Pomieszczenie niezwykle "przytulne". Składające się z wąskiego korytarzyka, wzdłuż którego ulokowane są wszelkiego rodzaju środki czyszczące i preparaty do pielęgnowania miotły. Na samym końcu pomieszczenia znaleźć można ułożone na półkach, bądź postawione pod ścianą szkolne miotły. Pomieszczenie to jest niezwykle zapełnione, ciasne, chłodne i ciemne. Wbrew temu jak często używane przez wielu uczniów, bardziej bądź mniej przykładających wagę do porządku.
Ekscytację widać było po nim na pierwszy rzut oka. Poważnie. Gdy tylko otrzymał wiadomość o tym, że ruszają rozgrywki Therii, miał ochotę skakać do sufitu. Sam nie do końca wiedział, skąd wzięło się u niego aż takie podekscytowanie, ale wszystko tłumaczył sobie tą swoją chorą miłością do ryzyka i wszystkiego, co ryzykowne i niebezpieczne. No bo jasna cholera, potrzebował w swoim życiu pewnego urozmaicenia, a Theria... Była czymś wspaniałym. Przynajmniej z tego, co słyszał, bo to był jego pierwszy raz. I, jak sądził, na pewno nie ostatni. Gryfon nie miał pojęcia, dlaczego wcześniej nie brał w tym udziału. W końcu jak ktoś taki jak on mógł ominąć tak świetną sprawę? Nie miał pojęcia. Ale się cieszył jak dziecko, które dostało nową zabawkę; jak jedenastolatek, który dostał pierwszą różdżkę i szedł pierwszy raz do Hogwartu. Och tak, wtedy też był taki wesoły. Stare dzieje, czasy, w których jego rodzina była kompletna. I wcale nie skrzywdzona przez los... Najwięcej trudności sprawiło mu dotarcie do schowka na miotły. Na swojej drodze napotkał jakiegoś nauczyciela, a kolejnym razem znów woźnego. Dobrze, że oni nie zauważyli jego, bo szybko się schował. Nie chciał zbędnych pytań, na które byłby zmuszony skłamać. Może i kłamcą był świetnym, ale niekoniecznie chciał dzisiaj kłamać. Miał zbyt dobry humor na zmyślanie niestworzonych, choć na ogół wiarygodnych historyjek. W końcu udało mu się szybko wejść do schowka i odetchnął z ulgą. Było tak ciemno, że w pierwszej chwili nie widział Cymone, która była już gotowa i nawet odpowiednio postarzona. Właściwie to spodziewał się tego, że jest pierwszy. - Ciemno tu jak w dupie... - mruknął pod nosem i wsunął dłoń do kieszeni spodni, aby upewnić się, że ma ze sobą fiolkę eliksiru uzdrawiającego. Wyjął różdżkę i już zamierzał rzucić zaklęcie, gdy usłyszał cichy szelest. Rozejrzał się szybko i zmrużył oczy, widząc zarys jakiejś postaci. Cholera, to musiała być osoba, z którą miał grać! To na pewno była ona. Przynajmniej wyglądała na nią. Ciężko mu było dostrzec dokładnie jej twarz, ale nie był pewien, czy użycie różdżki jest w tej sytuacji... Hmm, bezpieczne. A zresztą, cała gra niekoniecznie była bezpieczna, więc w czym problem? Jednak postanowił nie rzucać zaklęcia. W końcu oczy przyzwyczają mu się do ciemności, co nie? Uśmiechnął się wesoło. - Jestem Hunter. Zaczynasz? - zapytał, choć nie do końca był pewien czy spotkał swoją parę do gry. Może kogoś przyłapał na podkradaniu magicznych detergentów?
Skoro już rzuciłaś to ty pierwsza Kostka: 0 Pole: 0 Efekt: -
Zupełnie niepotrzebnie Cymone przed przyjściem tutaj przeczytała list od swojej siostry, w którym opisywała szczegółowo film pt.: "To". W tym momencie Gryfonka zrozumiała, że popełniła wielki błąd. Nie wiedziała ile czasu minęło od zażycia eliksiru do tego przeraźliwego skrzypnięcia drzwiami. Wydawałoby się, że wieki. Próbowała kilka razy rozświetlić przestrzeń lumosem, ale jak widać zakłócenia magii, które zepsuły domyślne oświetlenie tego pomieszczenia działały również na nią. Przez dłuższy moment zupełnie zapomniała, że czeka na swojego towarzysza do gry. Skrzypnięcie drzwi, głośny oddech i w końcu westchnięcie w głowie Southgate zyskało tysiące coraz to mroczniejszych źródeł. Potem usłyszała kwestię zupełnie niemroczną, wypowiedzianą przez także niemroczny głos. Wtedy poluzowała automatycznie spięte mięśnie, w ten sposób generując szelest. Uzmysłowiła sobie, że przybysz a - jest jej partnerem do gry, b - nie wiedział, że dziewczyna tu jest, c - pewnie uważa ją za totalną świruskę. - Cymone, tak. - wydukała. Co prawda światło przebijające się spod drzwi dawało jakiś pogląd na sylwetkę chłopaka, ale wyglądał bardziej jak cień, albo bardzo ciemny obraz Matki Boskiej. Cymone zmrużyła jedno oko, jakby mogło to coś pomóc. Wzruszyła tylko ramionami, odwróciła się i poczęła po omacku szukać planszy. Gdy wchodziła na pewno ją zauważyła, no musi tu gdzieś być! - Ona musi tu gdzieś być. No jestem pewna. Widziałam ją tu, gdy wchodziłam. Poczekaj chwilkę. Zaraz sobie poradzę. - Po chwili intensywnych poszukiwań (bonus: kolano obite o kant szafki) Cynamon zdołała wymacać cel swoich poszukiwań. - Mam! - krzyknęła przyciszonym głosem z dumą. Wyciągnęła różdżkę. Nie miała pojęcia jak zacząć, więc po prostu stuknęła nią w kulę znajdującą się po środku planszy (pewnie za dziesiątym razem, wcześniej celując w planszę). Udało się. Usłyszeli cichy chrobot. Potem kolejny, gdy pionek metodycznie przesuwał się pole po polu. Cymone policzyła, że musi być na dziesiątym lub jedenastym polu. Stała tam z uniesioną różdżką, w absolutnej ciemności, słysząc tylko nierówny oddech Huntera. - Wiesz co, cykam się trochę. - powiedziała przełykając ślinę. Nie skupiła się na odpowiedzi chłopaka, jej uwagę zwróciło ciche łkanie dobiegające z prawej strony. Cymone zmarszczyła brwi. Zapewne to część zadania. Źródło dźwięku znajdowało się chyba w zasięgu ręki. Gryfonka odłożyła różdżkę na półkę przed sobą i wyciągnęła prawą rękę, próbując dosięgnąć czegoś. Niezadowolona z efektu zrobiła dość duży krok. W miejscu, w którym postawiła stopę znajdował się pusty karton. Wdepnąwszy w niego straciła równowagę. W panice, aby ją odzyskać, jedną ręką chwyciła coś miękkiego, druga wylądowała na brzegu półki. Ręka, która chwyciła mandragorę, jak później się okazało, z siłą rozpędu wylądowała poza półką, tuż przed nosem Huntera. Siła grawitacji zrobiła swoje. W tym właśnie momencie zakłócenia magii odpuściły, a światło wróciło do schowka. Scenka była wręcz komiczna, Cymone tarzałaby się ze śmiechu, gdyby miała miejsce i gdyby nie była właśnie ogłuszana przez zielsko, które zostało pozbawione donicy. W pierwszym odruchu Cynamon puściła to diabelskie stworzenie i zasłoniła sobie uszy dłońmi. Z braku lepszych pomysłów wymacała roślinę stopą i zaczęła po niej energicznie skakać. Robiła to aż nie słyszała tego traumatyzującego krzyku i długą chwilę po tym. W końcu przestała skakać i otworzyła oczy. Ciągle była w szoku, a przynajmniej tak myślała. zamiast słyszeć swój urywany oddech, czuła w głowie nieznośny szum. Popatrzyła na Huntera. - Świetnie... - chciała powiedzieć "świetnie się zaczyna", ale zdała sobie sprawę, że nie słyszała owego "świetnie". - Halo. - powiedziała, przykładając dłoń do krtani. Drgało. Popatrzyła na chłopaka. - Jeśli mnie słyszysz, przytaknij dwa razy. I powiedz cokolwiek. - powiedziała ze skupieniem, jedną ręką chwytając go za nadgarstek, drugą machając mu przed twarzą. Może on też ogłuchł? A może jej zdaje się tylko, że mówi?
Kostka: 11 Pole: 11 Efekt: nieparzysta – ogłuszył się krzyk, próbujesz zatkać uszy, ale nic to nie pomaga. W końcu udaje ci się unicestwić mandragorę, jednak pozostajesz głuchy do końca walk. Lepiej na siebie uważaj!
wybacz mi za to, że ten post taki jakiś (chyba) marny, ale jestem chora i nawet nie myślę :x
- Wiesz, ja tutaj prawie nic nie widzę. A na pewno nie... - kopnął nieznacznie nogą i na coś natrafił. Zmarszczył lekko brwi, czego Cymone pewnie nie miała jak zauważyć, bo cóż. Hunter podejrzewał, że dziewczyna raczej nie ma przy sobie mugolskiego noktowizora. Przynajmniej logicznym mu się wydawało to, że takich rzeczy ludzie na ogół przy obie nie noszą w każde możliwe miejsce. Choć tu by się przydał. - Planszę. - Uśmiechnął się lekko, bo w tej samej chwili, po tych intensywnych poszukiwaniach, znalazła ją. Serce przez moment zabiło mu odrobinę szybciej niż wcześniej, gdy spoglądał na planszę. - Też się trochę cykam, ale... Co się może stać? - Myślał pozytywnie. Musiał, bo choć kochał ryzyko jak mało kto, zdawał sobie sprawę z powagi tej gry i z niebezpieczeństw jakie może momentami oferować. Dalej wszystko działo się tak szybko, że nie do końca ogarnął co tak właściwie się stało. No bo w jednej chwili oboje usłyszeli ciche kanie, w następnej Hunter asekuracyjnie przyłożył dłonie do uszu, jakby oczekiwał tego, co może znaleźć Cymone, a w kolejnej dziewczyna prawie uderzyła go swoją ręką w twarz. Zrobił wtedy tylko wielkie oczy, przyciskając mocniej dłonie do uszu. Zacisnął też powieki, a po chwili słyszał już tylko lekkie dzwonienie w uszach, które trwało przez dłuższą chwilę. Ledwie w ogóle zrozumiał Gryfonkę, która - jak sądził - ogłuchła zupełnie na czas ich rozgrywki. Hunter kiwnął głową dwa razy, przytakując w ten sposób, choć z początku nie był pewien czy o tym mówiła. Czuł się... Dziwacznie z tym dzwonieniem w uszach. Głupie uczucie... Trochę się zdziwił, gdy zaczęła machać mu dłonią przed twarzą i złapała go za nadgarstek. Nie żeby miał coś przeciwko. Dla niego to dziwne nie było, jednak dziewczyna go lekko zaskoczyła. - To było zajebiste! Teraz ja - odparł, unosząc nieznacznie kąciki ust. Wątpił aby go usłyszała, choć nie był pewien czy faktycznie aż tak bardzo ucierpiała przez swoje zadanie. Gdy przyszła pora na niego, rzucił kostki zamaszystym ruchem i zacisnął dłoń na swojej różdżce, patrząc bez przerwy na planszę. Po chwili pojawił się na niej cytat, który wprawił chłopaka w zaciekawienie zmieszane z prawdziwą wręcz ekscytacją. Nie wiedział co mogą symbolizować te słowa, ale... Cholera, stado? Stado czego? Czemu pierwszą jego myślą były jakieś wielkie zwierzęta, jak na przykład buchorożce? Cóż, pierwsza jego myśl nie była zbyt odległa od prawdy. Właściwie była prawidłowa w stu procentach. I to nie tak, że zdał sobie z tego sprawę wtedy, gdy dostał w potylicę jakimś twardym przedmiotem. Cicho jęknął z bólu i zakrył głowę, aby nie dostać znowu. Sam nie wiedział w jaki sposób to wszystko się działo, ale po chwili stado buchorożców wbiegło do schowka (jak one się tam w ogóle zmieściły, tak swoją drogą?) i zaczęły bieg nie zwracając większej uwagi na dwójkę żądnych wrażeń Gryfonów. Tylko jeden z buchorożców musiał stwierdzić, że Hunter mu w czymś zawadza i zanim chłopak zdążył się uchylić przed jego rogiem, stworzenie przerzuciło go nim na drugą stronę. Chłopak uderzył mocno w regał z którego pospadały już prawie wszystkie rzeczy, ale nie chciał używać zaklęcia, które zamortyzowałoby jego upadek. Po co miałby to zrobić? Przecież nie spadał z kilkunastu lub kilku metrów a jedynie został przerzucony przez grzbiet buchorożca. Cóż to dla niego? Mógł chojrakować w każdej chwili, ale przyznać musiał jedno. Upadek bolał jak cholera. Szatyn, oddychając ciężko, leżał na posadzce i podniósł się dopiero po około minucie, a i to zrobił z trudem. Bolały go żebra, ale chyba nie miał ich złamanych. - Nic ci nie jest, Cymone? - zapytał głośnym szeptem, rozglądając się dookoła, aby dostrzec gdzieś dziewczynę. Sam nie wiedział czy nie widział jej przez te lekkie mroczki, które z pulsującego lekko bólu pojawiły się przed jego oczami czy może któryś buchorożec potraktował ją znacznie gorzej niż jego. Miał jednak nadzieje, że nic jej się nie stało. Nie chciał mieć jej na sumieniu, tym bardziej, że jedyna Cymone, którą kojarzył z imienia, była w szóstej lub piątej klasie. Patrzcie, nawet tego nie wiedział, ale jednak kojarzył jej imię. Z góry więc zakładał, że to ona, tylko musiała wypić eliksir postarzający. W sumie sprytnie z jej strony...
Kostka: 4 Pole: 4 Efekt: nieparzysta - jeden z buchorożców podbiega do ciebie i przerzuca na drugą stronę swym rogiem. Możesz złagodzić upadek zaklęciem, ale i tak jesteś poobijany.
Podobno dalej byłam w drużynie, chociaż nie byłam pewna czy mam ochotę w dalszym ciągu sprawować funkcję obrońcy. Miałam wrażenie, że cały mój zapał do gry, zamiłowanie do wyzwań i adrenaliny uleciało ze mnie wraz z powrotem do Walii. Dziwiłam się zresztą, że w ogóle udało mi się odzyskać posadę w cukierni na dawnych warunkach, choć i tak wiedziałam, że urocza starsza pani od pewnego czasu obserwuje mnie uważniej, a przede wszystkim częściej. Pamiętałam jedną z rozmów z nią po powrocie, gdy prosto w twarz powiedziała, że się zmieniłam, ale ona czuje, że wszystko wróci do normy a ja wrócę do bycia tamtą wesołą dziewczyną. Cokolwiek to oznaczało, bo niespecjalnie postrzegałam się w takiej kategorii. Dzisiejszego dnia postanowiłam w ogóle odszukać swoją miotłę, która jakimś cudem po ostatnim treningu nie znajdowała się w moim mieszkaniu, a ponoć w schowku na miotły - nikt jednak nie potrafił wytłumaczyć mi dlaczego i gdzie konkretnie się znajdowała, więc byłam zdana tylko i wyłącznie na siebie. Wiedziałam, że jedno machnięcie różdżką załatwiłoby sprawę... gdybym tylko ją ze sobą zabrała. To, że czasami zdarzało mi się nie myśleć chyba nie było już niczym ani nowym ani tym bardziej zaskakującym. Weszłam więc w zakurzone czeluście schowka, mając problem z odnalezieniem źródła światła; to nie powstrzymało mnie przed namacalną próbą odnalezienia go na ścianie i co za tym szło, standardowym zderzeniem z drzwiami.
Z kolei Deven postanowił zrobić generalny przegląd mioteł - planował na najbliższe dni solidny trening i musiał mieć pewność, że żaden z jego zawodników nie zrobi sobie krzywdy. Może nie należał do szczególnie wylewnych osób, ale starał się dbać o swoją drużynę i o jej bezpieczeństwo. Ostatnio miał coraz mniej czasu na wszystko i nie był pewien, czy sprosta wszystkim obowiązkom, ale robił, co mógł. Słysząc jakiś hałas w schowku na miotły, znieruchomiał, po czym wyciągnął różdżkę i oświetlił wnętrze pomieszczenia, zastanawiając się, czy to jakieś dzikie zwierzę, roznamiętniona para czy coś jeszcze innego. Cóż, w tym zamku można było się spodziewać naprawdę wszystkiego. W pierwszej chwili jego mózg się po prostu zawiesił. Oczywiście że znał tę twarz, ale połączenie jej z właściwym nazwiskiem zajęło mu dobrą chwilę, zwłaszcza że nie widzieli się od bardzo dawna. - Padme? To ty? Co ty tu robisz i... - umilkł, nie chcąc wyjść na wścibskiego, mimo że na usta cisnęło mu się pytanie "co się z tobą działo". Odnalazł coś w rodzaju przełącznika światła, który sprawiał, że w kilku miejscach na ścianie rozpalało się magiczne światło - pochodnie byłby zbyt niebezpieczne w schowku pełnym mioteł. - Przyszedłem skontrolować... miotły treningowe dla gryfonów... A ty? Em... Grasz jeszcze w quidditcha...? - dodał po chwili lekko skrępowany, ale nie tak bardzo, jak przy ich pierwszym spotkaniu i kilku kolejnych. Chyba odrobinę dojrzał i nabrał pewności siebie. Może fakt, że nareszcie przestał rozpamiętywać i tęsknić za wsparciem braci, pomógł mu stanąć na nogi. Uwierzył, że bez nich też sobie poradzi, bo przecież tu, w Wielkiej Brytanii mógł zacząć od zera i ciężką pracą coś osiągnąć. W Kanadzie widziano w nim głównie Indianina, co nie było łatwe.
Padme A. Zakrzewski
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : liczne pieprzyki i lekko widoczne piegi na policzkach
Zderzenie z miotłą, przypominające żywcem wyjętą scenę z mugolskiego gagu, zatrzymało mnie w miejscu. Nerwowo rozmasowałam kawałek ramienia postanawiając, że wrócę tu innego dnia i tym razem z różdżką, kiedy do moich oczu gwałtownie wdarło się światło. - Bawię się. - Odpowiadam, bo zadane pytanie wydaje mi się dość głupie. Cóż innego mogłam robić w schowku na miotły? Już sama nazwa pomieszczenia wskazywała cel wizyty, chociaż moje szukanie po ciemku faktycznie mogło być mylące. - Nie mam różdżki, w tym durnym pomieszczeniu nie ma światła... to znaczy, nie mogłam znaleźć światła, więc namacalnie próbowałam znaleźć jakiś włącznik. Moja miotła gdzieś tu powinna być, chciałam ją tylko odzyskać. Nie, nie ukrywam się, nie kradnę i nie planowałam uszkodzić czyjegoś sprzętu w ramach odwetu. Ciebie również miło widzieć, Deven. - Uśmiecham się szeroko, wyruszając na dalsze poszukiwania swojej zguby. Było to co najmniej jak szukanie igły w stogu siana; na szczęście na mojej miotle wygrawerowane były inicjały, o ile nie było innej osoby z inicjałami "P.N.". - Powiedzmy, że gram. Ale teraz chyba tylko dlatego, że nie ma chętnych do drużyny. - Nie przykładałam już tak dużej wagi do tego sportu, nie widziałam zbytnio uciechy w byciu obkładaną tłuczkami. - Zresztą, po treningu, kiedy spadłam na ziemię z wysokości obręczy, a wcześniej dostałam w twarz tłuczkiem, chyba się trochę boję. Wtedy zareagowali w porę, następnym razem mogę nie mieć tyle szczęścia. - Moim ciałem wzdryga nieprzyjemny dreszcz, ale nie daję po sobie poznać, że się przejęłam tamtym zdarzeniem. - Co słychać? - Pytam wreszcie z uśmiechem, nurkując w morzu śmierdzących i brudnych mioteł w jednym z pomieszczeń.
Deven zapomniał o jednej charakterystycznej cesze Padme. Padme MÓWIŁA. Mówiła dużo, intensywnie i czasem nie był w stanie przyswoić wszystkich tych informacji, mimo że usilnie próbował je filtrować i wybierać tylko te naprawdę istotne. Na próżno. Mimo to szczerze się ucieszył na jej widok. Była naprawdę miła, mimo że trochę gadatliwa. W gruncie rzeczy to miało swoje zalety, bo dzięki temu on sam nie musiał zbyt wiele mówić. Dokładnie tak, jak lubił. - Nigdy bym cię nie podejrzewał o takie zagranie... hmm... Wystarczy ci tyle światła, czy poświecić ci różdżką...? - spytał rzeczowo, jak to on, idąc za nią i po drodze oceniając stan mioteł. Były w porządku, niedawno serwisowane, zresztą sami zawodnicy też starali się o nie dbać. W końcu od tego zależała nie tylko wygrana w meczu, ale często wręcz życie. Spojrzał na nią z czymś na kształt troski i współczucia, mimo że jego twarz jak zwykle nie zdradzała zbyt wielu emocji. - Merlinie... nie wiedziałem, że... hm. Że to było aż tak poważne. Ale teraz już jest okej? - spytał, obserwując ją uważnie i bezmyślnie obracając w dłoniach jakiegoś starego Nimbusa, któremu zdecydowanie przydałyby się nowe witki, bo stare straciły swój aerodynamiczny kształt i sterczały na wszystkie strony, jak w zwykłej miotle używanej przez szkolnego woźnego. - Hm... w porządku. Pracuję, studiuję... Nie mogę narzekać. Znowu przetasowania w mojej drużynie... wiesz, trzeba się dotrzeć na nowo... Tak, hmm... - zacukał się. Po chwili dodał: - A jak twoje zielarstwo? Nie potrzebujesz... emm... pomocy? - Miło wspominał wspólne godziny w bibliotece, kiedy tłumaczył jej całą fizjologię roślin, opowiadał o ich upodobaniach i właściwościach. Prawdę mówiąc, mało kto go słuchał, a zwłaszcza wtedy, gdy mówił o roślinach.
Kiedy wyjrzało wreszcie słońce, zrobiło się ciepło i przestało padać, nie można było się lenić. Philip i @Li Na postanowili zrobić sobie mały trening Quidditcha. Więc kiedy tylko Puchon zjadł porządne śniadanie, nie mogąc się doczekać chwili aż wreszcie dosiądzie miotły, wzbije się w powietrze i poczuje wszechogarniającą wolność i wielką przestrzeń, wziął z dormitorium swój strój, spakował go do torby którą przewiesił przez ramię i udał się szybko w kierunku boiska biorąc ze sobą koleżankę. Chciał dziś pokazać jej kilka nowych technik, o których wyczytał podczas świąt, kiedy w długie zimowe wieczory przesiadywał w domu nie mając nic lepszego do roboty. Poszli do ciemnego schowka, próbując skompletować sprzęt. Nie dało się jednak nie dostrzec, że w przeznaczonym do tego miejscu brakuje kafli... Wyciągnął różdżkę.
- Accio kafel! - nic jednak się nie wydarzyło. Trudno było stwierdzić, czy było to efektem nie działającej jak należy magii, czy też po prostu go tu nie było...
- No to świetnie... - powiedział zrezygnowany. - Chce ci się przetrząsać cały ten bajzel?
Li szczerze powiedziawszy za bardzo nie podobał się pomysł który miał w zamiarze zmusić ją do latania na miotle. Owszem, uwielbiała ten sport, ale jedynie oglądać, ale czy grać? Za bardzo jej to nie odpowiadało, ale nie chciała Philipowi stwarzać przykrości, bo już ostatnio dała mu tak zwanego kosza. Nie mogła zrobić mu tego po raz drugi. Może wreszcie trochę się zmobilizuje i będzie bardziej aktywniejsza w tym sporcie? Na pewno nie na tyle, żeby wystartować w drużynie domowej, co to to nie. Przyszli na boisko, ale najpierw wylądowali w schowku na miotły. - Jesteś pewny, że żadna drużyna nie będzie miała treningu? - zapytała. Najbardziej obawiała się, że to ślizgoni będą mieli trening i zwyczajnie będą im ubliżać, więc po co takie coś? Lepiej posiedzieć w pokoju wspólnym niż użerać się z zielonymi. Li się kompletnie do tego nie nadawała. - No przestań... - mruknęła do niego i przeniosła wzrok na ten bajzel. - Przecież my tutaj nigdy nie znajdziemy żadnego kafla... - oznajmiła i wzruszyła ramionami. W dłoni trzymała miotłe. Oczywiście nie swoją, bo takowej nie miała. Musiała użyć tej co były w schowku.
- Nie... - odpowiedział szczerze. Nie przejmował się tym jednak aż tak bardzo, w końcu boiskiem zawsze można się podzielić... Nie patrząc na stojącą za nim koleżankę zaczął przetrząsać wszystkie te leżące tu absolutnie bez ładu i składu przedmioty w poszukiwaniu tej nieszczęsnej piłki. Poza miotłami, popsutymi zniczami i tłuczkami (działające leżały w skrzyniach) znalazł tam takie skarby jak puste fiolki po Euforii czy zużyte prezerwatywy, ale kafla nigdzie nie było. Dobrze by było zapalić światło, bo ta niewielka lampeczka umieszczona w takim miejscu, gdzie i tak zasłaniały ją miotły, nie dawała go zbyt wiele. Wyciągnął różdżkę.
- Lumos! - usiłował rzucić zaklęcie, ale jak to zwykle bywa ostatnimi czasy- niewiele z tego wyszło. Na końcu jego różdżki rozbłysło kilka iskier, po czym zrobiło się kompletnie ciemno, bo lampka za miotłami zgasła.
- No to świetnie... - wymamrotał pod nosem. Chyba guzik z tego wyjdzie. A miał taką nadzieję, że jak dziewczyna zacznie spadać z miotły (co biorąc pod uwagę jej umiejętności nie było wcale wykluczone, a wręcz bardzo prawdopodobne), może by ją złapał czy coś... To chyba było wystarczająco romantyczne, nie? A tak, nic chyba z tego nie będzie. Wygrzebał się z komórki z niezbyt zadowoloną miną. Puchonka miała jednak podobną, do tego widać było na jej twarzy wymalowane znudzenie. Oj, Philip, nie idzie ci coś ostatnio...
- Już mam dosyć... - powiedział, opierając się o framugę. Wrzucił niedbale miotłę z powrotem do komórki i wyciągnął rękę w stronę koleżanki, by zrobić to samo z jej starym okazem. Może znajdzie się jeszcze inna forma spędzania czasu zbliżona do treningu ścigającego...
- A co powiesz na rzutki? - próbował jeszcze rozpaczliwie uratować sytuację...
kostka: 3
Hyacinthe Layton
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 154 cm
C. szczególne : Blizna na barku, której towarzyszy nienaturalny, wyżarty przez wilkołaka dół, małe zadrapania i szramy na całym ciele, brązowe piegi, drobna postura.
Ciężki oddech i zmęczenie spowodowane cowieczornym treningiem zdecydowanie utrudnialo Hiacyncie logiczne myślenie. Nie, żeby normalnie z takowym problemów nie miała, bo raczej mądrością to to dziewczę nigdy nie świeciło, ale kiedy biegała czy sparringowała, czy wykonywała jakiekolwiek inne czynności związane z sportem, całkowicie wyłączała myślenie, skupiając swój umysł tylko i wyłącznie na laniu. Niektórzy uważali to za złe, bo w takim morderczym modzie nie kierowała się jakąkolwiek taktyką, wiele rzeczy wykonując automatycznie, ale ona wierzyła jedynie swoim dzikim zmysłom i zwierzęcej intuicji związanej z byciem nastoletnim, buntowniczym wilkołakiem. Na pierwszy rzut oka to chyba każdy by się połapał, że dzieciaki coś majstrowały przy tym schowku na miotły, przerabiając miejsce w pułapkę na przechodzących obok uczniów czy nauczycieli. W normalnych warunkach to pewnie by rzekomych sprawców pochwalała, możliwe, że sama by się w tą sprawę zaangażowała, ale no właśnie, teraz to miejsce było jej więzieniem, jej karą za błędy czy tam nie wiadomo w sumie za co. W każdym razie tym razem te dzikie instynkty ją zawiodły i siedziała sama, bez różdżki, bo nigdy jej nie brała, kiedy szła pobiegać czy uprawiać jakiekolwiek sporty, bo po co i bez światła, bo już wieczór poważny był, noc właściwie, w zimnych i brudnym schowku na miotły. Tyle szczęścia, że ładnie tam pachniało, pastą do renowacji trzonków miotły oraz takim dziwnym, Quidditchowskim zapachem, który Cysia utożsamiała właśnie z tym sportem. Niby jak w domu, ale jednak ciemno i zimno. Najgorzej, ze nie wiedziała co może zrobić. Czy mordę rozedrzeć i czekać aż ktoś się w okolicy pojawi, przy okazji najprawdopodobniej zaliczając kolejny szlaban i minusowe punkty dla domu, czy może liczyć, że Pro, któremu jak zawsze mówiła, że idzie sobie pobiegać zainteresuje się jej losem i postanowi poszuka. No cóż, trzeba było czekać i zobaczyć jak to życie nędzne się potoczy. Pomyśleć, że ona chciała sobie tylko pobiegać...
Dawno nie czuł się tak rozczarowany sobą. Jak mogło się to przytrafić mu? Miał spędzić wieczór z kumplami, ewentualnie po podrywać jedną krukonkę o nieziemskich oczach, a zamiast tego.. Szkoda gadać. W mętnych, kocich oczach tliło się poirytowanie oraz złość. Nie był dumny ze swojej głupoty, wyjątkowo dała mu dziś w kość. Nie dość, że siedział w jakimś cholernym schowku na miotły, zapomnianym przez świat oraz woźnego, to jeszcze zapomniał różdżki. I to siedział z NIĄ. Ze wszystkich ludzi w szkole musiał trafić na tego małego, dzikiego czorta bez cienia szlachetnej krwi?I to jeszcze gryfonkę, Merlin nie miał litości. Czym sobie zawinił, że skazał go na tak złe towarzystwo? Miała ładną buzię, ale co z tego? Nawet nie mieli o czym rozmawiać, nawet nie chciał z nią rozmawiać. Była mała, jakaś taka drobna niczym lalka, a do tego pyskowała gorzej niż wściekła Emily. Była jak Osa, bo pszczoły to chociaż były pożyteczne. Rozbawiony własnymi myślami prychnął, odchylając głowę do tyłu, czego natychmiast pożałował, uderzając w drewnianą półkę. Wprawiony w ruch mebel był stary i spróchniały, przez co na ich głowy zleciały tumany kurzu z jakimiś pajęczynami i fragmentami skruszonego drewna. Kątem oka zerknął w bok, gdzie niczym trusia z wściekłą miną siedziała Hyacinthe — to, że była równie zła, jak on, zdecydowanie poprawiało ślizgonowi humor. Ruszył nogą, próbując lepiej ją ułożyć. Był wysoki, a ten schowek wzbudzał w nim klaustrofobiczne uczucia. Ledwo siedział. Przez brak przestrzeni kopnął ją delikatnie, odwracając głowę w jej stronę i wzruszając beznamiętnie ramionami, pokazując, że to nie jego wina przecież. Dłonią strzepał kurz z kasztanowych włosów, raz jeszcze nachylając się do przodu i uderzając z pięści w zablokowane drzwi. Niestety, drewno było solidne. A już kwintesencja beznadziei był brak papierosów, na których głód zaczynał mu doskwierać. Potrzebował nikotyny. Kolejne uderzenie pięści sprawiło, że poczuł pieczenie, prawdopodobnie szorstka tektura drewna starła mu skórę, zostawiając płytkie zadrapania. Może jak się zbierze, zacznie walić rękoma i nogami, to się otworzą? Nie śmiał nawet pytać tego chucherka, czy zamierza angażować się w odzyskiwanie wolności, przecież ręka by jej pękła na pół. Myślał, że to będzie dobry dzień. Ubrał nawet szczęśliwe, wściekle zielone skarpetki w głowy różowych świnek. - Kurwa.
Hyacinthe Layton
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 154 cm
C. szczególne : Blizna na barku, której towarzyszy nienaturalny, wyżarty przez wilkołaka dół, małe zadrapania i szramy na całym ciele, brązowe piegi, drobna postura.
Taka była zaoferowana całą tą sytuacją, tym zamknięciem w schowku na miotły i zła, i wściekła, i zrozpaczona, bo nie skończy swojego treningu, a najprawdopodobniej to tam będzie siedzieć do następnego meczu czy treningu Quiddticha, że nie zauważyła albo raczej zignorowała tego paskudnego Rowla. Ona to tam do ludzi problemu nigdy nie miała. Ludzi dzieliła na tych spoko i na tych nie spoko, Ci spoko to byli Ci, którzy nie wchodzili Cysi w drogę i nie utrudniali życia swoją nędzną i nudną egzystencją, Ci nie spoko logicznie rzeczy ujmując byli ich przeciwieństwem i właśnie do tej grupy zaliczał się ten siedzący razem z nią w pułapce Charlie. Był gnojem, tak samo zresztą jak mniej więcej 1/3 ślizgonów, jaka stanęła na Layton drodze, z tym, że jak się wkrótce okazało był trochę bardziej gnojem niż przeciętny gnój. Nie dość, że obnosił się ze swoim bogactwem to jeszcze był obrzydliwym rasistom. Chodził z głową uniesiona w górę, dumny jak paw, a w żadnym stopniu nie wyróżniał się na tle całego społeczeństwa, będąc zwykłym, szarym, nudnym czarodziejem. Na początku nie zwracała uwagi na jego wiercenie, po prostu sobie była w tym schowku ignorując typa ze wszystkich sił, chociaż jego kolejne ruchy zdecydowanie nie ułatwiały porywczej gryfonce zadania. Kurz i pajęczyny ładnie z siebie otrzepała, prychnięcie świadczące o tym, że się z dziewczyny śmieje puściła mimo uszu, ale to kopnięcie, to przeklęte kopnięcie sprawiło, że na niego spojrzała, a wręcz zmroziła nastolatka wzrokiem. Nic to nie dało jednak, ślizgon niestety nie padł trupem, ba, nawet się nie przestraszył, za to zaczął walić pięściami w drzwi dzielące ich od wolności. Urocze to było na swój sposób i strasznie głupiutkie, ale ona niczego innego się po nim nie spodziewała. - To naprawdę słodkie, że próbujesz rozwalić dębowe drzwi pięścią. Czyżbyś pragnął być jak Bruce Lee? - wiedziała, że ten ignorant nie wie, kim jest bohater ulubionych filmów jej i ojca, ale no cóż, nudziła się strasznie, więc stwierdziła, że sobie poprawi humor krótką przepychanką słowną. Istniała nadzieja, że gdy wyjdzie na jaw, jak żałosny jest koleś z którym zamknięta wylądowała, to coś czy ktoś się ulituje i te zaklęcia złamie.
Charlie O. Rowle
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188cm
C. szczególne : łobuzerski, i rozbrajający uśmiech. nadmiar energii, pali
Wiedział, że to przykre widzieć radość w cudzym nieszczęściu, ale nie mógł nic poradzić na uczucie rozbawienia w środku, grymas uśmieszku na buzi. Gdyby chociaż ten schowek był większy, to swobodnie mogliby siedzieć do rana, zajęci własnymi myślami, a potem ktoś przyszedłby po miotłę i ich wypuścił. Był to też doskonały sposób na uniknięcie lekcji. Layton była brudnej krwi, takiej najbardziej brązowej, zero błękitu! Miała jednak ładną buzię, co było olbrzymią stratą zdaniem Charlesa dla świata magii. Nawet jeśli przypominała laleczkę, która sięgała mu chyba do piersi, nawet rasista nie mógł nazwać jej brzydka. Przesunął zielonymi oczyma po pomieszczeniu raz jeszcze, szukał wskazówki, działał. Miał problem z siedzeniem w miejscu, energia go rozpierała i prawdopodobnie miał delikatne ADHD. Czując ból w pięści, na którą beznamiętnie patrzył, zapomniał na chwilę o siedzącej obok gryfonce, której głos zdecydował się jednak przerwać ciszę. Wahał się trochę, czy w ogóle z nią rozmawiać, jednak w zaistniałej sytuacji było znacznie więcej argumentów "za" niż "przeciw". Obrócił więc głowę w jej stronę, układając ręce gdzieś na torsie. Brwi miał nieco uniesione, grymas konsternacji zawładnął jego twarzą. Nie miał bladego pojęcia, o czym lub o kim do niego mówiła. Pewnie ów Lee był częścią mugolskiej rzeczywistości, której Rowle nie znał. Uśmiechnął się ironicznie, trochę zadziornie. - Ja, chociaż próbuję coś robić. Ty za to wyglądasz, jakbyś polubiła moje towarzystwo. Czyżbyś przez te wszystkie lata do mnie wzdychała, a ten schowek był pułapką, abyśmy porozmawiali, Layton? - zaczął z nutą ciekawości w głosie, pół żartem, pół serio. Nie umiał być miły i nie potrafił zamknąć buzi, gdy tak wredne słowa cisnęły się na jego język. Nawet jeśli była kobietą, była poza kategorią. Westchnął, przesuwając dłonią po kasztanowych, potarganych włosach. Poprawił się, siadając na tyłku trochę wygodniej. Cholerna klatka był na to za wielki. - Nie mam pojęcia, o kim mówisz, jednak myślę, że zgodziłby się ze mną, że takie dwa maluszki jak Ty by tu mogły z łatwością przesiadywać. Zakończył z delikatnym wzruszeniem ramion, mierząc ją jeszcze dla pewności wzrokiem i utwierdzając się w przekonaniu, że miał rację. Wyciągnął nogi na tyle, ile mógł, naciskając nimi na wyżej wspomniane, dębowe drzwi. Nie wierzył, że ciągły nacisk coś da, jednak nadzieja była matka głupich. Niby każda matka powinna kochać swoje dzieci, jednak własny przykład utwierdzał go w przekonaniu, że istnieją wyjątki.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Niecierpliwił się i chciał jak najszybciej skończyć trening, który w pewnym momencie zaczął go już drażnić. Był niepewny, jakby nieprzekonany czy jego decyzja w istocie była słuszna. Zupełnie nie jak kapitan – zupełnie nie jak on. Starał się dawać drużynie przykład i zawsze stał przed nimi z wyprostowanymi plecami i dumnie uniesioną brodą, ale dziś widać było po nim, że się martwi. Nieobecność Gabriela rozstroiła go już na samym początku, a jego dziwne zachowanie sprawiło, że nie potrafił włożyć w latanie całego serca. Powinien z nim pogadać, coś zrobić – wiedział o tym. A jednocześnie nie miał na to ochoty. Miał wrażenie, że ostatnimi czasy jedyną osobą, która wciąż wspierała go w tej rodzinie, była Elaine... a przecież nawet z nią nie rozmawiał tak, jak było to niegdyś. Mieli za mało czasu, nadmiar obowiązków, dużo... rozpraszaczy. Kiedy tylko wylądował na murawie boiska, poczuł, że ogarnia go frustracja, nad którą coraz ciężej mu zapanować. Czym prędzej spakował wszystkie piłki, wrzucając je do worka, który zarzucił sobie na plecy i zaczął zbierać miotły, oznajmiając członkom drużyny, że zajmie się sprzętem. – Pandora? – zwrócił się do dziewczyny, by i ona nie odeszła razem z nimi – Pomożesz mi zanieść sprzęt? Proszę. – Choć słowo prośby było wyraźne, ton jego głosu wskazywał na to, że bardzo mu zależy na tym, aby z nim poszła, choćby miało to zmienić jej plany. Wziął większość mioteł, a więc nie obciążał jej przesadnie. Najchętniej pociągnąłby ją za sobą za rękę, ale musiałby wyhodować do tego trzecią kończynę górną, bo standardowy zestaw był już po prostu zajęty. Szedł szybko i, na Merlina, nawet w jego krokach widać było, że jest sfrustrowany; nabuzowany i zły.
Pandora J. Doux
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 161
C. szczególne : Piegi, wyraźne kości policzkowe, błędy językowe i silny akcent
Odwróciła gwałtownie głowę, wprawiając rudą kitkę w ruch, gdy tylko usłyszała swoje imię i mimo, że na dźwięk znajomego głosu odruchowo zareagowała uśmiechem, to jednak coś w jego tonie sprawiło, że serce drgnęło jej z niepewności. Przytaknęła mu od razu, sięgając po pozostawiony dla niej sprzęt, jednak jak już pokazała dziś podczas ćwiczeń - nie miała zbyt silnych ramion, więc nadążenie z tym ciężarem za jego szybkimi krokami stanowiło wyzwanie. Ilekroć tylko otwierała usta, aby powiedzieć "Ejże, ja nie taka szybka", to zamykała je widząc jak z jego ruchów wylewa się frustracja, zupełnie jakby przy każdym kroku otrząsał się ze złości. Krępowała się wprost zapytać czemu ma zły humor, zastanawiając się czy może nie liczył, że pójdzie mu lepiej na pozycji obrońcy, ale była pewna, że poszło mu przecież całkiem dobrze. - Ja tak sobie myślę - zaczęła łagodnie, po czym przerwała, aby nabrać powietrza, jednocześnie walcząc z wyślizgującą się jej miotłą - Ty mnie chyba dałeś strzelić tego jednego - dokończyła, próbując zabrzmieć na lekko rozbawioną z nadzieją, że jej komentarz podłechcze jego ego, zamiast wywołać dodatkowe napięcie. Okulary powoli zaczęły ześlizgiwać jej się z nosa przez narzucone tempo, a ona nieudolnie próbowała poprawić je ramieniem, przez co chwyt na sprzęcie poluzował się jeszcze bardziej, zmuszając ją do przechylenia się nieco w tył, aby ciężar mioteł oparł się na jej piersi. I tak oto zatrzymała się z ulgą przed schowkiem, oczekując aż Elijah zabierze trzymane przez nią rzeczy - lekko spocona, z wyraźnymi wypiekami na twarzy, grzywką w nieładzie i okularami w połowie długości nosa.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Zupełnie zapomniał, że nie tylko styrał Pandorę na treningu, ale przede wszystkim jest od niego sporo „słabsza” i przebycie tej drogi z miotłami w ręku wymaga od niej więcej wysiłku niż od niego. Zachowywał się jak egoistyczny kretyn i jedyne co go broniło to to, że nie robił tego specjalnie. Kierowały nim emocje, te zaś rzadko brały nad nim górę aż do tego stopnia. To dlatego w chwilach kiedy gromadziły się w nim do niemożebnych rozmiarów, nie bardzo wiedział jak je rozładowywać i robił to bez pomyślunku, według zachcianek, tak jak podpowiadał mu wewnętrzny głos, który często się mylił. Spojrzał na nią przez ramię i dopiero teraz mogła zobaczyć, że odgarnięta do tyłu grzywka coraz wyraźniej zachodziła pomarańczem. – Nie. – Odpowiedział jej stanowczo i gdyby tylko miał wolną rękę, najpewniej wycelowałby w nią środkowy palec, aby podkreślić jak bardzo się z nią nie zgadza. Odchrząknął zaraz i powtórzył łagodniej, a pomarańcz nieco zbladł – nie... co za sens ma trening kiedy daje się na nim fory? – przystanął, bo miotły niebezpiecznie zachwiały się w jego objęciach, grożąc wypadnięciem, a potem ruszył dalej. Był surowym kapitanem, ale najsurowszy pozostawał zawsze wobec samego siebie, uważał to więc za całkiem sprawiedliwe podejście. Męczył ich na treningach, ale siebie samego męczył przez cały czas, trenując w większości wolnych chwil. – Nie wiem co w nich wszystkich wstąpiło – powiedział niespodziewanie, ewidentnie jak rzadko kiedy potrzebując się wygadać. A w niego co wstąpiło? Rzucił do Rileya kafel, mocno i bez ostrzeżenia, wybił mu tym palec i odwrócił wzrok, jakby nie widział jego wykrzywionej bólem twarzy. Co gorsza, nie przeprosił go i nawet jeśli był to głównie wynik złości na Gabriela, było to tak szalenie nie w jego stylu, że było mu wstyd. Co on w ogóle wyprawiał? A Elaine? Na pewno była teraz na niego wściekła, bez dwóch zdań... bez wahania stanęłaby po stronie Fairwyna i o ile nie powinien jej za to winić (gdyż sam tak by postąpił, a co więcej – już to raz zrobił), o tyle nie potrafił się pozbyć wyżerającej go od wewnątrz goryczy. – Elaine non stop jest przyklejona do Rileya, część drużyny ma zupełnie wywalone, Gabriel... nie jestem w stanie tego nawet s.. – przerwał wpół słowa, gdyż złapał miotły z całej siły i jakimś cudem wyciągnął różdżkę z kieszeni spodni, by otworzyć drzwi zaklęciem. Sapnął, bo i on był już zmachany; grzywka na nowo zaczęła mu pomarańczowieć – skomentować. Widziałaś to? – wszedł do środka, ani na moment nie przerywając swojego monologu, a po prostu wzmacniając siłę swojego głosu, żeby mogła go dosłyszeć. – Przecież widziałem, że mnie zauważył! Przypominałem mu o treningu co najmniej pięć razy. Zrzucił z pleców worek z kaflami i ze znacznie większą delikatnością odłożył miotły w wyznaczony dla Krukonów kącik. „Zdrada” kuzyna była w tym wszystkim najcięższa do przełknięcia. Zawsze, ale to absolutnie zawsze mógł na niego liczyć... i jego strona była ostatnią, z której spodziewałby się tak nagłego ciosu. Złapał powietrze, próbując unormować oddech i czym prędzej wrócił do Pandory. – A Billie? – wziął od niej miotły, przesuwając ręką po jej brzuchu, aby na pewno żadna jej się nie wyślizgnęła. Jako że jej część sprzętu była lżejsza, wyprostował się i choć na chwilę zatrzymał, patrząc znów na Pandorę – Na Merlina, przepraszam Cię za nią, ona nigdy... nigdy... Westchnął, przypominając sobie jej pytanie. Bardzo trafne, zważywszy na to, że ani on, ani Pandora nie potrafili jej na nie odpowiedzieć. Przesunął językiem po wardze, uczynił kilka kroków w stronę wejścia do schowka, a potem zatrzymał się, choć nie miał pojęcia co robi. – Mam tego dość, Pandora – stwierdził nagle i z równą nagłością wypuścił z rąk miotły, które ze stukotem upadły na mokrą trawę. Odwrócił się przodem do dziewczyny, przesuwając palcami po mokrych od wilgoci dnia, ale też potu kosmykach włosów. Niezmiennie pomarańczowych, zdradzających jego zdenerwowanie. Przełknął ślinę i dodał nieco ciszej – Chcę wiedzieć kim jesteś. Dla mnie.
Pandora J. Doux
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 161
C. szczególne : Piegi, wyraźne kości policzkowe, błędy językowe i silny akcent
Wzdrygnęła się słysząc jego ostrą reakcję i mimowolnie spojrzała na pomarańcz, którego nigdy wcześniej jeszcze tam nie widziała. Na pewno nie w stosunku do niej. Pomyślała, że to jej komentarz wywołał taki efekt, więc nabrała wody w usta, aby nie pogarszać już sytuacji. Wspólne milczenie potrafiło czasem zdziałać cuda, sama obecność drugiej osoby wpływała często przecież uspokajająco. Czuła się niepocieszona tym, że jej próba poprawienia mu humoru skończyła się tak źle, a przecież wydawało jej się, że była między nimi zawsze jakaś nić porozumienia, nawet gdy się w czymś nie zgadzali. Prawdę mówiąc, to na trening przychodziła przecież tylko z jego powodu, a chęć dodatkowego ruchu, był tylko pretekstem, który mogła swobodnie podać innym. Lubiła sport, ale niekoniecznie dobrze radziła sobie w quidditcha, więc wcale nie zależało jej aż tak na rozwijaniu tej umiejętności. Dużo efektywniejsze byłyby zupełnie inne ćwiczenia, zważywszy, że prędzej widziałaby się podczas jakiegoś miotlarskiego wyścigu. Wydawało jej się, że zdążyła to już kilkukrotnie zasugerować Elijahowi i że mógłby to być dobry powód do dania jej lekkich forów. Najwidoczniej się myliła. Uniosła brwi, podążając wzrokiem za jego sylwetką. Nie potrafiła zrozumieć jacy “wszyscy” i co takiego się wydarzyło, kiedy w jej mniemaniu odbył się całkiem przyzwoity trening. Przynajmniej nikt w nikogo nie rzucał zaklęciami. Hogwart zdążył już ją przyzwyczaić do gorszych sytuacji. Otwierała już usta, chcąc wstawić się za Elaine, jednak zrozumiała, że Elijah zaczyna od niej wyliczankę, a nie chce rozpocząć tyrady nad jej związkiem z Rileyem. Osobiście uważała, że sprawiają wrażenie uroczej pary, jednak ciężko było porównać jej podejście do tego, jak poczuć się mogła zepchnięta na drugi plan rodzina. Przygryzła wargi w skupieniu, próbując już wymyślić jaka powinna być jej reakcja na to wszystko, nie próbując nawet odpowiedzieć mu czy widziała Gabriela, zakładając, że jego pytanie miało mieć tylko funkcję fatyczną. Nie widziała tego wszystkiego, bo zwyczajnie nie skupiała się na tym czy inni starają się odpowiednio podczas treningu. Ona była gościem, więc idiotycznie byłoby przyjść z lekceważącym podejściem na taki trening, ale co do reszty… Wydawało jej się, że po prostu czują się swobodnie i nie doszukiwała się w tym żadnych negatywnych intencji. Wstrzymała na chwilę oddech, gdy brał od niej miotły, zupełnie jakby obawiała się, że wystarczy jej drobny ruch, a sama pojawi się w tej wyliczance. Dopiero teraz, gdy zaczęła się nad tym zastanawiać, to faktycznie dostrzegła, że humory w drużynie były dziś jakieś nerwowe. Może to jakaś klątwa? W końcu ona sama, nie należąc do drużyny, miała na treningu bardzo dobry humor. - Ty nie masz za co… Ona też nie - odpowiedziała mu cicho, pod naporem jego intensywnego spojrzenia, starając się nie patrzeć na jego usta. Był zły, zmartwiony i… to nie była odpowiednia chwila na to. A jednak po początkowym wzdrygnięciu się ze strachu, po jego słowach i hałasie uderzających o ziemię mioteł, padły słowa, które do tej chęci nawiązywały. Serce zabiło jej szybciej, skore do szczerej odpowiedzi kim chciałaby dla niego być, a jednak już po chwili zrodził się w niej bunt. Silna potrzeba protestu przed tym, w jakich okolicznościach padło to stwierdzenie. - I Ty tego chcesz dlatego, że Ty jesteś zły na drużynę? - spytała, gorączkowo poprawiając okulary i grzywkę, mimowolnie marszcząc nieco brwi z tego niezrozumiałego dla niej własnego wybuchu oburzenia, zupełnie jakby jego złość nagle przeszła na nią. Podeszła do niego, stając tuż przed nim i spojrzała w górę, podświadomie unosząc się nieco na palcach, aby chociaż trochę zatrzeć ich różnicę wzrostu i wycelowała drobny palec prosto w jego mostek - Bo ja wiem kim Ty dla mnie jesteś - dodała, jakby już pod koniec tracąc tą pewność siebie, napędzaną chwilowymi emocjami. - Ty… - zaczęła, ale urwała, cofając dłoń do siebie i skurczyła się w sobie, opadając ponownie całymi stopami na wilgotną trawę, czując jak jej policzki zaczęły płonąć obezwładniającym wstydem. Czemu to ona miała mówić takie rzeczy? Przecież podobno to on zaczął pierwszy starać się o jej względy. Czemu teraz czuła, że to ona jest tą, której bardziej zależy? Jak zresztą miałaby mu tak bezwstydnie powiedzieć, że od pierwszego dnia stał się w jej oczach rycerzem, przy którym po prostu czuje się bezpiecznie? Zdecydowanie nie może powiedzieć mu, że jest jej chłopakiem, bo przecież nim nie był. Gdyby chociaż doszło między nimi do tego wyimaginowanego przez nią pocałunku w szpitalu, to może… może wtedy mogłaby ubrać to w takie słowa. A jednak gdy trzymali się za dłonie, to wyraźnie czuła, że przecież nie jest tylko kolegą. - Ty jesteś pomiędzy - odpowiedziała mu w końcu, zdobywając się na to, aby spojrzeć w jego oczy w poszukiwaniu zrozumienia.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Nie rozumiał w jaki dziwnej, niekomfortowej sytuacji ją postawił, zalewając ją swoimi problemami i nawarstwionymi frustracjami, o których istnieniu w większości nie miała pewnie pojęcia. Rzadko zdarzała mu się tak duża lawina szczerości, która poruszałaby temat otaczających go osób. Nie był plotkarzem, wręcz przeciwnie, gardził zmyślonymi historiami co i rusz krążącymi po szkole, ale nie znaczyło to, że nie potrzebował wylać z siebie złości, opowiadając jej o pewnych kwestiach. Choć robił to pobieżnie i pewnie niewiele rozjaśnił jej tym w głowie, z każdym kolejnym słowem czuł jakby ciężar, ten znacznie bardziej dokuczliwy niż obciążające ramiona miotły, schodził z niego stopniowo. Gdzie się podziewał? Rozpływał się w nicość? Patrząc na minę Pandory, można by uznać, że nie do końca – że wcale nie znikał, a jedynie rozkładał się na dwie równe połowy, dobijając do ziemi ich oboje. Ale on tego nie widział. Nie widział niczego poza czubkiem własnego nosa, którego omal nie wycelował prosto w niebo, jak obrażony dziewięciolatek. Dużo na tym tracił, umknęła mu bowiem intensywność jej spojrzenia, którym omiotła jego twarz. Widok ten zupełnie przesłoniły mu wyolbrzymione problemy; w rzeczywistości były drobne, ale w jego głowie wciąż rosły i rosły, aż w końcu przybrały niemożliwe do pokonania rozmiary. Dopiero myśl o Billie – o tym co powiedziała i jak dziwne zniecierpliwienie poczuł przez tamte słowa – przywróciła go na ziemię. Liczne drobne frustracje były niczym wobec tej jednej – największej, trwającej już od długiego czasu. A skoro już zaczął się tak uzewnętrzniać, należało to w końcu załatwić. Nie mógł... nie potrafił dłużej czekać, zastanawiając się czy to wszystko co się między nimi wydarzyło cokolwiek dla niej znaczyło. Nie wiedział jakiej odpowiedzi się spodziewać... ale to, co otrzymał, z całą pewnością nie pokrywało się z jego oczekiwaniami. Zdenerwował ją? Ale jak? kiedy? Jakim cudem tego dokonał? Zamknął się; pierwszy raz od tak długiego czasu zamilknął, wpatrując się w nią z nieznacznie rozchylonymi wargami i stał tak, walcząc z trudem łapania oddechu, który w przyspieszonym tempie poruszał jego klatką piersiową. W życiu nie widział jej tak pięknej. Zaczerwienionej, z rozwianą grzywką i okularami, które non stop opadały na śliskim od potu nosie. Piegi wybijały się na pełnej złości czerwieni policzków, a on zapragnął ich dotknąć, żeby upewnić się, że są prawdziwe. I te oczy... o obcym odcieniu błękitu, który domagał się zbadania, ciskające weń gromy, wyrażające tak wiele emocji. Odbijało się w nich całe szkockie niebo i, na Merlina, mógłby wpatrywać się w nie z bliska całymi godzinami. Gdyby nie szturchnęła go palcem, być może długo jeszcze nie otrząsnąłby się z wrażenia jakie na nim wywarła. Domknął usta, ignorując potrzebę ponownego ich oblizania; gładkie czoło przecięło kilka wyrażających konsternację zmarszczek, kiedy powiedziała, że wie, ale ewidentnie nie zamierzała się tą wiedzą podzielić. Zirytował się... nie, zniecierpliwił, bo tak bardzo zależało mu na odpowiedzi. A kiedy ją otrzymał, bez mała fuknął gniewnie, czując, że to zdecydowanie za blisko bycia dobrym kolegą. – Ale ja nie chcę – głos miał zachrypły przez wcześniejsze wrzaski, a potem długie, zdawałoby się, milczenie – nie chcę być pomiędzy. – Pokonał dzielący ich dystans, nawet jeśli nie był on wielki i nachylił się nad nią, kładąc rękę na rozgrzanym policzku, którego tak pragnął dotknąć. I zrobił to. Po tylu podchodach w końcu odnalazł drogę do jej warg i wpił się w nie znacznie napastliwiej niż można by się spodziewać. Cały ten pocałunek nosił na sobie znamiona targającej nim – nimi? – złości i w najmniejszym stopniu nie wyglądał tak, jak to sobie wyobrażał. A jednocześnie był zupełnie idealny. Zatopił się w słonawym smaku pełnych ust, zaciągnął się zapachem, który stanowił dziwną mieszankę czegoś znajomego i świeżego potu, który w ogóle mu nie przeszkadzał.Drugą ręką objął ją w pasie i zrobił krok w przód, zmuszając ją do przesunięcia się w tył, gdzie na jej plecy czekała zimna, chropowata powierzchnia ściany. Zupełnie jakby potrzebował upewnić się, że nigdzie mu nie ucieknie. Dopiero wówczas odsunął się od powierzchni jej warg na kilka centymetrów, po to tylko by szepnąć „nigdy więcej nie chcę być pomiędzy”. Serce waliło mu jak oszalałe, a włosy zupełnie oszalały, zmieniając barwę na intensywny róż.
Pandora J. Doux
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 161
C. szczególne : Piegi, wyraźne kości policzkowe, błędy językowe i silny akcent
Była gotowa ponownie zmarszczyć brwi, słysząc to jego “ale ja nie chcę”, które skojarzyło jej się z marudzeniem rozpieszczonego przez rodziców dziecka, ale jej brwi ledwo ku sobie drgnęły, a zmuszone już były zmienić swój kierunek ku górze. Nie spodziewała się tego zupełnie, nie teraz, nie w tej całej złości i irytacji, więc nie pomyślała nawet o tym, aby zaczerpnąć nieco powietrza tuż przed połączeniem ich warg. Nie potrafiła odpowiedzieć mu na to od razu, wzięta z zaskoczenia, ale też zupełnie nie doświadczona w takich emocjonalnych uniesieniach. W panice zacisnęła dłoń na jego wilgotnej koszulce, aby nie odpłynąć zupełnie pod wpływem miękkości jego ust, do których jej własne starały się powoli dostosować. Zalewała ją nieznana wcześniej mieszkanka strachu, ekscytacji i ciepła, odbierająca jej resztki tchu i odcinająca ją od reszty świata, jakby w tej chwili nie istniało nic, oprócz tego drobnego skrawku ziemi, który właśnie dzielili. Zacisnęła palce mocniej na materiale, zdecydowanie zbyt łagodnie odpychając go od siebie, żeby mógł zrozumieć, że potrzebuje złapać nieco powietrza. W tej samej chwili poczuła jednak jego dłonie, mimowolnie poddając się jego ruchom i drgnęła delikatnie, zaskoczona dreszczem podniecenia, gdy plecy spotkały się ze ścianą. Jej pierś to opadała, to unosiła się gwałtownie, łapczywie łapiąc podarowane jej powietrze, gdy tylko Elijah odsunął się od niej nieznacznie. Ignorując gorączkowe ciepło oblewające jej twarz i serce bijące jak oszalałe z radości, zapragnęła ponowić ten pocałunek, jakby chciała pokazać, że potrafi. Wspięła się na palcach, przymykając powieki i połączyła ponownie ich usta, kładąc swoje dłonie na jego karku, jednak ledwo rozchyliła ponownie wargi, chcąc złapać nimi wargę chłopaka, to już wycofała się z tego wszystkiego, zakrywając dłońmi nie tylko oczy, ale i całą twarz. Zawstydzona mimowolnie uniosła swoje ramiona, jakby i w nich chciała się ukryć przed spojrzeniem Kapitana Krukonów. Zaczerpnęła gwałtownie powietrza, próbując ochłonąć choć odrobinę, aby spojrzeć na całą sytuację spokojniej. Zdecydowanie nie tak to sobie wyobrażała. W jej myślach nigdy nie było tak… intensywnie, niespodziewanie i na pewno żadne z nich nie było wtedy wilgotne od potu ani zirytowane. - Ty mogłeś po prostu zapytać - powiedziała niezbyt wyraźnie przez zakrywające twarz dłonie, ale za to jak na nią niezwykle głośno, przez targające nią silne uczucia, z którymi nie potrafiła sobie jeszcze poradzić. Pochyliła głowę do przodu, opierając ją na torsie Elijaha, aby skryć się jeszcze bardziej. Wtedy w szpitalu, będąc gotowa na jego pocałunek, pomyślała o nim pod wpływem silnego wzruszenia jego zachowaniem i obecnością, jednak prawdę mówiąc, zawsze wyobrażała sobie, że najpierw oficjalnie zapyta się jej czy chce być jego dziewczyną, a pocałunek będzie jednym z kolejnych etapów. - Ja nie taka szybka - szepnęła, przesuwając powoli dłonie tylko na swoje rozgrzane policzki, czując, że potrzebuje powtórzyć to samej sobie.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Choć wszystkie zmysły zdawały się wyostrzyć w odpowiedzi na jej bliskość, nie poczuł lub nie chciał poczuć, że delikatnie go pchnęła. Miałby ją teraz puścić? Oddać jej bezpieczną przestrzeń, którą tak bezpardonowo naruszył? Nie miał na to najmniejszej ochoty, nie teraz, kiedy zrobił coś, o czym myślał już od dawna. W przeciwieństwie do Pandory, nie widział nic złego w tym, że wyszło to nagle, niespodziewanie i w silnych emocjach. Gdyby nie to, kto wie jak dużo czasu zajęłoby im zrozumienie, że nie łączy ich jedynie koleżeństwo? Może nigdy nie zebrałby się do okazania jej uczuć, bojąc się, że ona wciąż myśli o nim tak jak wtedy, w kuchni? Nawet teraz nie potrafiła jasno przyznać, że nie jest dla niej tylko kolegą. Pocałunek był prawdopodobnie jedynym wyjściem, aby nie musieć się nad tym zastanawiać; skoro na niego odpowiedziała (nawet jeśli z delikatnym opóźnieniem, które przyprawiło go bez mała o zawał serca), nie można było więcej mówić o przyjaźni. ...prawda? Wątpliwości pojawiły się kiedy tylko zniknął dotyk miękkich warg. To musiało w końcu nadejść, choćby z tak głupiego powodu jak potrzeba oddychania, którą najchętniej by dziś zignorował. Nie miał ochoty przyznać, że potrzebował do życia czegoś więcej niż jej obecność, ale to jak łapczywie łapał powietrze mówiło samo za siebie. Nie spodziewał się, że ponownie się do niego zbliży i tym razem to on nie był na to do końca gotowy. Chciał przytrzymać ją jak najbliżej siebie, ale nim zdążył to zrobić, ona już mu uciekła – tak szybko jakby żałowała, że w ogóle to zrobiła. Naprawdę żałowała? Powie mu teraz, że chce żeby o tym zapomnieli? Żeby udawali, że to nigdy nie miało miejsca? Żeby przeszli nad tym do porządku dziennego i zostali przyjaciółmi? Otworzył zamknięte do tej pory oczy, próbując odnaleźć jej spojrzenie, ona jednak ukryła się przed nim tak dokładnie, jak tylko dało się to zrobić w momencie kiedy stało się tak blisko siebie. Opuścił rękę, którą do tej pory non stop trzymał na jej talii. – Wolałem Ci pokazać – odpowiedział niezbyt głośno i przy tym niezbyt pewnie. Irytacja gdzieś wyparowała, tak jakby pocałunek z Pandorą wypędził z niego negatywne emocje. Odetchnął głęboko – trochę z ulgi, a trochę ze stresu i ucałował czubek jej głowy kiedy oparła ją o jego tors. Nie bardzo wiedział jak rozumieć wyszeptane przez nią słowa. W pierwszej chwili pomyślał, że może czegoś nie dosłyszał, albo wręcz przeciwnie – coś sobie dopowiedział, potem zaś zaczął zastanawiać się co właściwie miała na myśli. Czy myślała, że przyprowadził ją tutaj żeby... czy sądziła, że chciał od niej czegoś więcej niż pocałunku? – Zrobiłem coś nie tak? – zapytał z drżącą nutą niepokoju. Powoli zaczynało do niego docierać jak napastliwy był jego pocałunek. Na Merlina, przycisnął ją do ściany, co niby miała sobie o nim pomyśleć? Sięgnął do skrytej przed nim twarzy i ujął jedną z dłoni złożonych na czerwonych, jak mniemał, policzkach. Delikatnie chwycił ją za rękę. Dlaczego unikała jego wzroku? Czy ona... czy to możliwe, że płakała? Nie sądził, by dał jej ku temu powód, ale tak jak wcześniej irytował się z każdą chwilą coraz bardziej, tak teraz doszukiwał się kolejnych błędów i pomyłek. Powoli podważał każdy swój krok i był już bliski popadnięcia w paranoję, aż w końcu zrobił to, co powinien był zrobić na samym początku ich rozmowy – nakazał sobie bezwzględny spokój. Wziął kilka głębszych wdechów, przywrócił do ładu swoje włosy i postarał się spojrzeć na to wszystko na spokojnie. Przede wszystkim zaś odsunął się od niej na tyle, by nie zaburzać jej przestrzeni w aż tak drastycznym stopniu. Wciąż jednak nie puszczał jej dłoni. – Panda... – zaczął łagodnie. Chyba pierwszy raz na głos zwrócił się do niej zdrobniale, do tej pory mówił tak na nią tylko w myślach – nie przeproszę Cię za to, przykro mi. Jeśli... jeśli oczekiwałaś czegoś innego to, cóż, rozumiem. – nawet jeśli dalej na niego nie patrzyła, uciekł spojrzeniem gdzieś w bok. Nie był chyba do końca szczery. Mógł mówić, że rozumie, ale gdyby teraz powiedziała mu, że się zawiodła, nie potrafiłby pogodzić się z jej słowami. Niemniej, nie prostował tego drobnego oszustwa. Nie potrafił. – Ale ja też nie jestem... szybki. Nie wiem co masz na myśli – zmarszczył brwi bo te słowa naprawdę nie dawały mu spokoju. Czy miała go teraz za napaleńca? Nigdy by jej tak nie potraktował... i z całą pewnością nie wybrałby takiego miejsca. – Ja niczego nie chciałem. Rozumiesz?
Pandora J. Doux
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 161
C. szczególne : Piegi, wyraźne kości policzkowe, błędy językowe i silny akcent
Dłonie paliły ją od ciepła rozgrzanej skóry na policzkach, tym bardziej zmuszając ją do zatrzymania ich w tym miejscu, aby nie zdradzały stopnia jej zawstydzenia. Starała się uspokoić swój oddech, pogłębiać go stopniowo, aby zaczerpnięte powietrze otrzeźwiło jej umysł. Wszystkie ich nieporozumienia wynikały chyba właśnie z tego - on wolał pokazywać, a ona potrzebowała usłyszeć. Może dla Elijaha jego zachowanie zawsze było jednoznaczne, jednak nie było takie dla osoby, w głowie której wciąż toczyła się walka między optymizmem a kompleksami. Dla niej pocałunek można było wytłumaczyć tylko zbyt dużą ilością alkoholu lub chęcią zobowiązania, a tego pierwszego przecież zdecydowanie tutaj nie było. Na drugie jednak nie miała na tyle śmiałości, by założyć, że faktycznie chłopakowi o to chodziło. Potrzebowała słów. Potrzebowała usłyszeć wprost, że tego właśnie chce. Potrzebowała poczuć, że w tym wszystkim i jej zdanie się liczy. Ciepło ust na jej głowie nieco ją uspokoiło, co do zamiarów Krukona. Było w tym geście wiele delikatności i troski, której od niego oczekiwała, więc opuściła spięte ramiona w geście pewnej ulgi. Starała się zebrać myśli, aby wytłumaczyć mu to wszystko spokojnie, bez nieporozumień i niedomówień, czując jak serce rwie się do tego, aby machnąć na to wszystko ręką i po prostu wrócić do ust Elijaha. W czasie gdy ona walczyła, aby przypomnieć sobie jak mówi się po angielsku, ten zaczął coś tłumaczyć, chociaż nie wszystko udało jej się zrozumieć. A może po prostu jego wypowiedź nie miała żadnego sensu? Może też gubił się w słowach, mimo tego, że są w jego ojczystym języku? Dopiero jego ostatnie słowa przebiły się przez jej własne gorączkowe myśli, a ona opuściła powoli dłonie, dla równowagi unosząc na niego wzrok. Jak to niczego nie chciał? Nie chciał jej pocałować? Nie chciał przestać być "pomiędzy"? Do czego odnosiły się jego słowa? Czego nie dosłyszała zbyt pogrążona we własnym splocie strumienia świadomości? Nigdy nie chciał niczego między nimi czy po prostu nigdy o to nie zabiegał, a po prostu tak się wszystko samo potoczyło? Nic nie brzmiało logicznie, a jednak poczuła jak oczy wilgotnieją jej z każdą chwilą - nim jednak zdążyła pojawić się w nich choćby jedna łza, nastąpiło nagłe olśnienie. On też nie jest szybki. Czy naprawdę on pomyślał o tym, że ona pomyślała, że on myślał o... - Oh, Ejże - szepnęła z mieszanką ulgi i rozbawienia, rozluźniając się zupełnie, w obu dłoniach zamykając dłoń chłopaka. Złączone ręce, splecione palce, założony za ucho kosmyk jej włosów, postawiona kawa, wspólny posiłek czy pożyczony z troski element ubrania. To były gesty, do których przyzwyczajał ją już od ich chyba-jednak-randki w kawiarni i jak po tak spędzonych prawie trzech miesiącach miałaby pomyśleć, że zaciągnął ją gdzieś na bok, tylko po to, aby się do niej dobrać, jak do przypadkowo napotkanej przyjezdnej? - Ja nie... Ja wcale tak nie myślałam, jak Ty myślisz, że ja umyśliłam - zaczęła się nieporadnie tłumaczyć, teraz już całkowicie pewna, że o to musiało mu chodzić. Przecież żadne inne wyjaśnienie jego słów nie miałoby sensu po czasie, który dla niej poświęcił i po pocałunku, którym sam ją obdarzył, nie zamierzając za niego przepraszać. - I ja wcale nie chcę, żebyś Ty był daleko, ani żebyś Ty przepraszał - dodała ciszej, przysuwając się nieco, aby ułożyć jego dłoń z powrotem na swojej talii, ignorując wstyd i trzepotanie motyli w swoim brzuchu. Stanęła na palcach, aby z bliska spojrzeć mu w oczy, czując jak drży przy tym niestabilnie, próbując złapać równowagę mimo zmęczonych po treningu mięśni. Zakłopotana przełknęła cicho ślinę, szukając umykających jej wciąż słów. - Ale ja muszę usłyszeć - powiedziała cicho, znajdując się na tyle blisko, że nawet głośniejszy oddech zdawał się zakłócać ich chwilę. - Kim ja teraz Tobie jestem.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Gdyby wiedział jak nierozsądne myśli kłębią się w jej głowie, szybko by je z niej wybił. Alkohol? Zobowiązanie? Na Merlina, gdyby był ku temu odpowiedni moment, pocałowałby ją już dawno temu i wcale nie chciałby niczego w zamian. W życiu nie pomyślałby, że tak urocza – nie tylko zewnętrznie, ale i wewnętrznie – osoba może nosić w sobie jakiekolwiek kompleksy. Sam nie miał ich zbyt wiele i chyba z tego względu nie bardzo rozumiał, że nie wszyscy mają w sobie odpowiednią ilość pewności siebie. Wpatrywał się, nie wiedząc czy w końcu zrozumiała co miał na myśli, czy wciąż nie udało mu się wyrazić tego co nim kierowało. Nigdy nie był najlepszy w mówieniu; właściwe słowa, jeśli w ogóle odnajdywały doń drogę, często przychodziły z opóźnieniem. Odnosił wrażenie, że im więcej się mówi, tym łatwiej zapędzić się w kozi róg, więc rezygnował z niepotrzebnych słów i omijał tym samym wiele nieprzyjemnych sytuacji. Łatwiej było mu przemawiać gestami, a jeszcze lepiej – utrwalonymi na kliszy obrazami. Tak bardzo chciałby, by pocałunek mówił sam za siebie... a tymczasem coś poszło nie tak i Pandora ewidentnie nie potrafiła odczytać jego intencji. A kiedy zaczął gadać, zamilkła i wyglądała jakby naprawdę poważnie wszystko zepsuł. – Nie? – powtórzył po niej z dużą dozą niepewności. Nie podważał jej słów, po prostu nie do końca potrafił uwierzyć, że jednak udało im się dojść do względnego porozumienia. A przynajmniej do tego, że nie zaciągnął jej tutaj celowo i wcale nie planował całować jej w tak napastliwy sposób. Skupił się na jej słowach, chcąc zyskać tym samym pewność, że akcent czy drobne błędy które wciąż jej się zdarzały nie sprawią, że jej nie zrozumie. A i tak niczego nie pojmował. Dlaczego nagle znalazła się tak blisko? Dlaczego teraz jej to nie przeszkadzało? Zaczerpnął głębiej powietrza i objął ją w pasie, niemal instynktownie się do niej przysuwając. I on przełknął ślinę, nagle świadom, że już nie wymiga się od odpowiedzi i że to jest właśnie ten moment, kiedy wszystko znajduje się w jego rękach. I, na Merlina, nie miał pojęcia co robić. – K-kimś ważnym – odpowiedział lekko rozedrganym półgłosem, z zająknięciem na samym początku – I ja chcę być kimś ważnym dla Ciebie – dodał jeszcze ciszej, nachylając się na tyle, by móc musnąć końcówkę jej nosa swoim własnym. Potem ucałował ją w policzek, złożył pocałunek na linii żuchwy i zatrzymał wargi w pobliżu jej ucha, owiewając je ciepłym oddechem – Chcę Cię poznać. Spędzać z Tobą całe mnóstwo czasu. Rozmawiać i milczeć. Całować i zabierać na randki – na moment przerwał swój szept, by zaczerpnąć powietrza; ignorował szaleńczy rytm wybijany przez serce. – Chcę z Tobą być. I jeśli masz coś przeciwko temu to masz ostatnią możliwość żeby jeszcze się mnie pozbyć. – odsunął się tylko na tyle, by znów móc spojrzeć jej w oczy. Uśmiechnął się do niej, choć od wewnątrz zżerało go przerażenie.
Pandora J. Doux
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 161
C. szczególne : Piegi, wyraźne kości policzkowe, błędy językowe i silny akcent
Wstrzymała oddech i opadła nieco w dół, nie mogąc wytrzymać dalszego stania na palcach, gdy rozpraszała ją bliskość przysuwającego się do niej Elijaha. Przy jego pierwszych słowach zlękła się nieco, że obsypie ją ogólnikami, nie chcąc aby padły żadne decydujące słowa, a jednak jej ciało mimowolnie poddało się jego delikatnym czułościom, nie mając siły już dłużej protestować. Choć każda jej trzeźwa myśl krzyczałaby, że póki ich relacja nie będzie oficjalna, to ona sama może po prostu zostać wykorzystana, tak jednak problem polegał na tym, że nie potrafiła już w tej chwili trzeźwo myśleć. Chciała po prostu schować się w jego ramionach i przyjmować kolejne pocałunki, sprawdzając jak czułe gesty jest jeszcze w stanie jej zaprezentować. Nie tyle szept, ile przyjemna treść słów łaskocząca jej ucho, wywoływała rozkwitający uśmiech, którego nie potrafiła i nie chciała powstrzymać, całkowicie rozbrojona otaczającym ją ciepłem i uzależniającym poczuciem pozytywnego zawstydzenia. Jego ostatnie słowa rozwiały ukrywające się gdzieś jeszcze okruszki niepewności, a ona z ulgi i radości nie mogła się powstrzymać, by choć przez chwilę nie zakryć swoich rozgrzanych policzków palcami, jakby chciała sprawdzić czy faktycznie unoszą się w uśmiechu. Usłyszała to, co chciała usłyszeć, choć nie spodziewała się, że chłopak zdoła ubrać to w tak czarujące słowa. Cieszyło ją, że nawet jej przyziemne myślenie nie było w stanie ściągnąć romantyzmu Elijaha w dół, przez co i ona znów czuła jakby oderwała się na chwilę od ziemi. To nie tak, że czuła się mu coś winna - po prostu chciała się odwdzięczyć. Skoro on dostosował się do jej potrzeb, odpowiadając w pasujący jej sposób, to teraz ona powinna odpowiedzieć mu gestem. Sięgnęła dłońmi do jego karku, delikatnie muskając opuszkami jego skórę, jeszcze nie na tyle pewna siebie, aby objąć go mocniej, po czym spojrzała mu w oczy, czując jak jej własne aż strzelają iskierkami z radości, komponując się z uśmiechem na ustach. Pierwszy raz była w takiej sytuacji, więc wcześniej nie potrafiła sobie nawet wyobrazić jak błoga i ekscytująca może być taka chwila, w której pewny jesteś odwzajemnienia panującego nad tobą uczucia. Znów wspięła się na palce, aby złączyć ich wargi w jednym, długim pocałunku, przez który wciąż próbował przebić się uśmiech. Po chwili jednak jej usta rozluźniły się nieco, chcąc zagarnąć dla siebie kolejne, krótsze, ale czulsze pocałunki, a jej dłoń mimowolnie powędrowała nieco wyżej, badając opuszkami palców fakturę jego włosów. Przymknęła powieki, resztką świadomości zastanawiając się jaki teraz kolor przybrały kosmyki pod jej dłonią i czy serce Krukona też bije teraz w szaleńczym rytmie radości.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Był ledwo żywy ze strachu, że mu nie odpowie. To byłoby chyba gorsze od zwykłego „nie”, bo czuł, że nie zniesie ani chwili niepewności – nie po tym jak znosił ją już od przeszło miesiąca. Może gdyby więcej z nią rozmawiał... gdyby był bardziej otwarty i śmiały, bardziej stanowczy, bardziej... oczywisty – gdyby taki właśnie był, może nie musieliby tyle czekać? A może... może nigdy by ich tu nie było? Może tyle właśnie musieli czekać, by wszystko było perfekcyjne? Czekał na jakieś słowa z jej strony, a każdy ułamek sekundy zdawał mu się dłużyć w nieskończoność. A potem odpowiedziała i choć nie odezwała się, tak jak się tego spodziewał, wyraziła się niezaprzeczalnie jasno. I wprawiła go tym w absolutny zachwyt. Kiedy tak się do niego przybliżyła, jego umysł wciąż zajęty był jej promiennym uśmiechem, rozkładając go na czynniki pierwsze i wnikliwie analizując każdy jego szczegół. Świadom jak zawodna jest ludzka – a zwłaszcza jego – pamięć, pomyślał nawet przez moment o tym jak bardzo żałuje, że nie ma przy sobie aparatu, by na trwałe zachować przy sobie ten obraz. Nic więc dziwnego, że w pocałunku najpierw towarzyszyła mu swego rodzaju apatia – nie odnalazł się w nim od razu, a wręcz przeciwnie, zareagował na niego z pewnym opóźnieniem, może niezgrabnie i na pewno trochę nieporadnie. Przez moment, chyba w całym tym szoku, nie wiedział co ma zrobić z rękoma. Wszystko docierało do niego powoli, ale z ogromną siłą – już po momencie w głowie grała mu emocjonalna orkiestra, a zmysły jakby samoistnie nastawiły się na Pandorę, wywołując przyjemne zawroty głowy. Umiejscowił dłoń pomiędzy jej łopatkami i przysunął ją blisko, a potem pogładził osłoniętą ubraniem skórę, wyobrażając sobie że ta jedna czy dwie warstwy to wcale nie tak wiele. Kosmyki jego włosów w istocie pokryły się delikatnym odcieniem różu, który stracił na intensywności tylko dlatego, że teraz lepiej nad sobą panował. Pozwolił sobie na dłuższą chwilę zatracić się w jej wargach, chcąc, by trwała ona w nieskończoność. Już nie było w nim nieporadności: kiedy tylko otrząsnął się z początkowego zaskoczenia, pieczołowicie oddał każdy pocałunek, samemu z narastającą, choć kontrolowaną łapczywością sięgając po kilka kolejnych. Końcówką języka zbadał fakturę i smak jej ust i ostatecznie zmusił się do oderwania się od niej, by nabrać w płuca odrobiny powietrza. Oparł swoje czoło o jej i zaśmiał się bezgłośnie, nie potrafiąc w żaden inny sposób wyrazić ogarniającej go radości. – Nie wiem co bym zrobił gdybyś odmówiła – przyznał cicho, próbując unormować oddech. W głowie wirowało mu tak, że pewnie przydałaby się jakaś ława, aby mógł na niej przysiąść... a mimo to kiedy tylko uspokoił się odrobinę, odsunął się od niej nieznacznie, schylił się, objął ją w pasie i podniósł, wirując wokół własnej osi. Potem odstawił ją na ziemię, ucałował raz jeszcze – krótko i przelotnie – i w końcu ostatecznie uwolnił ją od siebie. – Lepiej stąd chodźmy, bo jeszcze nas przewieje – z niechęcią podzielił się z nią słowami własnego głosu rozsądku i przykucnął, by zebrać porzucone miotły. Było mu głupio, że tak brutalnie potraktował sprzęt drużyny, ale... cóż, nie żałował bo było warto – No i chyba przyda nam się prysznic. Mi na pewno – uśmiechnął się do niej szeroko. Gdyby byli bliżej kąpieliska, a pogoda była bardziej sprzyjająca, pewnie namówiłby ją na kąpiel w jeziorze, ale chłód i siąpiąca z nieba mżawka nie zachęcała do podobnych zabaw. O złym humorze zupełnie już zapomniał, jego myśli w całości pochłaniała jej osoba, a rodzina i drużyna chwilowo zeszły na drugi plan. Zaniósł sprzęt do schowka i bez mała w podskokach wrócił do Pandory. – To co, idziesz ze mną do łazienki prefektów? – uniósł wymownie brew, rzucając tym pytaniem raczej w formie żartu. Odnalazł jej dłoń i splótł ze sobą ich palce.