By uczniowie z innych domów mogli się bardziej z integrować, równocześnie odpoczywając po ciężkim dniu nauki powstał Salon Wspólny. Jego wnętrze jest wypełnione barwami wszystkich czterech domów. W wielkim kominku naprzeciwko kanapy zawsze miga wesoło ogień. Wokół niego rozstawione są żółto- czerwone sofy. Oprócz tego można tu znaleźć niewielkie stoliki razem z pufami, by móc przy nich na odrobić lekcje. Są one rozstawione przy ścianie, naokoło kominka. Na co dzień z ogromnych okien padają promienie słoneczne, rażące w oczy siedzących blisko nich uczniów. Zaś sufit Salonu Wspólnego posiada malunki zwierząt czterech domów razem z przynależnymi do nich kolorami.
Autor
Wiadomość
Lilyanne Scarlett Craven
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : Mugolski tatuaż za uchem, przekleństwa, blizny na przedramionach i udach.
Ten dzień był dla Scar jednym, wielkim niewypałem. Już z samego rana skończył jej się zapas jedzenia na czarną godzinę spod łóżka i przypadkiem wylała wodę na zalegające w kącie podręczniki. Później było tylko gorzej. Konieczność wysłania listu zmusiła ją do bliższego kontaktu z paskudną sową, z którą wojowała dobre pół godziny, nim zdołała przywiązać do jej nogi pergamin. Skrzydlate bydle dodatkowo podrapało jej dłonie do krwi i wyrwało pokaźny pukiel włosów. W swej niechęci do zwierząt utwierdziła się jeszcze mocniej, gdy po wejściu do dormitorium została podrapana przez jakieś wredne kocisko. Uciekając z tego domu wariatów odwiedziła kuchnię, gdzie na szybko nie dostała swoich ukochanych żeberek w sosie miodowym. Po tak paskudnym dniu pozostało jej jedynie zakopać się w pościeli i czekać na lepsze jutro, ale... Ale Scarlett jakoś nie miała ochoty na przeleżenie całego wieczoru w dormitorium. Dlatego też poczłapała do Salonu Wspólnego, mając nadzieję na znalezienie tam sobie jakiegoś zajęcia, albo po prostu rozpraszacza myśli. Gdy przybyła na miejsce, rozejrzała się po wnętrzu. Jakoś nie zauważyła nikogo znajomego. Po chwili usłyszała jednak przyjemną dla ucha melodię. Po ucieczce z bidula zarabiała na życie śpiewem, a cząstka artystycznej duszy nadal gdzieś w niej tkwiła, więc swoje kroki skierowała w stronę grającego chłopaka. Twarz wydała jej się znajoma, ale nie potrafiła przypasować do niej odpowiedniego imienia. Była za to pewna, że muzykant jest z jej Domu. Nie chciała mu przeszkadzać, więc tylko usiadła dwie pufy dalej i utkwiła wzrok w suficie, uważnie przysłuchując się melodii. Musiała przyznać, że chłopak ma talent.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
A Finna mentalnie nie było w salonie wspólnym. Im mocniej uderzał w struny, tym bardziej odpływał tam, gdzie może zaprowadzić go tylko muzyka. To koiło nerwy, odstresowywało i napełniało energią, by przetrwać następny dzień pełen nauki, presji, stresu, anomalii magicznych i nastoletnich kłopotów. Każdy musi umieć w jakiś sposób ukierunkować swoje emocje i je nieszkodliwie dla otoczenia wyładować. Dla Finna były to dwie opcje: muzyka albo Vinci. Dzisiaj musiał niestety dopuścić się samotnej grze na gitarze, co nie ukrywajmy, mocno go bolało. Oczekiwał wsparcia i obecności przyjaciela, chciał słuchać jego porad, znać jego zdanie, opinię, sugestie, propozycje. Otrzymał odpowiedź odmowną, co go ubodło i dosyć mocno zniszczyło nastrój. Mimo wszystko Finnu nie dał się poirytowaniu i posmaku goryczy. Wiele lat grywał samotnie, wiele lat skupiał się na indywidualnym uczeniu muzycznym, a więc dzisiejszy dzień nie musi być wyjątkiem. Nie zauważył publiczności, bo siedział akurat z nosem w zeszycie nutowym, w którym kartka samoistnie przewróciła się i odsłoniła kolejny zestaw do odegrania. Palce podążały do strun bez większego udziału woli Finna. To było proste, spontaniczne, miłe. Gdy udało mu się dwukrotnie odegrać cały bezsłowny utwór, odsunął opuszki palców od gitary i je potarł o siebie, wyczuwając w nich znajomy, nieśmiertelny ból i pieczenie. Popatrzył na zaróżowioną skórę i pojął, że po raz kolejny otarł je niemalże do krwi. W pewnym momencie poczuł na sobie czyjś wzrok, a więc odnalazł jego źródło. Zobaczywszy czarnowłosą Puchonkę, uśmiechnął się kącikiem ust, wszak przyłapał ją na "podglądaniu" mimo, że wcale się z tym nie ukrywała. Choć nie znał Lily zbyt dobrze, to rozpoznawał jej twarz i całą osobę, głównie przez jej oryginalny i przyciągający wzrok typ urody. Podrapał się po brwi i poszerzył delikatnie uśmiech. - Serwus. - zagaił i położył gitarę na udach dając sobie tym samym chwilę przerwy. Sięgnął do tylnej kieszeni spodni po paczkę plastrów i podczas początkowego etapu rozmowy zaczął je owijać wokół palców prawej dłoni. - Skoro nie uciekłaś i nie krzywisz się, to znaczy, że kawałek wyszedł mi znośnie? - zaczepił spoglądając na nią błękitnymi oczami. Zbierał opinie. Zbierał odczucia, uwagi, propozycje. Każdy słuchacz miał tu sporo do powiedzenia i od każdego Finn mógł się czegoś dowiedzieć bądź wywnioskować elementy do poprawki. - Chcesz soku dyniowego? Ten czaderski dzbanek sam mi go dolewa, a nie tknąłem go nawet krańcem różdżki. - wskazał na ożywiony dzbanuszek, który faktycznie podskakiwał i dolewał sok do jego kubka, stojącego oczywiście zaraz obok tego z zimną już kawą. Finnu znowu przechodził dietę muzyczną - żywił się melodią, kawą, sokiem i powietrzem, przez co powoli znów zaczynał ewoluować w tryb zombie.
Lilyanne Scarlett Craven
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : Mugolski tatuaż za uchem, przekleństwa, blizny na przedramionach i udach.
Przyjemnie było posłuchać dobrej muzyki. Akurat dzisiaj miała kiepski humor, a w takich chwilach muzyka instrumentalna była o wiele lepsza od jakichś kiepskich piosenek. Gdy dźwięki ustały, przeniosła wzrok na chłopaka, który oceniał właśnie stan swoich palców. Przy tak intensywnej grze na pewno zdarł sobie naskórek. - No cześć - odpowiedziała na przywitanie, przekręcając przy tym lekko głowę. Widocznie często sam siebie opatrywał, bo robił to całkiem sprawnie. Gdy tak mu się przyjrzała, jego twarz zaczęła wyglądać jakoś bardziej znajomo. Miał takie krótkie, fajne imię. Całkiem dźwięczne. Chyba Finn. - Może nie jestem specjalistką, ale to brzmiało całkiem dobrze. Przyjemnie dla ucha - odpowiedziała, gdy chłopak zapytał o opinię. Sama nie umiała nawet grać, więc fachowej opinii wydać nie mogła, ale z tego Puchon chyba zdawał sobie sprawę. Scar znała się jednak na śpiewie i czuła, że odpowiednie słowa i głos z tą melodią brzmiałyby całkiem dźwięcznie. Skoro Finn już nie grał, przysiadła się bliżej niego. Teraz chyba nie będzie mu w niczym przeszkadzać. - Sok dyniowy? - zapytała Scar, której humor na wieść o czymś do jedzenia od razu się poprawił. Sama zwykła mówić, że najgorętszy związek, jaki miała w całym swoim życiu, to właśnie relacja z jedzeniem. - Nie zwykłam odmawiać jedzenia, więc dziękuję bardzo. W zamian mogę poczęstować się czymś słodkim - powiedziała Puchonka, wyjmując z jednej kieszeni bojówek cukierki kawowe, a z drugiej żelki, i kładąc obie paczki na stoliku obok podskakującego dzbanka. - A wracając do tej melodii... Grałeś coś konkretnego czy sam tworzysz? - zapytała, spoglądając na towarzysza i wyciągając z paczki długiego żelka.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Na jego ustach zamajaczył przelotny uśmiech. - I to się liczy, dzięks. - oparł się plecami o kanapę i wyprostował nogi, organizując sobie moment przerwy. Jak widać, Lily (jeśli dobrze kojarzył jej imię) obrała to za przyzwolenie, by usiąść sobie tuż obok. Oczywiście Finn zrobił jej miejsce, grzecznie odsunął się, by mogła się usadowić, a mimo wszystko zadbał, aby między nimi była odpowiednia odległość. - Każdy słuchacz to tak jakby specjalista, bo przecież gra się dla publiki, co nie? - dorzucił po chwili namysłu i skinął głową na czajniczek, który zachęcony zaczął dolewać do kubków soku dyniowego. Dopiero wtedy Finnu wyciągnął długą kończynę górną i podał Puchonce naczynie. Kątem oka zauważył, że na talerzu leżącym na stoliku zmaterializowały się mandarynki. No tak, skrzaty dbały o to, by w pokojach znajdowały się iście świąteczne przekąski, a jak wiadomo, mandarynki królowały każdej zimy. Na wieści o słodkościach na twarzy Finna pojawił się typowo firmowy uśmiech. Zatuszował tym pewną dozę zażenowania wszak skąd Lily mogła wiedzieć, że kto jak kto, ale Gardowi zasiano w mózgu awersję do słodkości. Tak więc nie powitał żelków i cukierków z oczekiwanym zachwytem, ot uśmiech, kolejny z wielu, a jednak taki sam. - Tworzenie to nie jest takie hop siup, więc większość czasu reinterpretuję kawałki, modyfikuję i szukam inspiracji. - dodał, bowiem zrobiło mu się miło słysząc jej zainteresowanie. Pilnował się coby nie jojoczyć i nie wpadać w trans muzyczny, kiedy to buzia mu się nie zamyka i nawija bez końca o tym, co kocha. - Jak tam przygotowania do świąt? Wyjeżdżasz czy zostajesz w zamku? - zapytał i jak gdyby nigdy nic sięgnął po mięciutką mandarynkę. Obrał ją kilkoma ruchami i przyczynił się do rozproszenia po pokoju świątecznego zapachu tego też słodkiego owocu. - Święta lada dzień, a ja jeszcze nawet nie zabrałem się za odpowiednie utwory. - nagle oderwał plecy od oparcia, usiadł prawie przodem do dziewczyny i oparł łokieć o swoje zgięte kolano. Przyjrzał się brunetce uważniej. - Masz ochotę na świąteczną atmosferę? Mandarynki mamy, mini choinkę mamy, kominek jest, to może chcesz podkładać mi głos do muzyki? Wiem, że jest na odwrót, ale chodzi o to, że łatwiej mi skupić się na melodii, gdy ktoś mi śpiewa do niej. Zwyczajne "Jingle Bells", co zechcesz. - w jego oczach błysnęła ciekawość, oczekiwanie, prośba i niepewny zachwyt - skoro został sam z gitarą to może Lily się zgodzi dopomóc. Oby nie była tylko tą dziewczyną, która prędzej spłonie ze wstydu niż zaśpiewa! Finn nie miał aż tak dużo cierpliwości do nakłaniania potencjalnych osób do użycia głosu - choćby Lily miała fałszować, to jemu nie będzie to aż tak przeszkadzać. Najważniejsze to po prostu poczuć tę magię świąt, bo póki co jakoś mu to nie wychodziło.
Lilyanne Scarlett Craven
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : Mugolski tatuaż za uchem, przekleństwa, blizny na przedramionach i udach.
W sumie ucieszył ją fakt, że jej opinia, nawet niefachowa, przydała się chłopakowi. Nawet ona czasem lubiła być pomocna. Nie mogła też nie zgodzić się ze słowami Finna o graniu dla publiki. Sama Scar co prawda nie grała na żadnym instrumencie, ale przez wiele miesięcy zarabiała na życie śpiewem, więc rozumiała o co chodzi towarzyszowi. W końcu śpiewając w takich lokalach, zawsze śpiewa się pod publikę. A im bardziej podpici słuchacze, tym konstruktywniejsze opinie. - Tak, coś o tym wiem - mruknęła w odpowiedzi, nie zagłębiając się jednak w szczegóły. Początki na scenie nie były zbyt kolorowe, nawet jeśli masz dobry głos. Wolała jednak nie zanudzać Puchona opowiastkami o czymś, co sam zapewne doskonale znał z własnego doświadczenia. Zamiast tego przyjęła od Finna kubek z sokiem. Na widok pojawiających się na stole mandarynek uśmiechnęła się szeroko. Choć spędziła w Hogwarcie już tyle lat, magiczne sztuczki, które miały tu miejsce, nadal ją zaskakiwały i wywoływały szczery(!) uśmiech na jej twarzy. - Wierzę na słowo. Kiedyś próbowałam grać, jednak to nie dla mnie. Ale tym bardziej podziwiam twój zapał - powiedziała, wymownie patrząc na jego oklejone plastrami palce. Musiał grać naprawdę długo i wytrwale, skoro były w takim stanie. Choć sama niejednokrotnie zdzierała sobie gardło podczas występów, więc chyba pod tym względem byli trochę podobni. - Zostaję. Nie mam rodziny, więc święta w zamku to dobra opcja - odpowiedziała, wcinając następnego kwaśnego żelka i wzruszając ramionami. - A ty? Jakie masz plany? - zapytała, spoglądając na towarzysza. Sama nie miała za wiele do powiedzenia w tym temacie. Myśl o świętach nie wprawiała dziewczyny w żaden wyjątkowy nastrój. Nie żeby Scarlett nie lubiła świąt. Ona po prostu ich nie czuła. W jej starym sierocińcu okres świąteczny nie wyróżniał się niczym szczególnym. Dopiero w Hogwarcie zobaczyła, jak niezwykły może to być czas. Prawdziwej magii świąt jednak już nie poczuła. Dlatego propozycja Finna nieco ją zaskoczyła. - Jeśli tobie to pomaga, to sumie czemu nie - zgodziła się po krótkiej chwili namysłu. - Tekst znam, a głos podobno mam całkiem niezły, więc raczej nie skrzywdzę Ci słuchu - dodała z uśmiechem, siadając nieco wygodniej. Może tym razem i ona wczuje się w świąteczny klimat? W końcu kiedyś musi być ten pierwszy raz. - A więc "Jingle Bells"? - zapytała dla pewności.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Na jego ustach zamajaczył uśmiech, kiedy to Scarlett nawiązała do jego nieustannie towarzyszących plastrów na palcach. I on na nie zerknął czując jednocześnie jak naskórek delikatnie pulsuje od ponownego naruszenia struktury skóry. - Jak się coś kocha to takie byle co nie powstrzyma przed ćwiczeniami. - odpowiedział tonem znawcy, bowiem nie pamiętał już dnia, kiedy jego palce były całkowicie zdrowe. Przyzwyczaił się. Do wszystkiego idzie się przyzwyczaić. Jednego był pewien - nie spodziewał się usłyszeć takiej informacji. Nie mam rodziny, powiedziane ot tak, wprost, bez owijania w bawełnę. Brutalna szczerość, na którą nie był przygotowany. Taką rzecz mógłby spodziewać się usłyszeć od osoby, z którą od lat jest zaprzyjaźniony, a nie od dziewczyny, z którą jest na stopie zwykłego "cześć" czy przelotnego uśmiechu wymienianego na korytarzu. Finnowi widocznie się pobladło, choć nie na długo, bowiem szybko się zreflektował i zamknął paszczę, by nie siedzieć tak z rozdziawioną buzią. Najlepiej jest zrobić dobrą minę do złej gry - tylko czemu tak trudno jest odpowiedzieć na pytanie, jeśli chwilę temu usłyszał o braku rodziny? Ja oczywiście będę z rodzicami, żyją, wiesz. Nie mógł tego powiedzieć, by nie zagęścić między nimi atmosfery. - Zabawiam w Glasgow i może do Szwecji, jeśli nie zamkną sieci Fiuu przez te mrozy. - odpowiedział wymijająco mając nadzieję, że taka odpowiedź wystarczy. - Nie musisz, jeśli nie masz ochoty. - zapewnił gorliwie, jednak sądząc po jej minie i ładnie podkreślonych oczach, nie miała nic przeciwko. Od razu poprawił gitarę na udach, a palce same ułożyły się na odpowiednich strunach. To prawie jak pamięć mięśniowa. - Wierz mi, mój słuch przetrwał wiele. Tak, "Jingle bells". Na trzy zaczynam grać. - krótko poinstruował, w swoim zeszycie odnalazł odpowiednie pięciolinie i układ nutowy. Przesunął wzrokiem po nich, przypominając sobie jak to się jadło. Nie potrzebował dużo czasu. - Raz...dwa...trzy. - to było banalnie banalnie proste, łatwe, przyjemne, niewymagające wcale większego wysiłku. A mimo wszystko miało w sobie coś odprężającego. Dopasował rytm do głosu Scarlett i spoglądał raz na jakiś czas na nią, posyłając jej jeden ze swoich uśmiechów. Tak, miała ładny głos i jeśli się nie mylił, mocny, silny, czysty. Czyli takie, jakie lubił.
[koniec sesji, porzucona]
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Ten dzień mijał Cassiusowi zaskakująco spokojnie. Poranna przebieżka w lekkim, acz upartym, chłodnym deszczu siąpiącym mu prosto na głowę zdecydowanie mu służyła. Pozwalała się wyciszyć, a także zebrać jeszcze resztki ambitniejszych myśli krążących mu po głowie. Niekoniecznie z datą realizacji, tym bardziej na już, ale jednak. Istniały przesłanki, aby może w niedalekiej przyszłości znów, być może także podczas biegów o wczesnej porze, przypomni sobie o nich i je zrealizuje. Kiedyś. Tymczasem teraz był po prostu zbyt zajęty, zalatany i ogólnie mówiąc zarobiony. Wszak leżąc na kanapie, po królewsku odpoczywał. A odpoczywał od wszystkiego. Od wrzeszczących pierwszoroczniaków, zgiełku w rodzinnym domu, twarzy kuzyna, na jaką nagapił się podczas ich niedawnej sesji zdjęciowej i nawet od poczucia zażenowania. Tak, zdarzało mu się je odczuwać, chociaż ciężko w to uwierzyć. Tego ranka, ślizgając się radośnie w błocie przypomniał sobie bowiem, że jest czarodziejem i czasami warto było korzystać z różdżki, nawet tylko po to, aby nie wywinąć orła tuż przed jakąś nową nauczycielką, robiącą zdjęcia na skraju zakazanego lasu. Tak, zrobił to. Mało brakowało, aby podczas tej katastrofy wpadł także i prosto w nią jak w jakiejś durnej parodii komedii romantycznej. Wiecie, wpadają sobie w objęcia i z tej okazji zakochują się w sobie na śmierć i życie. Problem w tym, że nauczycielka średnio była skora do amorów, gdy zjebała go jak psa, kiedy spłoszył jej jakąś wiewiórkę czy inną mysz, jakiej właśnie próbowała zrobić zdjęcie. Więc pobiegł dalej, uzbrojony tym razem w zaklęcie przyczepności, którym obdarzyła go uczynna belferka. I śladami błota na połowie dresu. W tym momencie wystarczał mu tylko nienachalny trzask kominka. Standardowo zignorował posiłek w Wielkiej Sali, dzięki czemu udało mu się wycisnąć te pół godziny świętego spokoju, podczas których tak sam na sam oddawał się codziennemu procesowi porządkowania wszystkich myśli i obrazów, jakie dzisiaj zanotował w umyśle. Cassius mógł zachowywać się jak osoba, która mądrą myślą to raczej głowy sobie nie kala, aczkolwiek jego przerażająco sprawna pamięć kompletnie uniemożliwiała mu funkcjonowanie bez podobnych rytuałów, potwierdzając tym samym, że nawet idiota myśli, choć niestandardowo. Rozwalił się więc na tyłku, rozciągając nogi okute w wysokie, twarde glany na całej długości kanapy i po prostu sobie milczał. Przynajmniej do czasu.
Nie jest żadną wielką zagadką wszechświata wiedzieć, co Harlow myśli o ludziach, bo że ich nie lubi to łagodne nadwyrężenie. Była chyba tylko jedna rzecz, której nienawidziła bardziej od ludzi i była nią ona sama. Nic więc nadzwyczajnego w tym, że podczas kiedy wszyscy przeżywali orgastyczne przyjemności jamy ustnej w Wielkiej Sali, zajadając się daniami przygotowywanymi przez zaprzęgnięte do niewolniczej pracy domowe elfy - ona wybierała samotność. Ona zresztą zawsze wybierała samotność, ubierając swojego aspergera w głupią pychę i zadarty nos wierzyła, że każdy przecież z łatwością łyknie haczyk o tym, że jest po prostu arogancka. Dużo łatwiej było dryfować na powierzchni, kiedy osiągnie się już ten stan w którym niechęć otoczenia jest tak częsta i gęsta, że wypiera Twoje ciało niczym bańki powietrza, pchając wciąż do góry i wyżej. Nie była też wielką obrończynią biednych domowych skrzatów - najzwyczajniej w świecie w każdych okolicznościach umiała znaleźć pretekst do narzekania na coś. Dobrobyt pracowitych elfików miała w poważaniu, nie stawało jej to jednak na przeszkodzie wycierania sobie nimi gęby gdy dumała wymyślne argumenty przeciwko uspołecznianiu się w ten jedyny przyzwoity sposób w szkolnych murach - mianowicie konsumując kolację. W pokoju wspólnym Slytherinu jakaś banda gamoni urządzała turniej magicznych szachów, bądź czegoś równie idiotycznego (wszystko co było dla niej za trudne było przecież idiotyczne - gdyby nie było, rozumiałaby to, tak?), w zaciszu swojego dormitorium również nie mogła doświadczyć ciszy, bo Elise wypłakiwała oczy w poduszkę po tym jak jakiś kretyn znów złamał jej serce, nie widziała więc innego rozwiązania jak schować się w czarnym kącie najmniej uczęszczanego podczas posiłków pomieszczenia i zastanawiać, jak to się stało, że akurat podczas tej jednej kolacji tyle osób decydowało się zrezygnować z napychania policzków dyniowym ciastem. Siedziała więc skulona na jednym z foteli w głębi pomieszczenia i wpatrywała nieobecnym wzrokiem w przestrzeń. Gęsta szczotka z naturalnego włosa dzika płynąca po pasmach jasnych włosów wydawała jedyny dźwięk w jaki w tej jej psychika zdolna była się wsłuchać. Każdy w życiu miał drobne rytuały, których pochodzenia przypomnieć sobie pewnie by nie umiał, ale wykonywanie tych prostych czynności wydaje się właściwe, a niewykonanie ich w czas wywołuje dziwny, wewnętrzny niepokój. Dina nie pamiętała, czy to mama czesała jej włosy, kiedy zaczynała dojrzewać i biegała po osiedlu z mordą harpii, czy to może to Eirra kiedy śpiewała jej kołysanki gdzieś na dalekiej Islandii. Długie lata uczyła się trzymać nerwy na wodzy na tyle, by nie okazywać swojej prawdziwej natury; wiedziała, że w końcu doigra się wydalenia ze szkoły. Takie więc ciche wieczory spędzone na szczotkowaniu włosów dopełniały żelazną klamrą rytuału powinności wpasowania się w szeregi uczniowskiej gawiedzi. Pojawienie się Cassiusa nie umknęło jej uwadze, choć bezmyślnie wlepione w przestrzeń oczy potrzebowały chwilę by w tej stagnacji wysłać do mózgu odpowiedni impuls. Miała dziś wyjątkowo parszywy dzień po tym, jak się prawie porzygała na lekcjach Fairwyna i ostatnie czego chciała, to utarczek słownych z tym kozim bobkiem. Nie umiała przed sobą przyznać jaką przyjemność sprawiał jej jego widok, lekko spoconych? Mokrych? Na karku kosmyków kiedy siadał, nie, rzucał się na sofę. Nie było tu nikogo, Tylko ona w ciemności, on, trzaski kominka i powoli acz natarczywie wybijający się z ciszy rytm czesania włosów. Wpatrywała się w niego bez słowa.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Nie zauważył jej, jak zwykle zresztą ignorując cały świat, kiedy tylko było mu to na rękę. Rozwaliwszy się wygodnie na kanapie, podparł jeszcze głowę ramionami i tak zadumał się bezczelnie, pozwalając własnym myślom na swobodne katalogowanie i porządkowanie wszystkiego co dziś się wydarzyło. Nie widział dzisiaj swojej ulubionej harpii, więc zamiast obrazu jej parszywej, chociaż całkiem ładnej buzi do skrzyneczki z napisem „nie otwierać” dorzucił durne memy wysyłane mu listownie. Swoją drogą, całkiem trafne. Nie sądził, że ta głupiutka brzydulka w ogóle wiedziała czym jest to współczesne pismo obrazkowe i jak gorącą wymianę sów właśnie rozpoczęła. Cassius z pewnością był jednym z niewielu czarodziejów, którzy zdawali sobie sprawę z tego czym jest internet. Ba, z pomocą znajomego potrafił nawet z niego SKORZYSTAĆ i wow po dwakroć - kraść z niego rzeczone memy też potrafił, a jeżeli akurat nie przerysowywał ich na pergamin, dokładnie kopiując nawet znaki wodne i szeregi znaków sugerujących stronę internetową, z których bezczelnie je zarąbał to wow po stokroć przesyłał je takie WYDRUKOWANE. Umiesz tak, Harlow? No nie sądzę! Myślał tak sobie ten bezczelny Swansea, kiedy z lekkim, niepoważnym uśmieszkiem błąkającym się na twarzy, zakończył wreszcie roztrząsanie jej tematu w meandrach własnego umysłu. Nie wiedział jak dużo czasu mu to zajęło, aczkolwiek chyba zapragnął wygrać konkurs na bystrzaka stulecia, bowiem zdał sobie sprawę, że coś mu tutaj nie gra. Uchylił zamknięte do tej pory oczy. Odgłos dziwnego… szurania przykuł jego uwagę jakby nieco niepełnie. Niby zainteresował się co to może być, ale nie był też z kolei aż tak chętny do sprawdzania, jak na aroganckiego buca przystało. Ostatecznie skupiony wyłącznie na własnym dobru uznał, że może to zignorować, bo i co mu przeszkadzało jakieś szur tu czy tam. Niech sobie te myszy o ściany drapią, wszystko mu jedno. Tyle, że jego mysza najwidoczniej dorobiła się pary wielkich, niebieskich oczu. Zwrócił na nie uwagę jakby mimochodem. Nawykł już do ściągania ku sobie wielu spojrzeń, często nieprzychylnych, także kiedy taka jedna pchła dorzuciła swoje to mógł nawet udać, że go nie zauważa. Tyle, że… nie chciał w sumie. Pochwyciwszy je, skierował swoje własne w dokładnie przeciwną stronę, chociaż w identycznym kierunku. I chociaż spojrzał na nią z uwagą, odnotowując sobie ten obraz w pamięci na później, jedno uderzenie serca później po prostu skierował wzrok ku górze, lekceważąco udając, że wcale jej nie zauważył. A zauważył na pewno, co można było poznać po irytująco nieobojętnym prychnięciu, jakie jednocześnie wydostało się z jego ust.
Na dwoje babka wróżyła - niezauważenie Diny Harlow mogło być najlepszym co w życiu można zrobić, albo wyrokiem na samego siebie. Przeoczyć nadąsaną ślizgonską krowę, kiedy ta miała na celu i we wszelakiej intencji pozostawać niezauważoną - it's a win-win situation. Pominąć ją wtedy, kiedy ona tak szczodrze obdarowywała Cie swoją uwagą? U think you got girl problems, I feel bad for you, son. You got 99 problems and Dina is more than one. Mimo to dalej trwała w milczeniu, z zapamiętałością starego osła brnącego przez kamieniste ścieżki czesała jasne włosy raz koło razu, miękka, złocista tafla magicznej imitacji prawdziwych czarodziejskich włosów wili. Czy był zmęczony? Wydawał się zmęczony. Dlaczego był zmęczony? Skrzywiła się okropnie, bo nie dawała mu przyzwolenia na bycie zmęczonym. Gdyby był wypoczęty znalazłaby powód by pienić się na to, że za lekko mu w życiu. Dzielili się tą - krótkotrwałą, bo jakże by inaczej, ale zawsze - chwilą ciszy. Spokój przed burzą, ułamek momentu w którym czasem przychodziło jej do głowy coś abstrakcyjnego, związanego z myślą o tym, że może kiedyś uda im się funkcjonować w swoim towarzystwie normalnie. On będzie odpoczywał na kanapie, ona będzie czesała swoje długie włosy. Koniak zalśni bursztynowo w pękatych kieliszkach posłanych zaklęciem ze stolika wprost do ich dłoni, a płomienie w kominku skurczą się w ukłonie przed bezbrzeżną wspaniałością ich postaci. Zazwyczaj na tym etapie fantazji Swansea otwierał swój parszywy, przeklęty pysk, albo robił coś równie irytującego, tak jak właśnie teraz, w tej chwili, krzyżując z nią swoje spojrzenie i zaraz na-ten-tychmiast robiło jej się niedobrze na samo wspomnienie myśli, że jej się kiedykolwiek wydawało, że relacje z tym gadem mogą być normalne. Zatrzymała się w pół gestu, nieruchomiejąc pod ciężarem jego spojrzenia niczym królik złapany w światła reflektorów zbliżającego się do niego auta. Z tym, że nie była królikiem. Nawet jeśli, to z poważnymi samobójczymi tendencjami. Gdy opadł, z melodyjnym prychnięciem, na powrót na poduchy znów podjęła się syzyfowej pracy czesania włosów. - Słyszałam, żeś się malowniczo wytarzał w błocie, Cass. - powiedziała lekkim tonem -Brakuje Ci rozrywki, czy tęsknisz za domem. - rzucanie obelg przychodziło jej chyba łatwiej niż oddychanie. Obróciła w palcach szczotkę i ułożyła ją sobie na kolanach. Zasadniczo nie widziała jak wywinął orła, a bardzo żałowała, bo musiał to być wspaniały widok. Jak się ta cała jego duma składa w pół i ląduje paszczą w mokrej ziemi. Zapłaciłaby ostatnie pieniądze, których i tak nie miała wiele, by móc to oglądać. Może powinna zaproponować mu, by namalował jej taki obraz? "Swansea w błocie, pierwsze wynurzenie". Kpiący uśmieszek zakwitł na bladych ustach w reakcji na ciszę, która wypełniła Salon Wspólny na tę jedną krótką chwilę. Nawet ogień jakby przycichł, skrząc się do siebie szeptem.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Udawanie, że jej nie widzi było zdecydowanie najlepszym wyjściem z całej tej sytuacji. Cassius nigdy nie pomyślałby, że brakuje mu w życiu właśnie świętego spokoju. Zwykle starał się żyć tak, aby wiecznie być w centrum uwagi. Jeżeli nie za pomocą własnej sztuki to z pewnością dzięki własnej, irytującej innych osobowości. Wciskał się w nieswoje kłótnie, bo ze swoimi rozprawiał się za szybko. Na początku jego szkolnej kariery działało to trochę lepiej, niż teraz. Jednakże każdy powoli poznawał się na nim i pojmował, że nieustanne podążanie za konfliktami należy do jego natury i jest potrzebą, którą Swansea musi co jakiś czas zaspokoić. Nauczywszy się tego, większość ludzi po prostu schodziła mu z drogi dla świętego spokoju. Nie rozwiązywało to problemu, a wręcz go zaostrzało, aż nieustanne dążenie do zwady stało się bezcelowe w obliczu niemożności dopięcia swego. Zaczęło też samego Cassiusa męczyć, który najpewniej wreszcie dojrzał (!) do tak abstrakcyjnej dla siebie myśli. Wiele lat zajęło mu zrozumienie, że cisza i spokój także są mu potrzebne i niekoniecznie takie milczące rozważania były jedynie przykrym obowiązkiem. Naprzemiennie darł więc koty i zaszywał się w swoich samotniach, wyszukując luki w swoim planie dnia z taką skutecznością, że wreszcie lądował samotny w miejscu potencjalnie zatłoczonym. Takie były najlepsze. Nikt wtedy nie wmawiał mu, że stroni od towarzystwa innych. Niestety, takie działanie miało też ten jeden, ogromny minus. Narażało go na pogwałcenie tego milczącego rytuału, gdy okazywało się, że babsko osoba, która przypadkiem zaplątała się w jego strefę komfortu wcale nie zamierzała jej opuścić, a wręcz przeciwnie - bawiła się całkiem nieźle. Trudno powiedzieć czy Swansea był bardziej poirytowany jej zagadnięciem czy rozbawiony samym faktem przerwania mu ciszy. Na jego twarzy malowało się jedynie bezpłciowe politowanie, kiedy mierzył wzrokiem sufit, uparcie odmawiając spojrzenia jej w twarz. Niestety, tych robaczywych słów zignorować nie mógł. - Słyszałaś czy podsłuchałaś? - Odbił piłeczkę, ubierając to pytanie w neutralne, wręcz obojętne brzmienia. Poruszył barkami, aby ułożyć się nieco wygodniej. Irytujący, drwiący uśmieszek wtoczył się jak zwykle na jego wargi przybierając ją w wojenne szaty. - A może rozpytywałaś, ciekawa tego jak wyglądam mokry? - Jedno, niebieskie oko przetoczyło się na prawo, aby pochwycić jej spojrzenie. Tuż za nim pojawiło się drugie, gdy Cassius jednak łaskawie zwrócił ku niej swoje oblicze. - Powiedzieć ci jak? - Zagadnął, zniżając głos do pomruku, tak dla niego charakterystycznego w chwilach, gdy zamierzał podzielić się jedną ze swoich gróźb. Zmrużył nieco ślepia, rzucając jej tym samym wyzwanie o nieokreślonej treści. Logika jego operowania słowem była niepodważalna, bowiem dla drugiej osoby mogła być po prostu całkowicie niezrozumiała.
Jasne palce podążały krawędzią gładkiej strony szczotki. To jeden z jej niewielu ulubionych przedmiotów, Dina była człowiekiem praktycznym, nie sentymentalnym, nawet jeśli od czasu do czasu dla zaognienia sytuacji lubiła udawać, że jest całkiem inaczej. Że błahostki są dla niej najważniejsze na świecie, jak na przykład ta parszywa płowa sukienka, która została zniszczona przez tamtą osobę. Myślała, że ugra na tym hymn tryumfu - okazało się to jedynie smętnym pierdzeniem trąbki rozpaczy. Po pierwsze dlatego, że tamta osoba odkupiła jej sukienkę, niech sczeźnie w piekle, po drugie, ponieważ podobała się jej ta sukienka, a po trzecie, bo był to chyba najbardziej nieprzyzwoity przedmiot jaki Harlow miała w rękach. Oczywiście jednym z wielu sekretów kryjących się pod tą płową czupryną był fakt, że lubiła nieprzyzwoitości i równie oczywistym było to, że jeśli ją o to spytasz wyprze się jak Judasz po trzykroć i jeszcze napluje Ci w gębę. Szczotka jednak była dla niej czymś ważnym, ta konkretna szczotka to prezent od kogoś kogo Dina, zupełnie nieporadna w emocje, darzyła dobrym i szczerym uczuciem. Ciotka Eve była jedną z kilku osób na tym smutnym świecie, przy których od zawsze czuła się na tyle swobodnie, żeby zdjąć z gęby tę parszywą twarz parchatej żmii i nie wstydzić się tego jakim kalekim człowiekiem była pod spodem. Gładziła rączkę tej szczotki z umiłowaniem, walcząc ze swoimi emocjami, bo jak uwielbiała ten przedmiot to miała ochotę nim teraz wziąć i rzucić w ten ciemnowłosy łeb na kanapie przy kominku. A to już o czymś świadczyło. - Semantyka. - ucięła kwaśno, niezadowolona z tego, że tak łatwo ją przejrzał. Oczywiście, że podsłuchała, kto by w ogóle dzielił się z nią najświeższymi ploteczkami. To nie tak, że miała jakieś grono jadowitych przyjaciółek z którymi robiła sobie rekreacyjną lożę szyderców. No, może i miała w głowie, ale to i tak za mało. Jej jedynym powiernikiem gorzkich żali był Gunnar, a on raczej by się nie ucieszył z wysłuchiwania zajadłych i małostkowych docinków pod adresem tamtej osoby. Kolejne pytanie sprawiło, że znów poczuła ten dziwny skurcz, naciągnięcie mięśnia w karku, które zwiastowało apopleksje. Przekręciła głową próbując pozbyć się tego dyskomfortu i zmrużyła oczy widząc, że tamta osoba zdecydowała się poświęcić jej wielkodusznie swoją pełną uwagę zwracając w jej stronę swoje niedorzecznie piękne oczy. Na usta cisnęło się wiele zgryźliwych docinków o tym, że przecież kto by chciał go oglądać umorusanego jak świnia w błocie, a już na pewno kto byłby zainteresowany widokiem tego torsu w mokrych, opinających się ciuchach, poganiane wymyślnymi obelgami co do tego jak bardzo nieprzyzwoita i karygodna to w ogóle sugestia - tym razem jednak, pomimo, że znała dobrze ten groźbogenny pomruk, rozciągnęła usta w podstępnym uśmiechu, jakby właśnie podsunął jej jakiś wybitnie koszmarny pomysł. - Powiedz. - otworzyła oczy z miną szaleńca- Nalegam.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Uśmiechnął się, zadowolony jak ten skończony gad, że udało mu się przywołać kwas do jej głosu. Oznaczało to, że waląc na ślepo musiał trafić w którymś momencie. Jak zwykle, więcej szczęścia, niż autentycznego pomyślunku. Bardziej rozpytywała czy podsłuchiwała? Teoretycznie znaczenia to nie miało, ale tak w praktyce, mimo wszystko, warto było napompować sobie ego, skoro już żmijka zdecydowała się na wejście w tak bezcelową i nieopłacalną dla niej dyskusję. A akurat ego dla Cassiusa to była rzecz nieomal święta… chyba, że akurat łaskawca miał dobry humor, co nie zdarzało się znowu tak często. Tak na dobre złego początki, uśmiechnął się do niej w odpowiedzi w tak niewinny sposób, że nie można było mieć złudzeń - z pewnością coś knuł. Trudno jednak powiedzieć co konkretnego, gdy sam najwidoczniej improwizował tak bardzo jak się tylko dało. Nieco zbił go z pantałyku ten podstępny uśmiech, który mu zaprezentowała. Dał się wkręcić. Uznał, że cwaniara tylko się z niego naigrywa i byłby się wściekł na nią, gdyby nie jakimś impuls z tyłu głowy, mówiący mu o tym, aby może spróbował gry w tej grze. Przechylił się więc na bok, walcząc z wibrującą mu pod powierzchnią skóry czystą niechęcią i pragnieniem wysyczenia jej w twarz wszystkich tych obelg jakie mełł w ustach. Zrobił jedną z tych min, które zwykle działały na dziewczyny. Wiecie, intensywne spojrzenie, lekko prowokacyjny uśmieszek błąkający się na wargach. Drobny gest nonszalancji jakim tym razem było lekkie przechylenie głowy w bok, aby włosy opadły mu nieznacznie na czoło. Jeśli Dina nie miała dać się zauroczyć, najpewniej śmiało mogła w tym momencie eksplodować śmiechem, tak przerysowanie to wyglądało. I Przesunął tę swoją perfidną rękę na skraj swojej nieodłącznej skórzanej kurtki. Musnął prowokacyjnie palcem krawędź własnego t-shirtu, niby to przypadkiem ujawniając fragment jasnej skóry brzucha. Następnie ułożył w tym miejscu całą dłoń i powolutku zacisnął palce, wpatrując się uważnie w jej twarz. - Nie dla goblina różdżka - skwitował, a chociaż słowa te były nie głośniejsze od szeptu, równie dobrze mógłby je wykrzyczeć lub nimi splunąć, tak były jadowite. Potem znowu skrzywił się na jej widok, jakby obserwował coś, co przykleiło mu się do buta i nie chciało spaść. Właśnie wtedy można było wreszcie pojąć, że Cassius… jest obrażony! I można było tutaj dywagować na co, a dlaczego i tym podobne, ale kto byłby w stanie się domyślić co się kryło w głowie wariata? Otóż, zanim zabrał rękę ze skraju ubrania, rzucił spojrzeniem na odzienie Diny. Nie miała na sobie jego sukienki, zauważył to już wcześniej, ale dopiero teraz własnie tym spojrzeniem jawnie zaznaczył, że jest tego świadom.
Przyglądała mu się pozwalając na to, by okropny pomysł podsunięty jej właśnie przez jego arogancję kwitł powoli w głowie paskudnymi kwiatami. Były w życiu rzeczy, których nie lubiła robić - wiele z nich wiązało się z najmniejszym dyskomfortem bądź zmęczeniem, co zawsze anonsowała werbalnie przerysowanym, pęczniejącym niezadowoleniem. Były w życiu rzeczy, których nie chciała robić - wiele z nich znajdywało się w spektrum normalnych obowiązków międzyludzkich interakcji, które to nie od dziś wiadomo wychodziły jej raczej na dwóję z plusem. Na szczycie piramidki jednak były rzeczy, których robić nie powinna. Jedne z rozsądku, którego miała niewiele, inne z poczucia godności, jeszcze inne z powodu głupich obietnic, a wiedzieć należy, że choć była śmierdzącą chamstwem żmiją, nie zdarzało jej się raz złożonych obietnic łamać. Dlatego tak rzadko cokolwiek obiecywała. Kodeks moralny Diny Harlow był ubogi, ale obity w szlachetną, skórzaną obwolutę inkrustowany szczerozłotymi zgłoskami. W momencie, w którym posłał jej ten pierwszy, niewinny uśmiech zacisnęła palce na szczotce, w przypływie uczucia, które chciałaby nazywać sobie obcym, a które obce nie było choćby nie wiadomo jak bardzo się go wypierała. Szum krwi w uszach stawał się powoli sykiem nie do zniesienia, a jasne oczy mimo usilnych prób nie mogły powstrzymać się przed podążeniem za jego bladą, długopalcą dłonią artysty. Wiedziała przecież co to za mina, co to za wzrok, znała te gierki lepiej niż ktokolwiek inny - była wilą do jasnej cholery. I nikt. Ale to nikt absolutnie nikt. Nie będzie na niej stosował jej własnych, plugawych praktyk. Nie dla goblina różdżka. Zapadła cisza, szary kolor bezdźwięku wymieszany z brunatnym odcieniem niezadowolenia jego twarzy i bladym różem rumieńców pojawiających się na uszach dziewczęcia. Tylko ten dźwięk sprawia, że nigdy nie uśnie, najstraszniejszy jaki jest - dźwięk ciszy absolutnej. Mózg wyciągnął wtyczkę odbioru bodźców zewnętrznych, w tej chwili równie dobrze mogliby być na szczycie góry bądź w najruchliwszym lokalu ulicy Pokątnej, wzrok miała utkwiony w jego twarzy, a w oczach coś, co nie pojawiało się w nich wcale tak często. Głębokie skupienie. - Mogłabym się poczuć urażona, że po tylu latach mojej ciężkiej pracy w udowadnianiu Ci, że życzę Ci, cóż, śmierci, wciąż Ci się wydaje, że ten goblin chce różdżki. - powiedziała jakimś obcym, niepodobnym do siebie samej tonem- Wydaje mi się jednak... - wstała powoli, odkładając szczotkę na stolik przy fotelu- ...że nie wiesz z kim grasz w tę grę. - jasne dłonie w bardzo precyzyjny, nieco skromny, ale świadomy sposób ruszyły powoli po materiale jej swetra, muskając badawczo jego fakturę, jakby dotykała go pierwszy raz. Jasne palce delikatnie rozpięły pierwszy guzik, drugi, zawahały się przy trzecim, ale i on ustąpił pod delikatnym naciskiem opuszków. Przymknęła oczy prawie jakby była w tym momencie zupełnie sama, jakby słuchała swojej ulubionej piosenki w zaciszu pokoju na poddaszu rodzinnego domu. Czwarty, piąty guzik. Powieki rozkleiły się leniwie posyłając ślizgonowi utrapione spojrzenie, a spomiędzy rozchylonych warg wydobyło się ciche westchnienie. Dzianina sweterka bez przeszkód ześlizgnęła się z jej jasnych ramion, ciągnięta grawitacją, kiedy zrobiła pierwszy krok w jego stronę. Skrupulatnie rozczesane złote włosy zatańczyły w słabym świetle światełek ogrzewających wnętrze Salonu Wspólnego gdy potrząsnęła lekko głową, czy miała na twarzy rumieńce, czy to tylko cień? Trudno powiedzieć na czym dokładnie polegało działanie uroku wili, na uzupełnianiu braków ego odbiorcy dając mu złudne poczucie uwielbienia, czy rzeczywiście w sposób podobny do hipnotyzerów trans pojawiał się związany z tym miękkim ruchem zaklętym genetycznie w każdym geście. Ze skrupulatną premedytacją ujęła w palce jedną z końcówek szyfonowej pętelki, którą zakończony byl ozdobny kołnierz sukienki, rozwiązując kokardę i ujawniając jasną skórę szyi i obojczyków. - Cassius... - szept jakim wybrzmiało jego imie przepełniony był dziwną tęsknotą, nutą uwielbienia i głębokiej potrzeby. Z kolejnym krokiem zrównała się z kanapą na której mości królewicz się wylegiwał. Powoli pochyliła się nad nim, pozwalając, by kaskada migoczących pukli osłoniła ich, niczym kurtyna sekretnych kochanków, przed resztą świata. Położyła mu jasną dłoń na policzku wpatrując głęboko w przeklętą czeluść jego źrenic. Ich twarze dzieliło ledwie kilka centymetrów, a dystans ten zmniejszał się z każdym uderzeniem serca... tylko po to, by gwałtownie złapać go za podbródek i warknąć niemal prosto w usta. - ...zawsze przegrasz.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Nie chciał na nią patrzeć, ale nie mógł jej nie słuchać. Mimo wszystko z początku wyglądał tak, jakby między nimi absolutnie nic szczególnego się nie wydarzyło. Niechęć widoczna na jego twarzy wyraźnie sugerowała jakie ma dziś wobec niej plany. Przerwała mu jego ciszę, nie zamierzał więc być milszym, niż zazwyczaj. Ba, prawdę mówiąc, wszystko wskazywało na to, że między nimi mogło być tylko gorzej. Ciężej, zacieklej, bardziej nieprzewidywalnie. Chciał odwrócić spojrzenie i zając się obserwacją sufitu. Zapomnieć, że Claudine Harlow wciąż tutaj jest. Wciąż liczył na to, że pewnego dnia trafi na taką obelgę, która uraziwszy ją do żywego po prostu złamie ją psychicznie. Chciał tego jak niczego innego, cud że to pragnienie jeszcze nie znalazło odbicia w jego amortencji. Oglądanie jej poniżonej i bezbronnej może nie wniosłoby niczego rewolucyjnego do jego życia, ale zapewniłoby mu poczucie przewagi. Właśnie tej, jaka w tym momencie tak ulotnie uciekła mu spomiędzy palców. - Wiesz gdzie mam „lata twojej ciężkiej pracy”? - Wysyczał jeszcze, zanim jej palce poruszyły się w tańcu, jaki miał zesłać na niego ostateczną zagładę. Kilka sekund później w jego głowie nie mogła powstać żadna logiczniejsza myśl. Tak po prostu, jakby ktoś wyłączył światło w pokoju lub odciął mu dopływ tlenu. Na jedno by wyszło. Z początku zerknął na jej palce z pewną dozą nonszalanckiej irytacji. Kiedy jednak zorientował się do czego dążą, w jego gardle narósł mu śmiech. Nie wstrząsnął on jego barkami. Zamroził je w absolutnym bezruchu, tak samo jak resztę ciała. Leżał, niby to wygodnie, a jednak tak sztywny, jakby w istocie ktoś położył go na grochu lub twardej, kamiennej płycie. Kompletnie zamarłszy był w stanie jedynie obserwować. A obserwował całkiem dobrze przez całe swoje życie. Zgrabnie więc łowił każdy fragment sukienki wyłaniający się zza miękkiego materiału swetra. Chociaż zazwyczaj podobne babskie sztuczki nie robiły na nim większego wrażenia, tym razem z jakiegoś powodu po prostu nie mógł oderwać od niej spojrzenia. Nie pokazała mu absolutnie nic zdrożnego, ale wcale nie musiała. Krew magicznych stworzeń wypełniająca jej żyły robiła wszystko za nich. Oszałamiała na tyle, aby czysta nienawiść stopniowo się w nim rozmywała. Wraz z każdym machnięciem włosami czy miękkim krokiem, on pragnął tylko patrzeć w te jej jasne, niebieskie oczy. To był jeden z tych niewielu razy, kiedy udawało jej się przyciągać jego spojrzenie w aż taki sposób. Był mężczyzną, ku swojemu ogromnemu niezadowoleniu, dość podatnym na te plugawe sztuczki. Nawet więc nie drgnął, kiedy zbliżała się do niego. Odsłoniła obojczyki, a on bezmyślnie zagapił się na jej jasną skórę, odnotowując w pamięci te nowo poznane krzywizny jakby nigdy nie widział ani jednej nagiej kobiety. I czar ten nie pryskał. Zapatrzony na nią jak ciele w malowane wrota nieomal przepadł, kiedy wyszeptała jego imię. Coś się nim zmieniało, coś zmuszało go do spokoju, wyciszając palący się wewnątrz płomień z taką zajadłością, że wręcz go połykało. On wciąż się jednak tam tlił, chociaż sam Swansea nieszczególnie zdawał sobie z tego sprawę. Jej włosy musnęły jego skronie i ramię, wywołując na jego skórze gęsią skórkę. Chciał złapać ją za rękę, za ramię, za bark. Za cokolwiek. Poczuć fakturę jej skóry, przyciągnąć ją bliżej do siebie. Objąć, poznać jej zapach i smak. Dotknęła jego policzka, spojrzeniem robiąc mu z mózgu papkę w najczystszej postaci. Nie mógł oddychać, po prostu zapomniał jak to się robi. I kiedy prawie zdążył już zbladnąć od niedoboru tlenu, ona nagle chwyciła go niespodziewanie za podbródek i wypowiedziała słowa kompletnie wybijającej go z sennego otumanienia, w jakie go wprowadziła. Poczuł się dokładnie tak, jakby przeszedł pod spływającą kaskadami wodę wodospadu. Obmyła go, gwałtownie zrywając z niego wszelkie okowy. W pierwszej chwili na jego twarzy pojawiło się zdziwienie. Nie do końca rozumiał swoją pozycję, a także jej bliskość oraz słowa. Jedno uderzenie serca później zaczął się zmieniać. Jego oczy pociemniały, a wyraz twarzy stał się kompletnie neutralny, jak wówczas gdy szedł leniwie korytarzem, wyjątkowo nie planując niczyjej zagłady i chcąc po prostu w spokoju pomarnować trochę czasu. Bum. Kolejne dudnienie w klatce piersiowej. Jego dłoń była wolniejsza, niż reszta ciała. Kiedy wreszcie poczuł, że ją ma, zebrał w sobie resztki silnej woli, skupiając się na ryczącym w nim zewie krwi. Szumiała mu ona w uszach tak silnie, że nawet trzask kominka nie był w stanie przebić się przez ten odgłos. Wyciągnął rękę przed siebie tak szybko, jakby wystrzelił ją z procy. W jego oczach pojawiło się coś nowego, szalonego. To nie była już niechęć, ani zwyczajna nienawiść. Cassius miał w sobie mnóstwo fascynacji zakazanymi arkanami magii. To była jedna z tych chwil, w której była ona widoczna w całej rozciągłości. On nawet nie starał się wyglądać groźnie. Wszystko to przedstawił wyłącznie przez własną mimikę i działanie. Z rozpędu chwycił ją silnie, wprost za szyję, bez większego trudu obejmując większość jej powierzchni. Zanim pomyślał co robi, zaczął zaciskać palce. - Jesteś pewna, że wiesz co robisz? - Zapytał, a jego głos był tak przerażająco spokojny, że każdemu normalnemu człowiekowi aż włos zjeżyłby się od tego na głowie. - Czy. Jesteś. Pewna. - Powtórzył, podnosząc głos ledwie o jeden ton. Jednocześnie szarpnął nią lekko, ale wyłącznie po to, aby siłą tego ruchu odepchnąć ją od siebie. Nie zważał na to czy zostawił jej siniaki i odebrał możliwość złapania oddechu. Nie zważał też na to czy przy tym popchnięciu miała się przewrócić.
Jedną z niewielu rzeczy, za które rzeczywiście mogła być wdzięczna Cassiusowi Swansea, był fakt, że pozwalał jej doznać przeróżnych stanów emocjonalnego udaru mózgu, od stadium początkowego wkurwienia, bo wszelki absolut malujący się na twarzy dezorientacją z powodu nieumiejętności pojęcia jak można być aż tak umysłowo upośledzonym. Najpierw jednak, nim wspięła się na wyżyny swoich umysłowych możliwości poznawczych, sprawił jej pierwszy raz w życiu nieprzyzwoitą wręcz przyjemność dając popis ubogiej mimiki swojej zbyt doskonałej twarzy. Przyglądała się z bliska jak powoli się budzi, jak jego źrenice rosną i ogarnia go samoświadomość, jak ciemnieje mu spojrzenie, a z twarzy odpływa resztka bezmyślnego błogostanu i uwielbienia. Jak dumny artysta, w tej chwili poczuła się pewnie jak on kończąc swoje malarskie dzieło, tryumfowała przez tę krótką chwilę napawając się swoim sukcesem. Swoim magnum opus, żniwem zbieranym ze złamanej obietnicy, że już nigdy na żadnym uczniu, rezultatem własnej, karygodnej pychy. Wiedziała, że w nim tkwi głęboko czarne ziarno agresji, choć przecież tak doskonale potrafił je na co dzień maskować, zgrywając wiecznie zblazowaną figurę dumy i obojętności. Kiedy przechadzał się korytarzami z miną wyższości, poczucia lepszości nad maluczkimi pchłami przemykającymi pod jego nogami. Rdzeniem i głównym źródłem tlenu podsycającego ogień jej bezbrzeżnej nienawiści był właśnie ten ekstra ordynarny, nieznośny stan lekkości bytu. Domyślała się, że pod tą marmurową fasadą dżentelmena kryje się jakieś plugastwo, podejrzewała jednak, że odcięte od światła jest jedynie skarłowaciałą imitacją potęgi, ohydną kreaturą plującą niewyszukanymi obelgami jak zdychająca jaszczurka jadem. W momencie w którym jego dłoń zakleszczyła się na jej tchawicy nie zdołała nawet uśmiechnąć się z wyższością, bo samoświadomość sytuacji przydzwoniła w nią z siłą rozpędzonego pociągu towarowego, a z gardła wydobył się jedynie zduszony, urwany charkot. Do tej pory ich potyczki opierały się głównie na werbalnych przepychankach i słownym dogryzaniu. Czasem ktoś kogoś pchnął, czasem nawet próbowała podstawić mu nogę. Jakiekolwiek fizyczne zbliżenia - choć wypierała się tego okrutnie nawet sama przed sobą - zazwyczaj ciągnęły za sobą mrowiące uczucie podekscytowania, dziwnego uczucia stojącego u progu przyjemności jak niespokojny koń wyścigowy czekający na gwizdek, by móc wyskoczyć z boksu rwąc kopytami żyzną glebę pożądania. Teraz był pierwszy raz, kiedy jego dotyk, jego gest przemieścił się po skali z prędkością światła, z podświadomie oczekiwanego do skrajnie niepożądanego. Próbowała przełknąć ślinę w podświadomej reakcji na brutalnie zaciśnięte gardło, nie była w stanie jednak ani wziąć wdechu ani wydechu. Patrzyła na jego bezosobową twarz pozbawioną najdrobniejszych ludzkich mikro ekspresji jakby widziała twarz potwora, kogoś tak wybitnie pozbawionego człowieczenstwa, że trudno go było w tej chwili nawet nienawidzić. Powoli cały obraz zalewał kolor czerwieni, automatyczny odruch podświadomości pompujący gwałtownie do wszystkich zakończeń nerwowych i najmniejszych żył końskie dawki adrenaliny. Czerwone światełka alarmowe pękały pod naciskiem jego długich palców niewydolne nawet migać i wyć w ostrzegawczych sygnałach. Czuła się, jakby była żarem i ogarnęła ją wielka fala, pchając pierw ku niemu, by potem rzucić w przeciwległą stronę - odepchnięta tym gestem, odrzucona jak śmieć; nikt nie będzie traktował mnie jak śmiecia. Niby ten tonący wyciągnęła panicznie rękę chwytając się jego rękawa by uchronić przed niechybnym upadkiem. Przez łzy, którymi zaszły jej oczy widziała tylko dwa ciemne punkty jego oczu na tle niekończącej się feerii barw. Nie słyszała niczego, nie widziała niczego więcej. Nim zdołała wziąć pierwszy chrapliwy wdech, nim jeszcze złapała równowagę wspierając się o jego rękaw trzasnęła go machinalnie w twarz dając upust bezbrzeżnej pretensji i złości. Jakim prawem. Jakim prawem. Jakim prawem. Rzężący świst wdechu zaanonsował ułomny, powolny powrót do świadomości. Spanikowany rozum próbował w szale łączyć styki pozrywane tą sytuacją. Dłoń piekła ją od uderzenia jakby wsadziła ją w ognisko, a płonące goryczą płyca łapczywie chwytały tlen. Puściła szybko jego rękaw i cofnęła się krok, drugi, trzeci, kładąc dłoń na zaczerwienionym gardle. Wulkan nienawiści, któy do tej pory jedynie bulgotał w przyjemny sposób, ogrzewając stopy w zimowe wieczory myślą o tym jak bardzo by chciała zobaczyć jak Swansea spada ze schodów wybuchł potężną dawką emocji, na które nie była przygotowana. - Jak śmiesz. - szepnęła łamiącym się, rżącym z wściekłości głosem. Jak śmiał ją krzywdzić, dotknąć jej kiedy nie wydała na to pozwolenia, jak śmiał łamać niepisane reguły, które sama układała sobie w głowie i o których przecież nie miał pojęcia, jak śmiał być tak niewzruszenie obojętnym, jak śmiał tak traktować kobietę, jak śmiał nawet okiem nie mrugnąć, jak śmiał w ogóle żyć, oddychać tym samym powietrzem co ona. W momencie w którym jeden rozdział się zamyka, otwiera się kolejny, a próg niechęci łamie, kruszejąc w drobny gruz, czyniąc sam fakt, że Swansea mruga czy oddycha obrazą wszystkich narodów.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
W jego głowie eksplodowało jednocześnie tysiąc myśli. Każda jedna, poganiana wiatrem jego zapalczywości, przekrzykiwała się z następną. Ujadały tak wściekle, jakby faktycznie ich intensywność mogła sprawić, że cokolwiek w ich sytuacji się poprawi. Nic z tego. Ich, bo teraz to wszystko było już ich problemem i kolejnym, cholernie zbędnym zmartwieniem, jakie niespodziewanie spadło im na głowy. Kto by pomyślał, że zignorowanie się i wzajemne zagranie sobie na nosach przyniesie tak poważne konsekwencje. W tym jednym momencie żadne z nich nie mogło zdawać sobie sprawy z tego jak daleko idące miały one być. Nie mogli już ich uniknąć. Niestety była to jedynie kwestia czasu. Cassius w tym momencie kompletnie o nich nie myślał. Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że są one tak poważne do momentu, w którym Harlow po prostu złapała go za rękaw. W jego wnętrzu poruszył się leniwie warczący potwór, którego jedynym pragnieniem było pozbycie się jej stąd jak najszybciej, jak najdalej i zmiecenie jej ze swojej drogi. Gdziekolwiek, byleby nie musiał na nią już dłużej patrzeć. Szarpnął mocno ręką, aby jednak wytrącić ją z tej chwiejnie łapanej równowagi, ale trzymała się go lepiej, niż jakaś godna pożałowania pijawka. Zanim zdążył ją od siebie odczepić, Dina postanowiła kuć żelazo póki gorące. Nie spodziewał się tego po niej. Po tym, że szerzej otworzył oczy można było poznać, że dziwi go mknąca ku niemu dłoń, a potem też fakt, iż faktycznie dosięgła ona celu. Jego szyja automatycznie obróciła się pod wpływem jej uderzenia, a głuchy odgłos przemocy rozwiał ostatnie Cassiusowe wątpliwości co do tego co powinno się teraz stać. A coś powinno na pewno. Padły jej słowa, ale Swansea nie był teraz w stanie skupić się na skomplikowanym rozdrabnianiu jej tonu na części pierwsze, więc słyszał w nim dokładnie to, co wrzało wewnątrz niego. Niewypowiedziane nigdy na głos uczucie. Głęboką niechęć i wściekłość, chociaż w nim wibrowała jeszcze potrzeba pokazania jej kto z ich dwojga jest silniejszy i kto tu na kogo powinien uważać. Uniósł się wyżej na łokciach, wspinając się w ten sposób kolejno do pozycji siedzącej, a następnie stojącej. Wyprostowawszy się, znowu zaprezentował jak cholernie jest wysoki. Jak zawsze utrzymując nienaganną postawę jedynie poskreślał rzucającą się w oczy różnicę centymetrów. Kiedy ona się cofała, on dotknął swojego policzka, jakby dziwiło go delikatne przyjemne pieczenie, które na nim czuł. Poruszył lekko szyją, gdy zabierał z twarzy długie, chude palce. Jego nieomal szare z wściekłości oczy odszukały jej wątłą sylwetkę. Starała się od niego uciec. Spojrzał na jej stopy. Kiedy ona robiła trzy kroki, jemu wystarczyłyby najwyżej dwa. Nie powiedział ani słowa. Nie musiał, nie chciał. W tym momencie pragnął tylko jednego. Spełnienie było tak blisko, że nie przyszło mu nawet się wysilić. Postawił krok do przodu, potem drugi, jednocześnie wyciągając ramiona przed siebie. Chwycił ją znowu za sweter na piersi, drugą ręką niespodziewanie łapiąc ją za nadgarstek prawej ręki. Nie uśmiechał się, ale wreszcie było widać po nim jakieś poruszenie. Jego twarz wykrzywiało… obrzydzenie. - Nie waż się mnie dotykać, mieszańcu - syknął, powoli artykułując każde słowo, aby rozbrzmiały wyraźnie w przerywanej jedynie trzaskiem kominka, nienaturalnej ciszy. To zdanie wyjątkowo do niego nie pasowało. Cassius nigdy nie zwracał uwagi na czystość krwi. On jednak miał na myśli coś zgoła innego. Inny rodzaj mieszanki, która to po raz kolejny sprawiała mu problem i napawała go do siebie coraz większą niechęcią. - Ciekawe kiedy zaczną puchnąć ci palce - wyszeptał, zaciskając powoli dłoń na jej nadgarstku, Nie było to szczególnie bolesne. Uczucie musiało być podobne do tego, jakie towarzyszyło noszeniu opaski uciskowej. Jednakże Cassius naprawdę był ciekaw czy jeśli ściśnie ją tam dostatecznie mocno, będzie w stanie odciąć jej dopływ krwi. A raczej nie czy, a kiedy. Jak długo zajmie to tej wynaturzonej kreaturze, owocu pożądania mężczyzny do brudnej, kłamliwej wili? Tyle samo czasu co normalnemu czarodziejowi? Wątpił w to. Te suki na pewno znają więcej sztuczek, niż jedynie mamienie na ich wdzięki. - Sprawdzimy? A może wolisz zobaczyć jak to jest mieć złamaną kość jarzmową? - Zapytał i nie wiadomo kiedy puścił jej nadgarstek, aby dotknąć jej twarzy, napierając kciukiem w irytujący sposób na delikatną skórę w tym miejscu. Dojrzewało w nim pragnienie zemsty, wzniecając na nowo ogień rozpalający jego spojrzenie.
Normalnie trudno się było spodziewać tego, że mogłoby być gorzej niż było w tej chwili. Dina jednak miała wątpliwą przyjemność życia w swoim własnym ciele na tyle długo, żeby wiedzieć, znać to nieprzyjemne mrowienie karku zapowiadające katastrofę. Bardzo chciałaby, żeby było inaczej - nigdy nie przyzna się przed nikim, a już na pewno nie przed Cassiusem Swansea, że tego by chciała, ale jakże łatwym wydawało jej się życie normalnych ludzi. Bez zasranych uroków wili, bez złotych włosów, bez fałszywej sympatii w głosach rozmówców roznieconej jedynie jej genetycznymi umiejętnościami. Pokazywała światu najgorszą wersje siebie, a wciąż i tak na każdym kroku spotykała się z sympatią, z ochoczym towarzystwem, ze smakiem cudzych warg, niechcianym dotykiem obcych dłoni. W życiu, którym żyła tylko jedne relacje odbierała najprawdziwiej i były to właśnie te, zbudowane na złości i niechęci. Tylko w to wierzyła, tylko wtedy miała pewność, że nie splugawiła i tej znajomości niepohamowanym urokiem rusałki. Dlatego Swansea, choć pewnie nie zdawał sobie z tego sprawy, był dla niej taki ważny. On i jego pochmurne spojrzenie, on i jego złośliwy uśmiech, którego wypatrywała z drugiego końca stołu w Wielkiej Sali, on i jego docinki, złośliwości, niechęć wymalowana cieniem pod tymi marsowymi brwiami - to wszystko dawało jej szczyptę komfortu, wiary w to, że widział w niej parszywą Claudine Złośnice, której reputację budowała pół życia, a nie złotowłosą ślicznotkę o jakimś tam zadziornym, urokliwym charakterku. Że widział w niej człowieka, a nie wilę. Słowo, którego użył rozbłysło w sieci neuronów jak błyskawica, rwąc wszystko na skrawki, małe ochłapy w których nie umiała już dostrzec niczego. Ze wszystkich obelg i każdej krzywdy fizycznej każdego innego człowieka, to właśnie mieszaniec, który padł z ust Cassiusa ugodził ją prosto w serce. Jedyny człowiek, który jak wierzyła, widział w niej coś innego, okazywał się jak każdy inny dostrzegać jedynie plugawą krew wili. Skrzywiła się, szczerze, boleśnie, nie umiejąc ukryć tej przykrości. Mina żalu zakwitła na jej twarzy na krótką sekundę ujawniając jak głęboko sięgnęły szpony jego gniewnego komentarza. Byłaby gotowa w tym momencie ostatecznie skapitulować, poddać się, odwrócić wzrok, odejść i nigdy więcej nie krzyżować z nim swoich dróg, tak wielce poczuła się ranna - w całej tej jednak głębi emocjonalnej, choćby się tego wypierała i zarzekała, wciąż była jednak tylko tym właśnie mieszańcem, a powinowactwa genów nie można się było wyprzeć. Podświadomość zdawała się sama, niezależnie od woli Diny, wchodzić w pewnym momencie na pułap obrony przed otoczeniem. Mogła się wściekać, pluć jadem, mogła kłócić się do utraty tchu, minęło jednak wiele lat od kiedy ostatni raz ktoś popchnął ją tak daleko w głąb wielkich dolin wzburzenia, by spomiędzy labiryntu płonących w jej głowie żagwi idei wywołać najgorszą wersję siebie. Owego mieszańca, który tak mu teraz twarz wykrzywiał obrzydzeniem. Mrowienie wlewało się z karku, jak armia mrówek idących pod skórą, kąsających każdy nerw. Dotyk jego palca okazał się być ostatnią kroplą goryczy, jednym groszem za dużo, jednym krokiem za daleko. Te suki mają więcej sztuczek. Wolną dłonią chciała złapać go za kark, będąc jednak znacznie niższą wbijała jedynie palce i drobne paznokcie w odsłoniętą część skóry jego szyi. Błękitne oczy nabiegły krwią zmieniając kolor, a kształt powiek przesunął się zatracając ludzkie proporcje. Łuk brwiowy uwydatnił się łącząc z wąskim grzbietem nosa, a owal twarzy wyostrzył się stając potwornym harpim profilem. Odwróciła gwałtownie głowę i ukąsiła go z każdą najgorszą intencją w dłoń, którą nierozmyślnie trzymał w pobliżu jej twarzy. Straciła kontrolę, nie była już sobą, zadziorną i igrającą z ogniem Dinką - słowo mieszaniec dzwoniło jej w uszach, odbijając się jak szklana kulka po kopule jej głowy, niosąc za sobą wibrujące echo sięgające opuszków palców. Wolną dłonią sięgnęła jego twarzy, wycierając ją bezczelnie o jego policzki i usta. - Tego się brzydzisz? - zaskrzeczała harpia- Mieszańców? Ze wszystkich słów jakie wypowiedział, żadne inne zdawało się nie mieć żadnego znaczenia. Żadnego innego nie zdołała usłyszeć i zapamiętać. Jedno było pewne - tej obelgi nigdy mu nie zapomni.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Również i w nim coś właśnie się zmieniało. Wszystko to co toczyli między sobą wydawało się niewinne i lekkie w obliczu tego jednego, z początku niepozornego wieczoru. Zaczął się przecież tak spokojnie - odpoczynkiem i czesaniem włosów. Nawet nie zareagował, kiedy chwyciła go za szyję, tak skoncentrowany był na tym, aby naprawdę nie zrobić jej krzywdy, bo o ile przez kilkoma sekundami mógł jeszcze powstrzymywać zdradzieckie palce, tak teraz zaczynał tracić samokontrolę. Chciał ją odepchnąć, urazić, wreszcie zranić tak bardzo, żeby pokazała że jest człowiekiem, a nie jedynie plugawą potomkinią opartych na seksualności i sztuczkach leśnych kurew. Tymczasem cała ta taktyka nie tylko zupełnie nie zadziałała, ale również obróciła się przeciwko niemu. Obserwował jak zmienia się jej twarz, ale na jego własnej nie było widać nawet jednej zmarszczki świadczącej o napływającym strachu. Mógł w tym momencie wytoczyć przeciwko niej tysiące epitetów, a jednak „przerażająca” nie znalazłoby się pomiędzy nimi. Uśmiechnął się, jak kot z zadowoleniem rozciągając wargi. W takim wydaniu wyglądałby nieomal niewinnie, gdyby tylko nie stali tak naprzeciwko siebie mierząc się spojrzeniami. Wyglądała dokładnie tak jak on widział ją na co dzień. Odbierał jej wnętrze niczym ropiejącą ranę lub gnijące rozkładające się ciało. Obrzydzenie mieszało się z nienawiścią, że potrafiła ukrywać swoje prawdziwe ja pod tak piękną i niewinną powłoką. Kiedy użyła na nim swojego czaru, rozbiła w drobny mak każdą, nawet najnaiwniejszą drobną niteczkę nadziei, że jednak Dina Harlow nie jest jedną z nich. Uwielbiał się z nią ścinać i przekomarzać, ale w tym momencie chciał po prostu zmieść ją z powierzchni ziemi. Przekonany o tym, że potrafi być dokładnie taka sama jak Odetta, nie widział w niej już absolutnie nic interesującego. I byłby pewnie w stanie po prostu roześmiać jej się w twarz i odejść, gdyby nie to że wcale z nim nie skończyła. Ugryzła go w rękę. Nie spodziewał się tego kompletnie, więc nic dziwnego, że wrzasnął z bólu, gdy bezmyślnie szarpnął rzeczoną rękę i tym samym rozerwał sobie skórę aż do krwi. I ponownie, emocje zawrzały w nim niczym woda gotująca się w czajniku, z którego ujście było tylko jedno. Cofnęła zęby, ale było już za późno, nie byłby w stanie się powstrzymać nawet, gdyby nie kontynuowała. Tymczasem ona nie tylko mówiła, ale również dotknęła jego twarzy. Zimna furia wykrzywiła jego twarz. Wreszcie i jego ciało obudziło się z marazmu. Chwycił ją za rękę i wykręcił ją szybkim ruchem. Coś jęknęło, ale ciężko było mu stwierdzić czy to tylko naprężone niespodziewanie ubranie, czy może to ona, gdy nienaumyślnie coś jej zrobił. Miał tak wielką nadzieję, że złamał jej rękę. Złudną, chyba że Dina chorowała na osteoporozę. Ludzkie kości nie były aż tak kruche, o czym przekonywał się zawsze, gdy wdawał się w kolejną bójkę. Tej sytuacji, niestety, bójką nazwać się nie dało. Chyba, że jednostronną, bowiem na wykręceniu ręki się nie skończyło. Uderzył ją ramieniem w plecy tak silnie, aby przewróciła się naprzód. Nie było to szczególnie trudne skoro był od niej cięższy o co najmniej kilkadziesiąt kilogramów i sprytnie podstawił jednocześnie stopę tuż przed jej nogi, aby nie mogła złapać pionu. Kiedy wyrżnęła już ciałem o twardą, kamienną podłogę, kolanem docisnął jej odcinek lędźwiowy, a zakrwawioną dłonią chwycił ją za włosy. Pociągnął tak mocno, że z pewnością kilka z nich wyrwał. Jeśli jej ręce zadrżały gdzieś wokół niego, nie omieszkał również jednej z dłoni przycisnąć boleśnie twardą podeszwą ciężkich buciorów. - Właśnie tego. - Splunął w nią tymi słowami, chociaż wypowiadał je drżącym od ślepej furii szeptem, wprost do jej ucha. - Tego czym jesteś teraz. Jednym, wielkim kłamstwem. - Gwałtownie odsunął się puszczając jej włosy i popychając jej głowę naprzód. Wstał z kolan, nie omieszkując przy tym mocniej docisnąć jej palców glanem. Wyszedł, wściekle wachlując ręką, aby strącić z niej kropelki krwi i nieomal dysząc z dławiącego go gniewu. Już żałował, że się powstrzymywał. Gdyby tylko wyżył się na niej tak jak tego pragnął, Dina Harlow następnego dnia leżałaby w skrzydle szpitalnym, łykając eliksiry na odrastanie zębów.
Pod skórą serią mikroeksplozji przebiegła świadomość ich czynów. Nie pozostało w tym już wiele zabawnej złośliwości, eskalowali oboje na krawędź rozsądku, co miało do niej dotrzeć niestety za późno. Nie ulegało wszelkiej wątpliwości, że była od niego słabsza fizycznie, choćby skały srały nie była w stanie stanowić żadnego zagrożenia przeciwko tej brutalności z jaką ją traktował. Fakt ugryzienia go w rękę był wielkim małym sukcesem, skaleczyła go fizycznie nim od zdołał doprowadzić ją do krwawienia, małe zwycięstwo okupione wielką tragedią. Jęknęła wygięta jak brzozowa witka, zupełnie niezdolna stawić oporu napastnikowi i choć próbowała złapać równowagę runęła na ziemię analizując w głowie ze zdziwieniem brak reakcji na twarzy Cassiusa. Jakby oglądał harpie twarze codziennie i mu już spowszedniały. Jakie potworności i jakie demony musiał znać i z jakimi musiał się mierzyć, by taka abominacja nie sprawiła nawet, że drgnęła mu powieka? Czy jeszcze był człowiekiem? Stęknięcie wyrwało się z jej gardła kiedy ciężar ciała dorosłego chłopa oparł się na jej lędźwiach. Z gardła wydobył się charkotliwy śmiech. Troche z powodu impasu w jakim się znalazła, trochę z powodu jego słów, trochę z kuriozum całej sytuacji, a troche ze smutnej bezsilności - nie miała bowiem wiele możliwości odpłacić mu za tę wielkie krzywdy, których pod jego nazwiskiem zbierało się już całkiem sporo. - Aż tak chcesz wylądować ze mną w pozycji horyzontalnej, Swansea? - wydusiła z trudem, w odpowiedzi na jego jadowite słowa, choć nie sądziła by w bladej furii w jakiej się znalazł był w stanie usłyszeć jej słowa. Każdy nerw w ciele próbował zapanować nad bólem pompując w żyły końskie dawki adrenaliny. Wiedziała, że to się tak nie skończy, że ten kamień już został pchnięty z nad krawędzi i toczy się w dół z prędkością, której nie da się spowolnić, że go już nie da się zatrzymać. Z niekłamaną ulgą przyjęła fakt, że odstąpił. Jej ciało prosiło już o święty spokój, jej skóra płonęła od niechcianego dotyku, mózg palił się i puchł od nieakceptowalnych zachowań, a wszystkie organy zdawały się skręcać w dyskomforcie. Odwróciła się na plecy i spojrzała w sufit łapiąc z trudem oddech. Oskrzeliki zapadały się w wielkim wzburzeniu, a lotny umysł pozornie głupiej Harlow jak dobrze naoliwiona maszyna przeprowadzał bilans zysków i strat, wyciągał wnioski, zastanawiał się nad wszystkim. Kim był Cassius Swansea, chłopiec, który nienawidził. Człowiek, który nie czuł żadnych emocji, pozbawiony moralności nie widział błędów ani problemów w żadnym ze swoich gestów. Skąd się taki właśnie wziął, co go w życiu spotkało i ukształtowało w taki, a nie inny sposób. Jeśli komuś się wydawało, że rozważała to pod kątem empatycznego zrozumienia - błąd. Chciała poznać struny jego duszy po to, by wiedzieć na których może zagrać najbardziej spektakularne sonaty.
Zasady znajdziecie tutaj, a kostkami rzucacie w tym temacie.
Przypominam, że na reakcję w danej turze macie 3 dni liczone od godziny wstawienia posta Mistrza Gry do tej samej godziny 3 dni później (tudzież po prostu 72 godziny). W razie potrzeby pytania kierujcie do @Riley Fairwyn.
Przyszła jak zawsze pierwsza. Karty rozłożone były na ławie przed sofami, ale Caelestine znacznie lepiej preferowała siedzenie w miejscu, w którym nie wymagało ono bliskiego kontaktu z drugim człowiekiem. Nic więc dziwnego, ze korzystając z okazji, że pomieszczenie było jeszcze puste, przeniosła talię na jeden ze stolików przy pufach. Te, rozłożone wokół niego, oddalone były od siebie o odległość metra i przedzielone dodatkowo od siebie nawzajem blatem. Tutaj Caeleste czuła się całkiem komfortowo. Zajęła miejsce najbliżej kominka, tyłem do niego, grzejąc plecy w ogniu. Ręce ulokowała na bokach pufy, czekając na przybycie reszty. Wsunęła je pod swoje uda. Sprawiała wrażenie, jakby siedziała tu tak już od dłuższego czasu, czekając na pozostałych gracyz. Nikt nie mógł więc podejrzewać, że rozstawiła ich w zupełnie innym miejscu niż zaplanowali to organizatorzy Klubu Durnia. Szurała nogami po ziemi, cierpliwie oczekując na dwie losowe osoby w grupie. Mimo, że powinna być niecierpliwa, bo już zdążyła wyciągnąć swoją kartę, wylosowaną trzymając ją na krawędzi stolika przed sobą.
1, Koło Fortuny
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Przyszedłem punktualnie. Nie widziałem większego sensu w pośpiechu, tudzież zanim zawędrowałem do salonu wspólnego odbębniłem jeszcze ostatni dzisiejszy patrol. Prawdę mówiąc, miałem cichą nadzieję, że szkolne rozgrywki durnia pójdą tym razem całkiem sprawnie i nikt nie wycofa się w ostatnim momencie. Nawet pomimo pewnych… ognistych nieprzyjemności jakie mogłem tutaj napotkać, lubiłem grać w durnia. Na tyle, że faktycznie byłem w stanie na niego poświęcić jeden z nielicznych wolnych wieczorów w tygodniu, zamiast spróbować wyciągać Elaine na spacer na błonia. To już coś znaczyło! Wszedłem przez lekko uchylone drzwi do nagrzanego pomieszczenia. Dopiero wtedy zrzuciłem z ramion płaszcz, przerzucając go przez oparcie jednego z foteli i nieomal machinalnie przepinając z płaszcza na własną pierś odznakę prefekta naczelnego. Rozluźniłem też domowy krawat i dopiero wtedy odnalazłem samotną, kobiecą postać siedzącą najbliżej kominka. - Hej, Caelestine - przywitałem się z uśmiechem, kiedy zbliżyłem się do przygotowanego miejsca. Z miłą chęcią wybrałem miejsce jak najbardziej oddalone od podskakującego ognia. Pod stołem skierowałem na niego różdżkę, aby dyskretnie odrobinę go przygasić. - Jesteś zapalonym graczem? - Zapytałem, unosząc na nią spojrzenie i odkładając różdżkę na kolana. Sięgnąłem też po pierwszą kartę.
Lubił różnego rodzaju gry, nawet jeśli zwykle nie miał w nich zbyt wiele szczęścia. Uważał, że to dobra okazja, by kogoś poznać i bardziej zintegrować się w grupie, dlatego z entuzjazmem zapisał się do różnego rodzaju kółek. Tym razem miał rozegrać partyjkę eksplodującego durnia, a jego przeciwnikami okazali się panna Swansea z Hufflepuffu, no i naczelny prefekt Fairwyn z Domu Kruka. Nie miał pojęcia jak dobrze grali w karty, ale nie przejmował się za bardzo wynikiem. Chciał po prostu miło spędzić z nimi czas, nie zważając na żadne turniejowe tabele. Przed wejściem do salonu wspólnego, poprawił więc jeszcze tylko swój miodowy sweter, a wreszcie złapał za klamkę i wparował do środka. Od razu poczuł uderzające ciepło, dzięki któremu zrobiło mu się jakoś milej. To dobrze, bo nie wiadomo przecież było jak potoczy się partyjka durnia, która nieraz potrafiła sprawić zdecydowanie mniej przyjemnego psikusa. Nie miał co prawda jakichś szczególnych oczekiwań, ale liczył w duchu na to, że po zakończonej grze chociaż wyjdzie z tego pomieszczenia z twarzą. - Hej. – Przywitał się z Caelestine i Riley’em, spoglądając na leżące przed nimi karty. – Już losowaliście? – Mruknął zaraz po tym retorycznie, bo przecież na pierwszy rzut oka było to widoczne i w istocie nie oczekiwał na odpowiedź. Po prostu sam sięgnął ręką do leżącego na środku stosu kart i wylosował jedną z nich, kładąc ją na brzegu stołu po swojej stronie, podobnie do swoich rywali. O ile wcześniej był nad wyraz spokojny, tak w tym momencie zaczął odczuwać lekki stres.
#Skróty: zasady znajdziecie tutaj, a kostkami rzucacie w tym temacie.
Karta:
10 - KOŁO FORTUNY - Fortuna daje Ci szanse, możesz wylosować eliksir, jaki jesteś zmuszony w tej chwili wypić.
Podsumowanie: • Caelestine ★ ★ ★ • Riley ★ ★ ★ • Jonas ★ ★ ★ Kolorem zielonym oznaczono pozostałe życia.
Przypominam, że na reakcję w danej turze macie 3 dni liczone od godziny wstawienia posta Mistrza Gry do tej samej godziny 3 dni później (tudzież po prostu 72 godziny).
Patrzyła na Rileya w skoncentrowaniu. Coś się zmieniło w wyrazie jego twarzy. Wydawał się pogodniejszy niż zwykle. Przypisywała za to zasługi swojej kuzynce. Wszyscy widzieli, że ostatnio Krukoni spędzali dużo czasu w swoim towarzystwie. Cysia zaś wiedziała, jakie magiczne talenty posiadała starsza od niej Swansea. Dlatego nawet na jej buzi pojawił sie delikatny, łagodny uśmiech, który ukryła pochyleniem się w przód, żeby poprawić swoją kartę na stoliku. Rude włosy przysłoniły cześć policzków, ale nie usta. W tym samym momencie do pomieszczenia wszedł Jonas, więc na twarzy Caeleste na powrót pojawiła się tylko zwykła uwaga, którą poświęciła jego osobie, kiedy uniosła do niego spojrzenie. — Cześć. Dopiero, kiedy przywitała się z Jonasem, przypomniała sobie, że krukon zdążył jej zadać pytanie. — Grałam czasem z bratem. Cassius. Znasz? Dużo osób kojarzyło ich jako mafię Swansea, ale tak naprawdę dla wielu byli tylko Łabądkami, a bardzo cieżko było im wydzielić każdego z nich jako indywidualność. Co osobiscie Cysię, jako artystkę, nieco godziło. Czuła się mocno przywiązana do własnej tożsamości, a wiedząc, zę każde z nich ma inną i zupełnie inny temperament... miała nadzieję, że chociaż Riley, którego zawsze idealizowała i na którego zawsze patrzyła jak na wzór do naśladowania, znał jej brata osobiście i doceniał jego indywidualne usposobienie. — Mam Koło Fortuny — przyznała się Jonasowi jeszcze przed końcem tury, a chyba nie powinna, ale z bratem zawsze dzieliła się swoją kartą, a później pytała o jej znaczenie. I nawet kiedy Cassius go nie pamiętał, wierzyła we wszystko co jej powiedział. To wyjaśnia dlaczego do dziś nie potrafiła grać w Durnia. Pierwszą turę przegrała, znikąd pojawił się przed nią eliksir, który zmuszona była wypić. Zerknęła na niego niepewnie. Miał barwę płynnego złota, a bąbelki kumulowały się u szczytu buteleczki, podrygując jak miniaturowe złote rybki. Gdyby była lepsza z eliksirów, wiedziałaby, że to Felix Felicis. Tymczasem powąchała go z podejrzliwością, zanim w końcu wypiła całą, maleńką buteleczkę i przymknęła oczy w oczekiwaniu na najgorsze. Uchylając je w końcu, zielenią oczu objęła swoje ramiona, spodziewając się jakichś zmian na ciele, potem przestrzeń wokół siebie, ale... nic się nie zmieniło. Czuła się naprawdę dobrze. Może nawet lepiej niż moment temu. Miała dziwne wrażenie, że ten dzień będzie szczęśliwy. Aż zachciało jej się zrobić pewne rzeczy, na jakie wcześniej nie miała odwagi.