Jest to budynek, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Umiejscowiony na obrzeżach Londynu, widziany tylko i wyłącznie przez czarodziejów; dla mugoli jest to zwyczajnie pusta przestrzeń, którą mimo wszystko potrafią ominąć, nie wpadając w niewidzialną ścianę. Na kolejne piętra można dostać się wygodnymi windami, sunącymi lekko i prawie bezgłośnie w górę i w dół. Niemalże zawsze rozlegają się w niej ciche tony muzyki klasycznej. Podróżując oszklonymi windami z łatwością można obserwować otoczenie. Parter oraz pierwsze trzy piętra to instytucje finansowo-komornicze dzięki, którym wszystko na terenie Londynu i Hogsmeade funkcjonuje zgodnie z prawem, a co za tym idzie rynek gospodarczy jest w perfekcyjnej formie. Możesz tutaj uregulować wszelkie płatności oraz wezwania od magicznego komornika, który wysłał do Ciebie wyjca, o ile nie płaciłeś chociażby za czynsz. Dziesięć pięter przeznaczone jest dla „Agency Making Of You…” – pomogą oni wkraczającym w dorosłość, w odnalezieniu się w świecie czarodziejskiej twórczości, artyzmu i wszystkiego co ma związek ze sztuką. Marzysz o tym by przejść praktyki dotyczące magicznej fotografii? A może chciałbyś mieć w ręku certyfikat, który zaświadcza iż jesteś modelem bądź modelką gotowym podjąć pracę dla najlepszych czarodziejskich magazynów? Warto pamiętać o tym, że w obydwu kwestiach – zdjęcia się ruszają! Znajdzie się także piętro dla muzyków, którzy w przeróżnych salach nagraniowych będą mogli korzystać z magicznych sprzętów, które pozwolą nagrać wasz kawałek. Tuż nad nim swoją siedzibę ma firma, poszerzająca swą działalność w kwestiach współpracy z pisarzami. Jest to wydawnictwo "Magic You", które z rozkoszą przyjmie do swego grona kolejnych – młodych–zdolnych.
Trzy najwyższe piętra przeznaczone są do przeróżnych spotkań, konferencji, bankietów oraz innych kulturowych i biznesowych eventów. Widok rozciągający się ze szczytu wieżowca jest imponujący, dlatego nie dziw, że goście przeróżnych imprez uwielbiają stać przy oszklonych ścianach, podziwiając panoramę Londynu oraz okolic. Mniej strachliwi wychodzą nawet na sporych rozmiarów balkon. Znajduje się tu teleskop, ułatwiający obeznanym czarodziejom obserwację nieba - nie od dziś wiadomo, że im wyżej, tym lepiej. Na czas imprez jest on jednak zabezpieczany specjalnymi zaklęciami, aby nikomu nie przyszło do głowy się nim bawić. Temperatura w obrębie balkonu jest dostosowywana do pomieszczeń - zimą jest ogrzewany, latem chłodzony, dzięki czemu elegancko ubrani czarodzieje nie muszą przejmować się wychłodzeniem lub przegrzaniem. Nie ma tu żadnych stołów, jedynie kilka zgrabnych ławek. Głównym pomieszczeniem ostatniego piętra jest duża sala, dostosowywana do każdego wydarzenia, jakie ma tu miejsce. Zazwyczaj wybiera się miejsce na niedużą scenę, rozstawia się stoły oraz zapewnia kawałek parkietu do tańca.
Propozycja sprzedaży papierosów absolutnie nie trafiła do Asha. Opcja zarobku wydawała się kusząca, ale dzisiaj miał dzień wolny od pracy, a Hawkeye nie lubił się przemęczać. Mruknął coś do Pixie o tym, że bardzo chętnie weźmie tego trochę do Świńskiego Łba, ale nie będzie robił z siebie idioty przed Magic Trade Center. Jak wymyślił, także też zrobił, zdecydowanie nie będąc kimś, kto swoje zdanie szybko zmienia. Usunąwszy chmurę, która zawisła nad jego partnerką zdecydowanie dał się porwać innym zajęciom i nawet nie zarejestrował jej słów. Magiczny pyłek, który powlekł ramiona ciemnowłosej miał dopiero zwrócić jego uwagę po aferze pierścionkowej, ale nie uprzedzajmy faktów. Ciągnąwszy wilę za ręce, wcale nie chciał na nią patrzeć, dlatego jej małe oszustwo oczywiście uszło jego uwadze. Szkoda, że tego nie widział, bo zapewne wcale by się nie zdenerwował, a nawet by jej pogratulował dobrej sztuczki. On sam pewnie transmutowałby pierścień w jakiś inny, ale cóż, wiadomym było, że to nie on go odnalazł. Przyprowadziwszy dziewczynę przed oblicze staruszki wciąż uśmiechał się sztucznie, a gdy dosłyszał jej wyrok puścił po prostu nadgarstki Avalon, która zresztą nawet w tym momencie rozpoczynała próby wyswobodzenia się. - Skoro tak. - rzucił po prostu i odwrócił się bokiem względem Amaranthe, aby tym razem stać przodem do Pix. Obserwował jak zwracała pierścionek, który jeszcze chwilę wcześniej widział na dłoni tej małej żmijki. Niespodziewanie uśmiechnął się, a każdy pobliski człowiek zapewne uznałby, że to ze względu na to, że jego partnerka odnalazła zagubiony pierścień lub dlatego, że wszystko skończyło się dobrze. Hawkeye zerknął na krótko w stronę blondynki, aby zapamiętać ją, a to wcale nie było trudne. Dziwna magia wręcz tworzyła wokół niej woal. Pewnie wila, pomyślał ale nie rozdrabniał się nad tym jakoś specjalnie i po prostu skoncentrował uwagę na swojej partnerce. - Zaskakująco pasuje Ci ten pyłek. - szepnął jej do ucha, gdy delikatnie chwycił ją za ramię, aby obejrzeć jak drobinki złota mienią się w mdłym świetle MTC. - Może skombinujemy sobie więcej takich chmurek? Nie jestem pewien czy dałbym radę wyczarować coś podobnego, gdyby to nie była woda… Zamyślił się nagle, jakby przyszło mu do głowy coś w stylu wylania na Pixie wiadra wody. Zdaje się, że to by tak nie podziałało, no ale…
- Tak, ale to jakaś niezdarna starsza kobieta, która pogubiła pierścionki - odparł Romulus, akcentując w owej odpowiedzi swoje nieco znudzone podejście do sprawy - Najlepiej uważaj sobie na tą blondynkę w czerwonej. Półwila. Powie do ciebie jedno słowo, to zwariujesz. Wkurwiające, ale dopóki trzymasz się z daleka, może będziesz bezpieczna - dodał z intonacją starego, mądrego dziadka, który wiele widział, wiele przeżył, wiele wiedział i wszystkie jego rady powinny być przez młodszych respektowane, ale był już taki bardzo mądry, że miał doskonałą świadomość braku u nich pokory, stąd też mocno zaznaczone "może będziesz bezpieczna". Podczas gdy Madison pokrótce streszczała swoje życiowe przygody, Pevensey - ciągle użyczając towarzyszce swojego ramienia - podprowadzał ją gdzieś, żeby powolnym spacerkiem mogli sobie zwiedzić salę, na której oczekiwali dalszych wskazówek od organizatorów. Uśmiechnął się nieco, słysząc jak jej również spodobało się określenie ich ostatniego spotkania, spojrzał na nią z pewnym przekąsem i wrócił do obserwowania zebranych na sali osób. Afera pierścionkowa zdawała się dobiec końca, lecz poza tym nie było nic wartego uwagi. Przyjął to, oczywiście, z pewnym smutkiem, ale jakoś nie dawał tego po sobie poznać, zwłaszcza że ostatecznie nie musiał się błąkać sam po towarzyskim labiryncie. - Szkoda, że Freddie nie pracuje już w Zjednoczonych. Pewnie miałabyś spore szanse się dostać, akurat jej nie można odmówić oka do talentu - podsumował, zastanawiając się przez chwilę nad swoim urwanym kontakcie z Holmes, chociaż wcale nie zamierzał w tej kwestii rozpaczać - A wiesz, w sumie miałbym chyba sposób na naprawienie tego biednego, nadwyrężonego budżetu. Chcesz sprzedawać Draconisy? Każdy jest wart trzydzieści galeonów, tobie przypadałoby dziesięć. Miałabyś tu pewnie spore pole do popisu, nie żeby coś - interesowny Romek znów atakuje!
Był już nieźle spóźniony. Nawet nie zdawał sobie sprawy z czasu jaki mu upłynął w salonie. Mieli tyle roboty a jeszcze ktoś musiał posprzątać cały ten chlew, który ktoś narobił. Padło na niego, bo jak się okazało... On jako jedyny został na froncie kiedy wszyscy poszli się bawić w najlepsze. Po drodze jeszcze przyszły dwie dziewczyny, które zażyczyły sobie przekłuć to i owo... A jako, że ich dewizą było "nasz klient, nasz pan", zajął się nimi... Lub po prostu chciał aby dołożyli mu do wypłaty za nadgodziny. Nieważne. Kiedy pożegnał dwie bardzo urocze przyjaciółki, chwycił miotłę i wziął się do roboty. Jeszcze nigdy praca mu się tak nie dłużyła... W końcu zawsze chodził do niej zadowolony a czas spędzony w salonie nawet nie nazywał pracą. Jednak myśl, że w mieszkaniu czeka na niego pewne rudowłose, niewielkie za to bardzo wściekłe stworzenie... Wykonał najgorszą robotę w zaskakującym tempie. Zamknął salon i wyszedł na ulicę aby schować się gdzieś w zaułku, z którego teleportował się pod kamienicę. Wbiegł po schodach i w równie pokazowym stylu wszedł do mieszkania trzaskając drzwiami. Bez zastanowienia ruszył w kierunku łazienki, w której wziął szybki prysznic. Nawet woda nie potrafiła zagłuszyć kazania jakie dostał od Milli. Jak dobrze, że pomyślał wcześniej i przygotował garnitur. Zawsze myślał, że ubierze go na czyiś pogrzeb... Jak dla niego był nazbyt elegancki. A tu proszę, nadarzyła się super okazja! Cóż, jeszcze nic nie wiadomo. Może i przyda się na pogrzeb. Męska toaleta nigdy nie trwa tyle co ta u kobiet, prawda? Więc po dosłownych dwudziesty minutach stał w pełnej prezencji po środku salonu i męczył się z muszką. Bo po co iść na łatwiznę i ubrać krawat. Miał jedynie nadzieję, że będzie bawił się tak dobrze, iż w dziwnych i niewyjaśnionych okolicznościach muszka zniknie i nigdy do niego nie powróci. Uśmiechnął się szeroko na widok swojej partnerki, która po namowach jego i jego sowy w końcu się ruszyła i zajrzała do tej przeklętej szafy. To był jego pierwszy i zapewne ostatni taki wybryk, więc niech się dziewczyna nie przyzwyczaja... Choć trzeba było mu przyznać, wyglądała zabójczo. I chętnie spełni obietnicę, która zawarta była w jednym z listów. Kiedy wyszli z kamienicy byli nawet bardziej niż spóźnieni. Teleportowali się w umówione miejsce i weszli do środka, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Zabawa trwała a nie widziało mu się psuć tego jakże uroczego widowiska.
Syknął krótko, gdy Ira przemieściła jego rękę. Znał gorszy ból, ale ten mimo wszystko był uciążliwy, jakkolwiek delikatnie nie ruszyłaby ramieniem. Spojrzał na żonę podejrzliwie, z miejsca domyślając się, że postanowiła zabawić się w prowokatorkę. Łatwo było poznać, skoro przejęła jego rolę! Nie mógł ot tak zignorować przyjemnego muśnięcia ust, które wyczuł w kąciku swoich i nie był aż tak naiwny, aby sądzić, że stanowcze spojrzenie powstrzyma komentarz albo kolejny podejrzanie poufały gest. W błędzie, jak widać, nie tkwił. - Chcesz, żebym był smutny, że najlepszy sposób nie tyczy się bankietów? - zapytał, unosząc lekko brew. - To bardzo druzgoczące, ale po zakończeniu możemy sprawdzić, co będzie pomocne. Aktualnie najlepszym sposobem jest James - uznał, przerywając kontakt wzrokowy, żeby móc rozejrzeć się po sali. - Ale pewnie siedzi w robocie - dorzucił, wracając spojrzeniem do brązowych tęczówek, które JAKIMŚ CUDEM wolałby teraz pooglądać w bardziej kameralnych warunkach. - Mówisz bardzo ładne rzeczy, panno Magyar. W tak malowniczy sposób, że nie mógłbym narzekać, ale podejrzewam, że towarzystwo może uznać nas za jedną z tych paskudnie uroczych par, które nie mogą się sobą nacieszyć na co dzień, więc robią to dodatkowo w tłumie innych przyjaciół - zero sugestii, zero! - Dlatego możemy wyjść do ludzi, co ty na to? - zapytał, nie czekając na odpowiedź, tylko zsuwając delikatnie dłoń Iriny, aby móc podać jej lewe, sprawne, ramię. - Gdzie jest cholerny Shepard, kiedy go potrzeba? - burknął pod nosem, kierując się na początku w stronę rozpiski z miejscami.
Wiedząc o tym, że na bankiet udają się również Archibald i Ira, z wielką chęcią wziął sobie wolne od pracy, wmawiając szefowi, że z dumą będzie reprezentował Szpital świętego Munga. W rzeczywistości miał zamiar jednak ponaśmiewać się ze swojego najlepszego kumpla, a przy tym spędzić miło czas ze swoją uroczą przyjaciółką, Dahlią. Poznał ją całkiem przypadkiem w momencie, kiedy utracił kontakt z Blythem i choć kobieta nie mogła mu zastąpić docinek ze strony tego złośliwego (o zgrozo!) Puchona, zdołał się przywiązać do rozmów z nią.
Ubrany w nowiuteńką szatę wyjściową, ponieważ starą – jeszcze ze ślubu – spalił na stosie, gdy był tak zdenerwowany, że niemalże przypominał wilowatą harpię, czekał na swoją towarzyszkę przed budynkiem, tak jak się umówili. Gdy tylko się pojawiła, ucieszył się, że mogli w końcu wejść do środka. Nie mógł się doczekać, aż zobaczy, jak Archibald spełnia się w roli, o którą nigdy w życiu by go nie posądził.
- Pięknie wyglądasz – powiedział jeszcze do Dahlii, podając jej ramię i weszli do środka, kierując się bez najmniejszego problemu do szatni, gdzie pozbywszy się swoich płaszczy, od razu zostali uraczeni szampanem. Podpytał przyjaciółkę, jak się jej wiedzie ostatnimi czasy. Domyślał się, że raczej bez zmian, tak jak i u niego, ale mogła go miło zaskoczyć. Rozglądał się przy tym za swoim przyjacielem, a gdy tylko dostrzegł znajomą postać w towarzystwie jego żony, zaszedł ich od tyłu.
- Sam siedzisz w robocie, cholero – mruknął mu na powitanie. – Szczerze powiedziawszy, ja bym was wsadził do tej nowej opery mydlanej wystawianej przez New Magic Theatre. Myślę, że Ira byłaby zainteresowana krytyką tego, jak bardzo zniszczyli tak piękną epokę historyczną, jaką jest barok. Tak poza tym, witaj Irino. – Skłonił się teatralnie swojej dobrej znajomej. – Pozwólcie, że wam przedstawię swoją towarzyszkę. Dahlio, poznaj proszę Irinę i Archibalda Blythe’ów.
Przyglądając się chwilę wcześniej przyjacielowi, jego uzdrowicielskie oko dostrzegło, że coś jest nie tak. Po tylu latach spędzonych w szpitalu zdążył już przywyknąć do widoku połamańców. Wyciągnął więc różdżkę, a drugą ręką złapał Archa za nadgarstek, nie przejmując się ani trochę tym, że mogłoby go coś boleć. To Blythe, zniesie wszystko. Ale mimo wszystko nie chciał go ranić jakoś dotkliwie.
- Asinta mulaf – powiedział, a potem na moment wcisnął różdżkę w zęby, żeby podwinąć mu rękaw. – Locus. Gdzieś ty się tak załatwił? Nie mów mi, że to Ira cię znokautowała.
Chociaż Cassandra coś jeszcze mówiła, Marquett wysłuchała tego jednym uchem i przeprosiła ją pospiesznie, oddalając się. Nie miała wprawdzie potrzeby, by demaskować jakiegokolwiek bankietowego złodziejaszka, ale dziewczyna, która właśnie zwinęła pierścionek z kontuaru nie tyle wyglądała znajomo, co przyciągała wzrok większości ludzi w sali. I nawet Callisto nie potrafiła oprzeć się temu dziwnemu urokowi, który kazał podejść jej bliżej pod pretekstem nakrycia jej na kradzieży. Zanim jednak zdążyła zastanowić się porządnie, co właściwie zrobi, kiedy znajdzie się tuż obok, rozgorzała niewielka dyskusja na temat biżuterii, jej właścicielki oraz tego, co zrobiły, czy też czego nie zrobiły konkretne osoby. Nie zamierzała się w to mieszać, nawet jeśli młoda piękność przyciągała swoim urokiem osobistym. Czy nie dość już było przygód z uczennicami jak na jedno życie, Callisto? A ta tutaj... Trudno było jej nie poznać. Panna Cufferborough, hogwarcka ślicznotka. Marquett zamrugała gwałtownie, a gdy afera zaczęła się z wolna rozmywać, na powrót zajęła bezpieczne miejsce tuż obok Cassandry. - Przepraszam za to nieoczekiwanie zniknięcie - powiedziała, jakby zupełnie nic się nie stało i posłała koleżance z pracy lekki uśmiech, nieco mniej chłodny niż zwykle.
Zaproszenie na bankiet było czymś, czego Millicent najzwyczajniej w świecie się nie spodziewała. A jednak. Ktoś pamiętał i o niej i o Klemensie, który swoją drogą ją uratował, gdyż jak się okazało (tuż przed imprezą w dodatku!) cierpiała na notoryczny brak ubrań eleganckich. No bo w zasadzie po co jej one? Wcześniej nigdy nie chodziła na tego typu imprezy, więc i żadna długa i stosowna na taką okazję sukienka nie była jej potrzebna. Dlatego w głębi ducha ucieszyła się, gdy z niewiadomych nikomu powodów Blackburn sprawił jej idealnie pasującą na tą okazję sukienkę. Albo suknię- jak kto woli. W każdym razie była cała czarna, długa do ziemi, z dość głębokim dekoltem i wycięciem na plecach. I doprawdy nie chcę wyjść na osobę nieskromną, ale leżała na niej idealnie. Dobrała do niej złote dodatki, które jakimś cudem podkreślały jej rude włosy opadające falami na odkryte plecy. W duchu przyznała sobie, że wygląda całkiem nieźle, a gdy tylko otworzyły się drzwi od mieszkania, machinalnie rzuciła się na Klemensa z pretensjami, że przecież już dawno powinni być na miejscu. Nie lubiła się spóźniać i nie lubiła jak ktoś się spóźniał, dlatego właśnie przez całą drogę na miejsce bankietu, nie odezwała się do rudego ani razu. Dobrze wiedział, że akurat dziś powinien wyjść z pracy wcześniej, a nie jeszcze dłużej w niej siedzieć. Na miejsce dotarli bez żadnych problemów, choć widząc niemałe zamieszanie w holu na parterze, Milli domyśliła się, że byli jednymi z nielicznych, którym już na samym wejściu udało się niczego nie zrobić. Na razie. Bo znając szczęście tej dwójki, niedługo sytuacja diametralnie się zmieni i bardzo możliwe jest, że to właśnie ona będzie w centrum jednej z awantur. Jeżeli takowe będą miały miejsce, bo oczywiście dziewczyna najchętniej spędziłaby chociaż jeden spokojny i normalny wieczór w życiu. Cóż, zobaczymy co życie przyniesie.
Isabele odkąd tylko pamiętała, uwielbiała wszelkiego rodzaju przyjęcia, bankiety i tym podobne wydarzenia, na których z pełną okazałością mogła ukazać się w jak najlepszym świetle. Nic dziwnego więc, że i tym razem wiadomość o nadchodzącej uroczystości niezmiernie tę młodą kobietę zafascynowała. Zafascynowała zresztą na tyle mocno, iż kompletnie nie mogła doczekać się sowy, która – jak mniemała – miała dostarczyć w jej ręce wysłane zaproszenie. Nie myliła się i tym razem, a tym samym zaledwie kilka dni później z satysfakcją wymalowaną na rozpromienionej twarzy otwierała otrzymany list. Organizowany bankiet był nie tyle co wspaniałą okazją do możliwości pokazania się, jak i zapoznania z wieloma osobistościami, ale przede wszystkim nawiązywał do dalszego rozwoju magicznej kultury, która w życiu panny de Montmorency stanowiła znaczący element. Postanowiła owego dnia przełamać również panujące zazwyczaj tradycje i zamiast okazałej sukni, zdecydowała się na delikatną kreację, którą podkreślał zdecydowanie subtelny makijaż. Zbliżająca się wielkimi krokami wieczorna uczta pochłonęła jej myśli na cały poprzedzający wydarzenie dzień, więc nazajutrz, gdy tylko wybiła godzina osiemnasta, Isabele punktualnie i z klasą przekraczała próg Londyńskiego Magic Trade Center. Mimo, iż obecnie nowa sytuacja i nieznane bliżej towarzystwo potrafiło sprawić, że po plecach kobiety mimowolnie przebiegały miliony niechcianych dreszczy – teatralnie zmuszała się, by niczego nie dać po sobie poznać. Pewne obawy zaprzątały jej głowę i tym razem, gdy krocząc wykwintnym krokiem, uprzednio zachodząc do szatni, zmierzała w stronę udekorowanej sali. Wystrój wnętrza rzeczywiście zrobił na Isabele ogromne wrażenie, jednak nic nie mogło równać się z widokiem najróżniejszych przekąsek, które porozstawiane były na wszystkich stołach. Unosząc lekko oba kąciki ust zwróciła się w stronę odszukanego na rozpisanej tablicy miejsca, które miała zająć. Widząc z daleka znajome oczom twarze, zdenerwowanie jakie towarzyszyło jej od samego wejścia na salę powoli upływało, by ostatecznie i – jak miała nadzieję – do końca wieczoru, zostawić blondynkę w spokoju. Przekładając do lewej dłoni trzymaną w ręku pastelową kopertówkę, złapała za kieliszek roznoszonego przez kelnerów alkoholu i przechylając delikatnie szkło, skosztowała, przyglądając się jednocześnie napływającym z holu ludziom. Nie usiadła jednak na swoim miejscu i stojąc w bezpiecznej odległości, pochłonięta własnymi myślami, zataczała kieliszkiem w powietrzu niewidoczne kółka.
Para: samiuteńka jak palec! Kostki - przybycie: 1 Kostki - miejsce: 4 Propozycje przy usadzaniu: Callisto Marquett? dobra no, Asha też chcę!
A koło Asha to już nie chcesz? Jak możesz
Ostatnio zmieniony przez Isabele de Montmorency dnia Nie 8 Mar 2015 - 11:46, w całości zmieniany 1 raz
Wszystko potoczyło się zbyt szybko, by Percy mógł w jakikolwiek sposób zareagować. Co chwila zjawiały się kolejne osoby, broniące w jaki sposób Cleopatry, tak że wokół dziewczyny i emerytowanej aurorki zrobił się niezły tłum. Każdy dorzucał swoje trzy grosze, dyskutował, rzucał argumentami, a Percival nawet nie zauważył, że jakiś typ trzyma jego partnerkę za nadgarstki i wlecze w ich kierunku. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, spiął się cały i już miał nauczyć tego typa dobrych manier, kiedy wszystko nagle się wyprostowało, wyjaśniło, a Percy i kilka innych osób zostali poproszeni o podanie swoich personaliów. Prawdę mówiąc, zaczynał mieć tego wszystkiego serdecznie dosyć i marzył tylko o szaleństwie na parkiecie, ale na to musiał jeszcze trochę poczekać. Gdy Avalon przytuliła wsunęła wzięła go pod ramię i oparła głowę na jego ramieniu, poczuł lekkie oszołomienie, jak zawsze w jej obecności, ale spróbował wziąć się w garść i nie dać do reszty otumanić. - Nie mam pojęcia, mam nadzieję, że nie będą nas tu długo trzymać - mruknął, czując, że od zapachu jej perfum kręci mu się w głowie. - Czego chciał od ciebie tamten typ? - spytał, zerkając mało przyjaźnie na Asha. - Dlaczego sobie ubzdurał, że ukradłaś pierścionek tej starszej pani? W ogóle nie rozumiem, dlaczego wszyscy dopatrują się zawsze złych intencji - miał wrażenie, że gada jak potłuczony, ale w obecności Avalon zachowywanie się inaczej było utrudnione. I tak nie wpatrywanie się w nią z cielęcym zachwytem wymagało od niego całej siły woli. Nachylił się do ucha wili, co było samobójstwem, ale nie potrafił w tej chwili myśleć racjonalnie. W każdym razie nie do końca. - Nie licz, że pozwolę ci dzisiaj zejść z parkietu.
Avalon z rozbawieniem słuchała, jak obruszony Percival zakładał, że ona nie mogłaby żadnego pierścionka nikomu ukraść, robiąc z niej dziewczynę o wiele bardziej szlachetną, niż rzeczywiście była. Za to uwielbiała go najbardziej, za takie specyficzne, może już nieco przestarzałe, ale nadal bardzo miłe, szarmanckie podejście, które sprawiało że zawsze bardzo ceniła sobie spędzany z nim czas. Człowiek nie z tej epoki, a jednak taki, którego wspomniana epoka bardzo potrzebowała. Cufferborough uśmiechnęła się nieco, zwłaszcza kiedy padła obietnica nieschodzenia przez całą noc z parkietu. Przyjęła ją z zadowoleniem, choć też pewną wątpliwością co do wybranej przez organizatorów muzyki, ale postanowiła wcale się tą wątpliwością nie dzielić. Podniosła głowę z ramienia swojego partnera, aby w odpowiedzi też mu coś wyszeptać na ucho. - Bo widzisz, czasami te intencje rzeczywiście są tam, gdzie ludzie się ich dopatrują - zaczęła niejasno, jeszcze nie przyznając się do winy - Pięknie wyglądał na moim palcu, szkoda, że nie zdążyłeś zobaczyć - dodała, wyraźnie w dobrym humorze, potem znów kładąc głowę w poprzedniej pozycji i dając się Percy'emu prowadzić po sali. Gdyby tylko powiedziała to wszystko trochę głośniej, już pewnie nie chciałaby nawet zostawać na tym bankiecie, z podstarzałą aurorką wiecznie nad głową, w połączeniu z groźbą doniesienia ojcu o kradzieży. Pomijając jednak tę wizję, należy wspomnieć że Bee nie wytrzymywała już tego oczekiwania, bardzo chętnie chciałaby wreszcie się gdzieś usadowić. A skoro już o tym mowa... - Pójdziemy sprawdzić, gdzie nas usadzili?
Fabiano Martello znowu w grze. Tym razem, po dość długim okresie nic nierobienia/ zarabiania groszy pracując na czarko bez kursów w jakiś podejrzanych knajpkach postanowił zrobić coś ze swoim życiem. No, najwyższa pora. Nie jest w końcu już taki młody. Przecież nie będzie wiecznie tłukł się po obskurnych barach. Coś tam chyba jeszcze potrafi, nie? Jakieś dwa miesiące temu wybrał się na szybki kurs magicznego gotowania, żeby przypomnieć sobie co nieco i postarał się o pracę w kilku londyńskich restauracjach. Koniec końców wylądował w Kociołku, z czego bardzo był zadowolony. Mieszkanie nawet zmienił na większe, w dodatku londyńskie, nie w żadnym Hogs Idąc z duchem tych rewolucyjnych zmian, postanowił tym razem nie wyrzucać bez czytania kolejnego zaproszenia na imprezę towarzyską. Rzucił okiem, postanawiając się zjawić. Wygrzebał nawet swój najlepszy i je jedyny smoking. Wbił się w niego, obiecując sobie, że pokręci się tylko trochę i wróci. Co za dużo ludzi to niezdrowo. Wkraczając, trochę spóźniony do Magic Trade Center aż uderzyło go, ile z tych ludzi w ogóle nie kojarzył. A przecież czarodziei nie ma znowu tak dużo. Czyżby Martello żył w jakiejś klatce przez ostatni rok? Upsi, chyba tak. Na szczęście kilka z mijanych twarzy jakoś mu tam świtały w podświadomości, nie miał jednak zamiaru do nikogo podbijać. Po pewnym czasie zauważył dopiero chmurę, która zawisła sobie nad nim. Ja też popisowo zignorował, wzruszając ramionkami. Nie takie rzeczy widział. Za to to, co rozgrywało się przed jego oczętami warte było sztuki wystawianej w pobliskim teatrze. Fabiano nie za bardzo rozumiał, o co kłóci się ta starsza babeczka (dziwnie znajoma, pewnie jakiś fejm) z kilkoma nauczycielami i jakimiś ludźmi. Nie ma co, niezła chryja. Fabiano postanowił stanąć sobie z boczku, obserwując zupełnie się nie angażując.
Para: przeszedł sam, ale nie pogniewa się, jak ktoś do niego przybije! Kostki - przybycie: 2 Kostki - miejsce: 4
Raczej nikt się nie spodziewał, że dostaną zaproszenie. W końcu imprezy, na które zdarza mu się pójść to takie, które swoje miejsce mają głęboko pod ziemią. Jakaś piwnica w oparach dymu i chmara podrzędnych typków, których poznał dzień wcześniej przy pracy. Nie miał nic przeciwko poznawaniu nowych ludzi, szczególnie kiedy stawiają ci piwo. Może szósty zmysł chłopaka kazał mu kupić prezencik dla Milli? Może to nie był czysty przypadek, że przechodził obok sklepów z odzieżą? Kto to wie... Znasz takie uczucie, że musisz po prostu coś mieć? Nie wiesz z jakie powodu, nawet nie szukasz się takowego znaleźć... Po prostu musisz być posiadaczem. Tak było w tamtym wypadku. To nie była do końca jego wina! Jakoś tak się stało, że go wyrolowali i został sam jak ten palec. Mówił, że musi wcześniej wyjść... Jednak kiedy ktoś znajdzie pierwszą lepszą okazję do zmycia się... A wizyty miał umówione z wyprzedzeniem, nie wiedział wtedy, że będzie szedł na jakiś bankiet... No proszę cię, on... Bankiet? Pf. Poza tym, każdy wie, że na początku imprez zawsze jest drętwo... Atmosfera jeszcze się nie rozluźniła, ludzie jeszcze się nie zeszli. Nic złego nie stanie się kiedy przyjdą godzinkę później... Ugh! Nieważne, tak czy siak, wychodzi na tego złego i niedobrego. A niech wierzy lub nie, on również nie ma się w zwyczaju spóźniać... Przy tych istotniejszych wizytach. Rozejrzał się spokojnie po pomieszczeniu, delikatnie nakierowując swoją partnerkę dalej. Pokazywanie się z Milli publicznie to dopiero skok do przodu, nie uważasz? -Już się tak nie dąsaj.-Powiedział z wyraźnym rozbawieniem w głosie. Spojrzał na dziewczynę i zawiesił na niej oko troszkę dłużej niżeli było to konieczne. Dzisiejszy wieczór nie będzie spokojny. I nie mówił tego ze względu na ich szczęście czy reputację... Musiał z nią porozmawiać a nawet nie wiedział od czego zacząć. Dlaczego uznał, że to miejsce będzie odpowiednie? Ludzie, którzy tutaj byli mieli być świadkami nadchodzącej zbrodni? Wcześniej nie było okazji, sam musiał to wszystko sobie poukładać... A skoro on uważał, że to jeden wielki syf, to jak ona zareaguje?
Kiedy Dalia przeczytała list, a właściwie zaproszenie od Jamesa, na jej usta wpłynął szeroki uśmiech. A charakterystycznym dla Sheparda sposobem zapraszania, w ogóle się tym nie zraziła, wręcz uznając za uroczy. Tak, Doyle miała dlań nieskończone pokłady cierpliwości i znając Jamesa od nieco lepszej strony, wiedziała, ze gdzieś tam ukrywa swoją dobrą, choć nieco wyniszczoną już, stronę. Otworzyła szafę, przejechała opuszkami palców po jej zawartości, po czym z lekkim zawahaniem, wyjęła już dawno nie używaną szarawą sukienkę z siateczką, odkrywającą nieco dekolt. A doszedłszy do wniosku, że wcale nie jest zbyt wyzywająca, przymierzyła ją szybko, by stwierdzić, że do tego, nosi się całkiem wygodnie. Oczywiście, pamiętała, przy jakiej okazji miała przyjemność ją ostatni raz nosić i choć to wspomnienie, pociągało za sobą setki negatywnych myśli, starała się je ignorować. W końcu ostatnie spotkanie z Severusem, to już daleka przeszłość, a ona chciała wreszcie zacząć żyć. Żyć, nie tylko egzystować, tkwiąc w łańcuchach wydarzeń dawnych lat. Dlatego spojrzała w lustro, poprawiła nieco włosy i posłała swojemu odbiciu niepewny, acz dodający otuchy uśmiech. Dokładnie tak, jakby chciała powiedzieć sobie ,, Dalia, będzie dobrze, zobaczysz! '', po czym ruszyła w stronę łazienki, by wyciągnąć wszelkiego rodzaju cienie, tusze i zabrać się do pracy. A kiedy dzieło zostało już skończone, zamknęła drzwi od mieszkania na klucz i wyszła na zewnątrz, gdzie czekał już na nią James. - Dziękuję. - Posłała mu promienny uśmiech, po czym zmrużyła oczy i zmierzyła przyjaciela wzrokiem od stóp do głów. - Tobie za to naprawdę do twarzy w tej szacie. - Skwitowała, by na pytanie Jamesa o jej samopoczucie, kiwnąć parę razy głową, rzec coś tam o antykwariacie klientach i o tym, że w sumie, to wiedzie jej się bez wielkich zmian. A już po chwili weszli do Magic Trade Center i oczom Dalii ukazał się tłum ludzi, w którym, miała wrażenie, że dostrzegła znajomą twarz. Choć naprawdę modliła się, by wzrok tym razem, ją zawiódł. Isabele? Siostry Severusa, nie widziała już od lat i miała wrażenie, że to nie będzie dobry moment, by tłumaczyć się z tajemniczego zniknięcia. Pospiesznie oddała płaszcz szatniarce, a przy kontuarze dostrzegła złoty, chyba dość drogi pierścień, który postanowiła niezwłocznie zwrócić właścicielowi. No tak, tylko jak go znaleźć? Rozejrzała się dookoła i ze zbolałą miną stwierdziła, że będzie to walka z wiatrakami i może lepiej zwrócić pierścień obsłudze. Pewnie tkwiłaby w tym przekonaniu do czasu odnalezienia pracownika obsługi, gdyby nie fakt, że wzrok Dalii przyciągnęła pewna młoda, elegancko ubrana kobieta, która nerwowo rozglądała się dookoła. Co jakiś czas nawet zaczepiała przypadkowe osoby i gestykulując żywo, próbowała coś wyjaśnić. A, że Doyle należała do całkiem bystrych osób, zorientowała się, że być może właśnie ta kobieta jest właścicielką pierścionka i już po chwili ruszyła w jej kierunku, by oddać zgubę. W podziękowaniu dostała sporo miłych słów o tym, że są jeszcze dobrzy ludzie na świecie i to Dalii wystarczyło. Toteż, znalazłszy już właścicielkę, chętnie ruszyła za Jamesem, by jak najszybciej zniknąć z oczu De Mortmorency. Choć trzeba przyznać, że serce Dalii waliło, jak szalone, kiedy pomyślała, że może brat Isabele także postanowi wybrać się na bankiet. - Bardzo mi miło, Dalia Doyle. - Skinęła przyjaciołom Sheparda, kiedy jej puls wrócił do normy, a myśli przestały pędzić. Nie chcąc sprawić wrażenia naburmuszonej, czy zwyczajnie dziwnej, posłała im lekki uśmiech, choć co jakiś czas dyskretnie rozglądała się dookoła, wypatrując twarzy, która została w jej pamięci, pomimo upływu tak wielu lat.
Para: James Arthur Shepard Kostki - przybycie: 5, a potem wybrałam opcję B i wylosowałam szósteczkę. Kostki - miejsce: 5
Rzeczywiście, Percy był trochę niedzisiejszy, wierząc w honor i takie tam inne sprawy, jak również w niewinność Avalon. Na to drugie miały do pewnego stopnia wpływ jej geny, które kazały mu ją postrzegać jako najcudowniejszą istotę na świecie, mimo że w rzadkich chwilach trzeźwości (umysłu) zdawał sobie sprawę, jak niecnie Cufferborough wykorzystuje swój dar. Bronił się przed nim, jak tylko mógł, ale zwykle niewiele to dawało. Wystarczyło jedno spojrzenie błękitnych oczu wili i Percy kompletnie głupiał, miał wrażenie, że w jego mózgu powstawały jakieś przedziwne supły, które tamowały przepływ myśli, każąc się skupić na hipnotycznym uroku dziewczyny. Nie był pewien, czy ten stan bardziej go drażni, czy ekscytuje, ale w obecności Avy myślenie o czymś innym niż ona sprawiało mu niemal fizyczny ból, jakby musiał przedzierać się przez nieprzebytą dżunglę własnych oszołomionych zmysłów. Niemalże zadrżał, czując jej oddech na swoim policzku, ale treść słów dziewczyny nagle go zelektryzowała. Spojrzał na nią z oburzeniem, już chciał coś powiedzieć, wyrazić swoje zdumienie i zawód, ale znów ułożyła głowę na jego ramieniu i Percy poczuł, że jego wola pęka pod naporem uroku Avalon. Zagryzł usta, czując się jak ostatni osioł, szczęśliwy osioł, z uczepioną jego ramienia najpiękniejszą kobietą w tej sali, ale jednak... osioł. - Myślisz, że twoje geny zawsze wybawią cię z opresji? - mruknął tylko bez specjalnego przekonania, co i tak było sukcesem. - Na Merlina, czy nie możesz ich czasami wyłączyć? Czuję... czuję się, jakbyś zapychała mi mózg watą - parsknął z krzywym uśmiechem. - Spokojnie, wytrzymaj jeszcze chwilkę, na pewno zaraz zaproszą nas do stołów - powiedział łagodnie, nieopatrznie biorąc potężny haust powietrza przesyconego jej zapachem, który znów namieszał mu w głowie.
Nieco spóźniony, jednak dołączył wkrótce do zgromadzonych na bankiecie gości. Trochę było mu głupio z tego powodu, no ale nie umawiał się z nikim znajomym na tym balu, a i w sumie nikogo nie zaprosił w charakterze osoby towarzyszącej. Dalej to chyba jakiś nietakt, spóźnić się na tak ważną imprezę, nie? Na pewno, tak. Swoją drogą, trzeba powiedzieć, że Gustav postanowił przyjść na rzeczony bankiet nieco… dziwnie ubrany (?). Znaczy dziwnie – jego zdaniem zwyczajnie, choć wiedział, że dla niektórych mógł to być nieco awangardowy look. Albo niespotykany, no różnie bywa. Choć może jego strój wcale nie był taki niespotykany? Cholera wie, w końcu nie był na jakiej zaskakującej ilości bankietów w życiu. Słownie trzy, może cztery razy, a to tylko dlatego, że mama miała jakiś wernisaż w galerii. Czy coś takiego. Co by nie było, pewnym siebie krokiem pojawił się w końcu w Magic Trade Center, na całej tej imprezie, na którą go zaproszono. Miał jedynie nadzieję, że nie będzie to jakaś napompowana, sztuczna posiadówa, na której wszyscy będą tylko opowiadać o swoich zasługach i w ogóle. Merlinie, nie wytrzymałby tego. Z resztą, kto by to wytrzymał? Chyba tylko Ci, jak to mówili w Hogwarcie… Ślizgoni, o właśnie! Notabene, tak wspominając czasy studiów.. coś w tym było i to nie takie małe coś.. Z zamyślenia wyrwały go czyjeś słowa. Jakiś żebrak podbił do niego i chciał wyłudzić pieniądze. Matko jak on nienawidził takich sytuacji, bo co takiemu powiesz? Że nie, żeby zobił wstydu na pół Londynu? Albo, że tak i nawet dasz, by potem chciał jeszcze więcej? Nie, nie. nie. nie. Generalnie nie miał takiego zamiaru. Stąd, zignorował jegomościa, któremu rzucił tylko na odchodne, że niestety nie ma przy sobie pieniędzy. A może nie o nie mu chodziło? Jakoś był w innym świecie. W końcu jednak znalazł się w hallu, gdzie mieściło się już nieco osób. W całym tym tłumie zobaczył między innymi swego szefa – Reagana, jednak niekoniecznie chciał się mu pokazywać na oczy, zwłaszcza teraz, gdy nie przybył na ostatnie przesłuchanie. Cóż, cóż. Niestety, nie zawsze da się wszystko zrobić w życiu. Jednakże w oczy rzuciła mu się także inna znajoma osóbka. Tak, to była Isabelle. Czym prędzej podszedł do niej, aby się przywitać. – Witam Panią. – rzekł, kłaniając się lekko. – Zjawiskowo wyglądasz wiesz? Ale, ale. Gdzie jest twój partner? – spytał, rozglądając się po gościach, w poszukiwaniu ewentualnego męzczyny, z którym mogłaby się tutaj pojawić.
Para: z Isabelle, choć jeszcze o tym nie wie :3 Kostki - przybycie: 6 Kostki - miejsce: 4 Propozycje przy usadzaniu: Sympatyczni i mili, więcej mi nie trzeba
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Jak sprawdzał się w roli, o którą sam siebie również by nie posądził, mogła stwierdzić jedynie Ira. Archibald w dalszym ciągu tkwił w tym samym miejscu, w którym ostatnio zakończył rozmowę z Jamesem*, dalej nie do końca pewien. Zaczynał się jednak przyzwyczajać, a towarzystwo kobiety było zbyt przyjemne, żeby podejmować kolejne próby wyjaśnienia sobie, na czym właściwie polegała ich relacja. Na to mieli jeszcze czas. Nauczyciel odwrócił się w kierunku Sheparda, nie mogąc powstrzymać uśmieszku, który bardzo imitował uprzejmy wyraz. Imitował na tyle sprawnie, żeby można było wyłapać ironię. Powinna być bardzo dobrze znana uzdrowicielowi, zaś Dahlia od pierwszych chwil mogła przyzwyczajać się do archibaldowego sposobu bycia. Choć jeśli znała jego przyjaciela - nie powinna być zaskoczona, prawda? - Kochana gnido! - przywitał Sheparda, niemalże rozczulony. - Uszy dalekiego zasięgu wyszły z mody? - zapytał retorycznie, niespecjalnie przejmując się tym, że właśnie, bardzo perfidnie, został podsłuchany. Ukłonił się lekko Dahlii, nie manewrując zbytnio swoim ramieniem, żeby przypadkiem nie zwisło mu bezwładnie. Limit przypałów na bankiecie został wyczerpany, kiedy zdążył złamać rękę. Dobrze, że swoją. - Miło mi poznać, Archibald Blythe - rzucił standardową formułkę, przedstawiając się jeszcze osobiście. - Jak z nim wytrzymujesz? - zapytał Dahlię, prawie dyskretnie, spoglądając wymownie na Jamesa. Pominął w ogóle fakt, że ostatnio coś mu wspomniał o swoim podejściu do ujawnienia nazwiska. Rozpiska i tak sypnęła plany, a Blythe nie miał pojęcia, czemu wcześniej nie wziął jej pod uwagę, dlatego teraz mogli się pokazać znajomym z grona pedagogicznego w swojej małżeńskiej odsłonie. - Awansowałaś na żonę, przyjaciółko - poinformował beztrosko, z dziwną lekkością traktując temat. Wcześniej przy tej kwestii było w nim więcej powagi, więc mogła być pozytywnie zaskoczona. Nic więcej nie zdążył dodać, bo musiał skupić się na swojej ręce, która właśnie dostała się pod zdradzieckie, ale i doświadczone, palce Sheparda. Zapomniał wtrącić czegoś w stylu "James, na Merlina, znasz kobiety?", okazja chyba przepadła. Poruszył ręką, sprawdzając jej stan. Zero śladu. - Dzięki, wybawco. Ira, odstąpię ci tę historię - powiedział wspaniałomyślnie, zastanawiając się, jak wielkim upokorzeniem był cały ten incydent, którym być może powinien przejąć się nieco bardziej. Przełożył przy okazji lewą rękę na talię pani Blythe, przyciągając ją do siebie nieznacznie, skoro już byli tacy oficjalni i tacy zdemaskowani. Awww!
*(pozdro, że wiemy, w jakim miejscu rozmowę skończyli, skoro dopiero ją zaczynamy XDDDDDD) ** post-gniot ;_;
Severus nigdy nie lubił przyjęć. Może nie dlatego, że nie przepadał za ludźmi, ale po prostu sam przymus rozmawiania z kimś, kogo się zwyczajnie nie trawi nie jest przyjemną opcją na spędzenie wieczoru. Dlaczego poszedł? Proste pytanie - jeszcze prostsza odpowiedź. Dla Flavii. Wiedział, że ona też dostała zaproszenie, dlatego lepiej było ją zaprosić jako partnerkę niż potem wysłuchiwać jej wyrzutów jaki to Severus nie jest. Kobiety to takie męczące stworzenia, naprawdę. Czasem de Montmorency chciałby zamienić ją na pierwszego lepszego psa, którego wystarczy karmić, głaskać i wyprowadzać na spacer, a który nie będzie miał ci za złe, że wolisz poleżeć w łóżku niż spędzać z nim czas. Niemniej jednak faktem jest, że to do niej, a nie do kogo innego (takiego Woodsa na przykład, którego początkowo planował zabrać na ten bankiet) poprosił o pomoc w wyborze odpowiedniego garnituru. Według Flavii wyglądał dobrze we wszystkim, dlatego wybrał pierwszy lepszy z szafy i ubrał. Ostatecznie (już po wszystkich poprawkach, które nałożyła Flavia) wyglądał doskonale i mógłby nawet brać w tym stroju ślub. Czarna marynarka i spodnie ładnie kontrastowały z białą koszulą, a krawat, który kupiła mu panna Finocchiaro, był idealnym wykończeniem. Pies by czegoś takiego nie zrobił. Poza tym przytulanie się w nocy do psa byłoby nieprzyjemne, a Flavia jest miękka. Nawet bardzo. Dotarli na miejsce mocno spóźnieni - w zasadzie trudno wytłumaczyć, dlaczego. Niemniej jednak aż tak się spóźniać nie wypada, dlatego Severus przez chwilę się zastanawiał czy nie lepiej byłoby zawrócić do domu, położyć się na kanapie i odpoczywać, zamiast na siłę pchać się na imprezę, na którą zaproszenie dostał pewnie tylko z czystej uprzejmości. Otworzył wejściowe drzwi przed panną Finocchiaro, po czym odebrał od niej okrycie wierzchnie i polecił czekać na siebie, podczas gdy on poszedł złożyć do szatni ich płaszcze. Severus wrócił szybko, a po drodze dorwał nawet dwie porcje ponczu. Wyciągnął lewą rękę w stronę Flavii i podał jej napój. W tłumie dostrzegł kilka osób, które niestety kojarzył - i wcale nie miał z nimi dobrych relacji. Nie zmienia to jednak faktu, że wśród nich znalazł się słodki Archibald. -Flavio, kochanie, wypadałoby się przywitać. -Zauważył Severus i nagle humor mu się polepszył. Arcziego znał jeszcze ze szkoły, ale... Severus wtedy był inny. Mniej doświadczony, młody i głupi. Chociaż patrząc teraz na Archibalda, nie był pewien, czy gdyby nadarzyła się okazja, nie powtórzyłby błęgu z przeszłości. Przecież widują się na korytarzach Hogwartu praktycznie codziennie i jakoś Severusowi nigdy przez myśl nie przeszło, że młody Blythe i on mogliby to kiedyś powtórzyć. To śmieszne, przecież jest Flavia. I Woods. I... O Mój Kochany Boże Nie zobaczył twarzy, nie zobaczył całej postaci stojącego przed nim bóstwa, ale szara sukienka - to wystarczyło. Severus z hukiem odstawił poncz na tacę niesioną przez przechodzącego obok kelnera i zostawił Flavię, praktycznie przepychając się między ludźmi. To nie może być ona. Severus nigdy jeszcze nie czuł tylu emocji naraz. Radość, wręcz euforia, mieszała się z żalem, rozgoryczeniem, nienawiścią do siebie samego. Prawie przewrócił stojącą obok osobę, kiedy chwytał ubraną w szarą sukienkę dziewczynę za drobną dłoń. Jego palce powoli wsunęły się między jej własne. Chwilę temu za czymś się rozglądała, więc mogła być nieco zaskoczona nagłym dotykiem - co z tego. Severus czekał zbyt długo. -Dahlia. -Wyszeptał cichym, wręcz łamiącym się głosem. Z czystym sumieniem mogę rzec, że jeszcze nigdy nie wyglądał tak niewinnie i męsko jednocześnie. Teraz, kiedy w jego oczach odbijała się piękna twarz młodszej Doyle, Severus nie chciał już niczego innego. Flavia? Kim jest Flavia? Dziewczyna w szarej sukience tej nocy będzie jego.
Para: Flavia Finocchiaro Kostki - przybycie: 1 Kostki - miejsce: 1 Propozycje przy usadzaniu: No przy Ashu oczywiście! Ostatecznie na Flavię też się zgodzę.
Irka wpatrywała się żałośnie w rękę Archibalda, bo jeśli byłaby lepszą żoną, wiedziałaby co z tą ręką zrobić, a tymczasem Archie wydawał się tak samo obolały, jaki był zanim Irina postanowiła go pocieszyć. Chociaż udawał niewzruszonego, rękę trzymał sztywno przy boku. Obserwowała to z właściwą sobie wnikliwością, a ten stan przerwał dopiero nadchodzący ze swoją partnerką Shepard. — Jimmy! — nie poskąpiła sobie przywitać go w sposób w jaki pewnie nie chciał być witany publicznie. Ale to była Irina i nie widziała Jamesa wieki, musiała w jakiś sposób wyrazić swoją sympatię. Szkoda, ze nie zdążyła go spytać co z tym wspólnym wyjściem, bo plotka o rzekomej zmianie orientacji pana Sheparda dalej była tak samo żywa, jak ostatni raz, kiedy pisała mu o tym w liście. Dlatego właśnie była z niego dumna, że przyszedł na bal z kobietą. Zawiesiła wzrok na Dahli uśmiechając się do niej łagodnie. Sama nie musiała się przedstawiać, bo Shepard zrobił to za nią, nie zapominając przy tym wspomnieć o jej zawartym z Archibaldem związku małżeńskim. Słysząc o tej wzmiance przeniosła wzrok na męża. Gdzieś przegapiła moment, w którym otwarcie o nim mówili. Wpatrywała się w bezkresne oczka Blythe, szukając w nich jakiegoś wspomnienia, chociaż najmniejszego, że od tej pory będzie mogła się przedstawiać jako Irina Blythe w każdym towarzystwie. Przechyliła głowę na bok taksując wzrokiem swojego męża, ale jakoś nie zauważyła szczególnych zmian w fakcie, ze teraz był nim oficjalnie. Wyglądał jak zawsze, jak Archibald. W gustownej czerni z bezczelnym uśmieszkiem na ustach. I patrząc tak na niego, dostrzegła pewną przeciskającą się przez tłum sylwetkę, co wzbudziło jej zainteresowanie na tyle, że kiedy wspomniano jej imię, nie dotarła do niej treść słów. Jedynie, kiedy Archibald przyciągnął ją bardziej do siebie, instynktownie oparła się rękoma na jego ramieniu, jakby był to ruch wypracowany i często stosowany, wypracowany do bardzo naturalnego przez lata, choć w rzeczywistości Archibald i Ira dopiero wyznaczali sobie swoją małżeńską ścieżkę i przyzwyczajali się do całkiem legalnych pozycji, na które mogli sobie teraz w towarzystwie pozwolić. Cóż rzec. Byli bardzo zsynchronizowaną parą. Irina była nawet bardziej kompatybilna z Archibaldem niż ze światem. Dziwnym trafem, wraz z Blythe rzadziej wpadała na krzesła, zrzucała książki z regałów i tonęła w tonach papieru, bardzo perfidnie zawsze lądującego na nią całą lawiną, kiedy tylko znajdowała się w swoim gabinecie. Teraz jednak to nie Archibald pochłaniał jej uwagę, ani nie historia, tylko mężczyzna zbliżający się do nich wielkimi krokami. Nie mogła nie zauważyć też partnerki, którą za sobą zostawił. Kiedy więc podszedł do Dahli, całując jej dłoń z wyczuwalnym nabożeństwem, Irina zamrugała oczami, nie potrafiąc zrozumieć takiej luki w wychowaniu. Co było śmieszne, zważywszy na fakt, że jej mąż czasami swoją bezczelnością zabijał swoje dobre wychowanie, a tego zdawała się nie dostrzegać. Zawiesiła wzrok na mężczyźnie, odsuwając się od Archibalda i stanęła przy Dahli. — Tak finezyjne, głębokie powitania to element angielskiego wychowania, panie…? — zawiesiła ton i uśmiechnęła się do niego kątem ust. Jej słowa zakrawały o sarkazm, ale ten w irkowym wykonaniu, w którym uśmiechnęła się do mężczyzny niewinnie, wyciągając do niego dłoń. — Irina — zachęciła go do podobnego przywitania, jakim potraktował Dahlię, wpatrując się w jego oczy swoimi, iskrzącymi się rozbawieniem, kiedy dodała — Musisz tego samego nauczyć mojego męża — dała mu możliwość podłechtania jego męskiego ego, przenosząc jednak wzrok na Flavię, pozostawioną w tyle — Zgaduję, że Twoja partnerka została tak samo mocno urzeczona Twoją kulturą? — wróciła wzrokiem do mężczyzny, dodając bez cienia złośliwości, choć wyraźnie widać było pewną rzeczowość w jej tonie, którą ciężko jednak nazwać byłoby zarzutem. Była to jednak tardo przyziemna uwaga — Zgubiłeś ją.
Najpierw zaproszenie na bankiet od prezesa Londyńskiego Instytutu Kultury Magicznej, a chwilę później od samego... Severusa de Montmorency. Flavia była naprawdę szczęśliwa, że w końcu postanowił wziąć ich związek na oficjalnie (w końcu, jak każdy, miewali swoje wzloty i upadki), dlatego bez zbędnego utrudniania spraw, zgodziła się. Dużo zachodu było z samym ubiorem, bo choć nauczyciel transmutacji był elegancki, to czasami potrzebna była mu kobieca ręka. tym razem padło na pielęgniarkę, która długo przed wyjściem zaczęła się szykować. Ostatecznie miała na sobie długą, czerwoną suknię, która doskonale prezentowała jej pokaźnych rozmiarów kobiece kształty oraz parę czarnych szpilek, dzięki którym wydawała się odrobinę wyższa. Jej makijaż prawie nie różnił się od tego codziennego, może z wyjątkiem ust pomalowanych mocniej błyszczykiem i nieco bardziej podkreślonych rzęs. Czuła się wspaniale, wiedząc, że w końcu udało jej się wykrzesać z siebie bóstwo i oczywiście wyjść gdzieś poza teren szkoły. Jak ona dawno nie ruszała tyłka z miejsca! Droga do Magic Trade Center minęła im naprawdę szybko - co dziwne, bez żadnych szalonych przygów - zwłaszcza, że przebyła ją w przemiłym towarzystwie Severusa. I tak po wejściu na salę okazało się, że są sporo spóźnieni, ale nie przejmując się tym za bardzo, oddała swój płaszcz de Montmorency'emu. - Masz rację, Severusie... - zdążyła tylko szepnąć, zanim jej partner opuścił ją dla (starszej!) Dahlii. Szkoda, że nie wiedziała, że wciąż czuje do niej miętkę, bo na rozmowie by się nie skończyło. W każdym razie, próbowała wodzić za nim wzrokiem, ale z powodu tych tłumów zwyczajnie nie zdąrzyła wychwycić sylwetki nauczyciela - Severusie? - no i zniknął. Z uniesionymi brwiami i niemałym niezadowoleniem, odwróciła się w poszukiwaniu jakiejś znanej twarzy. Niefortunnie... Nikogo takiego nie znalazła. Może parę nauczycieli kiedyś przemknęło jej przed oczami w Hogwarcie, jednak nie była aż tak popularna i śmiała, żeby z nimi rozmawiać. Chociaż nigdy nawet nie myślała, że - oprócz Sevka - będzie rozmawiać z kimkolwiek z grona pedagogicznego. Z żadnym z nich wcześniej nie zamieniła słowa, dlatego postanowiła nie mieszać się w ich bardzo poważne sprawy, odsuwając się na bok. A z Severusem to sobie jeszcze porozmawiam... Miała wrażenie, że właśnie zauważyła jego czerwoną muchę, gdy niespodziewanie potknęła się o skrawek sukni i o mały włos nie przewróciła się. Przeżyła tylko dzięki tajemniczemu nieznajomemu, którym okazał się być Fabiano Martello, młodszy o dwa lata Włoch. Czy to przeznaczenie, że właśnie teraz go poznała? Spodobał się jej od razu. Szarmancki, przystojny, inny. Była ciekawa, ile miał lat i skąd pochodzi, wyglądał naprawdę znajomo. - Przepraszam, niezdara ze mnie - zaczęła, niewinnie poprawiając na sobie ubranie. Zatrzepotała kilkukrotnie rzęsami, po czym uśmiechnęła się w stronę kucharza. Chwilę później otrząsnęła się, założyła kosmyk włosów za ucho i przywitała się - Flavia.
Para: Severus de Montmorency ten baran Kostki - przybycie: Severus losował, 1 Kostki - miejsce: 4 Propozycje przy usadzaniu: Fabiano Martello albo Severus... byłoby śmiesznie
- Bywa ciężko, ale... - Parsknęła cichym śmiechem i zerkając na Jamesa, puściła mu oczko, co by nie wziął jej przyjacielskich docinek na poważnie. - Daję radę. Generalnie jest całkiem miły, tylko czasami się buntuje. - Wzruszyła ramionami i skierowała spojrzenie w stronę Iriny, a kiedy ta się przedstawiła, Dalia posłała jej delikatny uśmiech. Wyglądała na sympatyczną i całkiem... Bystrą, wnioskując po zachowaniu. Doyle z całą pewnością nawiązałaby z nią dobry kontakt, gdyby nie fakt, że ktoś... Chwycił jej dłoń. Co? Odwróciła się, a jej serce zaczęło walić z dziesięciokrotną prędkością. Wszędzie rozpoznałaby ten głos, choć dziś był dużo bardziej... Niepewny, łamiący się i delikatny, niż zwykle. Ciemne tęczówki spotkały swoje niebieskie odpowiedniki. Do oczu Dalii napłynęły łzy. Tak, jakby wszystkie wspomnienia i emocje do tej pory tłumione, lub wyparte, znalazły wreszcie swoje ujście. W jednym momencie poczuła, że rozpada się, jak krucha porcelana, równocześnie odzyskując elementy, które utraciła, widząc Severusa po raz ostatni. Radość mieszała się w niej z żalem, chęć czułości z niepewnością. To wszystko było takie... Zupełnie nierealne, a Dalia miała wrażenie, że jeśli parę razy zamruga oczami, to zniknie bankiet, zniknie ona i Severus. A wtedy poczuje pustkę. Tą pustkę, która wypalała ją przez wszystkie lata spędzone w Nowej Zelandii z mężczyzną, którego nie zdołała pokochać. Zacisnęła powieki, a po jej policzkach spłynęły łzy. Puściła rękę Severusa, by odwrócić się w stronę Jamesa i łamiącym się głosem, szepnąć. - Zaraz przyjdę. Wybacz, to ważne, wiesz... - Zdobyła się na uśmiech w stronę państwa Blythe i krótkie. - Przepraszam na chwilę. - Przeszła przez tłum ludzi, co jakiś czas spoglądając za siebie, by sprawdzić, czy Severus wciąż za nią idzie. Nie chciała rozmawiać z nim w obecności innych, a przede wszystkim, czuła się naprawdę źle, wylewając przy nich łzy. Dźwięki zdawały się nie docierać do uszu Dalii, a wszyscy ludzie sprawiali wrażenie w ogóle nie istnieć. Tak, jakby przestali mieć jakiekolwiek znaczenie, kiedy pojawił się Severus. Istotnie, tak było, w końcu... Nawet, jeśli próbowała tą myśl wyprzeć, zniszczyć i wykorzenić, to on był tym mężczyzną, którego pokochała. Jedynym w jej prawie trzydziestoletnim życiu. Jedynym, którego kochała, jedynym którego obecności łaknęła, jak niczego innego. - Ja... - Wydusiła z siebie, gdy minęli tłum ludzi i stanęli w bardziej ustronnym miejscu. Gdzieś przy drzwiach, gdzie byli wolni od ciekawskich spojrzeń. - Ja nie wiem... - Zakryła usta dłonią, chcąc powstrzymać wybuch gwałtownego szlochu i spuściła wzrok. - Nie wiem, co robić... - Oparła się plecami o ścianę. To mąż Astorii. Astorii, która nie żyła, ale mimo wszystko Dalia miała wrażenie, że jeśli podda się emocjom, zrobi coś złego i w jakiś sposób zawiedzie swoją siostrę. Zdradzi. Ona nie żyje. Powoli podniosła głowę i gdy znów spojrzała w niebieskie tęczówki, które niemalże płonęły z emocji, nabrała przeświadczenia, że dłużej nie wytrzyma. Że w końcu zrobi to, przed czym wzbraniała się przez te wszystkie lata. Że pozwoli zmysłom zapanować nad swoim rozsądkiem i da się ponieść emocjom, ale nie. Nie mogła. Co jeśli on ją odtrąci? A może kogoś ma? Co zrobi, kiedy okaże się, że Severus przyszedł na bal z ukochaną? Westchnęła ciężko i nie mając pojęcia, co powinna zrobić, stała tak tylko, tonąc wręcz w niebieskawych tęczówkach. A w środku cała drżała.
Bacznie obserwując przesuwający się od strony holu tłum napływających gości, odnosiła coraz to większe wrażenie, że może rzeczywiście byłoby lepiej, gdyby zamiast kompletnie samej, przyjść z kimś, kto tego wieczoru dotrzymałby jej towarzystwa. Ale zaraz? Czy Isabele miała aktualnie kogoś, kogo z czystym sumieniem mogłaby na owy bankiet zaprosić? Upijając łyk wykwintnego szampana, z którym męczyła się już od jakiegoś czasu, złożyła usta w delikatną podkówkę i dając ponieść się dalszym rozmyślaniom, ze spokojem i gracją kontynuowała tworzenie w powietrzu niewidocznych kółek. Gdyby naprawdę się uprzeć, mogła zaprosić przecież kogokolwiek, byleby tylko z kimś przyjść, czyż nie? Ale ona nie zamierzała zapraszać pierwszej lepszej napotkanej osoby, o nie. Pocieszając się więc w duchu za słuszną decyzję, dopiła resztkę alkoholu i już, już miała ruszyć się z miejsca, by przemieścić się w jakiś inny, równie wygodny kąt, gdy dobiegł ją pełny entuzjazmu głos, którego z pewnością nie spodziewała się dzisiaj usłyszeć. - Gustav? - rzuciła radośnie nie dowierzając i odwróciła się w stronę nadchodzącego mężczyzny - Nie myślałam, że Cię tu zobaczę. Tak dawno się nie widzieliśmy! - obdarzyła go najszczerszym uśmiechem, na jaki tylko było ją stać i podchodząc nieco bliżej dotknęła lekko ramienia Jensena. - Dziękuję, ty też dobrze wyglądasz - dodała po chwili, oddając przy okazji pusty kieliszek przechodzącemu obok kelnerowi. Gdyby przed wejściem spytano ją, kogo ze znajomych osób przypuszcza dzisiaj zobaczyć, z pewnością nie wymieniłaby nazwiska znajomego aurora. Po prawdzie nie pamiętała nawet, kiedy ostatnim razem mieli okazję porozmawiać, niemniej jednak spotkanie go tutaj było mimo wszystko miłym zaskoczeniem. - Jestem kompletnie sama, Gustavie - śmiejąc się perliście podążyła za wzrokiem kolegi, podkreślając dobitnie drugie słowo, by lepiej oddać to, co właściwie chciała mu przekazać. Tak, była sama, ale czy było w tym coś złego, że tak młoda kobieta pojawia się samotnie na balu?
Z mniejszym lub większym powodzeniem, wszyscy (lub znaczna większość) dotarli do Magic Trade Center i mogli przygotować się do właściwej części bankietu, odszukując swoich znajomych, zajadając przekąski oraz popijając przeróżne alkohole. Organizator - dyrektor instytucji kulturowej mającej zrzeszać artystów i pomagać im w osiągnięciu wyznaczonych celów - przywitał gości, stając przy windach, znajdujących się w centralnej części pomieszczenia. Wszyscy na pewno słyszeli i widzieli go doskonale. Randy Thomas ukłonił się krótko i zaczął od krótkiej przemowy powitalnej, w której przedstawił się, podziękował za liczne przybycie, wyraził szczerą nadzieję, że wszyscy będą się dobrze bawić oraz zaprosił obecnych do zajęcia miejsc w magicznych, dosyć obszernych, jak się szybko okazało, windach, aby mogli udać się na sam szczyt budynku, gdzie wszystko było już przygotowane. Podróż windą sama w sobie była już atrakcją. Wznosili się coraz wyżej w oszklonych z każdej strony sześcianach, mogąc obserwować imponującą panoramę Londynu. Zaczynali wręcz górować nad miastem, zdającym się być na wyciągnięcie ręki. Droga minęła więc szybko i przyjemnie, nie licząc tych, którzy mieli lęk wysokości. Salę bankietową przygotowano z dbałością o każdy szczegół. Imienne tabliczki, umieszczone na równo rozstawionych stołach, lśniły lekko w świetle krągłych lamp o przytłumionym świetle, unoszących się nad głowami gości - wisiały na różnych wysokościach, tworząc ciekawe sklepienie. Źródła światła poruszały się lekko w górę i dół, przywodząc na myśl mugolskie lampy z lawą - bąble nie były idealnie okrągłe i wydawały się dziwnie plastyczne oraz pełne, zupełnie jakby coś się w nich znajdowało. Jasne, aksamitne obrusy nie nosiły na sobie żadnej skazy - ani brudu, ani zmarszczki, zaś wyściełane miękkim materiałem krzesła były podbite poduszkami, aby zapewnić jak największą wygodę. Gdzieniegdzie unosiły się piękne bukiety magicznych kwiatów, których zapach rozchodził się delikatnie po pomieszczeniu. Stoły z przekąskami rozstawiono w trzech miejscach, a każde z nich było łatwo dostępne, ale nie przeszkadzało w poruszaniu się. Stoliki z alkoholami okazały mniejsze, ale było ich więcej - na każdym dało się znaleźć kilka rodzajów trunków. Wybór był jeszcze większy niż w holu. Znalazło się również miejsce na scenę, na której już ustawiał się Randy Thomas, obserwujący, jak wszyscy siadają do stołów. Gdy upewnił się, że miejsca zostały zajęte, wzmocnił swój głos zaklęciem i zwrócił na siebie uwagę zebranych. - Jestem niezmiernie rad, że mogę dziś gościć państwa w Magic Trade Center - zaczął, rozglądając się w poszukiwaniu znajomych twarzy. - Jak wszyscy wiedzą, kultura czarodziejska poszerza swoje granice nieustannie, jednak czasem należy pomóc jej dotrzeć do szerszego grona odbiorców. Dziś owe grono stanowią państwo, dlatego już niedługo przedstawię plany dotyczące wydarzeń kulturalnych. Na początku pragnę jednak życzyć miłego wieczoru oraz smacznego, ponieważ kolacja za moment zostanie podana. Mam nadzieję, że przyjemne dźwięki wypływające spod batuty mistrza Amario umilą państwu czas - zakończył, schodząc elegancko ze sceny, na którą już wchodzili muzycy oraz sam mistrz Amario, znany i poważany dyrygent. Chwilę później muzyka rozpłynęła się po sali, a na stołach zaczęto rozstawiać główne dania - reema w kwiatkach oraz omdlałego Merlina dla wegetarianów.
*ROZPISKA MIEJSC*
UWAGA! Kostki można rzucać albo razem, albo osobno, równocześnie można zawrzeć obydwie w jednym poście albo w dwóch, nie ma to większego znaczenia.
kostki - dotarcie do stołu:
1 - Podróż windą mija bezproblemowo, bezpiecznie docierasz na swoje miejsce. 2 - Podróż windą mija bezproblemowo, ale przy wysiadaniu z niej gubisz dowolny przedmiot, który masz ze sobą. Nic nie zauważasz. 3 - Podróż windą mija bezproblemowo, nawet przy wysiadaniu z niej znajdujesz pewien przedmiot, zgubiony przez osobę, która wyrzuciła 2. Przejrzyj posty, aby sprawdzić, czy któraś postać straciła swoją własność (wszystko powinno być w kodzie wklejonym do posta) - jeśli tak, ustosunkuj się do tego, co zgubiła. Jeśli nie - przyjmij, że znalazłeś "przedmiot" i kontroluj, czy w dalszych postach jakikolwiek gracz nie wyrzucił 2. Musisz zdecydować, co zrobić z przedmiotem. 4 - Podróż windą mija bezproblemowo, ale szczęście opuszcza cię po opuszczeniu jej. Nawet nie zauważasz, kiedy wdeptujesz w niedużą kałużę - wprost idealną, aby pomieścić twoje stopy. Obok leży otwarta fiolka, lecz nie musisz czytać etykietki. Buty nagle okazują się za małe, gdyż eliksir rozdymający zaczyna działać. Lepiej szybko je ściągnij albo zrób cokolwiek zanim będzie gorzej. Na szczęście udaje ci się dotrzeć do swojego miejsca. Chyba musisz coś wymyślić. Może poszukaj pomocy? 5 - Podróż windą nie była najprzyjemniejsza - nawet jeśli są magicznie powiększone i wytrzymałe, tłum ścisnął Cię nieprzyjemnie, a po wyjściu zauważasz, że część twojego stroju została okropnie rozdarta. Jesteś w stanie zakryć to dłonią, jednak najlepiej byłoby zająć się tym w inny sposób. 6 - Nie możesz w pełni cieszyć się podróżą i podziwiać widoków, bo spotykasz w windzie starego znajomego, za którym niestety nigdy nie przepadałeś (jeśli któraś z obecnych na bankiecie postaci pasuje do tego opisu, możesz z nią rozmawiać, jeśli nie - przyjmujesz tylko, że taki znajomy pojawił się w windzie i nie dawał ci spokoju). Zagaduje cię i odchodzi dopiero po dojechaniu do celu, ale to nie koniec twoich przygód. Nie wiadomo skąd nad głową przelatuje ci miniaturowa figurka smoka - Szwedzkiego Krótkopyskiego. Zieje ogniem, podpalając ci końcówki włosów i znika, siejąc zamęt w drugim końcu sali.
kostki - danie:
1, 4 - Możesz zjeść w spokoju, nic nie zakłóca ci posiłku. Wyczuwasz w nim tę nutę przypraw, idealnie dobranych jakościowo oraz ilościowo? Raj, istny raj! Otrzymujesz punkt do magicznego gotowania, chyba właśnie zauważyłeś, jak prawidłowo doprawić danie, które aktualnie konsumujesz. Przygotuj je kiedyś koniecznie! 2, 5 - Cóż to za zamieszanie? Twoją uwagę rozprasza awanturująca się nieopodal kobieta, która zarzeka się, że jej danie na pewno nie jest reemem w kwiatkach. Odechciewa ci się jeść, gdy słyszysz jej teorie spiskowe dotyczące eliksirów, którymi faszerowane są reemy na Dalekim Wschodzie. Niestety, kobieta mówi prawdę. Zyskujesz punkt do eliksirów, dowiadujesz się bowiem ciekawych rzeczy. 3, 6 - Jesteś skazany na wysłuchanie pulchnego mężczyzny, który swoim donośnym głosem opowiada o reemach, z miną znawcy wprowadzając wszystkich wokół w ich świat. Na szczęście unika nieprzyjemnych i gorszących szczegółów, umożliwiając innym spokojne jedzenie. Zyskujesz punkt do opieki nad magicznymi stworzeniami, po tym wywodzie o reemach możesz dowiedzieć się niewiele więcej.
Jeszcze na parterze Magic Trade Center - mimo, że zajęta była spokojną konwersacją z Cassandrą - zauważyła Isabele de Montmorency. Choć może nie do końca chodziło o samą Isabele, a o jej wątpliwej jakości partnera. Przeklęty przydupas Ronalda Reagana kręcił się wokół blondynki, najwyraźniej zawłaszczając sobie prawo do jej towarzystwa. Zdecydowanie z nią nie przyszedł. Trudno było przeoczyć, jak rozgląda się po sali, szukając wzrokiem albo swojej partnerki, albo kogoś, z kim mogłaby przyjść Isabele. Uwadze Marquett nie umknął również fakt, że młoda kobieta weszła do Magic Trade Center zupełnie sama. Przez jeden krótki moment jakiś nieznany instynkt wziął nad nią górę i jeszcze zanim rozpoczęła się cała afera z panną Cufferborough, Marquett miała ochotę wywołać rumieniec na twarzy de Montmorency, zagadując ją jak za starych, dobrych czasów. Cóż, nie była to znowu tak odległa przeszłość, ostatecznie od ich pierwszego spotkania minęło zaledwie pół roku, a ten bankiet był pierwszym wydarzeniem, podczas którego ich zawodowe relacje straciły nieco na znaczeniu, przysłonięte najzwyklejszą ochotą do nieformalnej rozmowy. Nie potrafiła jednak ruszyć się z miejsca, przypominając sobie, jak źle skończyło się ostatnim razem, gdy pozwoliła instynktowi przejąć władzę nad zdrowym rozsądkiem. Isabele wyglądała na nieco zaskoczoną obecnością Jensena, a jednak przyjęła go ciepło. Zbyt ciepło. Dziwaczna fala frustracji zalała umysł Callisto. Tak ładna dziewczyna mogła mieć przecież każdego. Co więc robiła z chłopcem - bo trudno było nazwać Gustava mężczyzną - który w dzień i w nocy służył najgorszemu aurorowi, jakiego widział ten świat? Z pewnością Jensen skrycie podziwiał Reagana, tworząc w swoim maleńkim mieszkanku dzielonym z matką pokraczne ołtarze. Marquett potrząsnęła głową. Co to, do diabła, były za myśli? Pośpiesznie odwróciła głowę, starając się na nowo złapać wątek rozmowy, który jej umknął, zanim Isabele czy tym bardziej durny Jensen mieliby okazję zorientować się, że poświęciła pannie de Montmorency zbyt długą chwilę. Na szczęście niedługo później wszystko zostało przygotowane, a goście udali się z wolna na górę. Trudno powiedzieć, że podróż windą należała do przyjemnych, a jeśli ktokolwiek zapytałby potem Callisto, co się stało, odpowiedziałaby niezwykle prosto - pod warunkiem, że miałaby ochotę na zwierzenia: stał się Ronald Reagan. Mężczyzna nie tylko stanął tuż obok niej, ale i... groził jej? Z jego perspektywy było to z pewnością wyłącznie ostrzeżenie, ale auror chyba nie do końca znał definicję tego słowa. Zmęczona jego nie zamykającymi się ustami, odetchnęła z ulgą, dotarłszy na górę. Dość szybko odnalazła swój stolik, odkrywając przy okazji, kto do niej dołączy. Irina, Archibald, Cassandra. Grono nauczycieli nie było takie najgorsze. Wprawdzie nie łączyła ich nazbyt ogromna zażyłość, ale gdzieś w głębi swojego umysłu nawet Marquett musiała przyznać, że szanuje każdego z nich, choć nie zamierzała przekuwać tego w liczne komplementy. Zajęła swoje miejsce, w spokoju oczekując współtowarzyszów i - choć wyjątkowo niechętnie - wysłuchując jednocześnie wyjątkowo nieciekawego wykładu o reemach. Odruchowo jednak - nie do końca zdając sobie z tego sprawę i kompletnie nie rozumiejąc swoich pobudek - usiłowała wyłapać wzrokiem wchodzącą do sali Isabele.
Nie lubiła takich imprez. Zupełnie nie były w jej stylu. Uznała jednak, że po ostatnim stresie dobrze będzie gdzieś wyjść. Nawet jeśli po prostu się tu dobrze naje, popije i zanudzi, to może będzie warto. A na prawdziwe odstresowanie zawsze można pójść gdzie indziej. Chcąc zgrywać niewiniątko, specjalnie na tę okazję przyciemniła włosy (żeby nie było, że rude to wredne i fałszywe), założyła obcisłą, atłasową, jadowicie zieloną suknię, a głowę przyozdobiła wiankiem ze świeżych kwiatów. Był to swego rodzaju żart i liczyła na niezłą rozrywkę, kiedy tak przez cały wieczór będzie zgrywać kogoś, kim nie jest. W końcu jakoś musiała się przygotować na atmosferę bardziej sztywną niż jej tatuś. Kiedy już była na miejscu, zaczepił ją jakiś facet. Chciał pieniędzy. Niby miała zgrywać niewinną, ale jeszcze nawet nie dotarła, zresztą nie było takiej opcji, żeby rozdawała ludziom swoje ciężko zarobione pieniądze. Bez szans. Kiedy mu odmówiła, ten właściwie rzucił się na nią, a wtedy już nie mogła go ignorować. Wyjęła różdżkę z torebki i rzuciła cicho: "Expulso!". Żebraka odrzuciło na kilka metrów, wystarczająco dużo, żeby zdążyła wejść do budynku. W środku nie było zbyt wiele osób, większość już wchodziła lub nawet i weszła na piętro. Może to i lepiej. Nie było ryzyka, że wpadnie na kogoś, za kim nie przepada. Udała się do windy i bez przeszkód wjechała na samą górę. Podobało jej się. Postarali się, nie można im było tego odmówić. Kiedy dotarła do stolika, wciąż nikogo przy nim nie było. Cóż, to nic. Pewnie dotrą niedługo, może okaże się, że kogoś zna. Na razie jednak postanowiła umilić sobie czas jedzeniem, jak zasugerował Thomas. Od pierwszej chwili wiedziała, że idealnie trafili w jej gust. Danie było wyśmienite, tak doskonale doprawionej potrawy nie jadła od dawna i postanowiła, mimo braku szczególnych talentów w gotowaniu, przygotować kiedyś coś podobnego samodzielnie. Kiedy skończyła, rozejrzała się po sali. Raptem kilkanaście metrów od niej siedział Ronald Reagan. No nie, tylko jego tu brakowało! Mało tego, zauważyła też swoją siostrę. Ten wieczór zdecydowanie nie zapowiadał się dobrze.
Para: - Kostki - przybycie: 6 Kostki - miejsce: 1 Kostki - dotarcie do stolu: 1 Kostki - danie: 4 Propozycje przy usadzaniu: no na pewno nie z Callisto i nie z Ronaldem...
Niefrasobliwość Romulusa, z jaką podszedł do całej afery pierścionkowej, która urosła do gigantycznych rozmiarów, była doprawdy godna zainteresowania. Richelieu obserwowała uważnym spojrzeniem kobietę, która wycofywała swoje zarzuty względem Cleopatry, jednocześnie słuchając mądrości swojego towarzysza. Po jego następnych słowach wręcz nie mogła się powstrzymać przed zlokalizowaniem wspomnianej blondynki w czerwieni, a kiedy już odnalazła wśród zebranych piękną półwilę, popatrzyła na nią zaledwie przez chwilę, bo uwagę Kanadyjki bardziej skupił Percival, stojący u boku dziewczyny i będący zaaferowany nią do takiego stopnia, że nawet nie zauważył Madison, która właśnie w myślach zarzekała się, że dzięki swoim genom mogłaby wyglądać dokładnie tak samo jak Avalon, więc nie wiadomo, o co tyle szumu. Oczywiście w swoich przemyśleniach zgrabnie pominęła fakt, że jej brakowałoby tej tajemniczej magnetycznej aury charakterystycznej dla potomków wil, jednak któż by się tym przejmował! - Och, blondynki w czerwieni są zupełnie nie w moim stylu. Chwilowo wolę brody i tatuaże. - oznajmiła Mads tonem tak spokojnym, jakby nigdy nawet nie zauważyła piękności zaciskającej szpony na jej najlepszym przyjacielu, po czym z ustami rozciągniętymi w charakterystycznym uśmiechu wspięła się lekko na palce, by pocałować Romulusa w policzek w przerwie w przechadzaniu się po sali slalomem pomiędzy innymi gośćmi. - Nawet nie wiedziałam. Coś się stało czy dostała lepszą posadę? - zapytała, bardziej skupiając się na losach Freddie niż na możliwościach, jakie mogły nieść kontakty z kobietą i wstawiający się u niej za Madison Pevensey. Swoją drogą, Richelieu chyba powinna mu podziękować, bo poniekąd to właśnie jego zasługa, że wróciła do regularnych treningów i grania w drużynie. - Obawiam się, że moje niesamowite zdolności doprowadziłyby cię w krótkim czasie do ruiny. Ale dziękuję za propozycję, przemyślę w wolnej chwili, przecież nie będziemy sobie psuli wieczoru rozmawianiem o moich pustkach w banku Gringotta. - zaśmiała się krótko, mając przed oczami wizję, w której biznes Romulusa bankrutuje przez jego chęć pomocy, chociaż w głowie chyba donośniej dzwoniła jej myśl, że nie powinna mieszać interesów z kontaktami towarzyskimi. Mniej więcej w tym momencie odbyło się oficjalne przywitanie gości i nadszedł moment na przemieszczenie się do sali bankietowej. Pomimo tego, że winda wydawała się być przestronna, podziwianie zabójczych widoków było nieco utrudnione, kiedy na Madison naciskało kilka osób ze wszystkich stron. Gdy winda nareszcie dotarła na odpowiedni poziom, blondynka odetchnęła z ulgą, ale tuż po wkroczeniu do pomieszczenia zauważyła dość duże rozdarcie w jej pięknej kreacji. - Na Merlina, jak można komuś rozedrzeć suknię w windzie? - prychnęła zniesmaczona, jedną ręką zakrywając rozdarcie, a drugą sięgając po różdżkę. - Jeszcze trochę za wcześnie na świecenie golizną. Missura acus. - Richelieu przystanęła na chwilę z boku tak, że pomiędzy nią a resztą uczestników bankietu znajdował się zasłaniający ją Romulus, co pozwoliło jej na szybkie i sprawne naprawienie kreacji. Kilka chwil później byli już przy stołach, gdzie Kanadyjka z zaskoczeniem zauważyła karteczkę ze swoimi nazwiskiem. MTC musiało mieć świetną organizację, skoro niczego nie zakłóciło nawet jej spontaniczne dołączenie do gości. W momencie zajmowania miejsc Mads rozejrzała się jeszcze w poszukiwaniu Percy'ego i właściwie nie była w stanie stwierdzić czy żałuje, że Follett nie został przydzielony do stołu razem z nią, czy cieszy się, że półwila nie będzie go mamiła tuż pod jej nosem. Niestety zamiast przyciągającej spojrzenia blondynki pannę Richelieu zniechęcała do jedzenia jakaś kobieta siedząca nieopodal i wykrzykująca okropne teorie spiskowe odnośnie reemów faszerowanych eliksirami. Gdy w końcu ktoś przerwał jej niesmaczny wywód o zawartości mięsa w mięsie i milionie innych składników, których nie powinno tam być, Kanadyjka skupiła się raczej na dźganiu widelcem kwiatów, niż reema lub też nie reema. - Akurat kiedy pokonałam swoje opory moralne przed jedzeniem zwierzęcia, które patronowało mojej reprezentacji, jakiś damski Sherlock Holmes musiał popsuć mi apetyt. - westchnęła, odkładając sztućce na bok, wyraźnie zrezygnowana.
Prawdę mówiąc, Percy wcale nie zauważył Madison (jeszcze!), kiedy ta pojawiła się razem z Romulusem. Obecność Avalon mąciła mu w głowie i mimo że walczył z obezwładniającym go zachwytem nad swoją towarzyszką, niewiele mógł poradzić. Była idealna pod każdym względem i nawet nie mógł mieć jej za złe tej drobnej nieuczciwości, której w końcu i tak nie popełniła. To, że zachowanie pierścionka uniemożliwiły jej okoliczności, a nie skrupuły, nie miało większego znaczenia, szczególnie gdy jej magiczna aura spowijała jego męski umysł. Nie słuchał przemówienia, zbyt zajęty kontemplowaniem urody Avalon, mimo że widział ją już tyle razy i powinien jakoś się uodpornić. Nic z tych rzeczy. Wszystko w niej wydawało się tak kuszące, zmysłowe i pociągające, że Percy nie mógł oderwać od niej wzroku, przez co nie dostrzegł w tłumie Madison, nie przyszło mu nawet do głowy, że mogłaby przyjść, bo przecież wymawiała się brakiem czasu. Nie wiedział, dlaczego nagle wszyscy zaczęli się pchać do wind, ale najwidoczniej wiedzieli, co robią, dlatego Percival wbrew wszystkim swoim zasadom, pozwolił się porwać tłumowi, pilnując tylko, by nie zgubić po drodze swojej partnerki. Doskonale wiedział, że niejeden obecny tu mężczyzna dałby wiele, by ją sobie przywłaszczyć, ale Percy nie był w ciemię bity i zdawał sobie sprawę, że po pierwsze to Ava jest górą i nie zrobi nic, na co nie będzie miała ochoty, owijając sobie wokół palca każdego, kto się pojawi w zasięgu jej wzroku, a po drugie nie wyglądał na osobę, która tak po prostu da sobie odbić partnerkę. Więc wszyscy napaleni faceci mogli do woli wodzić za nią cielęcym wzrokiem, a jego sztyletować w myślach. Sorry, chłopaki. Wciśnięty w sam środek szklanego sześcianu, otoczony przez obcych ludzi, którzy wiercili się niespokojnie, Percival czuł narastające w nim zdenerwowanie. Trzymał mocno dłoń Avy, licząc w myślach sekundy i modląc się, by w końcu ich stąd wypuszczono. Teraz nawet jej urok nie był w stanie odwrócić jego uwagi od tej okropnej sytuacji. Intensywny zapach perfum, którymi obficie polali się chyba wszyscy obecni w windzie, był nie do zniesienia i Follett miał wrażenie, że zaraz oszaleje. Kiedy w końcu dotarli na sam szczyt, Percy odetchnął z ulgą, ale zdał sobie sprawę, że ktoś naderwał mu kieszeń w garniturze. Prychnął ze złością i szybkim Reparo rozprawił się z dziurą, jednak humor miał co najmniej nieszczególny. Podał ramię Avalon. - Nie rozumiem, dlaczego nie można było podzielić się na tury, tylko wszyscy władowali się do tej windy jednocześnie. A myślałem, że to ja wychowałem się w środku kanadyjskiej głuszy - powiedział z nietypową dla siebie irytacją i poprowadził swoją partnerkę do stołu. Ku swojej rozpaczy zauważył, że miejsce obok niego zajęła para z dziećmi. Ogólnie nie miał nic przeciwko dzieciom, ale nie w takim miejscu i nie w takich warunkach. Już na wstępie dzieciak zrzucił kieliszek, który poszedł w drobny mak. Merlinie, to będzie ciężki wieczór. Widok reema w kwiatkach poprawił mu nieco nastrój, ale tylko na chwilę, bo matka rozwydrzonej dwójki zaczęła się awanturować. Jaki ona miała głos! Mimo zapewnień kelnera upierała się, że to coś na jej talerzu na pewno nie jest reemem, a jeśli nawet jest, to ona tego nie tknie, bo doskonale wie, jakimi eliksirami są faszerowane reemy na Dalekim Wschodzie i jakie skutki uboczne mogą się pojawić. Nagle danie przestało wyglądać tak apetycznie. Percy uszczknął tylko odrobinę miodowo-imbirowej pianki, po czym z westchnieniem złożył sztućce i uśmiechnął się do Cufferborough. - Nie wiem, jak ty, ale ja nagle straciłem apetyt. Takich ludzi nie powinno się wpuszczać na bankiety - szepnął jej konspiracyjnie do ucha, starając się nie wdychać zapachu jej włosów i ciepłej skóry, by choć przez chwilę zachować jasność umysłu.