Ta droga prowadzi od Hogsemade aż do hogwarckiej bramy. Jest dość szeroka, by z łatwością zmieściły się powozy przywożące uczniów ze stacji kolejowej. Na jej powierzchni widać lekkie wgniecenia od kół, zapewne z okresów gdy już we wrześniu psuła się pogoda i nowy rok rozpoczynał się wyjątkowo deszczowo, przekształcając drogę w wielką rzekę błota. Uczniowie chodzą tędy zawsze do wioski, co zajmuje im około dwudziestu minut.
Podczas podróży przez ścieżkę masz możliwość natknięcia się na uczniów pobierających przede wszystkim galeony od pozostałych uczestników życia w czarodziejskiej szkole. Nikt nie wie, kiedy dokładnie pełnią swoją wartę, niemniej jednak jest to zależne przede wszystkim od Twojego szczęścia. Zaleca się zatem trzymania w minimum trzyosobowej grupie, aczkolwiek nic nie stoi na przeszkodzie, by iść samemu - jeżeli posiada się odpowiednie ku temu umiejętności.
Aby dowiedzieć się, czy na Twojej drodze stanęli skorzy do bijatyki uczniowie, rzuć kostką.
Spoiler:
1, 2, 3, 5 - całe szczęście, tego dnia podróż wzdłuż ścieżki nie przyniosła Ci żadnych przykrych sytuacji. Pech postanowił Cię odpuścić - na jak długo - niestety nie byłeś w stanie stwierdzić. 4, 6 - swobodna przechadzka? Skądże - na Twojej drodze stają właśnie oni - wymagający pieniędzy, byś mógł w spokoju odejść. Jeżeli nie chcesz wdawać się w żadną bójkę, możesz zapłacić odpowiednią kwotę - zależną od ich humoru. Wówczas musisz rzucić jeszcze raz literką; A oznacza liczbę 1, B oznacza liczbę 2 - i tak po kolei. Następnie mnożysz liczbę przez pięć, odnotowując stratę w odpowiednim temacie. Jeżeli jednak nie możesz zapłacić wymaganej kwoty (przykładowo posiadając mniejszą ilość galeonów), musisz przejść do opcji walki.
Zasady
1. Walka opiera się z początku na wylosowaniu zaklęcia, z którego będziesz korzystać. Odruch ten jest normalny, naturalny, w związku z czym postanowiłeś użyć pierwszego czaru, który przyszedł Ci do głowy, by móc się obronić, gdy próba przekonania uczniów w żaden sposób nie zadziałała.
Spoiler:
A - Acusdolor (zaklęcie żądlące - 0 pkt z OPCM) B - Bombarda (zaklęcie niszczące powierzchnie - 0 pkt z OPCM) C - Conjunctivis (zaklęcie oślepiające ofiarę - 5 pkt z OPCM) D - Drętwota (zaklęcie oszałamiające przeciwnika - 0 pkt z OPCM) E - Expelliarmus (zaklęcie rozbrajające przeciwnika - 0 pkt z OPCM) F - Furnunculus (zaklęcie powodujące pojawienie się białych krost oraz piekących bąbli - 0 pkt z OPCM) G - Rictumsempra (zaklęcie powodujące nagły skurcz mięśni - 0 pkt z OPCM) H - Obscuro (zaklęcie powoduje pojawienie się u przeciwnika czarnej opaski - 3 pkt z OPCM) I - Relashio (zaklęcie powodujące wypłynięcie z różdżki strumienia ognia - 0 pkt z OPCM) J - Jęzlep (zaklęcie powodujące przyklejenie się języka do podniebienia ofiary - 0 pkt z OPCM)
2. Następnie rzucasz trzema kostkami odpowiadającymi za technikę użycia zaklęcia. Ważne współczynniki odgrywają tutaj przede wszystkim wymowa, ruch nadgarstkiem oraz szczęście. Sumując wynik, możesz dowiedzieć się, jak dokładnie podziałało Twoje zaklęcie i czy odniosło jakikolwiek skutek.
Spoiler:
3 - 7 - kompletna porażka, podczas której zaklęcie odbiło się rykoszetem w Twoją stronę pod wpływem Protego. W zależności od wylosowanego wcześniej czaru, zmagasz się z poszczególnym efektem aż do następnego posta; obrażenia natomiast są stałe i prędzej czy później będą wymagały uleczenia przez pielęgniarkę. 8 - 13 - po części dobrze go użyłeś, po części jednak zmagałeś się głównie ze swoim brakiem szczęścia lub odpowiedniej techniki - rzuć jeszcze raz kostką, by dowiedzieć się o ostatecznym wyniku działania zaklęcia. Parzysta - gratulacje, udaje Ci się prawidłowo zastosować czar na jednym z uczniów, odnosząc tym samym częściowe zwycięstwo; to jednak nie jest koniec Twoich działań. Nieparzysta - niestety, zaklęcie to nie jest ewidentnie Twoją mocną stroną, w związku z czym trafia rykoszetem prosto w Twoją stronę. Na szczęście jest osłabione, w związku z czym nie zmagasz się aż nadto ze skutkami tejże nieprzyjemnej sytuacji. 14 - 18 - udaje Ci się bez problemu wyprowadzić czar, w wyniku czego trafiasz jednego z uczniów i powodujesz u niego poszczególny efekt.
3. Wygrana wymaga dziewięciu prawidłowych trafień w stronę przeciwnika. Każdy z uczestników pojedynku posiada po trzy życia, o których informuje w podanym poniżej kodzie. Utrata wszystkich z nich powoduje jednocześnie wyłączenie z walki w postaci nadmiernej ilości obrażeń lub utraty przytomności. Nie można na niej zastosować Rennervate ani pozostałych zaklęć uzdrawiających, tak samo na pozostałych uczestnikach pojedynku - dodatkowo jest zobowiązana do napisania jednego posta w gabinecie pielęgniarki.
4. Każde dziesięć punktów z Zaklęć i OPCM uprawnia do przerzutu jednej z trzech kostek, w zależności od własnego wyboru. Przerzuty obowiązują podczas całej rozgrywki oraz nie resetują się wraz z kolejną kolejką.
5. Mistrz Gry oraz nauczyciele mają prawo do ingerencji w wątek w zależności od własnych preferencji oraz zastosowania odpowiednich kar za udział w pojedynku.
6. Pod koniec swojego posta należy zamieścić stosowny kod.
Spoiler:
Życia:٭ ٭ ٭ Rzucone zaklęcie: [url=Nazwa zakl%C4%99cia]Nazwa zaklęcia[/url] Statystyka z Zaklęć: Liczba punktów w kuferku Wykorzystane przerzuty: Wykorzystane przerzuty Wymowa, ruch nadgarstka, szczęście: [url=kostka, kostka, kostka]kostka, kostka, kostka[/url] Obrażenia: Tutaj wpisz Życia przeciwników:٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭
Kod:
<og>Życia:</og> [size=18]٭ ٭ ٭[/size] <og>Rzucone zaklęcie:</og> [url=]Nazwa zaklęcia[/url] <og>Statystyka z Zaklęć:</og> Liczba punktów w kuferku <og>Wykorzystane przerzuty:</og> Wykorzystane przerzuty <og>Wymowa, ruch nadgarstka, szczęście:</og> [url=]kostka, kostka, kostka[/url] <og>Obrażenia:</og> Tutaj wpisz <og>Życia przeciwników:</og> [size=18]٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭[/size]
7. W przypadku wygranej otrzymujecie nagrodę w postaci 150g (do podziału) oraz losowy przedmiot z poniższej listy - należy rzucić literką.
Spoiler:
A - Magiczny Flet B - Kompas Miotlarski C - Amulet Uroborosa D - Rozmach Grubej Damy E - Fałszoskop F - Jedno użycie Felix Felicis G - Światełko Dźwiękowe H - Smocza Zapalniczka I - Model Smoka J - Kryształowa Kula
8. W przypadku przegranej tracicie po 150g do podziału od każdej z osób.
Autor
Wiadomość
Lazar Grigoryev
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 182cm
C. szczególne : Tatuaże, kolczyk w języku, przekłute uszy, silny rosyjski akcent
Czy to możliwe, by miała aż tak złego cela? Chyba widział ją na meczu z Gryfonami, a skoro tak, to najwyraźniej była w drużynie. Biorąc pod uwagę, że Ravenclaw skończył ze sromotnym zerem, może w jej żartobliwych słowach była odrobina prawdy? Z drugiej strony w drużynowych sportach nigdy nie wiadomo z której strony spodziewać się rozczarowania. Wystarczyło jedno słabe ogniwo, by całość rozsypała się w drobny mak. Właśnie dlatego preferował samodzielność... choć paintball nie był może najlepszym tego zobrazowaniem. — Te drzewa były strasznie wąskie — stwierdził, dokładając do swoich słów wymowne wzruszenie ramionami. To wcale nie tak, że to on był za szeroki żeby się za nim schować, absolutnie nie na tym polegał jego błąd. Przecież Grigoryev nie popełniał błędów, czasem tylko łaskawie pozwalał zaskakiwać się życiu. Zresztą kto to widział, drzewa w szkolnej sali. W Souhvězdí poszliby po prostu do pobliskiego lasu, a tutaj najwyraźniej nauczyciele lubili zostawać w murach zamku... ten zaś nie przestawał go dziwić. — Też bym zapłakał gdyby wypadły mi włosy. — Dodał ze zrozumieniem, choć zamiast o włosach, myślał raczej o tatuażach. Gdyby tak nagle miały zniknąć z powierzchni jego skóry? Nie potrafił sobie tego wyobrazić. Szli i szli, i powoli tracił już nadzieję, że uda im się wytropić to przeklęte zwierzę, ale nie odzywał się, bo nie chciał wyjść na marudę. Poza tym doceniał spacery w otoczeniu przyrody, często z własnej woli pozwalał sobie na podobne zagubienie, rzucając sobie tym samym wyzwanie, by jakoś znaleźć właściwą drogę. — To po tylu latach można się tu dalej gubić? — zdziwił się zupełnie szczerze i wcale nie chciał jej tymi słowami dogryźć. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie tylko zamek był ogromny i pokręcony – otaczające go tereny zdawały się nie być pod tym kątem lepsze, myślał jednak, że jego niemożność porządnego zorientowania się co gdzie leży wynika z tego, że jest tu po prostu nowy. Najwyraźniej się mylił. — Jak zaraz nie znajdziemy drogi, to zastanie nas tutaj... — zwrócił głowę we wskazywanym przez nią kierunku — noc. Ciągną je testrale? — nie potrzebował żadnych dodatkowych szturchańców, bo sam chętnie przyspieszyłby tempo, zwłaszcza że zależało mu na wytropieniu zwierzęcia, a zapadnięcie mroku od jakiegoś czasu stało się realną groźbą, której trudno było uniknąć. Wsiadł do powozu i przesunął się, by zrobić jej miejsce obok siebie. — No no, jest prawie romantycznie. Byłoby... gdybym tak nie śmierdział. — błysnął zębami w szerokim uśmiechu i rozsiadł się wygodniej, pozwalając by zwierzę naprawiło ich spacerową pomyłkę.
| z/t
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Jej reakcja w pierwszej chwili była zbliżona do tej, którą publicznie podzielił się Asph. 'Miłosny?'. Jednak, o ile jej myśl była w jej oczach usprawiedliwiona, wypowiadanie tego na głos, zwłaszcza z dodaniem tego 'Do niej?' przegięło pałę goryczy. Choćby dla podtrzymania tego wszystkiego, co budowała Aconite, Davies postanowiła wyrzucić z siebie kilka cierpkich wyrazów. - Nie zapominaj się, Romeo. - wypaliła, dodając po chwili jeszcze - A układanie życia zacznij od siebie. - po tych słowach zacieśniła jeszcze uścisk dłoni, jaki łączył ją z Mgiełką, prawdopodobnie bardziej szukając wsparcia psychicznego niż potwierdzenia, że rzeczywiście w jej liście podpowiadającym pracę domową było coś więcej niż poprowadzona z ciekawej perspektywy analiza jej zachowań. Niemniej, ruszyli dalej. I było jej dane zobaczyć, jak coś z okołoszkolnego ptactwa wymierzyło sprawiedliwość za jej uszczerbek na honorze. - A niech się gapi. Tyle jego. - zaśmiała się kpiąco i nachyliła w stronę Gryfonki, dając jej tym samym buziaka w policzek. Chichot Davies niby mógł wydać się w tym wszystkim nieco naciągany, ale bez tego rodzaju 'zapowiedzi', nie mogłaby zrobić tego, co miała w planach.
[z/t x3]
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Albina widocznie poczuła się urażona, że nie rozumiał znacznej większości slów, które do niego kierowała. Nie mógł jednak na to poradzić zupełnie nic. Uśmiechnął się kwaśno. Rezygnując z sugestii, że może zamiast się boczyć powinna podszkolić się z angielskiego. Bez słowa wbijając ręce w kieszenie spodni ruszył za nią, tym razem zdając się na jej zdolności tropiące. Choć nie mógł nic poradzić na to, że cały czas spojrzeniem omiatał okolicę kontrolując czy na pewno Albina nie myli się co do obranego kierunku. Minąwszy stację Hogwart-Hogsmeade przeszedł dalej za swoją rosyjską koleżanką, zeskakując z torów. Pomysł wsiąścia do powozów nie bardzo mu się podobał, zważywszy na to, że mogli łatwo zgubić trop, ale jak dotąd nie mieli problemów z utrzymaniem go, nawet kiedy musieli przeprawić się przez wodę, więc ostatecznie podążył za nią. Wsiadł do bryczki, opierając się ramieniem za jej plecami i rozejrzał się po okolicy. Zaraz za nimi pojawiła się druga para. Lazar i Melusine również złapali podwózkę. Machnął im krótko ręką, wracając uwagą do swojej towarzyszki, kiedy poczuł przyjemny zapach mocno zaparzonej herbaty. — Dzięki — mruknął, ale pokręcił przecząco głową. Nie było mu zimno. Ani nie chciało mu się póki co pić. Zamiast tego rozejrzał się za powóz, na ślady, którymi podążali, upewniając się, czy nie gubią kierunku. — Jesteś znudzona? — zagaił, bo w gruncie rzeczy w trakcie tropienia on nie potrzebował rozmów, ale kto wie. Szlachetnie urodzona rosjanka może miała inne kaprysy?
Sam nie wiedział jak to się stało, że potrafił wybrnąć z tej całej rozmowy bez szwanku. Zwyczajnie nie przepadał za awanturami. Nienawidził kiedy musiał podnosić głos, bo kojarzyło mu się to ze szczeniackimi kłótniami z ojcem, który naskakiwał na niego tylko po to, aby uzmysłowić mu swoją rację. I od kiedy przestał reagować gniewem i krzykiem na takie "zaczepki" Teodora, a zaczął najpierw go ignorować, a później ze spokojem odpowiadać swoimi argumentami - wiedział, że to ma więcej sensu. Z czasem przekonał się też, że jest to bardziej dojrzałe podejście, a nie awantury na zasadzie kto komu przeleje więcej złości. Gniew, wydawał mu się niepotrzebny i nauczył się omijać tę ścieżkę rozwoju sytuacji najczęściej jak się dało. Wydawało mu się, że zaproszenie Finna do domu było najlepszym rozwiązaniem. Cała ta sprawa z niemocą jego różdżki, ze zniszczeniem tej lucasowej... Naprawdę musiały dołożyć mu do pieca. Na dodatek, był wyraźnie rozkojarzony i sprawiał wrażenie pogubionego. A może tylko Sinclairowi tak się wydawało. Uśmiechnął się delikatnie, na wspomnienie tego poranka, kiedy się poznali w szkolnej kuchni. - Postaram się przygotować podobną. Chociaż warunków z tamtego dnia nie da się odtworzyć, między innymi dlatego, że przyczłapałem tam wtedy na bosaka... - nieco się zapędził myślami, uśmiechając się pod nosem, doskonale pamiętając tamten tragiczny (pod względem niedospania) poranek. Wychodząc z zamku zauważył, że z dnia na dzień robiło się coraz chłodniej i to nie były przelewki. Listopad już tuż tuż, za nim grudzień i zapewne niedługo zobaczą śnieg. Jednak to nie przeszkadzało chłopakom, którzy ruszyli po pewnym czasie ścieżką prowadzącą do magicznej wioski. Lu stwierdził, że nie będzie naciskał na rozmowę i wymuszał niczego na Finnie, jednak jakoś naturalnie przeszli do tematu mieszkania wraz z dwójką przyjaciół. - Chyba trochę Cię okłamałem. Jednak dom nie jest tak całkowicie pusty. - zaczął ostrożnie, przygotowując chłopaka na to, że jednak ktoś będzie im towarzyszył. Posławszy mu blady uśmiech, dodał: - Nazywa się Drops. Niedawno z nami zamieszkał. Czasami łasi się do nogi, ale najwyżej zamknę go w piwnicy u Rowla. - oczywiście miał na myśli Leprehau, który jakiś czas temu zawitał u nich w domu i jest od tej pory główną atrakcją wszystkich gości, odwiedzających ich w Hogsmeade. Lu miał nadzieję, że jednak Gardowi nie będzie przeszkadzał psiak, który może był trochę za bardzo rozpieszczony i przez to zbyt "przytulaśny".
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Kiedy Lucas zatopił się we własnych myślach to Finn nade wszystko próbował od swoich uciec. Wsłuchiwał się we własne kroki kiedy to podeszwami butów ugniatał napotkane na drodze kolorowe i wilgotne liście. Kark miał pochylony, a ręce schowane w kieszeniach spodni. Coraz trudniej przychodziło mu stawiać kroki, nabrał silnej ochoty zamknąć oczy i nigdy więcej ich nie otwierać. Interakcja z otoczeniem męczyła go, a przebyta z Lucasem rozmowa w zamku wyczerpała zasoby jego uprzejmości. Dbał o głębokość każdego swego oddechu dzięki czemu po kilkunastu minutach odkrył, że jednak starczy mu odrobiny mocy by jednak porozmawiać. Próbował koncentrować się na teraźniejszości, wierząc, że dzięki temu nie pęknie z żalu. - Zawsze możemy zdjąć buty. - zaproponował i zaraz to odchrząknął słysząc, że brzmieniem przypomina świeżo ożywionego inferiusa. Tęsknił do smaku ciemnej kawy. Spacer wydawał się jedyną normalną rzeczą w ostatnich miesiącach. Nie patrzył na Lucasa aby nie zdradzić się jak wiele kosztuje go sił reagowanie na słowa i ruch. Zwolnił tempa, aby zaoszczędzić trochę energii i dotlenić się i tym samym zneutralizować ból głowy. - Drops i łaszenie się brzmi jak jeden z psów. Miałem w dzieciństwie psidwaka więc wiem jak potrafią się kleić do człowieka. - nagle pojął, że drugi raz w życiu wspomniał o swoim ukochanym zwierzęciu, które stracił w tak tragiczny sposób. - Jeśli ograniczy się do twojej nogi to nie musisz zamykać go w piwnicy. - a nie lubił zwierząt od momentu kiedy utracił tego pupila bez którego kiedyś nie potrafił zasnąć. Kolejne następne kroki były wolniejsze i chyba głośniejsze. Nie zdawał sobie sprawy jak spowalnia tempo. Chłodny wiatr rozbił się o jego coraz bledszą skórę twarzy i wywołał w nim zimny deszcz. - Rowle… to znaczy, że mieszkasz też z Gabrielle, tak? - pytał patrząc tępo przed siebie. Kopnął napotkany kamyk kiedy oczyma wyobraźni zobaczył twarz kuzynki.
Nie był świadomy ile Puchona kosztuje przebywanie z jego towarzystwie oraz rozmowa. Sądził, że chłodny, październikowy wiatr dobrze mu zrobi, że będzie mógł trochę odetchnąć i przede wszystkim lepiej się poczuje. Martwił go ten przerażający ból głowy, o którym mówił mu w zamku, jednak po tym jak zgodził się na propozycję odwiedzenia go w domu, Sinclair był dobrej myśli. Zauważył, że Gard w pewnej chwili nieco zwolnił, dlatego on również dostosował swoje tępo do kolegi, starając się zająć go nieco rozmową. Choć ten sposób w jego wykonaniu nie zawsze przynosił dobre efekty, bo jak wszyscy dobrze wiedzieli Lucas lubił czasami gadać o pierdołach. - Tak, to leprehau i wyjątkowo lubi się kleić... Ale skoro to znasz to, co będę Ci mówił - odparł, chowając ręce do kieszeni kurtki, dokładnie w tym momencie, kiedy usłyszał kolejne słowa Finna - Jasne, będę starał się go jakoś "wychować", w końcu musi potrafić się dobrze zachowywać, kiedy mamy gości - przyznał, zgodnie z prawdą. Od początku psiak był trochę nieokrzesany, ale wydawać się mogło, że z czasem, kiedy się do nich przyzwyczaił, jeszcze bardziej się rozbrykał. Usłyszawszy pytanie na temat Gab, uśmiechnął się pod nosem. - Zgadza się. Mieszkamy z trójkę. - potwierdził, po czym zerknął na Puchona. - Jak dobrze znasz Levasseur? Znaczy się, wiem, że jesteście z tego samego domu... - zaczął, ciekawy jakie łączą ich relacje. Chyba dziewczyna też kiedyś wspominała coś z bliskiej zażyłości z Finnem. Ale nie zarejestrował dokładnie na jakiej stopie jest ich znajomość.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Ta rasa psiaków niewiele mu mówiła. Minęły bezpowrotnie czasy kiedy interesował się psowatymi. Zauważył jednak, że poruszanie tej "pierdoły" nie było takie złe jak myślał. Zazwyczaj gdy wywoływał silne wspomnienia to skręcał się się od razu w środku. Najwyraźniej Lucas potrafił tak dobrze modulować głos, iż pogawędka stawała się łatwiejsza. Ta obiecana kawa stała się celem dnia. Wypić ulubiony napój a potem nie myśleć co stanie się dalej. Nie miał sił znów narzekać Maxowi o swoim złym samopoczuciu. Westchnął głęboko. - Nie potrafię doradzić nic oprócz tresury. - odpowiedział i skoncentrował się aby jakoś ułożyć myśli i przede wszystkim trzymać się z dala od tych negatywnych. - Znam się z nią od dzieciaka. Jestem jej przyszywanym kuzynem, ale ostatnio… za dużo z nią czasu nie spędzałem. - kiedyś byli sobie znacznie bliżsi. Finn był w sobie jednak na tyle zamknięty, że oddalił się od Gabrielle i ich relacje się ochłodziły. Wyciągnął z kieszeni klucze i drżącymi palcami próbował odczepić jeden breloczek. Miał z tym problem. - Czy mógłbyś jej coś ode mnie przekazać? Nie wiem kiedy znów się z nią zobaczę, bo przyjeżdża do mnie ojciec i będę nieosiągalny. - walczył dzielnie aż odczepił choć musiał gwałtowniej pociągnąć. - Ojciec planuje zawlec mnie do szpitala więc będę z nim wojować kilka dni. - uśmiechnął się krzywo bowiem ojciec potrafił wywrzeć na nim solidną presję i skoro czuł się źle to może ten szpital będzie miał sens? W końcu to tylko jedna wizyta… Wysunął dłoń w kierunku Lucasa z brelokiem wilczej łapy- magicznego ochronnego talizmanu krasnoludów. - Czuję, że… ta wizyta ojca nie skończy się ugodowo. Chyba będę musiał przerwać studia. - wiedział o tym w podświadomości dlatego chciał coś przekazać jedynej na świecie osobie, którą mógł nazwać kuzynką. Powinien zrobić to osobiście ale nie zdąży, a skoro będą w miejscu gdzie ta mieszka to może się uda to zorganizować w ten sposób. - Właśnie dlatego teraz na to wpadłem, że może gdybyś chciał jej to przekazać to… będę dozgonnie wdzięczny. - wypuścił powietrze z płuc i nabrał świeżego haustu aby uzupełnić zapas sił do rozmowy.
Nie pozostawało mu więc nic, jak tylko cieszyć się, że udało mu się jakimś cudem zasłużyć na miano dobrego rozmówcy; w miarę możliwości na ten moment, oczywiście. Kawa miała być chwilową odskocznią, którą Lucas uważał za całkiem skuteczną, jeśli chodziło o obecny stan Garda. No i chyba Sinclair dobrze myślał, bo koniec końców zapomnieli o sprawie zniszczonej różdżki i już nikt się nie denerwował. - Naprawdę? Jesteście kuzynostwem? Nawet jeśli przybranym, to i tak nie wiedziałem... - mówił prawdę. Gab nie wspominała, że są rodziną. Nawet jeśli nie są stricte spokrewnieni, to łączą ich bliskie relacje. - Ona też ostatnio nie ma zbyt wiele czasu... - zaczął usprawiedliwiać przyjaciółkę, zanim dostrzegł walkę Finna z breloczkiem, który próbował odpiąć od pliku kluczy. - Jasne, nie ma sprawy. Przekażę jej. - po tym jak wreszcie udało się Puchonowi wyodrębnić odpowiednią zawieszkę, przyjął ją od niego, po czym zmarszczył brwi na jego kolejne słowa - Zaraz, przerwać studia? Czy... to coś poważnego? - zapytał ostrożnie, mając na myśli problem z jakim chce się udać do kliniki. Ze zwykłymi bólami głowy raczej nie zamykają w szpitalu. Miał nadzieję, że nie jest to jakaś choroba zagrażająca jego życiu... - Finn, nie chcę być wścibski, ale myślę, że skoro jest możliwość, że... nie będzie Cię przez jakiś czas... może powinieneś porozmawiać z Gabrielle osobiście. - doradził mu, choć wiedział, że chłopak zrobi jak uważa. Jednak skoro byli sobie tak bliscy z dziewczyną to chyba jej także należała się szczera rozmowa.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Schował ręce z powrotem do kieszeni. Robiło się coraz zimniej choć niewykluczone, że ten chłód pochodził z jego wnętrza. Wdepnął nieumyślnie w kałużę rozchlapując lodowatą wodę na swoje nogawki. Nawet takich prostych rzeczy nie potrafił pominąć. - Nie dziwię się, że nie wspominała. - może i było mu z tego powodu przykro, ale jakby nie patrzeć to on oddalił się od niej i nie dał jej żadnego powodu do dumy z posiadania takiego kuzyna. Zdawał sobie sprawę jak wiele w jego życiu potoczyło się w złym kierunku ale już od dzieciństwa było widać, że jest z nim coś nie tak. Przebyta choroba może została wygnana z jego ciała ale nie z umysłu. - Nie wiem Lucas, ale ostatnią rzeczą o jakiej myślę są studia i mój przyszły zawód. Ja po prostu nie mam już na nic sił. Za dużo się wydarzyło, za wiele mam nierozwiązanych problemów i zbyt wiele dziwnych myśli. - a i czasami odnosił wrażenie, że zapomina o czymś ważnym. Bywa i tak, że nagle otwiera oczy i okazuje się, że nie pamięta jak się znalazł w danym miejscu. Ubytki w pamięci, rozchwianie emocjonalne, problemy z magią... to za długo już trwa. - I po co? Mam ją dołować, bo znowu mi odwala? - prychnął, ale kryła się za tym odraza do samego siebie. - Będzie się martwić, skakać nade mną, poświęcać dużo swojego czasu i nerwów. To nie doprowadzi do niczego dobrego. Spotkam się z nią w święta bożonarodzeniowe. - mam nadzieję. Zawsze wszystkim starał się "oszczędzać" złych emocji związanych z jego osobą, a nieświadomie okazywało się, że "zabierał" możliwość wykazania się swoim bliskim. To jego największa wada przez którą wielokrotnie sam siebie unieszczęśliwiał. - Magia mnie nie słucha, a nie umiem bez niej żyć. Zauważyłem, że czasami nie pamiętam jak się gdzie znalazłem i co robiłem. Nie umiem spać i być spokojny. To jest chore, Lucas. Nawet teraz ja widzę, że to jest porąbane i nienormalne. - dlatego był skłonny iść do znienawidzonego szpitala, aby powiedzieli mu co się stało. Czy to klątwa? Czy to jakaś choroba, którą zdoła wyleczyć eliksirami? Zatrzymał się i usiadł na najbliższej ławce, organizując im krótką przerwę w spacerku. Nikomu nie mówił o swoich rozterkach, bo... jak wiadomo są mu bliscy, nie chciał ich martwić, a Lucas właśnie taką osobą nie był dlatego łatwiej przyszło mu o tym opowiedzieć. Nie oczekiwał od niego niczego konkretnego, no może poza spokojnym wysłuchaniem, bo nadziei to on już za wiele w sobie nie miał.
Usłyszawszy jego słowa, zwolnił kroku, praktycznie na moment przystając i przenosząc wzrok na Finna, jakby chciał się upewnić co do tego co właśnie powiedział. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że chłopak może był w tak złym stanie emocjonalnym i że może być przewlekłe i poważne aż do tego stopnia. Wysłuchał więc go do końca, po kilku sekundach ruszając ponownie z miejsca. - Nie... nie wiedziałem. - odparł zgodnie z prawdą, próbując jakoś usprawiedliwić swoje poprzednie pytanie. Teraz wiedział, że poświęcenie studiów na rzecz leczenia jest całkowicie uzasadnione, skoro w grę wchodzi tego rodzaju problem. Niebagatelny problem, z którym z pewnością ktoś powinien chłopakowi pomóc. - Okej, rozumiem. Nie chcesz jej martwić. Tylko... bądź fair wobec swoich bliskich. Jeżeli nic nie powiesz i znikniesz, też będą się denerwować i myśleć co się stało. - powiedział, próbując postawić się także w sytuacji najbliższych Garda. Wiedział, że takie "oszczędzanie nerwów" rodzinie może źle się skończyć, bo po czasie Finn może sam sobie przez to zaszkodzić, czując się osamotniony z własnymi problemami i opuszczony przez najbliższe osoby. I niestety potwierdziło się, że prawdopodobnie poprzez chorobę Puchona, miał on problemy z różdżką, która odmawiała mu posłuszeństwa. Problemy ze snem, ciągły stres, pobudzenie. Miał rację, to nie było normalne i tak na dobrą sprawę nikt by tak nie wytrzymał na dłuższą metę. A jednak Finn musiał. Kiedy usiadł na jednej z ławek, Ślizgon także zatrzymał się i przystanął obok drewnianego siedziska, kiwiąc lekko głową na jego słowa. - A więc, może Twój ojciec ma rację. zaczął po chwili milczenia, spoglądając niepewnie na chłopaka. - Może w klinice Ci pomogą. Skoro sam widzisz, że nie dajesz już rady, oni powinni wiedzieć co robić - przez ostatnie kilka miesięcy, kiedy zaczął mocno interesować się magią leczniczą, naprawdę uwierzył w jej potęgę. Wierzył także, że magipsychiatria także potrafi zdziałać cuda i miał nadzieję, że Finn będzie jednym z wielu przykładów na skuteczność magicznej medycyny.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Wzruszył ramionami. Przecież po niektórych ludziach nie widać, że chorują na depresję a co tu dopiero mówić o innych problemach natury psychicznej. Czasem człowiek dochodzi do takiego momentu kiedy odkrywa, że wyczerpał już wszystkie siły na wmawianie sobie i otoczeniu, że jest wszystko w porządku. Pojawia się zatem ten moment kiedy być może nie będzie "wojować" z ojcem a mu przytaknie, zgodzi się, że czas jednak zasięgnąć porady uzdrowiciela. - Nie będę jej przecież trzymać w niewiedzy. Dowie się wszystkiego, Lucas. To miłe, że mówisz tak pod jej kątem. - czyżby w głosie Ślizgona kryła się nuta sympatii ukierunkowanej do Gabrielle? Skoro mieszkali razem to nie było to wykluczone. Inni bliscy? Jak wiele mu ich zostało? Policzy ich na palcach jednej ręki. - Ta, pewnie nafaszerują mnie jakimiś lekami. - prychnął. Nie lubił szpitala i pójście tam kosztowało sporo. Oparł plecy o ławkę i czekał aż nogi przestaną go mrowić i będzie mógł iść dalej. - Jak dobrze znasz Gabrielle i Charliego? Dogadujecie się tam we troje? - swoimi czasy trzymał się blisko z Charliem… tak jak z Gabrielle. Pytał aby myśleć o czymś normalnym, przyziemnym. - Macie skrzata domowego? - czuł, że jego kuzynka jest w dobrym towarzystwie. Nie miał sił zastanawiać się czy przypadkiem nie łączy jej coś z dwójką Ślizganów bo to nie jego sprawa, poza tym wyraźnie mu akcentowała w czerwcu, że sama sobie daje radę. Skoro miała odwagę mieszkać sama z dwoma chłopakami to kim on jest by jej przypomnieć jak niestosownie to wygląda w oczach czystokrwistych. Zresztą… kogo to w tych czasach obchodziło.
To prawda, depresja była chorobą, o której obecności czasami nie miało się pojęcia tak z daleka. I chyba tego też tak trudno było pomóc tym osobom - bo rzadko kiedy o tym mówiły, częściej dawały znaki, jednak nie na tyle dla wszystkich jasne, aby można było się domyślić, że mają tego typu problem. Gorzej rzeczywiście, kiedy tak jak Finn pokazują na zewnątrz, że wszystko jest z nimi okej. Gab była jego najlepszą przyjaciółką i sam fakt, że zamieszkami razem z Charliem i Puchonką świadczył o tym, że mieli wszyscy bliskie sobie relacje. A prawda była taka, że Sinclair martwił się od jakiegoś czasu o wszystkich. Zauważył tę zmianę u siebie, po poznaniu Alise, która kosztem swoich potrzeb starała się dbać o innych. Bardzo cenił w niej teraz tę cechę, chociaż z początku uważał ją za naiwną i niedostosowaną do realiów tych czasów. Jednak przekonał się, że dzięki takiemu podejściu on jest w stanie żyć zgodnie z samym sobą, jak również dbać o Argent, która z wiadomych względów potrzebowała aby ktoś dla odmiany zajął się nią. - Po prostu... daj sobie czasami pomóc. Nawet jeśli to nie będzie jakaś duża rzecz. - wypalił nagle, stwierdzając, że Gard za dużo na siebie bierze. A czasami małe rzeczy potrafią dać chociaż niewielką ulgę. Sama świadomość, że się kogoś ma, kogoś kto chociażby wysłucha. Nie można ciągle odbierać mu możliwości takiej pomocy. - Trochę wiary w ludzi, Finn - pokrzepił go, kiedy ten zaczął wątpić w uzdrowicieli z Munga. Może i będzie to w większości praca na eliksirach, ale z pewnością magipsychiatrzy wezmą się także za inne metody. - Charliego znam od pierwszej klasy. Trzymamy się praktycznie od tamtej pory. Razem staraliśmy się o przyjęcie do drużyny... - odparł, przypominając sobie jakie mordercze treningi robili cobie z Rowlem, zanim dostali się do Wężowej reprezentacji szkoły w Quidditchu. - Natomiast z Gab przyjaźnimy się od paru lat. Nie wiem kiedy to się zaczęło, ale zwyczajnie lubimy sobie docinać i to chyba najlepiej nam wychodzi. Chociaż jeśli chce pogadać na jakiś poważniejszy temat, to też jej nie odmówię porady - i chociaż rzadko kiedy rozmawiali z Levasseur "na poważnie", to miał wrażenie, że i tak mają ze sobą dobry kontakt. Wiele rzeczy po prostu się działo i nawet nie musiała mu o tym mówić. Tak jak na przykład relacja z Czarkiem. Dobrze wiedział, że ich durna umowa jest tylko ściemą, która bardzo skomplikowała to co jest miedzy nimi. - Yyy, nie nie mamy. Staramy się jakoś dzielić domowymi obowiązkami. Charlie gotuje i to świetnie, a my z Gabrielle ogarniamy jakoś całą resztę. - odpowiedział, wzruszając ramionami. Nigdy nie pomyślał, że to może źle z boku wyglądać. Byli studentami, przyjaciółmi, którzy zwyczajnie chcieli razem zamieszkać. Nie było w tym według niego niczego złego. Bardziej bał się o siebie i Rowla, bo mogli kiedyś paść ofiarą uroku Puchonki, kiedy ta się na nich wnerwi, ale na szczęście jeszcze do tego nie doszło.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Pierwszy raz od dłuższego czasu podniósł na niego wzrok. Głowa bolała już nieco mniej i choć miał przekrwione gałki oczne to w końcu do jego spojrzenia powróciła konkretna przytomność. Został zainteresowany jego słowami choć nie można zaprzeczyć, że zimne październikowe powietrze dużo daje. Otwarta przestrzeń, droga wolna od zbędnych ludzi, a więc idealne okoliczności by jednak istotnie dać sobie trochę odpocząć. - Moja przyjaciółka powiedziała do mnie kiedyś coś podobnego. - to nie miało nic do rzeczy, ale uświadomienie sobie tego po raz drugi pozwoliło mu popatrzeć na swoją sytuację z tą iskrą nadziei, której szukał, a której nie potrafił znaleźć. - Może macie rację. - westchnął z rezygnacją i potarł swoje powieki, jakby dzięki temu mógł zetrzeć z siebie zmęczenie. Czuł się taki stary, a miał przecież dwadzieścia lat. Czemu trafił mu się taki pojebany charakter i trudności w nawiązywaniu relacji? Prowadzenie dalszej rozmowy było o tyle wskazane o ile dotyczyło to neutralnego tematu. - Hmm... to znaczy, że się dogadujecie. To dobrze. Mała Gabbie tak szybko dorosła. - na jego ustach zamajaczył delikatny i bardzo ulotny uśmiech kiedy to perfidnie zdradził zdrobnienie jej imienia, którego używał nie tylko on, ale reszta rodziny również. - Czy czegoś wam tam potrzeba? Czegoś mocno brak? - pytał dalej, drążył skoro Lucas bezproblemowo udzielał odpowiedzi. Nie spodziewał się, że dostanie je wszystkie, ale kuł żelazo póki gorące. Najwyraźniej chciał podświadomie przeprosić i Gabrielle i Charliego za swoją nieobecność w ich życiu, bo choć widywali się w szkole to emocjonalnie była przed nimi przepaść. - Mam na myśli chociażby jakiś najmniejszy deficyt, który poprawiłby komfort czy cokolwiek w tym stylu. - póki co nie wyjaśniał mu skąd dociekanie. Im więcej o tym mówili tym myśli mógł skoncentrować na jednym zadaniu, a to było dla niego teraz zbawieniem.
Zatrzymali się i zrobili chwilę przerwy przy jednej z ławeczek, gdzie zaczynał się zalesiony kawałek ścieżki do wioski. Powoli zapadał już zmrok, więc widoczność była nieco ograniczona, jednak Lucas zdołał dostrzec przemęczone spojrzenie Puchona, kiedy wreszcie na niego popatrzył. Ślizgon mógł tylko domyślać się, jak to jest, kiedy myśli kłębią się w głowie, nie mogąc znaleźć wyjścia i nie dając mu spokoju, nie pozwalając odpocząć. I choć teraz wydawało się być lepiej, był to bardziej złożony problem, niż komukolwiek się wydawało. A jednak rozmawiali. I nawet mógł powiedzieć, że momentami Finn ożywiał się na tyle, aby samemu ciągnąć niektóre tematy. To dawało Lucasowi wiele nadziei. Stwierdził w myślach, że Gard jest zbyt hardym facetem, żeby poddać się jakiejkolwiek chorobie bez walki. Usłyszawszy zdrobnienie, jakim określił Gabrielle Finn, uniósł nieznacznie brwi i spojrzał na niego pytająco. Czy on właśnie poznał sekret Levasseur? Na pewno nie omieszka kiedyś go wykorzystać. Natomiast twarz Puchona, siedzącego na ławce przez chwilę zmieniła wyraz, jakby dopiero co zdał sobie sprawę z tego co powiedział. - Gabbie, czasami potrafi nieźle załatwić niejednego wyrośniętego faceta. Zmieniła się w ostatnim czasie. Takie odnoszę wrażenie - pociągnął temat przyszywanej kuzynki chłopaka, i jemu także uśmieszek błądził na ustach. - Hmm, co masz na myśli? Powiedziałbym, że wszystko mamy. Skrzat nie jest nam jakoś konieczny... - zaczął, zastanawiając się do czego dąży Finn w tym swoim wywodzie. Chyba nie uważał, że Gab z nimi będzie czegoś brakowało? - Stopniowo się zadamawiamy. Serio. Po kolei kupujemy wszystko co nam potrzebne. Charlie ma już wszystko z wyposażenia kuchni, został tylko ekspres do kawy, który ogarniemy w przyszłym miesiącu i będzie komplet. - starał się zapewnić go, że dziewczyna z nimi nie zginie i naprawdę potrafią zadbać o siebie i o nią. W końcu wyposażenie domu to nie jest jakaś skomplikowana sprawa. Zwłaszcza, że robią to we trójkę.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Powinien się wcześniej ogarnąć i pojąć, że zwyczajna rozmowa o byle czym może zdziałać cuda. Tak bardzo zafiksował się na swoich lękach, obawach, rozterkach i niepewności iż wiele rzeczy z rzeczywistości mu umykało. A teraz odkrywał, że gdyby był w pełni władz sił umysłowych to mógłby pełną piersią cieszyć się ze wspólnej kawy z gościem, który okazuje się być przyjacielem Gabrielle. Pojął nagle, że Lucasa nie da się nie lubić. Być może sprawiał wrażenie napakowanego popularsa, ale wystarczyło pogadać z nim chwilę dłużej by zobaczyć, że jest naprawdę w porządku. Dzięki temu sam Finn mógł posądzić siebie o uśmiech, którego nie spodziewał się ubrać na swej twarzy przez jeszcze długi czas. - Wątpię. - przyznał z przekąsem bo dla niego Gabrielle dalej była delikatna jak powiew wiatru. Może i potrafiła dogadywać facetom i odgryzać się, ale on swoje wiedział. - Tak, zmieniła się, ale to dobrze. Kiedyś była taka krucha a więc dobrze, że się zahartowała i patrzy na świat bardziej realnie. - a wiedział co mówi bo się przecież wychował tuż obok niej. Mieli różne dzieciństwo ale pamiętał dziewczynę zlęknioną i spętaną obawami swojego dziedzictwa. - Tak pytam. Jestem winien i Charliemu i Gabrielle srogie przeprosiny, ale słowa nie wystarczą, a obecności nie mogę zaoferować by naprawić z nimi relacje. Muszę najpierw ogarnąć tu. - postukał palcem swoją skroń, a po chwili wstał. Krew na nowo dobrze krążyła i mogli iść dalej. - Mam nadzieję, że wiesz, że jest uczulona na czekoladę, a kocha wszystkie herbaty świata? - zagadał, bo teraz łatwiej przychodziło mu podtrzymać konwersację skoro miał uważnego słuchacza, który nie rzucał w niego oklepanymi tekstami. Kawę wypili tak jak przystało - na boso. Nalegał na to i dzięki temu jakoś udało się przetrwać ten dzień. Bardzo mocno ścisnął jego dłoń kiedy kilka godzin później już wychodził do siebie. Wyciągnął poprawne wnioski - faktycznie warto ufać ludziom. Niebywałe!
| zt x2
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Nie była w najlepszym nastroju: jasne, jako osoba o naturalnie pozytywnym nastawieniu, dużej dozie optymizmu i kochająca życie, nawet jego mniej przyjemne aspekty, starała się obdarzać każdą porę roku taką samą sympatią i dostrzegać w każdej z niej coś pięknego; nic jednak nie mogła poradzić na to, że to, co działo się tej zimy, było po prostu dobijające. Zamiast szczypiącego policzki, przyjemnego mrozu - chłód przenikający przez jej płaszcz w haftowane koślawe słońca, zamiast ulic przyprószonych bielutkim śniegiem - plucha i błoto, zamiast wyjątkowych płatków spadających leniwie z nieba - jakaś paskudna, lodowa mżawka. Do tego wszystkiego niekończące się problemy z nauką, na której po prostu nie potrafiła się skupić, a co za tym idzie, pretensje dziadków, którzy nieustannie przypominali, że jeśli nie będzie sobie radzić, wróci do nauki w domu oraz pojawiające się od czasu do czasu dobijające uczucie samotności towarzyszące jej w tym wielkim zamku pełnym mnóstwa ludzi, ale głównie zajętych sobą. Ot, po prostu dopadła ją zimowa chandra, jak każdego; nie lubiła tego stanu, dlatego gdy objawy zaczęły ją zanadto przytłaczać, postanowiła wytoczyć najcięższe działa i udać się po pocieszenie prosto do Miodowego Królestwa - po wiadro cytrynowego sorbetu, który koił jej duszyczkę jak nic innego. Droga do Hogsmeade była długa, a że Zosia nie lubiła się nudzić, to dla umilenia czasu wzięła sobie najnowszą, pożeraną obecnie powieść do poczytania - Cierpienia Młodego Krukona, klasyk z którym do tej pory jakoś nie miała okazji się zapoznać; szła o dziwo całkiem dziarskim krokiem, bo wiał zimny wiatr, ale wzrok miała utkwiony w książce, dlatego nikogo nie powinno dziwić, że raz na jakiś czas znosiło ją na prawo albo lewo, przez co jej marsz przypominał nieco slalom. Pewnie powinna się skupić na patrzeniu, gdzie lezie, ale Merlinie, M e r l i n i e, rozterki bohatera historii były takie fascynujące - i rozdzierające serce jednocześnie - że nie sposób było się od nich oderwać.
Thaddeus H. Edgcumbe
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 195cm
C. szczególne : Zaraźliwy uśmiech, szkocki akcent, drobna blizna obok ust, wielkie dłonie i jeszcze większa muskulatura
Nie zwykł zużywać więcej paliwa niż rzeczywiście było mu potrzebne - to już nie były czasy, kiedy robiło się maślane oczka do dziadka po dodatkowe kieszonkowe i przepierdalało na głupoty. Galeony na wierzbach nie rosły - nawet tych bijących. Więc Thaddeus, składujący swój motor przy bramach Hogwartu - a nie posiadający zacnej umiejętności teleportacji, bo nie był samobójcą - nawet nie wzbijał maszyny w przestworza, żeby dostać się do Hogsmeade. A jednak silnik czasem przepalić musiał, zwłaszcza w taką pogodę - więc w takie dni zapominał o treningu dla nóg zwanym: marszem. Nie rozwijał zawrotnych prędkości, żeby go nikt ze stróżów prawa nie przydybał - licencję na prowadzenie pojazdów miał przy sobie, kask na głowie (mimo niewielkiej drogi do przebycia) również posiadał. A do rozpiętej do połowy pilotki mogłaby przyczepić się jedynie jego babka - która teraz się chyba w grobie przewracała. Wyjechawszy na prostą, zgrabnie przerzucił bieg na wyższy, z satysfakcją wsłuchując się w miarowe mruczenie Bravo. Jedną ręką trzymając kierownicę - kiedy drugą grzebał po wewnętrznej kieszeni kurty w poszukiwaniu zachomikowanego bonu do Zakładu Scopa. Chciał zorientować się w końcu po ile chodzą sportowe miotły - a dzięki uprzejmości Brooks był w stanie nareszcie rozważyć kupno jednej z nich. Ciągle dotykając jedynie pluszowej podszewki pilotki, zaczął się irytować - i klnąc pod nosem, podniósł w górę owiewkę kasku i zerknął do kieszeni. I to był błąd. Nie wiedzieć kiedy, nie wiedzieć skąd, niemal pod same koło wtoczyła mu się dziewczyna. Nie miał nawet momentu, żeby kontynuować podjętą już nad bonem wiązankę przekleństw - dzięki Merlinowi, był sportowcem. Bo gdyby nie refleks, to niechybnie by w blondynkę wyrżnął niemalże półtonową masą. Tymczasem zaboksowały hamulce, Thaddeus z całą swoją siłą wykręcił kierownicę w bok, zapierając burtę motoru swoją nogą, odzianą w wysoki motocyklowy but. Przeszedł koło dziewczyny ślizgiem - z piskiem opon, z chmurą spalin i falą wznieconego, rozmokłego śniegu. Fizyka była jednak bezlitosna i kiedy w końcu udało mu się opanować maszynę i zatrzymać się w miejscu - zwyczajnie stracił równowagę. Znów uratował go refleks - kiedy odskakiwał od lecącego mu prosto na nogę Bravo. — Kurwa mać — rzucił krótko, próbując oddychać głęboko i uspokoić musującą mu w żyłach adrenalinę. Zdjął z głowy kask, rzucając go gdzieś w bok na mizerną zaspę - miast wziąć się za podnoszenie motoru, obrócił się w kierunku dziewczyny. Na twarzy miał głęboko wymalowane zatroskanie - nie wściekłość. — Nie zahaczyłem Cię? Nic Ci nie jest? — Znalazł się przy niej w dwóch susach, kontrolnie chwytając ją za ramiona wielkimi, rozedrganymi dłońmi.
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Zdawać by się mogło, że Zosia, zafrapowana lekturą, zupełnie ignorowała wszystko, co działo się dookoła; nie widziała, gdzie idzie, nie zwracała uwagi na nielicznych, mijających ją innych uczniów, a już na pewno nie była świadoma dźwięków, jakie ją otaczały. Ignorowała więc nie tylko plusk śnieżno-lodowej mazi pod podeszwami czy urywki wesołych rozmów innych pieszych, ale i pomruk silnika, zbliżającego się niechybnie do jej pleców; była właśnie w trakcie absolutnie druzgoczącego rozdziału, w którym okazuje się, że ukochana głównego bohatera, cierpiącego młodego Krukona, jest zaręczona z kimś innym, gdy najwyraźniej znów lekko zboczyła z trasy i zawędrowała wprost pod koła znajdującej się już niebezpiecznie blisko maszyny. Wszystko wydarzyło się tak szybko i niespodziewanie, że trudno było jej zarejestrować, co dokładnie się stało; usłyszała nagle głośny pisk opon, poczuła duszący dym spalin w płucach i została obryzgana falą śnieżnej mazi pokrywającej drogę. Odwróciwszy się, spostrzegła tuż przed sobą ogromny, ciemny kształt pojazdu, i odruchowo odskoczyła od niego, wypuszczając z nagle drżącej dłoni książkę, która ze smętnym pluskiem wylądowała w pobliskiej kałuży. Ledwo utrzymała się na nogach, w ciężkim szoku, lekko otępiała, wpatrywała się w postać chłopaka, który kawałek dalej cudem unikał przygniecenia motorem, prawie niewidzącym wzrokiem i próbowała zrozumieć, co właśnie się stało. Świadomość, że własne roztargnienie i bezmyślność nieomal nie sprawiły, że mogła zostać ranna - albo jeszcze gorzej - tak wytrąciły ją z równowagi, że gdy poczuła, jak dłonie chłopaka ściskają ją za ramiona, zupełnie straciła panowanie nad sobą. - Ja... Ty... TY... - wyjąkała, wodząc wzrokiem po jego zatroskanej twarzy, a przerażenie wymalowane na jej obliczu zaczynało ustępować oburzeniu - Co ty wyprawiasz w ogóle! W... w... wjeżdzasz w ludzi! Skandal! Pewnie jedziesz pijany! Ty... ty łobuzie, ty! - zawołała oskarżycielsko wytaczając ciężkie działo w postaci druzgoczącej obelgi i próbując wyrwać się z jego opiekuńczego uścisku, co nie było wcale proste, bo tak na pierwszy rzut oka to stanowiła z połowę jego masy. Tak naprawdę wcale tak nie uważała i nie chciała być dla niego okropna, ale nie do końca kontrolowała to, co mówi, bo była zbyt roztrzęsiona tym, co się stało; czuła, jak zaczyna drżeć i jak łzy cisną jej się do oczu, i choć próbowała zaciskać zęby i kontynuować proces gniewania się na swojego oprawcę, to tuż po swoim wybuchu zalała się łzami, zdenerwowana tym prawie-wypadkiem, losami Krukona, swoim życiem, a także faktem, że była bardzo niemiła dla - nie sposób było nie zauważyć, nawet w wielkim stresie - bardzo ładnego chłopca.
Thaddeus H. Edgcumbe
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 195cm
C. szczególne : Zaraźliwy uśmiech, szkocki akcent, drobna blizna obok ust, wielkie dłonie i jeszcze większa muskulatura
Pierwsze co zdążył zaobserwować w czasie gorączkowych oględzin swojej potencjalnej ofiary - to to, że prócz ociekającego mokrą pulpą płaszcza, prawdopodobnie nic jej nie dolegało. Poza tym stała na nogach, musiał więc minąć ją nawet o cale. Na pierwszy rzut oka - bo zaraz ciemnozielone zielone tęczówki, miast liczyć (jakoś dziwnie znajome) piegi na nosie i policzkach blondynki, zaczęły dostrzegać pierwsze objawy szoku. I tak jak się spodziewał - dziewczyna wybuchła agresją. Chociaż... to było chyba najbardziej naciągane określenie w jego życiu. Spodziewał się nawet jakiegoś ciosu prosto w tors - jeśli nie w twarz - w końcu, żarty żartami, ale prawie w nią wjechał. Czy to była jego wina, czy jej - nieważne, bo i tak wszystko wziąłby na siebie. Powinien bardziej uważać i nie grzebać po kieszeni w trakcie jazdy. Szczególna ostrożność. I wcale nieprawda, że jedną osobę w roku można potrącić bez konsekwencji. — Hej, ej ej ej! — podjął uspokajająco, widząc jak w niebieskich oczach zaczynają szklić się łzy. Właśnie w tym momencie leżący mu za plecami, porzucony Bravo w ogóle spadł gdzieś na liście priorytetów, a Edgcumbe zaczął niemal panikować. Naprawdę wolałby dostać w twarz i to tak porządnie. Lepiej mieć przetrąconą szczękę niż być powodem do płaczu jakiejkolwiek dziewczyny. Beznadziejnie nerwowo zaczął pocierać drobne ramionka blondynki - jedną dłonią sięgając w końcu do piegowatego policzka, żeby wychwycić jej szklane spojrzenie. — Mała, hej, wszystko w porządku, jesteś cała! Jego słowa widocznie albo do przestraszonej białogłowy nie dotarły - albo dotarły, tylko było już za późno. Thaddeus z przestrachem, niczym w zwolnionym tempie widział jak jej jasne oczy wzbierają nagle łzami, które bezlitośnie potoczyły się po pełnych policzkach. Cios prosto w serce - słyszał niemal jak Archie cmoka mu z dezaprobatą koło ucha, w pogardzie dla jego działań. I choć nie chciał - bo takie łamanie granic zwyczajnie nie przystoi, zwłaszcza wobec nieznajomych PRAWIE POTRĄCONYCH dziewczyn - to sytuacja wymagała szybkiej reakcji. Po prostu zamknął blondynkę w swoim niedźwiedzim uścisku, jedną ręką obejmując ją w talii - gdy drugą delikatnie, acz stanowczo przycisnął do swojego obojczyka. — Shhhh, już, już, nie płacz — mruczał tuż przy jej uchu, ze ściśniętą ze stresu krtanią, chrypiąc przy tym niemożebnie. Zaczął się przy tym kołysać lekko, uspokajająco, nie zwalniając jednak uchwytu nawet na moment - nie będąc pewnym, czy w końcu nie dostanie w twarz, albo czy dziewczyna w szoku nie osunie się na ścieżkę. Z dwojga złego - wiadomo co wolał. — Możesz mnie wyzywać od łobuzów i złamasów, ale już nie płacz... — Nic nie mógł poradzić na niedorzeczny uśmiech, który wykrzywił mu wargi, gdy dotarło do niego jakim 'oszczerstwem' zdołała go już obrzucić.
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Nie był pijanym łobuzem - to mogła stwierdzić z całą stanowczością po tym, kiedy do jej uszu dotarły jego pierwsze słowa, wypowiedziane łagodnym, uspokajającym tonem, być może nie do końca pasującym do obrazu postawnego motocyklisty, ale zdecydowanie adekwatnym do poczciwej, sympatycznej twarzy i zielonych oczu, w których nie dostrzegała ani krzty gniewu, mimo tego że dosłownie weszła mu pod koła i oskarżyła o całe zajście. Kojarzyła chłopaka ze szkoły, wiedziała że gra w quidditcha, choć nie miała pojęcia, w której drużynie, nie była też w stanie skojarzyć jego imienia (Radek...?), co akurat nie było niczym dziwnym, bo nie miała zupełnie pamięci do cudzych personaliów. Wyrzuciła z siebie pierwsze pretensje i zorientowała się, że niebezpieczeństwo minęło, że nie grozi jej już ani śmierć ani awantura, ale było już za późno, by powstrzymać napływające do oczu łzy, będące kumulacją wszystkiego, co leżało jej na sercu przez ostatnie dni. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, nigdy nie była oazą spokoju, która potrafiłaby zahamować jakąkolwiek emocję, a już zwłaszcza nie pod wpływem tak nagłego stresu - pozwoliła więc kroplom spływać po policzkach, a kiedy niespodziewanie została porwana w objęcia zupełnie nieznajomego chłopca, po prostu rozpłakała się jak dziecko. Broń Merlinie nie odebrała tego uścisku jak przekroczenia granic i nadmiernego spoufalania się, wręcz przeciwnie, zadziałał na nią kojąco. Może po prostu tego potrzebowała, odrobiny pocieszenia i zapewnienia, że wszystko w porządku - nawet od zupełnie obcej osoby? Pozwoliła mu chwilę się potrzymać, czując, jak powoli to beznadziejne uczucie obezwładniającej rozpaczy i nerwowo ściśnięty żołądek zaczynają ustępować, po czym mało elegancko pociągnęła nosem - z myślą o nim, bo bardzo nie chciałaby go obsmarkać - i zaczęła mamrotać gdzieś w okolice jego obojczyka: - Prze... przepraszam cię, to nie twoja wina, ja tylko... ja po prostu... - zająknęła się, a z tej rozpaczy aż dostała czkawki, która tylko dopełniała dosyć żałosnego obrazu - Weszłam ci prosto pod koła, strasznie przepraszam, dziadek ma rację, jestem bezmyślną sklątką, ślepą w dodatku... gdybyś mnie przejechał, poszedłbyś do więzienia, nigdy bym sobie tego nie wybaczyła, słodki Merlinie, ale to wszystko dlatego, że na pewno obleję egzamin z zaklęć, a... a ukochana Krukona ma narzeczonego... - wyjaśniła zupełnie chaotycznie wszystkie swoje bardzo poważne troski, raz po raz jeszcze szlochając, aż wreszcie poczuła, że jest w stanie stanąć na chodniku o własnych siłach; odsunęła się delikatnie od chłopaka i pospiesznie zaczęła wycierać oczy i mokre od łez policzki skrajem kolorowego szalika. Czy była jeszcze jakakolwiek szansa na naprawienie tego strasznego wrażenia, które zdążyła na nim wywrzeć? Victoria pewnie zapadłaby się pod ziemię ze wstydu, gdyby była świadkiem tej sceny. Podniosła trochę nieśmiało wzrok na rozmówcę, gdy ten proponował, by obrzuciła go jeszcze jakąś obelgą; słysząc ją w jego ustach, dotarło do niej, jak niepoważnie to brzmiało - niejednokrotnie słyszała, jak jej rówieśnicy rzucają do siebie dużo gorsze przekleństwa, ale wiedziała, że jej nie przeszłyby one przez gardło. - Łapserdaku - szepnęła, wyszukawszy w pamięci inne skandaliczne określenie prosto ze słownika jej dziadka, i poczuła, że zaczyna się uśmiechać. Otarła po raz ostatni kącik oka i zerknęła w stronę motoru, który leżał porzucony nieopodal przy resztkach śnieżnej zaspy. - Nic mu nie będzie? Tak upadł... - zmartwiła się tak, jakby motocykl był trzecią osobą uczestniczącą w kolizji. Miała nadzieję, że wszystko z nim w porządku, ale w razie gdyby się uszkodził, była gotowa wykorzystać wszystkie brandonowskie wtyki, by załatwić mu najlepszą, ekspresową naprawę.
Thaddeus H. Edgcumbe
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 195cm
C. szczególne : Zaraźliwy uśmiech, szkocki akcent, drobna blizna obok ust, wielkie dłonie i jeszcze większa muskulatura
Coś w dołku ścisnęło go zaskakująco mocno, kiedy dziewczyna zalała go nie tylko łzami - ale i potokiem słów. Nie mógł zidentyfikować tego uczucia, bo był to jeden wielki zlepek rozczulenia, rozbawienia, przejęcia, jakiejś niewytłumaczalnej troski i odrobiny współczucia. Musiał trafić akurat na moment, kiedy dziewczynę wyjątkowo dręczyły troski dnia codziennego - i to prawie ją przejeżdżając na dokładkę. Słuchając jej okraszonych przejmującym szlochem i uroczo nieadekwatną czkawką żalów, nie zwalniał jej z uścisku, choć stał się on nieco mniej kurczowy, a bardziej pocieszający - zwłaszcza kiedy mimowolnie zaczął kiwać głową ze zrozumieniem nad jej smuteczkami. — No już, nie masz za co przepraszać... — kontynuował jedynie swoje mruczando, chociaż zdawał sobie sprawę, że w tej chwili niespecjalnie ważne jest jego zdanie, kiedy blondynka moczyła mu łzami obojczyk i kożuch kurty. Musiała wylać wszystko co w sobie w tej chwili miała - a on słuchał, i naprawdę, Merlin mu świadkiem, cieszył się, że dziewczyna miała jedynie takie drobne troski. Nie umniejszał ich wagi, absolutnie. Ale sam po sobie wiedział, że problemy mogły przybrać naprawdę gigantyczne rozmiary. A każdy czasem potrzebował pocieszenia. Wyszczerzył się w typowy dla siebie sposób - od ucha do ucha, gdy dziewczyna się od niego odsunęła - i na jej wargach zatańczył nieśmiały uśmiech. Śliczny. — No, od razu lepiej! — zawyrokował, zaśmiewając się jeszcze na 'łapserdaka'. Przy nogach dziewczyny dostrzegł porzuconą książkę, którą zaraz podniósł, otrzepując ją z wody i rozmokłego śniegu. Machnął lekceważąco ręką na pytanie o motor. — To tylko motor, cokolwiek mu się stało, to nic czego nie dałoby się naprawić. Najważniejsze, że Ty jesteś cała... O. To jest ten biedny Krukon? Sięgnął do wewnętrznej kieszeni pilotki, dobywając z niej różdżki (której wyjątkowo nie zapomniał tym razem) - cichą inkantacją doprowadzając tom do poprzedniego, suchego stanu. — Ukochanej mu nie załatwię, ale przynajmniej bibliotekarka go nie odrzuci — stwierdził wesoło, wyciągając książkę ku prawowitej właścicielce - w połowie ruchu zastygając jednak, zielonymi oczami zbiegając po jej twarzy, przez ramiona i kolorowy szalik, aż po haftowane słoneczka na płaszczu - które teraz wyglądały jakby wyłaniały się z bagien. Zmarszczył brwi i czoło - w jawnym wyrazie dezaprobaty, dla siebie samego. — Też nie jestem za dobrym zaklęciarzem. I chociaż OWUTEMy zdałem, to wolałbym przypadkowo nie podpalić Ci płaszcza — westchnął, chowając różdżkę do kurty z rezygnacją. — Nie przemókł? A, tak w ogóle, jestem Thaddeus Edgcumbe — przedstawił się pełnym mianem, zaraz dodając: — Żebyś wiedziała kogo wpisać w pozwie do Wizengamotu — zaśmiał się krótko, chrapliwie, ponownie wyciągając dłoń z książką. — Przepraszam — dodał jeszcze, mając na myśli zarówno całą sytuację jak i żarty o sądach.
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Zdawała sobie sprawę, że wszystkie powody jej wybuchu rozpaczy były błahe, nic jednak nie mogła poradzić na to, że się nimi przejmowała; nie powiedziała tego na głos, ale była naprawdę wdzięczna chłopakowi, że - bez względu na to, co sobie pomyślał - nie zbagatelizował jej na głos, nie wytknął, że przesadza i że robi z igły widły, co bardzo często słyszała od swoich dziadków w podobnych sytuacjach. Być może mieli rację, ale wytykanie nieistotności problemu niekoniecznie pomagało w jego rozwiązaniu, a tylko wzmagało poczucie winy pod tytułem "inni mają gorzej, mugolskie dzieci głodują, a ja przeżywam jakieś pierdoły". Tymczasem przytulenie i ciche zrozumienie nowopoznanego chłopca zadziałało jak plaster na jej jakże biedną, zbolałą duszę. Naprawdę, ciężko było nie zacząć się uśmiechać, nawet jeśli było jej głupio za swoją reakcję i spowodowanie tej nieprzyjemnej dla niego sytuacji. - Jakby trzeba było, to wiesz... Pokryję koszty naprawy oczywiście - zaoferowała, bo czuła się w obowiązku, chociaż wiedziała, że będzie się to wiązało z niezłym nakombinowaniem się żeby wysępić trochę grosza od zamożnych co prawda, ale niezbyt hojnych dziadków. Już widziała ich zachwyt, gdyby przyznała się, że potrzebuje galeonów na zadośćuczynienie za wpakowanie się pod koła motoru. Babcia pewnie dostałaby zawału na samą myśl o tym, że w Hogwarcie są motocykliści i z pewnością powiązałaby to z istnieniem jakiegoś groźnego gangu. Tymczasem nowy kolega Zosi, nawet jeśli był gangsterem (mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe!), to przynajmniej bardzo sympatycznym. Z wdzięcznością przyjęła od niego książkę i teraz już jej uśmiech zmienił się w solidny wyszczerz. - Ojej, dziękuję! Wiesz co, gdyby ten Krukon chociaż przez połowę czasu był taki miły i bezproblemowy jak ty, pewnie nie miałby problemu ze znalezieniem dziewczyny. - podzieliła się z nim bardzo istotną refleksją, i chciała sięgnąć po podawany jej przedmiot, ale po słowach rozmówcy też zastygła i obrzuciła niedbałym spojrzeniem ów raptem trochę przemoczony płaszcz. - Hm... Podobno w Azji bagno symbolizuje zadowolenie. - rzuciła, nie do końca przejęta, że jest brudna i mokra, po czym kontynuowała prawie na jednym wdechu. - Za długo haftowałam te słońca, żeby teraz pozwolić im spłonąć po nieudanym zaklęciu, może po prostu zamiast na sorbet, bo szłam do Miodowego po cale wiadro sorbetu cytrynowego, mówię ci, to jest raj dla podniebienia, to zamiast tam, pójdę na coś gorącego i usiądę przy kominku aż wyschnę, bo szkoda byłoby wracać do zamku przez jakiś głupi śnieg na płaszczu, prawda? - oznajmiła, a gdy nieznajomy się jej przedstawił, zawtórowała mu w śmiechu po żarcie o Wizengamocie i wreszcie odebrała od niego książkę. - Thaddeus. - powtórzyła, próbując wryć sobie to imię w mózg i nie zapomnieć go za dwa dni, jak to miała w zwyczaju gdy poznawała nowe osoby. - Przysięgam uroczyście, że użyję wiedzy o twoich personaliach tylko po to żeby wysłać ci życzenia na imieniny. - oświadczyła bardzo poważnym tonem, po czym wyciągnęła rękę, by oficjalnym gestem uścisnąć jego dłoń. - Zoe Brandon. Żebyś wiedział, kogo poprosić żeby nie wychodził na ulicę jak następnym razem wybierzesz się na przejażdżkę. - dodała w podobnym tonie. - Nie masz za co przepraszać! Może i dobrze się stało, że to ty mnie prawie przejechałeś, a nie jakiś huncwot. Koniec końców jest miło, mamy oboje po nowym znajomym, a ja może wreszcie się nauczę, żeby patrzeć, gdzie łażę. Widzisz. Same plusy. - skwitowała entuzjastycznie, a po wcześniejszym stresie i smutku nie było śladu.
Thaddeus H. Edgcumbe
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 195cm
C. szczególne : Zaraźliwy uśmiech, szkocki akcent, drobna blizna obok ust, wielkie dłonie i jeszcze większa muskulatura
Zmarszczył brwi - i czoło - w reakcji na propozycję zadośćuczynienia ewentualnych szkód: pokręcił z werwą głową, podkreślając jeszcze bardziej to, jak bardzo był na nie. Jednocześnie chciało mu się śmiać, ile osób ostatnio proponowało mu finansową pomoc: Aslan, Brooks, a teraz to piegowate słońce. Nawet jeśli tyczyło się to tylko motoru. — Nie, naprawdę, nie trzeba. Ale dziękuję — odmówił grzecznie, poprawiając nieco motocyklową kurtę i zerkając przez ramię na poległego Bravo. Uśmiechnął się kącikowo, machając na pojazd ręką i wracając swą pełnię uwagi na blondynkę. — Cokolwiek by się nie stało, myślę, że sam będę w stanie to wyklepać. Nie takie rzeczy się robiło — przyznał, nie chwaląc się jednak, a po prostu stwierdzając fakt. Czarodziej był z niego raczej kiepski, z czego doskonale zdawał sobie sprawę, a Archibald nie darowałby mu, gdyby Thad nie był w stanie poradzić sobie w życiu bez magii. — Plusy wychowania przez charłaka. Bardziej po drodze mi z wiertarką niż z różdżką. — Nie wstydził się swojego pochodzenia, a tym bardziej nawet przez myśl by mu nie przemknęło, żeby wstydzić się swojego Dziadka. Uważał go za najbardziej zaradnego człowieka na tym padole - nawet jeśli patrzył już na niego z góry. Chrząknął, uśmiechając się z pobłażaniem na kolejne słowa swej towarzyszki 'niedoli - zwłaszcza te dotyczące znalezienia dziewczyny. Przed oczami mignęła mu roześmiana buźka Peregrine i musiał szybko to widmo przegnać, w czym na całe szczęście pomogła mu jego niedoszła ofiara. Jej szczebiot - i niejaka... promienność? - skutecznie skupiała jego uwagę, pomimo innych natarczywych myśli. — Sama je haftowałaś? — spytał retorycznie, acz z nieukrywanym podziwem, zarówno nad zdolnościami artystycznymi blondynki, jak i jej doszukiwania się pozytywnej strony w... bagnie. Kiedy w końcu i ona mu się przedstawiła, nie krył zaskoczenia. — Brandon? Victoria to jakaś twoja krewna? — spytał, wbijając intensywne spojrzenie w twarz Zoe - jeszcze nim w ogóle słysząc jej odpowiedź, stwierdziwszy, że ewidentnie, muszą być rodziną. — Kuzynka? — rzucił jeszcze na ślepo. Chociaż Victorię porównałby do chłodnego poranka nad Londynem - a Zoe do wschodzącego Słońca nad polami rodzinnego Hamilton. I to na podstawie jedynie pierwszego wrażenia. Osobiście podobało mu się to porównanie. — Wiesz co? Czekaj tutaj, nie ruszaj się! — poprosił, podłapując jeszcze jej niebieskie spojrzenie, gdy w jego własnych, zielonych zatańczył jakiś pomysł. Obrócił się na pięcie, podchodząc do motocyklu - i biorąc porządny wdech - przykucnął przy nim, jednym silnym szarpnięciem stawiając go z powrotem na dwa koła. Martwy ciąg z Brooks przynosił efekty w niespodziewanych okolicznościach. Podprowadził maszynę do Brandonówny, jeszcze przy niej - z ciekawości - odpalając silnik, który pomimo upadku zaskoczył momentalnie, mrucząc miarowo. Edgcumbe milczał jeszcze przez chwilę, wsłuchując się w jego pracę - po czym uśmiechnął się, wyraźnie usatysfakcjonowany. — Wszystko z nim w porządku, lakier tylko trochę ucierpiał — stwierdził, gasząc silnik i przebiegając dłonią po zarysowanym baku, acz bez żadnego żalu. Wolał rysy na karoserii Bravo, niż złamaną rękę Zoe, czy coś. Ustawił motor na nóżce, opierając się o niego nonszalancko biodrem i zerkając z góry na młodą Brandon. Uśmiech nie schodził mu z ust. — To co powiesz na to, żebyśmy oboje podjechali do Miodowego po sorbet a potem usiedli gdzieś w kawiarni? Poczekamy, aż przeschnie Ci płaszcz, potowarzyszę Ci z chęcią. — Schował obie dłonie do kieszeni spodni - nagle tam odnajdując bon zniżkowy do Scopa. — Same plusy! — powtórzył za nią, upychając papierek głębiej w kieszeń. Nowa miotła mogła poczekać.
Zoe Brandon
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : dużo gada, nie zawsze z sensem; pachnie konwaliowymi perfumami
Oczywiście nie była zachwycona, gdy Tadek odmówił jej pomocy - bo proponowała ją ze szczerymi chęciami, nie tylko z grzeczności - ale gdy tylko usłyszała bardzo interesujące słowa, takie jak "wyklepać", "charłak" i "wiertarka", otworzyła szeroko oczy, w których aż błysnęło autentyczne zafascynowanie. Nie tylko szalenie jej zaimponował fakt, że chłopak był taki zaradny, ale też że potrafi obchodzić się z tymi wszystkimi mugolskimi wariactwami, które dla niej były jak kompletna czarna magia. Miała z nimi bardzo niewiele do czynienia, ale zawsze bardzo chciała dowiedzieć się więcej, z zapałem uczęszczała na mugoloznawstwo i (czasem nietaktownie) wypytywała znajomych niemagicznego pochodzenia o różne szczegóły z ich świata - a zapytana, otwarcie mówiła o tym, że według niej należałoby zburzyć wszystkie bariery dzielące ich, by każdy mógł korzystać z dobrodziejstw zarówno nie- jak i magicznych. Oczywiście w jej idylliczej wersji świata nie powstawałyby żadne konflikty na tym tle i nikt nie byłby traktowany niesprawiedliwie. - A L E S U P E R - prawie wykrzyknęła i chyba w tym momencie było jasne, że widzi w pochodzeniu rozmówcy same plusy. - Nie powiem, żeby to nie było szalenie ciekawe. Bez magii! Hm... no to jakbyś potrzebował pomocy z naprawianiem, to ja ci bardzo chętnie potrzymam... e... jakiś mugolski wihajster czy tam tego wiertarka. Ja co prawda nie mam w rodzinie zbyt wielu charłaków czy mugoli, ale strasznie żałuję, mam wrażenie, że oni są nieziemsko kreatywni z niektórymi rzeczami i rozwiązaniami, tyle się musza nagłowić, a my tylko rach-ciach, zaklęcie i z głowy! - powiedziała wesoło, znowu oferując pomoc i zupełnie się nie przejmując że może to zostać odebrane jako narzucanie się, bo po prostu bardzo chciała zobaczyć wiertło Tadka. Pokiwała energicznie głową na pytanie o haftowaniu płaszcza i z jeszcze większą werwą potwierdziła swoje pokrewieństwo z Victorią. Z tego była chyba jeszcze bardziej dumna niż z tych koślawych, wyszywanych słoneczek! - Tak! Znacie się? To córkasynabratatatymojejmamy. - wyrecytowała status ich pokrewieństwa z prędkością karabinu maszynowego i wielka szkoda, że nie miała szansy usłyszeć meteorologicznego porównania, które pojawiło się w tadkowej głowie, bo z pewnością szalenie by się jej spodobało - było naprawdę trafne i cudownie poetyckie. Jej z kolei Thaddeus kojarzył się z ciepłym, letnim wieczorem, o czym pomyślała, kiedy obserwowała go w (O DZIWO) milczeniu po tym jak kazał jej się nie ruszać, a sam udał się do motoru. Aż mimowolnie nabrała głośniej powietrza, kiedy zobaczyła, jak jednym(!) ruchem sprawnie podnosi maszynę do pionu. Na gacie Merlina, pomyślała brzydko, i miała nadzieję, że po jej minie nie widać, że właśnie zastanawia się, jakie Tadek musi mieć mięśnie pod tą kurtką, skoro posiada tyle siły. Na gacie Merlina. Ją też by pewnie tak sobie podniósł jedną ręką. - Yyyyyyy... - wykrztusiła razem z burczącym silnikiem, dopiero teraz jakby dostrzegając, jaki jej rozmówca jest wysoki. Postawny. Prawie jak pan opiekun Alex, tylko zdecydowanie mniej przerażający. Bardziej przystępny. MIŁY. Fajny kolega, no. Odchrząknęła i wyrwała z tego krótkiego zamyślenia, i prędko odwzajemniła jego uśmiech, by przypadkiem nie pomyślał, że nie uważa jego pomysłu za absolutnie wspaniały. Wsiąść na motor z zupełnie obcym człowiekiem i pojechać z nim Merlin wie gdzie chwilę po tym, jak prawie ją przejechał? No jasne! Nie zastanawiała się nad tym ani przez chwilę, Tadeusz miał już jej pełne zaufanie i pewnie gdyby jej powiedział, że ma małe kotki w piwnicy, to pobiegła by je oglądać z równie wielką chęcią. - Tak. TAK, WSPANIALE! Bardzo chętnie, z przyjemnością! Ale ja stawiam! - odparła, jednym susem dopadając motoru i przyjrzała mu się z uwagą i podziwem, po czym pogłaskała kawałek blachy, mamrocząc do pojazdu "dzień dobry", jakby witała się z wierzchowcem czy czymkolwiek, co faktycznie mogłoby ją usłyszeć. - Jak się nazywa? - zapytała jeszcze zupełnie poważnie, odwracając spojrzenie na Tadka. Liczyła, że miał na tyle serca i wyobraźni, żeby nie nazywać swojego pojazdu po prostu motorem.
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
— Idziesz? Powiew chłodnego wrześniowego powietrza był dokładnie tym, czego w tej chwili potrzebowała – cudownie orzeźwiało, cuciło i przywracało trzeźwość umysłu (a przynajmniej dawało takie zludzenie). Kiedy wyrwała się z chaty rozgrzana tańcem i atmosferą całego przyjęcia, miała wrażenie, że dosłownie paruje w jesiennym deszczu. Zachwycona uniosła twarz ku górze, wystawiając ją wprost do kapiących z nieba kropli. Typowo angielska pogoda zdawała się nie przeszkadzać jej dziś w najmniejszym stopniu, nie zwracała uwagi, że buty na niskim obcasie zapadają jej się w błocie, w którym akurat się zatrzymała, a włosy puszą się, nabierając niepokojącej objętości. — Zaraz pójdę sama — zagroziła zerkając w stronę chatki i śmiejąc się Merlin jeden wie z czego. Zakręciła się wokół własnej osi, podziwiając jak sukienka – jeszcze wystarczająco sucha – kręci się razem z nią, unosząc się na wietrze. — Zapomniałam swetra, weź mi sweter — rzuciła w eter; właściwie nie miała żadnej pewności, że ktokolwiek, ani Harry, ani nawet ktokolwiek inny pójdzie za nią. Powiedziała Ślizgonowi, że chce już wracać do domu i było jej do tego tak spieszno, że nie bardzo poczekała na odpowiedź. Torby również nie wzięła ze sobą, kto by tam o tym pamiętał. Zaczęła iść w stronę głównej drogi, starając się omijać kałuże. Czasem jej się to udawało, zazwyczaj jednak nieszczególnie.
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Do domu, tak, też byłem za tym, głównie dlatego, że nie byłem przekonany już o czym właśnie wygłaszałem monolog i podejrzewam, że skomentowałem nieprzychylnie wiele relacji wokół. I jestem prawie pewny, że podczas mojej dyskusji mój kompan uciekł i zwymiotował. Mam nadzieję, że nie przez moje słowa. Dlatego kiedy Hope wraca z toalety (tam była kiedy jej nie było mnie obok, bo inaczej gdzie była, to jasne) i oznajmia, że chce wracać, uznaję, że to oczywiste, że idę z nią. Nanael na pewno sobie poradzi o ile jeszcze tu jest i nie wyszła gdzieś z... z kim ona tańczyła? Idę kilka kroków za Hope i próbuję ją dogonić, ale teren drogi nie współgra odpowiednio z moimi ociężałymi stopami i na dodatek okazuje się, że Gryfonka zapomniała swetra. - Accio swetr Rołp - bełkoczę i przez półotwarte okno chaty wypada jakaś cholerna lina. Podnoszę ją ze zdziwieniem. - Accio SWETER - mówię wyraźniej i już w moich rękach ląduje jakiś kanarkowo żółty ciuszek. - Hope, mkniesz jak łania. Poczekaj. Mam sweter - mówię i staram się iść jak najstabilniej, raźnym korkiem, ale z pewnością daleko mi do jakiejkolwiek świeżości, gdy pojawiam się obok dziewczyny. Na szczęście dzięki jej slalomom dość szybko udaje mi się do niej "dobiec". - Proszę, które jest twoje? - pytam mądrze podając je zarówno linę jak i sweter. - Na jebiące się jednorożce, ale się zgrzałem - plotę jakieś androny i przystaję na chwilę, mając nadzieję, że Gryfonka da mi odtajać kiedy założy na siebie wybrany ciuszek; o ile planowała to robić. Podnoszę głowę ku jaśniejącemu powoli niebu i kiedy czuję pojedyncze krople deszczu na moich powiekach w panice odwracam twarz do Hope, po czym łapię ją za nadgarstek z całkiem niezłym refleksem, bo stres mnie aż pobudził. - Moje okulary! - krzyczę spanikowany, że wyszedłem bez nich. Zaczynam histerycznie uderzać się po kieszeniach kurtki i spodni, zamiast sprawdzić na głowie jednego z nas.