Śmiertelny Nokturn, choć dość rozległy, miał swoją główną ulicę, łączącą się z ulicą Pokątną. To tu znajdziesz większość podejrzanych sklepów i sklepików, jednocześnie istnieje mniejsze ryzyko, że nie przeżyjesz wizyty w tych okolicach, niż gdybyś zapuścił się głębiej. Jeśli potrzebujesz załatwić jakieś szemrane interesy, kupić coś od niezidentyfikowanej postaci w kapturze, która nie ma stałego miejsca pobytu - trafiłeś idealnie. Tylko pamiętaj, stała czujność!
Here we go again. Miał być cichy i spokojny patrol, bez stresu, magicznych wypadków, katastrof, a tym bardziej ataków i rozbojów. Ale jakże nie pomóc damie w opresji? Tacy jak ten oprych nigdy się nie nauczą, że zwyczajnie nie opłaca się napadać na słabe i niewinne panny. Matki najwidoczniej nie czytały im bajek o dzielnych rycerzach ratujących księżniczki. Dorien podszedł na w miarę bezpieczną odległość, tak by na pewno nie chybić ewentualnego zaklęcia, którego nie zawahałby się nawet cisnąć je w plecy przeciwnika, a również by samemu nie dostać chociażby sierpowym w twarz. Gdyby była taka potrzeba, to i szarpałby się z gościem na pięści. Miał nadzieję, że żona kochałaby go równie mocno, nawet jeśli wróciłby do domu z podbitym okiem, choć konsekwencje tej konfrontacji mogły być dużo, dużo gorsze. Zdarzały się siniaki, rozcięty łuk brwiowy czy wargi, ale generalnie jak do tej pory w całej swojej siedmioletniej karierze nie stało mu się nic poważnego. Pewnie głównie dlatego, że w terenie najczęściej pracował z bezbronnymi mugolami, a jeśli miał do czynienia z większym zagrożeniem, to był dodatkiem do grupy aurorów. Serce biło mu już zdecydowanie szybciej, ścisnął różdżkę w dłoni. Obejrzał się szybko przez prawe ramię, zerkając, czy jego też ktoś nie chce zajść od tyłu - chociażby koledzy wyżej wymienionego zbira. Dear aż się wzdrygnął, gdy usłyszał, że bandyta ma jej coś do pokazania. - Hej! - odezwał się w miarę głośno i zdecydowanym tonem, choć nie można było nazwać tego krzykiem. Wzbudzanie zainteresowania mogłoby źle skutkować - Zostaw ją! Trzymał różdżkę wycelowaną w przeciwnika, gotowy w każdej chwili cisnąć ofensywnym zaklęciem.
Usta szmuglera rozciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu, gdy kobieta przystała na współpracę. Już rozluźniał chwyt, gdy za plecami usłyszał czyjś podniesiony głos. Palce mężczyzny znów zacisnęły się na przegubie. Nim w ogóle spojrzał w kierunku, z którego dochodził głos, pociągnął swoją ofiarę do przodu. Obrócił się i nadal trzymając kobietę w żelaznym uścisku, przycisną ją do siebie, zasłaniając się jej ciałem. Nie wiedzieć kiedy, schował tajemniczą kulkę i wyciągnął różdżkę, którą teraz przystawiał do gardła Éléonore. Spojrzał ponad jej ramieniem, na mężczyznę, który mu się przeszkodził. Być może Dorien Dear czytał za dużo bajek i dlatego wydawało mu się, że status społeczny, ładna buźka oraz prawość zawsze czynić go będzie bohaterem. Nokturn nie był jednak Zasiedmiogórogrodem - tu dobro nie zwyciężało. Jeśli rycerze chcieli tu istnieć, to na własne ryzyko. - W imieniu prawa? - dopytał kpiąco, nie kryjąc rozbawienia na widok pracownika Ministerstwa Magii. Był młody, pewnie ambitny i jeszcze nie rozumiał, że Śmiertelny Nokturn był i pozostanie anarchistycznym państwem w państwie - Za tą bramą kończy się prawo, chłoptasiu! A teraz obrócisz się i pójdziesz patrolować te ulice, które zlecili ci patrolować, jak na posłuszną systemowi robotnicę przystało. - zabrał różdżkę z szyi kobiety i skierował ją w amnezjatora.
Kiedy Swansea wybrała się w tą melancholijną "podróż wspomnień" po Londynie, nie przypuszczała nawet, że coś takiego może ją spotkać. Jeśliby narzekała na nudę i monotonię po powrocie do kraju, to z pewnością nie udałaby się na Nokturn. Oj, zdecydowanie nie. Szanowała swoje zdrowie, życie i... wygląd, jakkolwiek próżnie to zabrzmi. Bądź co bądź, pracowała między innymi swoim ciałem i twarzą. Jak skończy się ta potyczka? Jedynie bliznami, czy czymś gorszym, czego nie da się, ot tak, naprawić zaklęciami? Przeklęła po raz enty swoje szczęście. Na karku poczuła mroźny podmuch wiatru, jakby była już późna jesień. To pogoda, czy aura tej dzielnicy? A może od tego zakapturzonego typa wydziela się ten chłód? Ciarki przebiegły jej przez całe ciało, ręka już drętwiała w uścisku jego łapy, nogi jej ciut miękły. ...zostaw ją! Usłyszała jakby w oddali. A więc jest jeszcze szansa, że wyjdzie z tego cało? Czyżby druga postać, którą wcześniej dostrzegła kątem oka, zechce jej pomóc? Cień nadziei zamajaczył w głowie Éléonore. Jednak po chwili nieco przygasł. Jaką ma pewność, że to nie podobny do tego zakapior? Albo gorszy? I po prostu chce sam wykorzystać lepiej okazję. W takim miejscu lepiej nie cieszyć się za wcześnie. Poczuła mocne szarpnięcie. Syknęła przeciągle. Nagła zmiana pozycji sprawiła jej trochę bólu. Zesztywniała jeszcze bardziej, gdy oprawca przystawił jej różdżkę do gardła. Typowa pozycja, gdzie zasłania się jej własnym ciałem... szkoda, że do tej pory oglądała ją tylko na przedstawieniach, a teraz, no cóż. Spojrzała przed siebie. Zobaczyła Aurora, chyba... Tak szacowała. Wyglądał na młodego mężczyznę, dawałaby mu niewiele więcej lat od siebie. Jego różdżka aktualnie wycelowana była również w jej stronę. Świetnie! Jakiego ma cela i refleks? Po cichu liczyła na to, że jest lepszym czarodziejem od tego ćpuna, który właśnie używa jej jako tarczy. Gdyby oglądała tę sytuację z wygodnego fotela, pewnie uznałaby ją za banalną i oklepaną: ot, dama w potrzebie, oprawca i wybawca. Notabene całkiem przystojny. Ale teraz? Próbowała zebrać resztki zimnej krwi, którą jeszcze miała i opanować oddech. Próbowała też wymyślić, co sama może zrobić, by wyjść z tego cało. Niestety, na niewiele się to zdało. Nie miała możliwości najmniejszego ruchu. Gdy zakapior wycelował różdżkę w stronę mężczyzny, zaczęła kalkulować w głowie wszystkie możliwe opcje jej ruchu. Jeśli teraz spróbuje się mu wyrwać, ile będzie miała sekund na reakcję i expelliarmusa? Czy w ogóle uda jej się wyrwać? Szarpnęła się dwa razy, sprawdzając, w jak mocnym jest uścisku. A przy okazji może zwróci trochę na siebie uwagę i jej "wybawca" będzie miał w zanadrzu milisekundy, które wykorzysta owocniej i lepiej niż ona. Liczyła w duchu na szczęśliwe zakończenie tej sytuacji, choć zdawała sobie sprawę, że nie tkwi w pięknej baśni, tylko w obskurnym zaułku głównej ulicy Śmiertelnego Nokturny, a na dodatek nie będzie można rozegrać tej sceny jeszcze raz. To nie próba, to dzień premiery, w dodatku bez scenariusza...
Kiedy Dear wybrał się na patrol po Pokątnej nie przypuszczał, że będzie musiał zmierzyć się z czymś więcej niż biegające i plączące się pod nogami dzieci, potencjalnie mogące spowodować magiczną katastforę, w postaci obić i siniaków reszty uczestników tego rodzaju wypadków. Owszem, był doświadczonym jak na swój wiek czarodziejem, ale nie ukrywał, że brakowało mu wprawy w pojedynkach. Walka na zaklęcia to zdecydowanie co innego niż czyszczenie pamięci otępionym mugolom. Dziewczyna nie miała szczęścia jeśli chodziło o jej aktualne położenie. Wybawienie, które miało nadejść z rąk Doriena, odpływało. Oprych zdawał się zupełnie nie przejmować faktem, że stojący przed nim dużo młodszy czarodziej był przedstawicielem prawa. Był na swoim terenie, gdzie, nie wiedzieć czemu, wszem i wobec przyjęte zasady życia w społeczeństwie nie obowiązywały. - Puść ją, a każde z nas pójdzie w swoją stronę. Bez większych konsekwencji - nieco mocniej zacisnął palce na różdżce, którą wciąż trzymał wycelowaną w tego paskudnego typa. Kojarzył jej buzię, śliczna dziewczyna. Był niemal pewien, że to jedna ze Swansea. Pamiętał ich wszystkich jako dzieciaki, którymi średnio miał ochotę się opiekować, mimo że często takie polecenia wydawane były znad wykwintnych filiżanek w trakcie mniej lub bardziej oficjalnych spotkań znamienitych rodów. I choć ród Swansea nie odznaczał się najwyższą czystością krwi, w czasach nagminnego mieszania się z mugolami wciąż byli bardzo istotnym ogniwem. - Mówię ostatni raz, odsuń się od niej!
Szmugler milczał chwilę, gdy amnezjator postawił mi ultimatum, jednak z pod kaptura nie było widać wyrazu jego twarzy. Przekręcił głowę w stronę trzymanej kobiety, trzymając twarz tak blisko jej ucha, że mogła czuć jego ciepły oddech. Za każdym razem, gdy choćby trochę się poruszyła, zaciskał chwyt. - Uuuuu - jego zachrypnięty głos podniósł się o kilka tonów. - Aż mnie dreszcz przeszedł - na dowód swych słów, wzdrygnął się lekko. - Chyba będę musiał Cię wypuścić, gołąbeczko - wydyszał jej prosto w ucho, po czym powoli odsunął od niej ręce, samemu cofając się pół kroku w tył. Nim jednak dystans między bandyta a jego ofiarą osiągnął dwie stopy, mężczyzna wycelował różdżkę w stronę przedstawiciela prawa. - Avada Kedavra! - błysk zielonego światła odbił się w oknach kamienicy na zbiegu ulicy Pokątnej i Śmiertelnego Nokturnu.
------------------------------------------------------------ Dorien, nie mogę Cię zabić , ale cokolwiek zrobisz, żeby się obronić - rzuć kostką. To będzie kostka dla mnie, żebym mogła ocenić na ile dobrze Ci ta obrona wyszła, a na ile miałeś szczęście i co się będzie działo dalej.
Miała wrażenie, że serce zaraz rozerwie jej klatkę piersiową. Wręcz słyszała dźwięk jego bicia. Czuła pulsującą krew w swoich żyłach. Szamotanie na nic się zdało. Zakapior tylko zaciskał swój uścisk, co powodowało, że stopniowo traciła czucie w ręce. Czuła, że nogi ma jak z waty. Patrzyła pustym wzrokiem przed siebie, w bliżej nieokreślony punkt. Cała pobladła, włączając w to nawet jej tęczówki, które z turkusowo-niebieskiego stały się blado-szare. Zadrżała, gdy poczuła oddech szmuglera na swoim karku, a potem przy policzku. Jego odrażająca morda była stanowczo zbyt blisko. Przymknęła oczy, gdy wydobył z siebie zachrypnięty odgłos. Musi się skupić, musi odnaleźć w sobie resztki racjonalności i przytomności. Otworzyła oczy, gdy stojący naprzeciw mężczyzna przemówił. Spojrzała na niego, tym razem bardziej trzeźwo. Chyba go rozpoznawała. Mogłaby przysiąc, że gdzieś go już widziała. Jej mózg w tym położeniu łączył wątki nieco wolniej, jednak przypuszczała, że jest to jeden z rodu Dear. Dorian? Dorien? Jakoś tak, chyba ta druga opcja. Zupełnie nie spodziewała się tego, co potem się stało. Sens słów oprawcy dotarł do niej dopiero po kilku sekundach, gdy poczuła, że uwolnił ją ze swojego uścisku. Zachwiała się lekko. Zszokowana, odsunęła się na bok. Była cała, w jednym kawałku, tak po prostu. W ręce nadal miała swoją różdżkę. Dopiero po chwili dowiedziała się, że jednak nie tak po prostu... Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. Jak w równoległej rzeczywistości. Oślepił ją zielony błysk śmiertelnego zaklęcia. Miała wrażenie, że to nie dzieje się naprawdę. Wydała z siebie zduszony okrzyk. Była przerażona, działała instynktownie, bez namysłu. Uniosła rękę z różdżką wysoko, nad głowę. - Perriculum! - wykrzyknęła. Z różdżki wystrzelił snop czerwonych iskier, silnie kontrastujący ze szmaragdowym blaskiem Zaklęcia Niewybaczalnego. Powtórnie zamknęła oczy. Jeśli on starci życie przez nią - nigdy sobie tego nie wybaczy.
Czy tak wygląda umieranie? Nic nie poczuł. Spodziewał się bólu w klatce piersiowej, nagłego upadku i zupełnej nicości. Pustki. A jednak stał tam dalej, choć po usłyszeniu inkantacji odruchowo się schylił chowając też głowę w ramionach i przestąpił trzy niewielkie kroki, chcąc zejść z linii strzału. Kątem oka dostrzegł, że zaklęcie chybiło, przeleciało gdzieś bokiem. Może gdyby ten wątpliwej jakości gentleman mniej pił, to potrafiłby lepiej celować. To była jedna z tych chwil odczuwanych w sposób mocno ambiwalentny. Jednocześnie czas zwolnił, umożliwiając zaplanowanie i uważne wykonanie kolejnego ruchu, jak i przyspieszył, pozostawiając wrażenie, jakby stali jak wryci od pięciu minut. Co robić, co robić? Rzucenie się na przestępcę z pięściami raczej nie byłoby mądrym posunięciem. No, chyba że miałby swoje zdobyczne ogniste kastety, to wtedy tak. Powalić go, skrępować, oślepić? Tyle zakazanych zaklęć przychodziło Dorienowi na myśl. Nie mógł, bo był pracownikiem Ministerstwa, w dodatku na służbie. - Rumpo - cisnął zaklęciem w ramię przeciwnika, chcąc złamać mu kości ręki, w której trzymał różdżkę. Éléonore odsunęła się na odległość na tyle bezpieczną, że nie powinna dostać rykoszetem. Jednocześnie wystrzeliła w górę snop iskier. Nadejdzie pomoc czy wręcz przeciwnie, przywoła sprzymierzeńców napastnika? Razem z kobietą musieli działać szybko. Ucieczka jeszcze chwilowo nie wchodziła w grę - do Pokątnej nie było daleko, ale nie mogli odwrócić się tyłem do bandyty, nie przed kompletnym obezwładnieniem. Przydałby mu się teraz Cassian.
Dear miał widać więcej szczęścia niż rozumu, przestępca zaś był zbyt pewny siebie. Klątwa minęła amnezjatora, trafiając w ścianę okolicznego budynku, który i bez tego był już dość martwy. Jego duma z pewnością ucierpiała, ale zawsze można było poprawić. Właściwie to i tak zamierzał prędzej czy później sprzątnąć ich oboje, więc nawet nie byłoby świadków jego niepowodzenia. Kiedy jednak już miał rzucać Avadę po raz kolejny (tym razem upewniając się, że celuje dobrze), rozproszyły go czerwone iskry z boku. Tyle wystarczyło, by Dorien zdążył rzucić swoje zaklęcie. Nieprzyjemny trzask łamanej kości był jedynym co usłyszeli, nim oprych teleportował się z miejsca zdarzenia. Uciekł całkiem, czy może jednak poszedł po posiłki?
Czy postąpiła rezolutnie? Dopiero po chwili, jak już rzuciła zaklęcie, umysł jej się nieco rozjaśnił. Zaczęła zastanawiać się, czy było to dobre posunięcie, czy nie napyta im więcej biedy. Co, jeśli ten oprych ma równie przyjemnych znajomych i zaraz zleci się tu zgraja takich milusińskich? Rzucenie Zaklęcia Niewybaczalnego przyszło mu z taką łatwością, a nie wyglądał na przywódcę potencjalnej szajki. Jeśli właśnie wpakowała ich w jeszcze gorsze bagno? Och, Swansea... Usłyszała potworny huk. Otworzyła oczy, gdy blask zielonego światła nieco pobladł. Nie wiedziała, czy minęło zaledwie kilka sekund, czy cała wieczność. Odetchnęła z ulgą, gdy spostrzegła, że zaklęcie nie trafiło w mężczyznę, a jedynie w jakąś obskurną kamienicę. Oprych nie popisał się celem - i całe szczęście. Tuż po chwili usłyszała przeraźliwy dźwięk łamiących się kości. Wzdrygnęła się, mimo iż odgłos pochodził od pogruchotanej zaklęciem kończyny jej oprawcy. Kącik jej ust drgnął ku górze. Dobrze mu tak! Odruchowo wyciągnęła swoją różdżkę w stronę przeciwnika, na wypadek, gdyby musiała za chwilę rzucić zaklęcie tarczy. Póki co byli na wygranej pozycji. I wtedy... oprych zniknął. Zwiał, czy teleportował się po posiłki? Obróciła się dookoła siebie, by sprawdzić, czy nie pojawi się zaraz za jej plecami. Nic. Cisza. Spojrzała na Doriena. - Dzięki - wydusiła słabym głosem. Od całej tej sytuacji zaschło jej w gardle. I chyba jeszcze nie do końca docierało do niej to, co się właściwie wydarzyło. - Chyba lepiej, żebyśmy stąd spadali... - powiedziała bardziej do siebie, niźli do swojego wybawcy. Nadal bacznie rozglądała się dookoła z różdżką w gotowości. Nadal czuła na ciele ten zły dotyk i koniec różdżki przytknięty do gardła. Słabo jej się robiło na samą tę myśl. I na to, że jeszcze przed chwilą Dear mógł zginąć od Avady...
O słodki Slytherinie. Szok związany z zaklęciem niewybaczalnym ciśniętym w jego stronę powoli opadał. Dopiero wtedy docierało do Doriena, co tak naprawdę się stało i, gdyby jego przeciwnik trafił, jakie to miałoby konsekwencje. Przecież był za młody, żeby umrzeć. Miał rodzinę - żonę i małe dziecko, i całe życie przed nimi. Było też kilka innych osób, których nie mógł od tak zostawić - siostrę i jednocześnie przyjaciółkę, jej narzeczonego, który był mu jak brat, drugą siostrę, która jak nigdy potrzebowała wsparcia, brata, z którym niedawno zaczął nadrabiać dwadzieścia lat niezgody. No i rodzice, którzy zdecydowanie nie powinni przechodzić przez stratę kolejnego dziecka. Zresztą, nie mógł sobie tak po prostu zginąć. Nie zdążył jeszcze powiedzieć Aurorze, że… - Podziękujesz mi później, uciekamy stąd. Szybko. Popędził stojącą obok kobietę. Wyglądała, jakby z emocji wrosła w ziemię, albo jakby jej nogi ważyły tonę i nie mogła ich oderwać od brudnego bruku. A może tylko mu się wydawało i tak naprawdę ruszyła po zaledwie sekundzie. Mimo wszystko poczekał, aż to ona jako pierwsza przestąpi kilka kroków, a on osłaniał ją wciąż z różdżką w pogotowiu i wpatrywał się w ciemną uliczkę, obawiając się powrotu atakującego.
Miała ogromną nadzieję, że to już za nimi. Oprych zniknął, pozostawało tylko pytanie: na jak długo? Zaklinała w duchu wszystkie możliwe bóstwa, by nie wrócił za chwilę ze wsparciem. Stopniowo wracało jej normalne tętno, a wraz z nim świadomość, co tak naprawdę się wydarzyło. Mogli umrzeć. Dear mógł zginąć. Ot tak, w zwykły dzień, w zaułku obskurnej uliczki. Tylko dlatego, że jakimś dziwnym trafem pobłądziła. Jednocześnie wracała jej trzeźwość umysłu i napływało poczucie winy. Była ogromnie wdzięczna mężczyźnie i... chciała zapaść się pod ziemię. Zrobiła tak niewiele. Stała jak ta sierota... Co by było, gdyby pomoc nie nadeszła? Rodzice mieliby o jednego potomka mniej? Dziewczyna spojrzała na swojego wybawcę ponownie. Tym razem jej wzrok był ciut bardziej przytomny. - Dorien Dear, zgadza się? - zapytała i posłała mu lekki uśmiech. Jeśli się nie myliła i był to właśnie on, to poniekąd się znali. Wysoko postawione rody, dbające (w miarę) o czystość krwi. Popełniłaby wielkie faux pas, gdyby nie znała przedstawicieli rodziny Dear. Miała to szczęście, że należała do takiego rodu, który nie dorobił się żadnej złej chwały ani waści z innym czarodziejskim rodem. Przynajmniej póki co - Éléonore Swansea - przedstawiła się. Nie była pewna, czy Dear wie, kim ona jest. Poza nazwiskiem niewiele osiągnęła. Nadal trzymając różdżkę w pogotowiu i co chwila rozglądając się na boki, podążyła za Dorienem. Zaufała mu i dała się bezpiecznie poprowadzić. Miał absolutną rację - należało zniknąć z tego miejsca czym prędzej i nie liczyć na ponowny łut szczęścia. Podziękuje mu później. Z pewnością! Nie omieszka zrobić tego przy najbliższej możliwej okazji. Może ta okazja wydarzy się już niebawem? W asyście (całkiem przystojnego) wybawcy powróciła na bezpieczną alejkę pełną sklepów i uśmiechniętych czarodziejów. Niebo na powrót było bezchmurne, a o zbliżającej się burzy już nikt nie pamiętał. Tak samo jak o zakapiorze z podejrzanym towarem. Wyglądało na to, że ten dzień zakończy się szczęśliwie, bez żadnych nowych ekscesów i problemów. Zupełnie, jakby to był tylko koszmar senny...
Przytaknął, gdy udało jej się odgadnąć jego imię. Był rozpoznawalny! Dobrze wiedzieć, że już nie był tylko ‘synem Jacoba D.’, ale funkcjonował sam i wypracował sobie już pewnego rodzaju ‘sławę’. Dobrze. Tylko lepiej, żeby dziewczyna nie wspominała nikomu o wydarzeniach sprzed chwili. Mężczyzna wolałby uniknąć pogróżek ze strony ich przeciwnika i jemu podobnym. - Nic się nie stało, ok? -próbował jej wyperswadować, używając przy tym łagodnych sformułowań - Spiszę wszystko w raporcie, a raport wyląduje na dnie szafy. To wszystko. Nic poważnego się nie wydarzyło. Już wtedy wiedział, że nie przyzna się żonie. Oszczędzi jej zmartwień. Przecież nic się nie stało, prawda? Kiwnął głową w stronę Éléonore, gdy już przeszli z Nokturnu na Pokątną. Podążyli w przeciwnych kierunkach, wmieszani się w tłum.
Nie mogła pozostawić sprawy Zagumova tak po prostu. Nie dawało jej spokoju to, które z tak ciężko wywalczonych artefaktów Boris oddał za marną ilość galonów. Czuła złość, że taki człowiek pracował w Ministerstwie, że nie dopilnowała go i tego co robił. Było jej wstyd, że to jej podwładny odwalił taką akcję i to pewnie o jej biurze będzie za niedługo strasznie głośno. Chciała jak najszybciej dojść do sedna tej sprawy, być może odkupić za Ministerialne pieniądze zaklęte artefakty i zebrać niezbite dowody, że jej zastępca to była podła szuja, która resztę życia (a przynajmniej jego większość) powinna spędzić w zimnej celi Azkabanu. Tamtego dnia zakończyła swoją pracę w biurze szybciej i przekazała Harriette, że wychodzi w celach roboczych. Wyglądała odrobinę inaczej niż zwykle - miała związane w wysokiego kucyka włosy; lekką kurtkę narzuconą na ramiona zamiast płaszcza i buty, które chociaż dalej były na wysokim obcasie, były o wiele bardziej zabudowane i usztywniały całą jej kostkę w o wiele lepszy sposób. To tak na wypadek, gdyby była zmuszona salwować się ucieczką w chociażby miejsce, gdzie będzie jej się lepiej teleportować. Doszły ją plotki, że Zagumov został zaatakowany na Nokturnie i wolała nie podzielić jego losu. Nie chciała jednak zabierać ze sobą obstawy, gdyż chciała jak najmniej rzucać się oczy. Przed wejściem na samą ulicę zarzuciła na siebie płaszcz i podążyła do wyznaczonego przez siebie celu, zaciskając mocno różdżkę w garści. Nigdy nie można było być za mało ostrożnym.
//Proszę mg o nie ingerowanie, gdyż jestem już umówiona z konkretnym mg na tę sesję
Chodzenie z obnażoną różdżką po Nokturnie nie było najmądrzejszą rzeczą. Już z daleka było widać, że trzymająca ją osoba, nie czuje się pewnie, a wszelkie oznaki słabości przyciągały tutejsze szumowiny niczym Accio. Aurora nie musiała długo czekać, by przykuć czyjąś uwagę. Minąwszy pierwszy ciemny zaułek, usłyszała za sobą kroki. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że idąca za nią osoba cały czas ma ją na oku. Co więcej zdecydowanie dostosowywała swój krok do jej tempa. Nie było wątpliwości – ktoś ją śledził. Spojrzała lekko w bok, by w spróbować dostrzec swój ogon w odbiciu w sklepowej witrynie, zamiast tego zobaczyła przyglądającego jej się zza szyby człowieka i drugiego szybko do niego dołączającego. Wyglądali na podnieconych. Po drugiej stronie ulicy, ktoś wyszedł z pubu, po czym zrobił wielkie oczy i cofnął się z powrotem za drzwi, po chwili do okna w tym samym budynku podbiegła grupa pijanych czarodziejów. Rozejrzała się. Z niemal każdego okna patrzyły w jej kierunku zaciekawione twarze.
Kiedy tylko sama, bez żadnej obstawy weszła na tę ulicę poczuła, że mógł to być błąd. Nic dziwnego, że z różdżką w ręku czuła się pewniej i ją tak trzymała, jednak nie pomyślała jak to może wyglądać z punktu widzenia rzezimieszka. Była chyba zbyt pewna siebie, kiedy wybierała się na Nokturn, nie przemyślała podstawowych kwestii i założyła, że wszystko pójdzie jak z płatka, a ona zgarnie wszelkie możliwe dowody, które mogłyby uziemić Borisa. Szła dość szybkim krokiem, nie rozglądając się na boki, jedynie skupiając resztę zmysłów na wyłapywaniu jakichś nieprawidłowości. Może i uważała, że jest bardzo dobrą czarownicą, jednak wiedziała też, że Boris podobno dostał niezłe bęcki. Stała czujność, jak powtarzał jeden z bohaterów wojennych. Nie minęła chwila, a usłyszała jak ktoś za nią idzie. Na początku to zignorowała, jednak rytm kroków i tempo człowieka, co za nią szedł mówiły dość wyraźnie, że to ona jest na celowniku tej osoby. Nie wiedziała dlaczego, zamiast zignorować osobnika chciała go dostrzec, przez co wyłoniła się spod swojej peleryny, by zerknąć na witrynę. I wtedy zrozumiała swój błąd. Nie zmieniła ani trochę swojego wyglądu przed wejściem na tę szemraną ulicę, w dodatku weszła na nią sama i już na wstępie pokazała, że nie jest stałym bywalcem. Przełknęła ślinę i zagarnęła kosmyk blond włosów za ucho. Starała się ignorować tłum ludzi, który zachował się jakby pierwszy raz widział kobietę na Nokturnie i dalej dziarsko brnęła do przodu, cały czas wsłuchując się w kroki za sobą. Zawsze mogła się teleportować, a walczyć też umiała całkiem dobrze. Nie bała się na tyle, żeby poddać swoją misję już teraz, jednak profilaktycznie rzuciła niewerbalnie protego na swoje plecy, gdyby ktokolwiek odważył się ją zaatakować w taki niehonorowy sposób.
(nie jestem pewna jak protego wyglądało w kanonie, bo ja to zawsze widzę jako przezroczystą i niewidoczną ścianę, jeżeli jest inaczej to mi powiedz, bo nie chcę rzucać żadnego widocznego zaklęcia XD)
Valeria Albescu
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : przenikliwe spojrzenie, bladość, silna obecność pomimo milkliwości, ciężki akcent, blizna po poparzeniu na lewym ramieniu powyżej łokcia
Czego w zasadzie tutaj szukała? Nadal nie była w stanie odpowiedzieć sobie na to pytanie. Pierwsza próba zakończyła się tak, jak się zakończyła – Vlada dostała pewnie tylko informację, że Valeria jej szuka, a Albescu nic nie wywalczyła, oprócz upewnienia Negrescu w tym, że już wie, że coś jest nie tak. (Pomijając fakt, że Negrescu odsłoniła swoje karty wysyłając list do Dragosa – chyba że mała nadzieję, że i Valeria uwierzy w jego treść.) Ale nawet gdyby dowiedziała się, gdzie przebywa jej babcia – co by zrobiła? Poszła do niej zadawać pytania? Babciu, co ukrywasz? Dlaczego chcesz, żeby Dragos myślał, że jego siostra nie żyje? W jakim celu mnie przed nim oczerniłaś? Dlaczego utrudniałaś poszukiwania Rose? Co z tego wszystkiego masz? To nie miało sensu. Po co tu wróciła? Chyba tylko z bezradności. Przez przeszło tydzień codziennie wyciągała list, który w zasadzie ukradła Dragosowi. Pognieciony pergamin był już poprzecierany na zagięciach, poszarzały od dotyku – a wizje nie nadciągały. Valeria wciąż miała tylko garść przypuszczeń, a z porozsypywanych puzzli nawet nie dało się wywnioskować, jaki obraz mają przedstawiać, chociaż Albescu usilnie przesuwała ich fragmenty, starając się je ze sobą dopasować i wypełnić luki. Nic do siebie nie pasowało – zaczynając od pierwszego fragmentu układanki, który dostała, według którego… Nawet w myślach nie potrafiła sformułować tego zdania bez bolesnego ukłucia w sercu i nieznośnej myśli: przez całe dwadzieścia lat nawet nie wpadła na to, że Negrescu mogłaby ukrywać takiego rodzaju sekret. I po raz drugi w życiu chcąc nie chcąc zastanawiała się – czemu miał służyć jej dar, skoro nie potrafiła dojrzeć czegoś skrywającego się tuż pod jej nosem? Na wszystko jest czas i miejsce, przypominał nieznośny głos z tyłu głowy. Ale chociaż sama Albescu powtarzała to zdanie w nieskończoność, w tej konkretnej sytuacji brzmiało ono jak kpina. Pewne rzeczy nie powinny mieć czasu i miejsca, pewnych rzeczy powinno dać się uniknąć. Fakt, że pozostawało to poza zasięgiem jej woli, dotkliwie odznaczał się zaciskającymi się nerwowo mięśniami. Nie potrafiła bezczynnie czekać na rozwój zdarzeń. Musiała, po prostu musiała coś zrobić, cokolwiek. I to właśnie dlatego znów narzuciła kaptur na głowę i zapuściła się w obce sobie rejony Londynu, w nadziei, ze coś przykuje jej uwagę, ściągnie ją do siebie sygnałem z podświadomości mówiącym: poszukaj tutaj. Ale nic takiego się nie stało – Nokturn był tak bezbarwny jak zwykle, przesiąknięty wrażeniami budzącymi jej niepokój – i nic oprócz niego. Równie dobrze mogła szukać igły w stogu siana – ale nawet to zajęcie nie wzbudziłoby w niej takiej niechęci i mimowolnej irytacji. Ten krótki spacer zakończył się fiaskiem – w końcu Valeria musiała przyznać się przed samą sobą, że niczego tutaj nie znajdzie. Musiała szukać gdzieś indziej. Tylko gdzie? Szybkim krokiem zmierzała główną ulicą w stronę Pokątnej, z twarzą skrytą głęboko a materiałem, wzrokiem wbitym pod nogi, starając się nie przyciągać niczyjej uwagi. Pogrążona w swoich myślach, nie zauważyła, że ktoś zagrodził jej drogę. Wpadła z impetem na osobę, która niespodziewanie wyrosła tuż przed nią. Gwałtownie zaczerpnęła powietrze, unosząc automatycznie głowę. Już chciała mocniej nasunąć kaptur na głowę, by skryć swoją twarz w cieniu, ale jej spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Nicolaia Dalgaarda. Zamarła. – Przepraszam… – powiedziała niemrawo. Nagle nie potrafiła wykonać żadnego ruchu, chociaż jednocześnie system obronny wołał o ucieczkę. Czuła się, jakby przyłapał ją na czymś bardzo nieodpowiednim – i nie chodziło nawet o przechadzkę po Nokturnie, raczej o rozterkę i słabość, wymalowane na jej twarzy, które zazwyczaj tak skrzętnie ukrywała przed całym światem. Wbiła spojrzenie pod nogi, szukając w myślach czegoś do powiedzenia, jakiegoś zmyślnego kłamstwa, którym mogła go wymijająco obdarzyć – ale Albescu nie była dobra w kłamstwa i wymówki. Nawet gdyby próbowała się jakimś sposobem wykręcić, raczej nie zabrzmiałoby to wiarygodnie.
Był dzisiaj w wyjątkowo parszywym nastroju. Wszyscy wokół go wkurwiali, a najbardziej ci samozwańczy spece, którzy to śmieli podważać wątpliwości jego towar. JEGO kurwajebanamać TOWAR. Dawno nikt go tak nie znieważył jak jeden z dzisiejszych klientów, którzy podeszli do stanowiska i zaczęli niby to się wymądrzać, jak to on nie wie wszystkiego lepiej. Jakoś nie zauważył żeby tamten skurwysyn miał własny biznes. Potrzebował odreagować. Pobawić się kimś i wyrzucić z siebie całą gorycz, która nagromadziła się w jego umyśle. Wtopiony w otoczenie, stał przy swoim kramiku z czarnomagicznymi amuletami wypatrując idealnej ofiary. I w końcu się doczekał. Wątła postać przykuła jego uwagę. Chłopak jednocześnie wyglądał, jakby się tutaj zgubił i jakby bywał tutaj co tydzień na herbatce w "Szatańskiej pożodze". Mężczyzna splunął przez ramię i niesamowicie dyskretnie wycelował w chłopaka różdżką. Był niewidoczny, więc nie obawiał się, że ktoś go tutaj przyłapie, a nawet gdyby, byli na Nokturnie. Nie takie rzeczy się tutaj działy. Nim minęły sekundy, już wdzierał się powoli do umysłu młodzieńca, przeszukując zakamarki jego umysłu, by znaleźć cokolwiek, co pozwoli mu się zabawić. Wszelkie emocje, nieprzyjemne wspomnienia, czy punkty zapalne. Od wielu lat parał się legilimencją i czerpał z niej ogromną przyjemność. Nieliczni wiedzieli, że za drobną opłatą Ethan bierze uczniów. Chociaż był bardzo wybredny w swoich wyborach. Nie przyjmował każdego lepszego, który wyłożył galeony na stół, a znany był z dość drastycznych metod. Nie jednego podopiecznego wysłał już na oddział zamknięty do Munga.
Dzień ten miał być wyjątkowo spokojny; nic, tylko zabawiać się w postaci przemierzania przez Śmiertelny Noktrun, jakby było to miejsce, w którym czuł się wyjątkowo swobodnie. Ciche westchnięcie, kiedy to poczuł na sobie wzrok perfidny, wydobyło się z jego ust, a sam uciekł przed nieznanymi mężczyznami, przemierzając w ciemnej szacie oraz ubraniach poprzez kolejne uliczki miejsca; serce nie biło mu aż tak niemiłosiernie, aczkolwiek czuł, poprzez sklepienia własnych żeber, że jednak się zestresował. Jakby było to coś, co mogłoby wpłynąć na jego ostateczny osąd i tym samym możliwość otrzymania potencjalnego wpierdolu, kiedy to spokojnym i harmonijnym krokiem przemierzał przez kolejne kostki brukowe - wyjątkowo podniszczone, widocznie odznaczające się wpływem czasu i brakiem zainteresowania ze strony kogokolwiek. Nie wiedział jednak na początku, iż został obrany na cel, kiedy to przyglądał się z wyciszeniem własnych myśli na potencjalne rzeczy, które go interesowały. Czarnomagiczne... Może niezbyt pokładał nadzieje we własne umiejętności, kiedy to stan agonalny czasami przypominała bardziej jego dusza, niż ciało, które powoli powracało do względnej normalności. Powoli, bo blade lico nadal było widoczne, a sam posiadał dłonie wciśnięte w ubrany materiał, jakoby wyczekując potencjalnego zagrożenia. Nie wiedział jednak, że akurat w tym momencie ktoś postanowi tak lekceważąco podejść do jego prywatności. Poczuł to. Poczuł próbę znalezienia czegokolwiek, być może subtelną, ale wystarczającą do tego, by wznieść alarm i tym samym odwrócić bardziej gwałtownie głowę, poszukując tego kogoś; nie zamierzał zbyt łatwo umożliwić wpływu na własny umysł, w związku z czym wyjątkowo perfidnie zaczął odcinać się od emocji; nie mógł jednak na początku w ogóle zlokalizować źródła problemu, tego wyjątkowego śmiałka, który postanowił zrobić sobie z niego zdobycz, dlatego nie bez powodu Lowell ruszył z miejsca, starając się zwiększyć zasięg i tym samym uniemożliwić zaglądanie w myśli. Nie było to przyjemne, kiedy jego bariera wydawała się być zbyt cienką w stosunku do siły, którą wystosował potencjalny przeciwnik. Czaszka mu pękała tak samo, jak podczas starcia z boginem, dlatego nie bez powodu starał się samego zagłuszyć, jednak podejrzewał, że bezskutecznie. Gdyby zaszła taka potrzeba, ponownie by sobie rozjebał rękę.
No i spotkali się, wkurwiony ze spokojnym. Żaden z nich nie wiedział jeszcze, że niedługo stoczą bitwę dziejącą się tylko i wyłącznie w ich umysłach. Ethan zdecydowanie nie podejrzewał, że młody człowiek, którego obrał sobie na cel, jest początkującym oklumentą, który tak łatwo nie da spenetrować swojej głowy. Zaklęcie wyszło gładko i profesjonalnie. Po tylu latach nie potrzebował nawet kontaktu wzrokowego, by wgryźć się w myśli swojej ofiary. Wystarczyło odpowiednie skupienie i celna inkantacja. Przez chwilę bez problemu szperał w umyśle nieznajomego, by nagle poczuć niewielki opór. Chłopak wyczuł go i co gorsza, próbował wywalić intruza z własnej głowy. Ethan poczuł, jak jego wkurw rośnie i jeszcze bardziej skupił się na zaklęciu. -Nie uciekniesz mi tak łatwo... - Zagroził oklumencie, by następnie ze zdwojoną siłą wedrzeć się w jego umysł. Widział, że nieznajomy próbuje znaleźć źródło swojego nieszczęścia, ale nie był świadomy, że jeszcze bardziej się do niego zbliża, wzmagając tym samym działanie legilimencji. Krok za krokiem, Felinus zmniejszał dystans dzielący go od swojego oprawcy i wkrótce naprawdę miał tego pożałować. -Chodź do mnie ptaszynko. Prosto w moje ramiona.. - Szorstki głos ponownie wdarł się w myśli Lowella. Nawet nie widząc oprawcy, puchon mógł wyobrazić sobie, że ten uśmiecha się lodowato, zapowiadając kolejny atak. Jeszcze mocniejszy. Jeszcze bardziej naruszający prywatność i zdrowy rozsądek.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Nie wiedział nic. Nie wiedział przede wszystkim, dlaczego został obrany za cel. Prostszy wybór? Łatwiejsza możliwość wniknięcia przez membrany umysłu, pod kopułę czaszki? Nie wiedział. Nie był świadom przyczyn i pobudek, dla których ktoś postanowiłby uznać, że może posiadać w swojej głowie coś fascynującego, aniżeli tylko czarną falę pośrodku morza. Zastanawiało go to, ale tak naprawdę nie miał czasu na rozmyślenia, kiedy to wskazówki zegara niemiłosiernie brnęły do przodu i ukazywały upływ czasu względem tego, co zdołał obecnie zrobić. Bo obecnie nie zdołał zrobić nic - umysł powoli znajdował się w szponach nieznajomego legilimenty, stanowiącego obecnie jego przeciwnika; nie bez powodu począł próby postawienia bariery, które, pod wpływem prostej złożoności sytuacji, były po prostu marne. Musiał się uspokoić - musiał przywołać spokój we własnej głowie, by nie pozwolić na to, aby prywatne struktury jego życia, niezależnie od tego, jak byłyby komuś przydatne, wydostały się na zewnątrz. Nie bez powodu starał się odpierać te ataki - nie bez powodu odciął się obecnie od wszelkich emocji, jak to robił już praktycznie instynktownie, jako młody oklumenta, by tym samym rozglądnąć się uważnie czekoladowymi tęczówkami po otoczeniu i udać w stronę najbardziej - o zgroza - według instynktu, korzystną. Nawet nie wiedział, iż nie było to zbyt dobre posunięcie. Jednego był pewien - jeżeli nie zauważył różdżki uniesionej w jego stronę, jeżeli nie był w stanie na początku wykryć potencjalnego szperania, musiał mieć do czynienia z doświadczonym legilimentą, a w tym przypadku jego sytuacja mogła być stracona. Nie bez powodu skierował się w stronę innej uliczki, której to rozwidlenie mogło być zarówno korzystne, jak i przynoszące kolejne nieszczęścia. Liczył jednak na to, że teleportacja, jeżeli postanowi jej użyć, nie przyniesie kolejnego uszczerbku na zdrowiu. Rany fizyczne można zaleczyć, ale skrzywioną psychikę - już niekoniecznie. — Spierdalaj. — powiedział do niego w umyśle, kiedy to poczuł uderzenie w postaci ponownego przedarcia się do struktur myśli, iż nie bez powodu oparł się dłonią o poniszczony kamień jednego z budynków, jakoby sprawiło mu to ból. No bo sprawiło - cierpienie z tym powiązane było spore, a sam czuł, jak płachty materiału powoli są ściągane, bez jego zgody. Musiał iść; musiał zwiększyć dystans, nawet jeżeli lodowate oblicze zdawało się przez chwilę pojawić w jego głowie, będąc najprawdopodobniej zapowiedzią kolejnej fali uderzeniowej, kiedy to czuł, że jego siły witalne może nie tyle słabną, co są bardziej odbierane poprzez perfidne bóle podbrzusza. Próba ustania się na tym wszystkim bez szwanku mogła być wysoce ryzykowna.
Nie podobało mu się, że ten gówniarz się opiera. Jeszcze bardziej podsycało to jego złość i ciekawość, czego też tak usilnie próbuje obronić. Jaki to mroczny sekret trzyma w swojej duszy. Zobaczył, jak ptaszyna powoli zmienia kierunek, oddalając się od niego. Nie! Powiedział, przerywając na chwilę zaklęcie. Rzucił na nieznajomego czar tropiący i szybko zamknął biznes. Błyszczące ślady prowadziły go prosto do ofiary. Cicho przemieszczał się uliczkami, zostając w cieniu i korzystając ze znanych sobie przejść, by jak najbliżej podejść. W końcu, gdy był już pewien swojej pozycji, ponownie wkradł się w umysł chłopaka. Tym razem z całą swoją siłą. Nie miał zamiaru ograniczać się do kolejnych ostrzeżeń. Jego celem była wizja i to potężna. Nie stał już sam. Z bocznych uliczek zaczęły nadciągać postaci, które zablokowały wszelkie drogi ucieczki. Był otoczony, a zewsząd różdżki celowały w jego stronę. Żadne zaklęcie jednak nie padło Zamiast tego w stronę młodego oklumenty zaczął sunąć ogromny cień. Dopiero po dokładnym przyjrzeniu się można było rozpoznać śmiercioplagę. Niebezpieczny stwór zdawał się mieć tylko jeden cel - pożywić się. -Jesteś w pułapce. - Wyszeptał do umysłu Felinusa, obserwując, jak ten zareaguje. Jeżeli potrafiłby się obronić, nie dałby wpędzić się w tak oczywistą pułapkę.
Kostunie:
Rzuć k6 na poziom strachu
1-2 - Jesteś w stanie nad sobą panować i jakoś zrozumieć, że to tylko wizja. Może nie potrafisz jej odgonić, ale nie dajesz się jej poddać.
3-4 - Masz przeczucie, że ktoś się Tobą perfidnie bawi. Rzucasz zaklęciami na ślepo licząc, że albo trafisz napastnika, albo obronisz się przed atakiem cienia.
5-6 - Całkowicie oddajesz się kontroli umysłu i wierzysz w wizję, która się przed Tobą pojawiła. Czujesz, jak spokój zostaje zakłócony, przez co obrona umysłu kompletnie upada
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
A jemu nie podobało się to, że jakiś jegomość decydował się o wnikaniu w jego struktury oraz membrany umysłu. Nie bez powodu zatem zaczął działać na złość i opierał się, nie zamierzając w żaden sposób poddać się temu, do czego chciał doprowadzić legilimenta, tak perfidnie szukający nieznanych jemu tajemnic w jego własnym umyśle. Poniekąd go to denerwowało, ale odcięcie się było na tyle mocne, że był w stanie nad sobą zapanować; w pewnym momencie poczuł jeszcze większą ulgę. Przerwane na chwilę zaklęcie pozwoliło mu na rozwinięcie skrzydeł i tym samym udanie się w kolejne kręte uliczki, mając tym samym nadzieję na zniknięcie z zasięgu nieznanego mężczyzny (bądź kobiety), wszak oddawanie całych swoich sekretów nie było w żaden sposób czymś, co chciał po prostu zrobić. Nie bez powodu bronił się, korzystając z własnego instynktu walczenia o swoje - niczym protektor, mający na celu utrzymać to wszystko w jednym kawałku. By podstawa, która stanowi epicentrum wydarzeń, nie pozwoliła na jego upadek; brnął zatem przed sobą, nie będąc świadomym nałożenia zaklęcia. Sam w pogotowiu miał różdżkę, zanim to ponownie nie zauważył wizji, która... Nie mogła być realna. Nawet jeżeli odczuwał w pewnym stopniu strach, nie pozwalał mu przezwyciężyć bitwę o kontrolę nad jego własnym ciałem. Nawet jeżeli postaci zablokowały jego drogę, a sam był otoczony, to wszystko wydawało się być snem na jawie. Umysł doskonale wręcz łączył wszystkie fakty, pokazując, że nikt, absolutnie nikt nie miałby powodu, by na niego polować; tak samo śmiercioplaga, będąca sporym cieniem, którą to kojarzył. Nie można jej opanować. Nie można jej oswoić. Będzie atakować to, co pozwoli jej się pożywić; ze względu na własną wątłość, nie stanowiłby jej celu, a prędzej zakapturzone osoby, w związku z czym Lowell czuł się jakoś... spokojniej. Starał się odpierać te ataki i wpływy na umysł, nie pozwalając na to, by jego forteca przemieniła się w ruinę, choć go to wyczerpywało z każdą minutą. Trafił na zbyt potężną jednostkę; jakimś cudem się jej przeciwstawiał. —Lupus Palus. — wystosował zaklęcie; hologram świetlistego wilka, przypominającego realistycznego, wydobył się ze skrawków rzeczywistości i tym samym stanął tuż obok niego. Sam dotknął jego grzywy, gdy ten czekał w gotowości na polecenie, chociażby te kierujące do ataku - powolne zbliżenie się do śmiercioplagi spowodowało nic, jak tylko i wyłącznie potwierdzenie jego tezy. Nie był w pułapce. Musi iść dalej - nie bez powodu starał się zignorować wizję i tym samym udać się dalej, jeszcze dalej od tajemniczego legilimenty, który obrał go sobie za cel. Szlag by to.
Trafił mu się prawdziwy kurwa bohater, który postanowił włączyć logiczne myślenie. Czuł to wszystko. Przenikając jego umysł wiedział, co ten jebaniec myśli i jak opiera się jego manipulacjom. Ponownie splunął za siebie, pozbywając się trochę goryczy, która w nim wzbierała. -Myślisz, że Twój wilk mnie wystraszy? - Ponownie skontaktował się ze swoją ofiarą patrząc, jak ten kładzie rękę na hologramie, a chłodny śmiech po raz kolejny mógł zabrzmieć w uszach puchona. Może wcześniej nie miał tutaj wrogów, ale właśnie jednego zyskał, a ten nigdy nie zapominał twarzy. Śmiercioplaga zniknęła wraz z kilkoma zakapturzonymi postaciami. Kilkoma, ale nie wszystkimi. Wydawały się one nagle kompletnie nie zainteresowane osobą Lowella. Mężczyzna wciąż pozostając w ukryciu po raz ostatni przypuścił atak na emocje przeciwnika i dokopał się do tego, czego potrzebował. Całkowita ciemność otoczyła studenta, porywając nawet jego cudowny hologram wilka, a psychodeliczne głosy zaczęły otaczać go ze wszystkich stron. Jego bogin wydostał się z umysłu wprost na jawę. Mężczyzna miał nadzieję, że uda mu się skonfundować tym przeciwnika i powalić całkowicie wszystkie jego bariery.
Kostki:
Rzucamy ponownie k6:
1-3 - Fakt, że udało Ci się ogarnąć, że to wszystko było wizją, dodało Ci spokoju i pewności siebie. Nie dajesz się tej zmyłce. Dorzuć k6: Parzysta - Ciemność znika, lecz jakiś niepokój zostaje. Mimo to zachowujesz jasność umysłu i zaczynasz szukać ucieczki Nieparzysta - Całkowicie udaje Ci się zamknąć umysł i obronić przed atakiem 2-5 - Wizja w postaci bogina wyrwała z Ciebie spokój. Roztrzęsiony próbujesz się jakoś bronić (dowolna metoda) 4-6 - Przepadłeś. Twoja obrona upadła jak Jezus na drodze krzyżowej. Wilk zniknął, Ty panikujesz. Co zrobisz?
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Nie uważał samego siebie za bohatera. Prędzej chciał, by ten koszmar i zabawa po prostu się skończyły. By nie był myszą, ganianą przez kota, a zamiast tego stał się predatorem, niemniej jednak w obecnym stanie nie było to możliwe. Nie wiedział, gdzie tak naprawdę znajduje się przeciwnik, w związku z czym działał na własną intuicję, która obecnie go nie zawodziła, jeżeli chodzi oczywiście o znajdowanie drogi ucieczki oraz własne szczęście, które w tymże momencie trzymało się go mocno i nie zamierzało aż tak szybko puścić. Starał się budować coraz to wytrzymalsze mury, coraz to mocniejsze, a przede wszystkim zabraniające wglądu na to, o czym dokładnie myśli. Wbrew pozorom czuł to szperanie - jakby ktoś wplątywał swoje palce tam, gdzie nie trzeba. Jakby ktoś chciał ściągnąć wszystko, odkryć mapę blizn, ale zamiast zdobyć mapę, dowiedzieć się tak naprawdę o jej historii powstania. Niemiłosiernie go to denerwowało, dlatego nie bez powodu rozsądek przedostawał się przez membrany jego umysłu, nie pozwalając na tak proste manipulacje. A przynajmniej teraz - sam nie wiedział nawet, że tak naprawdę pech musiał z niego zrezygnować, widząc spore zagrożenie, które mogłoby stanowić poniekąd niszczyciela jego dotychczasowego życia. Nie zamierzał jednak poświęcać wszystkiego ze swojej głowy na rzecz świętego spokoju - nawet jeżeli jego świątynia miałaby upaść, on nadal by walczył. Nawet jeżeli krwi pojawiałoby się coraz to więcej, a atmosfera, początkowo wyjątkowo gęsta, miała zelżeć ze względu na jego utratę przytomności, nie pozwoliłby stracić własnego honoru i dumy. Nie odzywał się już do przeciwnika, mając na celu skupić się przede wszystkim na tym, jakie to atrakcje mu oferował. Był tak naprawdę gotowy na wszystko; był gotów do przyjęcia obrażeń, był gotów do ich zadawania, ale miał nadzieję, że to wszystko po prostu ucichnie oraz przemknie w śmiejące się drogi cieni. Musiał uważać; nie bez powodu skupiał się na tym, by nie tylko chronić własne wspomnienia, stawiając coraz to bardziej stabilny mur, ale także skupiał się na otaczającej go rzeczywistości, całkiem nieźle sobie w tym wszystkim radząc. Nawet jak ta cholera siedziała i nie dawała spokoju. Poczuł cholerne dokopanie się do wspomnień - przed oczami zauważył scenę, kiedy to został wtrącony do sali przez Irytka, a w czterech ścianach znajdował się bogin. Lowell syknął z niezadowolenia, kiedy to ciemność pochłonęła wszystko dookoła, a sam musiał tak naprawdę stoczyć walkę z własnym strachem. Gdyby chciał iść na łatwiznę, gdyby mu nie zależało, na pewno już by sobie tę rękę złamał, słysząc głosy przedzierające się niemiłosiernie przez jego struktury podświadomości. Niczym czarna fala pośrodku morza, ścigająca go za dawne występki czekały tylko i wyłącznie na możliwość zaatakowania oraz zebrania żniwa; nie bez powodu Felinus stanął na chwilę w miejscu, spinając wszystkie mięśnie, mając jeszcze raz przed oczami tę samą scenę. Perfidną. Gdy bogin połączył się w pożar oraz poczucie winy, żalu, melancholii, przeżarcia strukturami zepsucia. Nie bez powodu jego skrzydła były częściowo czarne, częściowo białe; nadgniłe, a w niektórych miejscach - wyjątkowo białe. Nie zamierzał tak łatwo się poddawać, kiedy to czuł coraz to większy napór na własne struktury. Wiedział, starał się samego siebie przekonać do tego, że to jest tylko i wyłącznie wizja. Coś, co nie ma prawa istnieć, a jedynie ma na celu go postraszyć, by tym samym spowodować jego upadek. Nie tego powinien nauczyć się po wspólnej walce ramię w ramię; nie po tym, jak Maximilian wiedział, że tak naprawdę połamał sobie kości, by przetrwać. To była jego oznaka słabości; nie potrafił w inny sposób, ale teraz... poczuł się znacznie spokojniejszy, a dziwny przepływ energii, będący łutem szczęścia zapewne, po prostu utwierdził go w przekonaniu, że to jest kolejna próba manipulacji. Gdyby Solberg tam stał, na pewno by się zaśmiał, że ponownie dał się na to nabrać. A przynajmniej tak podejrzewał. Starał się zatem wytrącić tajemniczego jegomościa z równowagi, lecz także wyrzucić ze struktur własnego umysłu, poważnie i bez litości organizując kolejne struktury własnej bariery składającej się z zapomnianej magii. Oklumencja. Coś, co mogło go w tej chwili uratować, kiedy to wiedział, że jedynie spokój może go uratować, a nie przelew krwi i próba zabicia stworzenia za pomocą bezmyślnie rzucanych czarów. Musiał się przede wszystkim uspokoić - parę głębszych wdechów, rozluźnienie mięśni, a przede wszystkim wiara we własne umiejętności, które w jakimś stopniu posiadał, pozwalały mu na osiągnięcie zamierzonych efektów. Wiedział, że jest słaby. Wiedział, że nie zawsze może liczyć na samego siebie, ale to chyba nadzieja na to, iż nikt go już więcej nie skrzywdzi - zarówno ojczym, jak i właśnie ten człowiek - dawały mu otuchy i siły woli do walki. Walki, która może nie była równa, ale za to pozwalała mu tak naprawdę bardziej zrozumieć to, jak legilimenci są przesyceni perfidnie pierwiastkiem poczucia bezkarności. Odcięcie się od serca, za pomocą przecięcia sznurków do niego prowadzących, stanowiących połączenie między emocjami a prostą logiką, pozwoliło mu znacząco zmniejszyć napływ iluzji wytwarzanych przez legilimentę. Postawienie muru było prostsze; może nie jak pstryknięcie palcami, ale ciemność przestała okalać jego sylwetkę, a on sam w pełni odciął się od tego, co szykował dla niego nieprzyjaciel. Zauważył dookoła światłość - nadzieję na lepsze jutro. Nadzieję na zyskanie czasu, kiedy to stał się poważny, a sam począł rozumieć coraz bardziej to, na czym dokładniej opiera się oklumencja. Przemycał myśli w bardziej subtelny sposób, nie pozwalając chociaż na ten drobny moment sukcesu na to, by cholerny jegomość odczytywał ponownie to, co znajduje się pod jego kopułą czaszki. Spojrzenie natomiast miał spokojne, harmonijne, choć objawiające gotowość do zaatakowania, gdyby nadeszła taka potrzeba; tak samo wilczy towarzysz. Nie odpuszczał.
Znowu to poczuł. Chłopak ewidentnie wypychał go ze swojego umysłu, nie pozwalając na dalsze bawienie się w szpiega. Wbrew oczekiwaniom zamiast panikować, ten osiągał coraz większy spokój chociaż stanął przed tak ciężkim zadaniem. Źle wybrał. Trzeba było wyżyć się na jakimś dzieciaku, który chował się za matką szukającą trucizny na kolejnego ze swoich mężów, czy żebraka, który nie potrafił obyć się bez zdobytego na lewo Morphiusa. Zaklął pod nosem. Nie miał zamiaru jednak tak łatwo się poddać. Znów pchał swój atak, próbując zatrząść wznoszonymi przez swój cel barykadami. Całą świadomość oddał za skupienie i to właśnie wtedy poczuł, jak ktoś na niego wpada. Czar został przerwany, a kobieta szybkim krokiem oddaliła się od spojrzenia jego czarnych, wkurwionych oczu. -Całkiem nieźle jak na przestraszonego dzieciaka. - W końcu wyszedł z cienia i stanął przed tym, którego wolę tak usilnie próbował złamać. Kaptur zasłaniał jego twarz, więc Lowell mógł widzieć tylko zarys jego sylwetki i dzierżoną w ręku różdżkę. Skoro nie dało się w jeden sposób, postanowił odreagować w inny. Podniósł swój magiczny kijek i rozpoczął od krótkiego Collardo już widząc, jak drogi oddechowe młodzieńca zaciskają się i blokują przepływ tlenu do organizmu. Był ciekaw, czy pod wpływem fizycznego stresu chłopak poradzi sobie równie dobrze. Gdy Felinus zaczął się dusić, mężczyzna ponownie wniknął do jego umysłu podejmując ostateczną próbę.
Kostki:
Rzuć k100 wynik odpowiada temu, jak dobrze idzie Ci próba oklumencji, gdy jednocześnie walczysz o swoje życie. Możesz dodać do wyniku swoje punkty z CM.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Nie zamierzał poddać się tak łatwo. Nigdy nie zamierzał. Gdyby był zbyt posłuszny i oddany temu, co ma mu los do zaoferowania, już dawno matka gryzłaby piach, a on nie dokończył studiów. Determinacja w jego przypadku przypominała momentami kompletną nicość, a innym czasem - języki ognia, muskające wszystko dookoła, pożerające w swych płomieniach wszystko, na co rzeczywiście napotkają. Dzisiaj, kiedy walka toczyła się właśnie o jego prywatność, nie zamierzał przebierać w środkach, stawiając silny mur - mur, z którego siły mógł być sam zaskoczony, ale koniec końców było lepiej. Było znacznie łatwiej. Różnica między tym, jak się uczył na początku, a jak teraz mu szło, była wręcz kolosalna; wypychanie z umysłu, pozbawianie dostępu do informacji, jak również próba całkowitego zablokowania, szły mu całkiem nieźle. Można było nawet rzec, że wyborowo, w związku z czym Lowell zyskał znacznie większą pewność siebie, kiedy to starał się zachować spokój, a każda kolejna próba przewalenia go kończyła się tylko i wyłącznie na delikatnym podmuchu, który nie mógł wywrócić jego posagu. Nie wiedział, czy tak naprawdę mężczyzna źle wybrał. Nie wiedział tak naprawdę zbyt wielu rzeczy na jego temat; on natomiast mógł zyskać naprawdę wiele. Teraz zaczął zauważać, jak w nieodpowiednich rękach legilimencja staje się równie niebezpieczna co hipnoza bądź posiadanie w sobie genu wilii - musiał mieć się na baczności. Nie zamierzał ponownie dopuścić go do własnych myśli, kiedy to wiedział, iż to jest Noktrun, a nie prosty plac zabaw dla dzieci, gdzie dominację uznaje się poprzez posiadanie kija z gównem na jego końcu. — Ładny cel sobie obrałeś. — przyznał, być może wytykając mu to, jak cholernym słabeuszem jest, atakując kogoś, kto jest znacznie młodszy i mniej doświadczony. No tak, prawie zapomniał, że sadyści lubią, gdy ich cele są bardziej podatne na efekty zaklęć, w związku z czym, gdy postać wyszła z cienia, przygotował własną różdżkę w celu obronienia się, ale... bezskutecznie. Collardo skutecznie zacisnęło drogi oddechowe, uniemożliwiając wzięcie jakiegokolwiek wdechu. Nie bez powodu bariera tym samym upadła znacznie, ale nie do końca w taki tragiczny sposób, a tam począł walkę z własnymi instynktami przetrwania, kiedy to czuł, że nie może w żaden sposób się dotlenić. Zacisnąwszy zęby, palce ułożyły się w pięści, jakoby próbując tym samym się powstrzymać od odruchów i przełamać klątwę, aczkolwiek bezskutecznie; siność pokazywała się raźniej, kiedy to nie miał możliwości obrony samego siebie, a serce, pod sklepieniem żeber, biło niemiłosiernie szybko. Kurwa mać. Miał ochotę czymś rzucić, ale na razie był kompletnie obezwładniony. Bariera, którą postawił, nadal była jednak mocna i może straciła na sile, ale nie aż tak, jak mógłby się tego spodziewać mężczyzna.