa do tego, by w ogóle na wyjazd się zapisać - w końcu dwa tygodnie równie dobrze mógł spędzić w łóżku, śpiąc do południa i wstając o trzeciej. Darren stanął nad robiącą aniołki Julią, dojadając kebsa. Podążając za radą dziewczyny zahaczył o kosz i wyrzucił stópkę, po drodze wpadając na szalony pomysł zaproponowania bitwy na śnieżki - zaraz potem przypomniał sobie jednak swojego fatalnego ostatnio cela, zrezygnował więc z tej idei niemal natychmiastowo. - Teraz ty gadaj - ziewnął i kucnął na śniegu przy Brooks, skończyło się to jednak od razu pachnięciem tyłkiem na ziemię.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Darren, niewinny jak ten świeży śnieg, niepotrzebnie martwił się konsekwencjami. Skręt i dwie butelki piwa? Z czymś takim bez problemu radził sobie kubek dyptamowego smakosza. Jakiekolwiek przykre przeżycia mogły dotyczyć jedynie porannego posiedzeniu na tronie, bo taka ilość jedzenia, którą w siebie wrzucili, musiała przerażać czarodietetyków, jak i ich mugolskich odpowiedników.
- Dobra dobra – skomentowała słowa prefekta. Jakoś nie do końca była przekonana do tej niewiedzy krukona, ale skoro ten postanowił iść w zaparte, to być może obowiązywała go omerta. Kto wie, może gdyby jej powiedział, to nagle spod ziemi wyrosłaby para amnezjatorów, wysłanych tu przez Hampsona. A na końcu zawinęliby Brooks na dołek, bo stary dziad nawet pewnie nie wie, kto jest prefektem w prowadzonym przez niego kurwidołku. Sama należała do tych osób, które lubiły mieć kontrolę nad wszystkim. Ba, zdarzało jej się czytać w sieci spoilery przed obejrzeniem odcinka jakiegoś serialu, żeby wiedzieć, czy dana postać faktycznie zginie, czy też scenarzyści postanowili się nad nią ulitować. Mądre? Nope. Przynoszące ulgę? Jak najbardziej.
- Ale o czym? Czymkolwiek? No dobra – prychnęła z rozbawienia, podnosząc się do pozycji siedzącej. – Nie rozumiem, jak Arla może żyć w takim chaosie. Skarpety, majtki i biustonosze trzyma w tej samej szafce, jej półka w łazience wygląda jak dzieło sztuki współczesnej i do tego używa mojej szczotki do włosów. Nienawidzę, jak ktoś używa mojej szczotki do włosów, chyba bardziej, niż czegokolwiek innego. Zaczęłam oglądać fajny serial o gangsterach z Birmingham, ale nie mam czasu skończyć pierwszego sezonu, kot na mnie prycha, bo brakuje mu Hogwartu i żarcia od Gwizdka. Ostatnio tłuczek złamał mi nos, a Solberg to… ej! – przerwała, gdy dostrzegła jakiegoś bezdomnego psa, który dobierał się do leżącego na ławce kebaba. Zimnego, mokrego od śniegu, ale jej kebaba. Podniosła się na kolana, a następnie do pozycji siedzącej i ruszyła w kierunku zwierzaka. Jeżeli jakikolwiek pies był wizualnym uosobieniem bezdomności, to właśnie ten. Był przemarznięty, chudy, zahukany, a sierść miał skołtunioną i pokrytą lodem. Krukonka chwyciła kebaba, ale nie przegoniła psiaka. Zdjęła jedynie papier i folię, alby ułatwić mu spożywanie tego królewskiego posiłku i w czasie, kiedy ten jadł, ona głaskała go czule po pleckach.
- Patrz jaki słodziak – powiedziała półszeptem do Darrena, jakby bojąc się, że pies spłoszy się jak jakaś koślawa sarenka. – I chyba bez domu, bo nie ma obroży.
Pies dobrze zareagował zarówno na posiłek, jak i pieszczochy. Kiedy tylko skończył, położył łepek między nogami siedzącej na ławce dziewczyny i przymknął oczy, dając ciche przyzwolenie na dalsze głaskanie. Oczywiście nie mogła mu tego odmówić. Nie takiemu słodkiemu brzydalowi jak on.
Słuchając tyrady Brooks Darren mógł tylko kiwać głową. Jemu samemu zdarzało się nosić te same skarpetki dwa dni z rzędu, częściej jednak po prostu rzucał na nie szybkie zaklęcia czyszczące i suszące. Jeśli potrafił czarować, czemu miał z tego nie korzystać? To tak jakby kazać mugolskim studentom uczyć się na pamięć różnych, matematycznych wzorów, mimo że na egzaminie będą mogli skorzystać z karty, gdzie wszystkie formuły będą wypisane. Chwila. - Biustonosze w tej samej szafce? Barbarzyństwo - przyznał Shaw - Rzuć klątwę żądlącą na szczotkę - poradził jej prefekt. Parę użądleń i Amstrong zapewne zastanowiłaby się kilka razy nad dotykaniem cudzej własności a szczególnie, o zgrozo, szczotek - Czego mu brakuje? Łażenia po dworze? I kto to Gwizdek? - spytał Darren w sprawie kota. Hogwart rzeczywiście był ogromny - a błonia jeszcze większe - więc był wymarzonym miejscem dla takiego futrzaka. - Solberg to... co? - spytał sam siebie Krukon, drepcząc w miejscu obok Julii, która głaskała właśnie jakiegoś bezdomnego psiaka z wielkim apetytem na kebaby. Darren zerknął na swoją ćwiartkę, której nie zdążył jeszcze pożreć, po czym wzruszył ramionami i także rozebrał go z folii i serwetki i podał Brooks w celu wspomożenia akcji dokarmiania piesków. Ślizgon? Urwis? Ananas? Huncwot? Wróg spokojnego życia i regulaminu Hogwartu? - zastanawiał się gorączkowo Darren, ogrzewając się marszowaniem w miejscu i patrząc z rozczuleniem spotęgowanym przez alkohol na psinkę, która najwidoczniej od razu polubiła Julię. - Słodziak - powiedział Shaw z krótkim czknięciem - Idę się odlać - dodał na tym samym praktycznie oddechu i zaczął dreptać gdzieś w miejsce, gdzie rosło parę płaczących wierzb i zarośli, skutecznie maskujących pozbywającego się zbędnego balastu Krukona oraz - wieczorami - zapewne całe tabuny ćpunów.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Pod względem podejścia do życia, Brooks i Armstrong pasowały do siebie jak Boyd i para rękawiczek. Jedno trzeba było Szkotce przyznać. Nie można było się przy niej nudzić, choć czasem ten brak nudy oznaczał wyciąganie jasnych włosów z własnej szczotki do włosów. Istotnie, barbarzyństwo.
- Co nie? Ty na pewno nie trzymasz biustonoszów z bielizną. I za to cię szanuję. – Oczywiście, powodów do darzenia Krukona szacunkiem było więcej, ale ten jeden konkretny wybijał się ponad resztę. – A co do szczotki, to może po prostu kupię jej identyczną. Znając życie, sama bym padła ofiarą tej klątwy.
Brwi Krukonki zmarszczyły się w wyrazie zdziwienia, gdy się okazało, że Dareczek, szkolny prefekt, nie ma pojęcia, kim jest Gwizdek. Jak do tego doszło? Nie wiedziała, ale znajomość tego sympatycznego stworka brała za pewnik.
- Chyba tak. W szkole mógł sobie łazić, gdzie chce, a teraz siedzi w domu. A Gwizdek, mój drogi, to najbardziej zajebista mordeczka w całym Hogwarcie. – Pokrótce przedstawiła sylwetkę ulubionego ziomka i opisała rozterki, z którymi borykał się jej kot. – Jest szkolnym skrzatem, który pracuje w kuchni i robi najbardziej zajebiste kanapki z szarpaną wołowiną na świecie. I najlepszą owsiankę. – Co jak co, ale Gwizdek był nie tylko fajnym i sympatycznym towarzyszem śniadań Krukonki, ale również zdolnym kucharzem, przy którym Bozik sprawiał wrażenie gościa, przewracającego kotlety w magicznej sieci z fast foodami.
Kiedy Brooks zaczęła akcję dokarmiania psiaków, szybko się okazało, że zwierzak poje sobie dzisiaj po królewsku, bowiem i Shaw zdecydował się dołączyć do tej zacnej inicjatywy. Psiak wcinał tak, jak się można było domyśleć po wygłodniałym, bezdomnym zwierzaku.
- Solberg to idiota – stwierdziła krótko. Nic więcej nie musiała dodawać, bo ta krótka charakterystyka w pełni oddawała to, co w tej chwili sądziła o Ślizgonie. Jak w końcu nazwać kogoś, kto przychodzi na miotlarski trening bez ochraniaczy i pod wpływem amortencji? Takie coś nie mogło się skończyć dobrze. I nie skończyło, bo Max wylądował w skrzydle szpitalnym, obity przez tłuczek jak przejrzałe jabłko, a Brooks nie tylko musiała zaprowadzić nieprzytomnego drągala do skrzydła, ale jeszcze kłócić się zarówno z samym Solbergiem, jak i jego cieniem w postaci Lowella.
- Słodziak – powiedziała, przewracając oczami, kiedy Shaw stwierdził, że musi się odlać. I w czasie, kiedy prefekt załatwiał interesy w ćpuńskiej leży, ona bawiła się z psiakiem, który po posiłku zaczął domagać się pieszczot. Pies polubił dziewczynę, a ona polubiła zwierzaka. I kiedy ona dreptała tam i z powrotem, paląc papierosa, on wiernie za nią podążał, nie odstępując jej na krok. W głowie dziewczyny zakwitła nowa dziwna myśl. Nieoczekiwana i niezbyt rozsądna, ale w tym momencie – najlepsza, jaką miała od dawna. Przygarnie tego kudłatego łobuza.
- Rasmus wraca z nami – stwierdziła hardo, wskazując na psa, kiedy Shaw wrócił ze swej wyprawy. – No patrz, jaki on uroczy! Arla będzie zachwycona. A Harry będzie miał braciszka. A może nazwę go William? W sumie Rasmus to dziwne imię i nie pasuje do psa. Bardziej do kaczki albo… rysia?
Darren Shaw
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
Dodatkowo : Mistrz Pojedynków I Edycji Profesjonalnej Ligi
Trybiki w głowie Krukona pracowały ciężko, kiedy z jakiegoś powodu coś mocno nie zagrało mu w planie ochrony swojej szczotki, przedstawionym mu przez Julię. Czuł, jakby jakaś delikatna dłoń w aksamitnej rękawiczce głaskała go po oponach mózgowych, coraz bardziej i bardziej je wygładzając - co nie było oczywiście znakiem intelektualnego rozwoju Shawa, którego mimo przeciwności losu w końcu oświeciło. - Ale... jeśli kupisz jej taką samą szczotkę - zaczął, rozkładając ręce - ...to czy wtedy i tak czasem nie będzie brać twojej, bo będą jej się mylić? - wyjaśnił swoje obiekcje wobec planu Krukonki, samemu obstając wciąż przy obłożeniu szczotki serią ciężkich klątw. Dobry Atrapoplectus w końcu jeszcze nikomu nie zaszkodził. - Irek, Gwizdek... kto by ich spamiętał - mruknął do siebie Shaw podczas podlewania jakiegoś zwiniętego opakowania po Lays'ach, po czym wrócił do Brooks i klapnął obok niej na ławeczce, kątem oka zerkając czasem na jej nowego towarzysza. - Tylko go umyj - poradził, wskazując palcem na modne skarpety z błota jakie nosiła znajda ochrzczona dumnie Rasmusem. Albo Williamem. Albo Rysiem. - W drużynie Krukonów nie grał kiedyś jakiś Rasmus? - zastanowił się na głos Shaw, mgliście przypominając sobie jakiegoś szuka... nie, ścigającego o tym albo podobnym imieniu. Chyba grał nawet w zeszłorocznym meczu finałowym - choć wspomnienie to było już w głowie Darrena nieco zatarte, i to nie przez wypalonego na spółkę z Julią blanta. - Ej, Julia - spytał, czkając lekko - Zabierzesz mnie po feriach znowu na miotły, co? - zaproponował pytającym tonem, Szczerze mówiąc, zbrzydło mu jego ostatnie krzywe latanie - i jeszcze bardziej krzywe odbijanie tłuczka. I jeśli ktokolwiek miał mu pomóc z jego przypadłością, to na pewno była to pałkarka Harpii z Holyhead.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Szkotkowy plan Brooks miał pewne luki, oczywiście, nie zmieniało to jednak faktu, że była to mniej inwazyjna metoda, niż nakładanie klątw na kawałek drewna. Zresztą, w głowie Krukonki szybko zakiełkowała nowa myśl, jak wyjść obronną ręką z tej sytuacji. Plan był prosty, choć takie oczywiste rzeczy, często są najcięższe do pojęcia.
- A gdybym kupiła jej identyczną, w sensie taki sam model, ale w innym kolorze? Wiesz, jak ze szczoteczkami do zębów w domu. Różowa dla mamy, niebieska dla ojca… - zamyśliła się na chwilę i gdyby nie wąskie oczka, można by było pomyśleć, że zastanawia się nad genezą wszechświata, a nie sposobem na to, by Arla przestała zostawiać swoje kudły na jej przyrządach do pielęgnacji włosów.
Ignorancja prefekta była zatrważająca. Rozumiała, że można nie kojarzyć niektórych uczniów, zwłaszcza Puchonów, którzy tak tylko przemykają po korytarzach. Ale nie kojarzyć skrzatów, które ich karmiły i częstowały darmowym alkoholem? Co jak co, ale prefekt to powinien był gitem i zbijać piątkę z każdym. Wywróciła więc oczami na jego słowa, wciąż tarmosząc za uchem psiaka.
W drużynie Krukonów nie grał kiedyś jakiś Rasmus?
- Rasmus, Zefek… kto by ich spamiętał – skomentowała jedno z potencjalnych imion dla psiaka, które, według Shawa, należało do jednego z zawodników szkolnej drużyny. Była obecnie zbyt okurzona, aby myśleć trzeźwo. W pewnej chwili zaczęła się nawet zastanawiać, jak ma na drugie imię, zanim sobie nie przypomniała, że przecież nie ma drugiego imienia. Na propozycję wspólnego treningu, nie mogła odpowiedzieć inaczej, jak szerokim uśmiechem. Co kak co, ale machania kijem w towarzystwie Shawa nigdy nie odmawiała, zwłaszcza że ich zgranie na boisku (i poza nim), miało przełożenie na ich boiskową postawę, a także postawę całej drużyny Kruczków.
- Jasne, spoko. Zawsze do usług – powiedziała, przecierając palcem zaklejone oczy. Właściwie to nie widziała powodu, aby czekać, aż skończą się ferie, w końcu podczas wyjazdu także zamierzała trenować, ale najwyraźniej Krukon miał inne plany. I miał do tego pełne prawo, w końcu była to przerwa od zajęć i mógł ją spożytkować w dowolny sposób.
Krukon pacnął się w czoło. Czasami zapominał, że Julia Brooks także była Krukonem - co sprawiało, że miała o wiele większą szansę na wpadnięcie na genialny pomysł niż jakiś tam Ślizgon. Tym razem jednak przeszła samą siebie. Ta sama szczotka... ale w innym kolorze? - Że też sam o tym nie pomyślałem - powiedział Shaw, masując się po nieco zbyt mocno trafionym czole. Plan genialny w swej prostocie - widać było, że spotkania trzeciego stopnia z tłuczkiem nie stępiły umysłu dziewczyny. - Zefek? Tego nie znam - mruknął pod nosem Krukon. Musiał jednak oddać Brooks że była bardziej doświadczonym zawodnikiem - więc i pewnie więcej zawodników z drużyny Ravenclawu znała. Kiedy Julia zgodziła się na trening, Darren nie mógł powstrzymać szerokiego, acz nieco niepewnego uśmiechu. Szczerze mówiąc, to chodziło mu też o wypróbowanie niecodziennego prezentu jaki otrzymał od elfów w nawiedzonej fabryce - quidditchowa pałka, pokolorowana jak biało-niebieski świąteczna, cukrowa laska, która, przynajmniej według słów "pomocników Mikołaja", zawsze trafiała do celu, a przynajmniej bardzo to ułatwiała. Krukon nie miał pojęcia czy nie było to po prostu bajdurzenie ubranych na zielono skrzatów, ale kiedy sam sprawdzał czy pałka jest w jakikolwiek sposób zaczarowana - czy raczej "szemrana" - to nie zauważył i nie znalazł w niej absolutnie niczego specjalnego. Ot, oryginalnie pomalowany kawałek drewna. - No to... będziemy w kontakcie - ziewnął Shaw, opierając podbródek na podsuniętych w górę kolanach i zerkając na psa, który najwyraźniej stał się nowym pupilem Julii - Daj znać jak będziesz potrzebować smyczy, mam zapasową - dodał, przypominając sobie jak kupił praktycznie wszystko co było pod ręką kiedy znalazł pigmejskiego puszka - nie wiedząc jeszcze wtedy, że spacery z tymi zwierzętami polegały na trzymaniu ich w kapturze, nie prowadzeniu obok.