Dziurawy Kocioł mieszczący się przy ulicy Charing Cross Road jest jednym z najpopularniejszych czarodziejskich barów, wszystko za sprawą znajdującego się na jego zapleczu przejścia na ulicę Pokątną. Jest to spory bar mieszczący wiele stolików. Zawsze można tu spotkać dużo osób, a wśród nich zapewne trafi się ktoś znajomy. Na piętrze można wynająć tu niedrogo pokój. Natomiast znajdujące się na półkach różnorakie trunki od rumu po whisky, kuszą klientów.
Jagodowy jabol Smocza Krew Stokrotkowy Haust Różowy Druzgotek Ognista Whisky Sherry Malinowy Znikacz Rum porzeczkowy Papa Vodka Tuică Uścisk Merlina Piwo kremowe Dymiące Piwo Simisona Boddingtons Pub Ale Wino z czarnego bzu Rdestowy Miód Łzy Morgany le Fay
Boginy - 10g Volde-Morty - 12g Feniksowe – 13g Lordki – 13g Magia 69 – 14g Pocałunek Dementora – 13g Wynajęcie pokoju na dobę – 15g Danie dnia (zapytaj obsługę)
Szczerość jaka się teraz między nimi pojawiła wpędzała Elaine w zdumienie. Wiadomość, że w pewien sposób upokorzył Emily wywołało w niej niespodziewaną falę niechęci skierowaną do Nathaniela. Signielskie przygody na jedną noc była w stanie zrozumieć, jednak jakiekolwiek poniżanie nie mieściło się jej w głowie. Końcówki jej włosów zabarwiły się czerwienią, gdy tylko o tym usłyszała. Upiła jeszcze odrobinę alkoholu by zwilżyć usta. - Skoro to wszystko działo się przed zaręczynami... może po prostu odkrył przy tobie coś, czego mu brakowało i dlatego za drugim razem było to prawdziwsze? I gdy go wtedy odtrąciłaś to wtedy mógł poczuć się skrzywdzony, że on się zaangażował, a ty go odepchnęłaś. Nie robię ci wyrzutów, broń Merlinie. Nie jestem tu po co by cię oceniać, tylko mówię... - próbowała postawić się na miejscu Nathaniela i choć nigdy w życiu nie uda się jej poczuć to, co on to jednak próbowała uwrażliwić swoją empatię w jego kierunku pomimo niechęci jaka przed chwilą ją dopadła. - Albo on chce być przy tobie, bo masz w sobie coś, co go przyciąga, ale ciężko mu się do tego przyznać. Ewentualnie... - odhaczała palec przy każdej przedstawianej hipotezie - ... zachowuje się w taki, a nie inny sposób, bo w głębi serca obawia się ponownego odtrącenia? Albo cię testuje, by sprawdzić czy ty też potraktowałaś tamtą noc tak jak on. Czasami zapytanie wprost jest niemożliwe. - miała pewne doświadczenie z mężczyznami, którzy miewali mniejsze bądź większe problemy w wyrażeniu uczuć, a gdy byli krzywdzeni to próbowali wmówić sobie i wszystkim wokół, że to wcale nie bolało bądź co gorsza - że bolało i nikt nie ma prawa tego powtarzać pod groźbą plucia jadem i utrudniania życia. Nie miała pojęcia co siedzi głowie Nathaniela, a więc gdybała z nadzieją, że może przypadkowo uda się im znaleźć odpowiedni trop, dzięki któremu uda się chociaż trochę zrozumieć Nate'a. - Nie, kochana, nie traktuj go jako oprawcy, bo jesteście sobie równi. - zaprotestowała, bowiem to zbyt mocno stawiało Emily na niższym położeniu, a na to nie mogła się zgodzić. Skoro zostali narzeczeństwem i łączyło ich coś burzliwego to są w tym równi i powinni współpracować. Nie wyobrażała sobie związku, gdzie jedna osoba jest tłamszona przez drugą. To w ogóle nie mogłoby zostać nazwane "związkiem", a relacją toksyczną, a nawet i zabójczą. Przesunęła dłoń po stole i ścisnęła lekko nadgarstek dziewczyny. - To wady. A kocha się bez względu na ich obecność, więc według mnie to nie wyklucza uczuć. - nabrała powietrza do płuc. - Wywołujecie w sobie wzajemnie bardzo intensywne emocje. Przecież od nienawiści do miłości jest jeden krok. I to nie jest przecież nic złego. - nie chciała dodawać, że da się pokochać wady. Niektóre mogą zaniknąć, gdy taka osoba trafi w odpowiednie ręce i podda się (dobrowolnie bądź nieświadomie) wpływowi drugiej osoby. Coś między nimi było i choć nie należało to uczucie do łatwych to według Eli mogłoby z tego wykiełkować coś naprawdę trwałego i silnego.
Była kompletnie zagubiona i przede wszystkim - zmęczona swoim nieustannym zagubieniem. Nie chciała już być ofiarą i robić z siebie ofiary i prawdę mówiąc, Elaine miała rację. Musiała przestać patrzeć na Nate'a jak na oprawcę, bo chociaż nie traktowała go w ten sposób przez cały czas, to w ogólnym rozrachunku tym ostatecznie stawał się w jej oczach. Nie potrafiła wymazać obrazu z jego mieszkania, kiedy tak strasznie się bała, jeszcze przed przysięgą. Znali się wtedy tak słabo, praktycznie wcale, więc łatwo było po tym jednym wydarzeniu wsadzić go właśnie do tej szufladki. Kogoś, kto zrobił jej krzywdę, kogoś, kogo należało się bać. Czy to w ogóle jeszcze było zasadne? Wiedziała, że nie byłby już jej w stanie skrzywdzić w ten sposób. Im dłużej trzymała w sobie żal do tego wydarzenia, im dłużej pielęgnowała jego obraz jako tego, który wyrządził jej krzywdę, tym dłużej czuła się bezradna, bo przecież właśnie taka wtedy była i to to uczucie najbardziej zapadło jej w pamięć. Była teraz w miejscu z którego musiała w końcu ruszyć. Wybrać kierunek, bo tak po prostu nie dało się żyć, nie na dłuższą metę i na pewno nie szczęśliwie. Może nie wierzyła w perspektywy jeśli chodziło o to drugie, ale nie chciała też się poddawać i tracić nadziei. - Nie potrafię... czuć się, jakby była mu równa. Zawsze się boje, że będzie miał przewagę. Dlatego uciekłam, wtedy, teraz. Nie chodzi o to, że chce go krzywdzić, ja po prostu nie wiem, czuje, jakbym zawsze musiała się osłaniać w jego obecności. Boje się, że znowu jestem naiwna, głupia i lekkomyślna. Zawsze miałam problem z zaufaniem, ale jest gorzej. W sumie nie pamiętam, kiedy byłam z kimkolwiek tak szczera jak teraz z tobą - przyznała, kręcąc głową i upiła kolejnego łyka, żeby przypadkiem nie stracić stanu, który pozwalał jej na tę otwartość. Czy ich relacja nie była właśnie toksyczna i zabójcza? Wiecznie odbijanie piłeczki, niedopowiedzenia, mnóstwo żalu i masa różnic, a niektórych z nich naprawdę nie sposób było przepracować. - A przeciwieństwa się przyciągają, ale to tylko piękna teoria, nie? W praktyce, nie wyobrażam sobie pogodzić niektórych rzeczy. Jesteśmy naprawdę różni. Ale to prawda, emocje są z pewnością intensywne - pokręciła głową, bo z tym trudno było się spierać, wzajemne towarzystwo na pewno ich nie nudziło. To już było coś, prawda? - Nie wiem, zanim go poznałam, moje życie wydawało mi się mega nudne i zbyt... proste? Wiem, że dziwnie to brzmi, ale chciałam więcej emocji, trochę też przez to się poznaliśmy. To zaspokoiło jakiś głód, ale też zupełnie mnie przerosło i teraz chciałabym tylko, żeby wszystko było prostsze. Zakochać się w kimś takim jak ja, z podobnym spojrzeniem na świat, z podobnymi priorytetami. Bez tych skrajnych emocji, czuć się bezpiecznie. Chociaż nie wiem, czy gdyby tak było, faktycznie byłabym szczęśliwa - przyznała. Wystarczyłoby jej to? Gdyby to było takie proste, pewnie nie ciągnęłoby jej tak do Nate'a, a jednak, nie można było wszystkiego zwalać na złośliwy los, który rzucał im kłody pod nogi.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
To zagubienie... być może nie potrafiła wyobrazić sobie tego, co Emily teraz przechodziła, ale starała się jej pomóc. Rozmowa z drugą osobą i przepracowanie na głos wszystkich problemów i wątpliwości mogło rzucić jakieś światło na sytuację. Miała nadzieję, że gdy nad ranem Emily spojrzy w lustro to będzie czuć się pewniej i wyciągnie jakikolwiek pozytywny wniosek z tej rozmowy. Niełatwo jest rozłożyć esencję charakteru Nathaniela na czynniki pierwsze. Oboje byli skomplikowani i najwyraźniej mieli problem z dotarciem się, z wzajemnym dostrojeniem i w końcu nadawaniem na tych samych falach. - Przecież mówiłaś, że to co się między wami działo było prawdziwe i szczere. Zaufałaś mu wtedy, a on... tobie, Emily. Tamta noc była prawdziwa... może właśnie z tego powodu? Bo odsłoniliście się przed sobą i po prostu sobie zaufaliście? - nie mogła odebrać jej lęku przed zaufaniem, więc próbowała chociaż postawić jedną sytuację w lepszym świetle. Nawet nie zauważyła, gdy podświadomie stawała w obronie Nathaniela. Emily go oskarżała, wytykała jego wady, błędy, niepoprawne zachowania, a Ela z niechęci przeszła do prób wyjaśnienia jego reakcji. Nie znała Nathaniela, mogła się równie dobrze srogo mylić, ale próbowała. Ufała swojej intuicji. Miała tylko nadzieję, że wszystko się jakoś dobrze potoczy. - To nie tylko teoria, to prawda. - ośmieliła się nie zgodzić z jej słowami, ale nie odnosiła się do żadnego przykładu z życia, bowiem nie to był temat rozmowy. Popatrzyła na opróżnione szklanki i zastanawiała się czy Emily chciałaby z nią rozmawiać bez wsparcia alkoholu. Sama przyznała, że rzadko obdarowuje zaufaniem drugą osobę. - Emi... - odsunęła obie szklanki na kraniec stołu, aby nie przeszkadzały swoją obecnością. - Wyobraź sobie, że możesz to wszystko rzucić. Po prostu wyobraź, to taki eksperyment. - poprosiła łagodnie, spoglądając uważnie na jej twarz. Nagle nie jesteś już zaręczona i nic, absolutnie nic ani nikt nie zmusza cię do przebywania w pobliżu Nathaniela. Nie musiałabyś go oglądać, słuchać... nigdy więcej byś go nie zobaczyła. Nigdy nie spotkałabyś też nikogo podobnego do niego. Zrezygnowałabyś z tego, Em? Na rzecz życia z kimś innym, kto będzie się zgadzać z twoim charakterem, kto nigdy cię nie zdenerwuje ani nie opieprzy za wchodzenie po pijanemu na stołek i spadanie z hukiem w odłamki szkła? - spoglądała jej prosto w oczy, ciekawa czy na twarzy Emily pojawi się rozmarzenie czy zwątpienie. Nate dostarczał jej emocji i wrażeń, a więc czy mogłaby ot tak z niego zrezygnować, odwrócić się plecami i nigdy nie tęsknić? Odpowiedź była wbrew wszystkiemu istotna, bowiem może dołożyć jeden element do całej układanki.
Nie wiedziała, czy w ich relacji było jeszcze miejsce na prawdziwe zaufanie. Co innego chwilowe odsłonięcie, a co innego utrzymanie tego, danie temu prawdziwej szansy. Po tym wszystkim trudno było naprawdę sobie ufać. To był ich największy problem, nie pozwalali sobie na to, żeby było normalnie, w jakimkolwiek sensie. Raz ona nie dawała temu szansy, a raz on i to wszystko zdawało się nie mieć końca, zawsze było skazane na powrót do punktu wyjścia. Nie ważne jak namiętna, prawdziwa i wyjątkowa była chwila, którą przeżyli, to był jeden moment. Intensywny, niezapomniany i nieporównywalny do niczego innego, ale tylko moment. To mijało, a na jego miejsce przychodziło to wszystko, co naprawdę zbudowało ich relację. Brak zaufania, żal, wzajemna niechęć. I w tym też nie było nic nieprawdziwego, to nie była poza, ani nawet ochronna powłoka. To były realne skutki tego co się wydarzyło, a to trudno było przezwyciężyć. Tym przemyśleniem jednak się nie podzieliła, bo prawdę mówiąc wątpiła, żeby krukonka potrafiła to zrozumieć nie znając faktów, których nie mogła poznać. Może faktycznie przeciwieństwa się przyciągały, może nawet oni byli tego najlepszym przykładem, ale przyciąganie to nie wszystko. W zasadzie, to właśnie ta niezaprzeczalna chemia, która między nimi była, stanowiła jej główny problem. To ona sprawiała, że pytanie zadane przez Elaine było tak trudne. Znała odpowiedź i jej nienawidziła. To nawet nie była kwestia, nad którą musiała się zastanawiać, to pytanie w jej myślach już padło i w chwilach, w których była ze sobą naprawdę szczera, to było jasne. A teraz o dziwo nie była szczera tylko ze sobą, ale też z Elaine i postanowiła iść za ciosem. - Wiem jaka powinna być odpowiedź. Powinnam chcieć kogoś innego. Powinnam chcieć się od niego uwolnić za wszelką cenę, nawet teraz, póki jeszcze całkiem w tym nie utonęłam, chyba. Ale nie. Nie potrafiłabym z niego zrezygnować. Co jest ze mną nie tak? - westchnęła i przetarła twarz dłońmi, odgarniając włosy do tyłu. Czuła się, jakby tkwiła w jakimś niezdrowym uzależnieniu i sama blokowała sobie drogę do wyjścia na prostą.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Współczuła dziewczynie. Wpadła w sam środek pokręconej relacji z mężczyzną, który zrządzeniem losu stał się jej narzeczonym. Trafiła na osobę o trudnym charakterze i choć sama Elaine nie znała tak dobrze Nate'a, tak nie śmiała wątpić w wypowiedziane dziś słowa, opisujące jego nietypowy sposób życia. Widząc jak chowa twarz w dłoniach wykrzywiła usta w smutnym grymasie, wszak odpowiedź podpowiadała co się działo między nimi. - Wiesz co to może znaczyć, prawda? - zapytała tak cicho iż nie zdziwiłaby się, gdyby Emily tego nie usłyszała. Nie chciała być wyrocznią, która na głos oznajmia, że w grę może wejść już zaawansowane zauroczenie ale działające na naprawdę dziwnych zasadach. Skoro nie potrafiłaby zrezygnować z Nathaniela... - ... to znaczy, że ci na nim zależy. Tak mi się wydaje. Wszystko na to wskazuje. - dodała i zamilkła, bowiem nie chciała powiedzieć o jedno słowo za dużo. Drżącą ręką (miejmy nadzieję, że od emocji a nie od alkoholu) dotknęła łokcia dziewczyny, by zwrócić na siebie uwagę. - Hej, Em, jakoś to będzie. Nie ma tego złego co by na dobre wyszło. Mugole tak mówią i w sumie to mądre słowa. - próbowała ją jakoś pocieszyć i wesprzeć, choć gdyby mogła to zabrałaby jej połowę trosk tylko po to, by mogła odetchnąć z ulgą. - Możliwe, że on cię potrzebuje tylko o tym nie wie. Nic się przecież nie dzieje bez przyczyny. - odezwała się choć miała przecież już nie naruszać milczenia i pozwolić blondynce ułożyć swoje myśli i dojść do jakichś wniosków. Po kilkunastu minutach rozmowy obie postanowiły przenieść się z rozmową gdzie indziej.
| zt x2
Ostatnio zmieniony przez Elaine J. Swansea dnia Pią Mar 27 2020, 19:37, w całości zmieniany 1 raz
Hannah Rose Jones
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : Burza rudych włosów i twarz usypana piegami
To była wyjątkowo męcząca zmiana, trzeba przyznać. Hannah od stosunkowo niedawna pełniła funkcję Uzdrowiciela w szpitalu św. Munga i trzeba przyznać, że miała ręce pełne roboty, a dzisiaj to wyjątkowo. Na sam początek dostała gościa połamanego przez hipogryfa. Aż przypomniał się jej kurs i że do tej części musiała podchodzić aż trzy razy, żeby to w końcu zdać, a i tak nie wyszło idealnie. Całe szczęście, od tamtego czasu przerabiała masę podobnych przypadków, więc widok otwartych złamań nie przyprawia już jej o mdłości. Podchodziła w sumie do tego już zupełnie spokojnie, bez większej dozy emocji… No ale zaczęło robić o wiele ciekawiej, kiedy dostali na oddział grupę ludzi z takimi samymi objawami… mocno zaraźliwej choroby. Trzeba było ich odizolować i zająć się specjalnym odkażeniem szpitala, żeby nie narażać innych pacjentów. Po prostu cyrk na kółkach. Gdy już wieczorem przyszło jej zejść z warty jedyne na co miała ochotę, to wrócić do domu i walnąć się do łóżka. Zwłaszcza, że najbliższe cztery dni miała wolne – wzięła sobie mini urlop, żeby choć trochę odpocząć od roboty. Przechodząc jednak koło Dziurawego Kotła coś ją tknęło. Nie zwykła odwiedzać tego typu miejsc zbyt często, ale teraz zebrała się jej wielka ochota na to. Weszła do środka. Był wieczór, więc i ludzi dosyć sporo się zebrało. Kocioł był dosyć popularnym miejscem, swego rodzaju łącznikiem – dzięki temu miejscu można było dostać się chociażby na Pokątną. Dziś jednak nie tam się wybierała, choć zwykle jej wizyta tutaj była tym spowodowana. Rozpięła swój długi, wełniany zielony płaszcz. Na dworze może i było chłodno, ale od ilości ludzi w Kotle szybko robiło się ciepło. Pod płaszczem miała na sobie bordową spódnicę do przed kolano oraz czarny golf. Na nogach miała założone również czarne rajstopy oraz botki za kostkę. Rude włosy Hannah były tradycyjnie spięte w warkocz – tak w pracy było jej zdecydowanie wygodniej. Usiadła zaraz przy barze, zamawiając rum porzeczkowy, który powoli sobie sączyła, bez konkretnego celu. Po prostu rozmyślając.
Perry T.H.E. Platypus
Wiek : 33
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178
C. szczególne : nieodłączony kapelusz, rozkojarzone spojrzenie, pierścień z godłem szkoły, drugi pierścień wiszący na rzemyku na szyi
Dzień był wyjątkowo męczący, szczególnie że kwestia aktualnego stanu zatrudnienia nie była taka pewna. Nie, żeby czuł się tam jakoś wybitnie źle, ale jednak ostatnimi czasy rosła w nim wątpliwość co do tego, czy faktycznie chciał to robić w dalszej przyszłości. Czuł, że zatrzymuje się w miejscu, nie rozwija, a może nawet trochę cofa? Rola amnezjatora co prawda wiązała się nierzadko ze sporą dawką ruchu i "atrakcji", ale nie było to do końca tym, do czego przywykł. W dzieciństwie, przesiadując z braćmi, dążył raczej do rzeczy innych niźli dbanie o utrzymanie kontroli, czy ucinaniem wiedzy. Zasadniczo to zawsze dążył do tego, aby ją poszerzać. Teraz zaś zaczynał popadać w rutynę. Plan dnia przeważnie skupiał się na wypełnieniu, jak najsumienniej, wyznaczonych mu obowiązków, nierzadko przeznaczając na to sporą część czasu, który powinien być wolny. Było to jednak czysto dobrowolne, gdyż zwyczajnie zaczęło go nudzić szwendanie się po Londynie, odwiedzając różne sklepiki i knajpy. Coraz mocniej brakowało mu dostępu do morza, podwodnego świata. Zaraz za tym szło jednak coś więcej. Tęsknota za przeszłością. Początkowo myślał, że da radę o tym zapomnieć, odłożyć sentymenty na bok i żyć dalej, ale coraz bardziej upewniał się w tym, że były to jedynie mrzonki i pobożne życzenia. Z niektórymi co prawda utrzymywał kontakt, ale było to i tak ograniczone. Mentorka, która wprowadziła go w nieznane rejony magii, pomagając mu zostać animagiem, otrzymywała stałą relację i zapewnienia, że wszystko z nim w porządku. W sumie, nim się obejrzał, ich relacja przemieniła się z mentor-uczeń na babkę-wnuk, ale gdy się zorientował, uznał, że wcale mu to nie przeszkadza. Jakby nie patrzeć była dla niego lepszym opiekunem niż rodzice byli kiedykolwiek. Byli też oczywiście bracia. Prowadzili regularną korespondencję, ale nie ma co ukrywać, że nawet najdłuższy list nie potrafił zastąpić faktycznego spotkania. Niezależnie od rozpisywanych mu historii z podróży po świecie, nie potrafił odnaleźć w tym ukojenia. Czytanie o kolejnych miejscach, które poznają i akwenach, których głębie zwiedzają, jedynie pogłębiało w nim głód przygody, który nie potrafił odnaleźć ujścia. Czuł, że coraz mocniej zaciska mu się na szyi pętla, której nie potrafił poluzować. Znajdował się w pułapce. Co gorsza, on sam był jej twórcą. Wciąż jednak, pomimo całości sytuacji, nie żałował. Przynajmniej po części uratował braci, a jeśli ceną był brak kontaktu z rodzicami i siostrą to nie uważał, aby wiele stracił. Był jednak jeden mankament. Rudy, wiecznie uśmiechnięty, dodający mu otuchy. Nie było dnia, żeby nie tęsknił za Hannah. Obydwoje zgodzili się na taki plan, ale im dłużej żył z tą myślą, tym większą gorycz odczuwał. Zaczął nawet podejrzewać, że tak częste wizyty w barach były spowodowane raczej próbą znalezienia ucieczki i zapomnienia, a nie rozrywki. W sumie, niewiele go to obchodziło, nawet, jeśli była to prawda. Nie chciał się moralizować i zmieniać. Raz już spróbował i wcale nie wyszedł na tym dobrze, lądując niemal na drugim krańcu świata. Potrzebował zapomnieć, a dzisiejszego wieczoru, w całym tym natłoku myśli, kieliszek zdawał się idealną opcją. Właśnie dlatego, od dłuższej już chwili, przesiadywał w Dziurawym Kotle, będąc już po kilku głębszych. Czemu to miejsce? Cóż, było popularne. Liczył, że uda mu się znaleźć jakiegoś kompana, który zechce się dołączyć do tego świętowania, z pomocą którego Perry chciał chociaż na chwilę zapomnieć. Tak, ostatni okres zdecydowanie nie był dla niego najlepszy.
Hannah Rose Jones
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : Burza rudych włosów i twarz usypana piegami
Sączyła powoli ten porzeczkowy rum, zastanawiając się nad tym wszystkim co się wydarzyło w przeciągu ostatnich lat jej życia. Nie tak sobie wyobrażała przyszłość, zdecydowanie. Myślała, że zbliżając się do trzydziestki już dawno będzie po ślubie z Perrym, a w ogródku w domku nieopodal plaży będą radośnie biegać dzieciaki… No ale wyszło inaczej. Rozumiała decyzję, którą podjął i się z nią zgodziła – czuła, że nie ma prawa kazać wybierać mu pomiędzy braćmi a nią. Jednocześnie miała jednak nadzieję, że uda coś się wykombinować, żeby do siebie wrócili – że napisze list, spróbuje się z nią w jakikolwiek sposób skontaktować. Do cholery, posługiwali się magią! Było tyle możliwości… jednak z każdym kolejnym tygodniem, miesiącem, rokiem wierzyła w to coraz mniej. I choć część Hannah mówiło jej, że powinna iść dalej – show must go on – ale ta druga, większa część wciąż tkwiła w przekonaniu, że to wszystko się jakoś ustabilizuje i znów przyjdzie im być razem, szczęśliwymi. Westchnęła ciężko, wyciągając spod sukienki łańcuszek, na którym miała pierścionek zaręczynowy. Na co dzień nie nosiła go na palcu – nie miała pojęcia bowiem, czy mogła w ogóle mówić, że jest zaręczona. Jednakże nie potrafiła się z nim rozstać, tak więc na co dzień nosiła go na szyi. Nie wiedzieć czemu, postanowiła go zdjąć z tego cholernego łańcuszka i nałożyć go na palec. Dawno go tam nie było… był trochę za duży. Minęło kilka lat i jak większość kobiet wraz z wiekiem przybiera na wadze, to Hannah schudła. Głównie przez pracę w św. Mungu – cały czas na nogach, wieczna bieganina, jednakże nie tylko. Same rozstanie przeżyła raczej kiepsko i przez pewien czas podupadła nieco na zdrowiu – wróciła na prostą, względnie, ale ciężko było nazwać życie, które prowadziła „normalnym”. – Poproszę jeszcze jeden – powiedziała, podając barmanowi pustą szklankę. Głos akurat się bardzo w jej przypadku nie zmienił. Był może bardziej melancholijny, mniej dźwięczny i z nutką chrypy – ta była spowodowana jednak nadużywaniem swoich strun głosowych podczas pracy. Czasem trzeba krzyczeć na cały oddział, czasem coś po raz kolejny tłumaczy stażystom. Wtem koło niej usiadł jakiś typ. Nie zwróciła na niego większej uwagi, ale ten wręcz przeciwnie. – Kobiecie nie wypada pić samej – zagadał do niej, próbując się uśmiechnąć nonszalancko. Hannah Rose spojrzała na nieznajomego, unosząc lekko brew. Kim on był, żeby ją oceniać. Prychnęła. – Czekam na narzeczonego, proszę wybaczyć – odpowiedziała, biorąc swój rum w ten sposób, żeby mężczyzna zobaczył ten pierścionek na placu. W takich momentach przydawał się szczególnie. Wstała od baru, by pójść do jakiegoś wolnego stolika. Wtem poczuła, że ten typ złapał ją za rękę. Wyrwała się od razu i odwróciła w jego stronę. – Czego pan nie zrozumiał, gdy powiedziałam, że czekam na narzeczonego? – warknęła w jego stronę. Strasznie nie lubiła tego typu sytuacji. – Nie tak ostro mała… dopóki nie przyjdzie, to może... Nie robiło się zbyt miło i wiedziała, że musiała coś szybko wymyślić. Ludzie mieli raczej wywalone na to, co się działo. Jeżeli zaraz jakiś wyimaginowany narzeczony się nie pojawi w pobliżu, to będzie średnio. Wiedziała, że jak wyjdzie z Kotła, to oblech pewnie będzie próbował za nią iść. A jakby tak mu chlapnąć tym porzeczkowym rumem w twarz, kopnąć w jaja i zwiać? Czasem mugolskie sposoby były najskuteczniejsze…
Perry T.H.E. Platypus
Wiek : 33
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178
C. szczególne : nieodłączony kapelusz, rozkojarzone spojrzenie, pierścień z godłem szkoły, drugi pierścień wiszący na rzemyku na szyi
Mężczyzna zdążył wypić już kilka kieliszków, ale na horyzoncie wciąż nie pojawiał się żaden towarzysz. Zamiast tego zaczął odczuwać początkowe stadium upicia. Niestety jednak ilość nie była na tyle duża, by mógł się oderwać od rzeczywistości i problemów. Mawiają, że nie powinno się upijać na smutno, ale jego nieszczególnie to obchodziło. Po prostu czuł potrzebę, której miał zamiar się poddać, szczególnie że aktualnie czekał go jedynie weekend, a więc mógł spędzić wolne w łóżku. W końcu ostatnimi czasy i tak nie miał zbytnio ochoty na podróże, czy wędrówki, które jedynie pobudzały w nim wspomnienia. Gdyby tylko pomyślał, że może się to tak skończyć, zapewne nigdy by się na to nie zdecydował. Lepszym było już siedzieć w domu niż ciągle na nowo przeżywać tęsknotę za utraconym życiem. Jednakże, będąc szczerym, jego aktualne działania świadczyły, jakby było całkowicie odwrotnie. Procenty nie uśmierzały bólu, a jedynie wyciągały mu przed oczy wspomnienia, gdzie każde kolejne było coraz bardziej bolesne. Nigdy do tej pory nie żałował podjętych wówczas działań, ale teraz, pierwszy raz, zastanowił się, czy rzeczywiście było warto. Bracia i tak nie utrzymywali kontaktu z rodziną, chcąc być z solidarnymi z Perrym. Technicznie wciąż byli członkami rodu, ale fizycznie... cóż, zdecydowanie nie. Co prawda było to jednostronne, gdyż rodzicom nie w smak było, iż wszyscy potomkowie męscy rozjechali się po świecie, ale zgodni uważali, że było to lepsze niźli bratanie się z mugolakami. Hannah. Czy warto było ją tam zostawiać? W barze był od dłuższej chwili, ale zdawało mu się, jakby minęły tygodnie, bardzo długie. Jakby na to nie spojrzeć wcale nie musiał stawać się kozłem ofiarnym. Phineas i Ferb podróżowali po świecie od momentu, gdy on sam trafił do Londynu. Jak wiele by się zmieniło, gdyby się nie wtrącił i dał im ponieść karę? Rodzice pozbawiliby ich środków do życia? Tak czy siak z tego nie korzystali, bazując jedynie na tym, co sami zarobili. Dobre stosunki rodzinne? Nie, to też nie to. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że kochaliby go nawet wtedy, gdyby siedział cicho i dał działać swym staruszkom. Cóż więc uzyskał takim, a nie innym działaniem? Jedynym, co przychodziło mu do głowy była opinia na temat samego rodu, czyli przede wszystkim siostry, matki oraz ojca. Na samą myśl dłonie mimowolnie zaciskały mu się w pięści, a zęby zaczynały zgrzytać. Gdyby tylko mógł im jakoś zaszkodzić. Pozbawili go domu, braci, ale przede wszystkim ukochanej. Poczuł większą niż do tej pory gorycz i pustkę. Nikt nawet nie musiał się dowiedzieć, że przybył tutaj wraz z nią, jeśli dobrze by to rozegrał. Był jednak głupi, chciał dotrzymać danego słowa, postąpić słusznie. Teraz jednak nie potrafił zrozumieć, czemu. Zabawa w bohatera, ile dobrego mu do tej pory przyniosła? Niewiele, ale i tak nie potrafił wyzbyć się tego instynktu, który kazał mu działać, gdy działo się coś złego lub niepokojącego. Na swoje nieszczęście i teraz przyszło mu się o tym przekonać. Jakiś napaleniec, który wypił za dużo, chciał podbić do kobiety, która nie była nim zainteresowana. Jak typowo. W sumie nie był to pierwszy raz, gdy stykał się z taką sytuacją, co niezmiennie powodowało w nim zniesmaczenie i irytację. Nie lubił, gdy ktoś zaczepiał słabszego od siebie i nawet teraz, będąc trochę zrobionym, nie planował siedzieć bezczynnie. Starczyło, że robili to inni, którzy siedzieli w barze. - Jestem, kochanie. - rzekł głośno i dobitnie, aby można było go dosłyszeć, kierując swe słowa w stronę samych zainteresowanych. - Przyszedłem nieco przed czasem i siedziałem przy barze. Musiałaś mnie przeoczyć. - dodał jeszcze pewnym siebie tonem głosu, w którym trudno było odnaleźć fałsz, czy udawanie. Korzystając z konsternacji niedoszłego podrywacza, przebył dzielącą ich odległość, stając tuż przed nim. - Byłbym wdzięczny, gdybyś zechciał puścić moją narzeczoną nim zajdzie potrzeba szukania Twoich zębów po podłodze. - rzekł suchym, dość groźnym tonem głosu. Cóż, chociaż tyle przyszło mu z jego aktualnej pracy, potrafił zrobić dobre pierwsze wrażenie. Jak widać, zadziałało i tym razem, albowiem nieznajomy zlustrował go szybko wzrokiem, po czym rzucił szybkie przeprosiny i umknął z baru. Nie czekając wiele dłużej, Perry westchnął cicho, rozluźniając nieco swoje mięśnie, gdyż w duchu nie był wcale taki pewien, czy uda mu się załatwić sprawę jedynie słowami. - Mam nadzieję, że wszystko w porządku. Gdyby zdarzył się jeszcze jakiś podrywacz, będę przy barze. - rzucił nieco zmęczonym głosem, a następnie, nie patrząc nawet na rozmówczynię, ruszył z powrotem na swoje miejsce. Niektórzy zapewne spróbowaliby wykorzystać tę sytuację na swoją korzyść, próbując zrobić podryw na "bohatera", ale jemu romanse nieszczególnie siedziały w głowie. Po prawdzie to miał ich serdecznie dość. Jedynym, czego teraz chciał był kieliszek, który zostawił na blacie.
Hannah Rose Jones
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : Burza rudych włosów i twarz usypana piegami
Oboje pili na smutno i to samemu, rozdrapując stare rany i wspominając czasy, do których nie będą w stanie już wrócić. Hannah również nie zamierzała się tym przejmować, że nie wypadało – miała cztery dni wolnego, mogła spróbować choć zapomnieć na chwilę, by potem to odkacować – zarówno fizycznie jak i moralnie. Cóż innego miałaby mieć do roboty w trakcie tego małego urlopu? Prawdę powiedziawszy, to nie miała pojęcia. Nie miała tutaj zbyt wielu znajomych, więc nie bardzo z kim mogła „wypaść na miasto”. Zawsze mogła poczytać, ależ ileż można… pewnie spędzi większość czasu sama u siebie w mieszkaniu, ewentualnie włóczyć się po mugolskim Londynie czy przejść się po Hogsmeade w bliższej nieokreślonym celu. Tak więc spędzenie jednego dnia w łóżku, lecząc ból głowy nie był takim złym pomysłem. Nie bardzo miała wpływ na decyzję Perry’ego. Mogła po prostu przyjąć to do wiadomości i albo zaakceptować, albo nie – ciężko powiedzieć, co wybrała. Oczywiście rozumiała i nie zamierzała kazać mu w jakikolwiek sposób wybierać, bo wiedziała, że zaistniała sytuacja nie była dla niego łatwa i podjęcie tej decyzji kosztowało go naprawdę wiele. Jednakże czy kiedykolwiek się pogodziła z tym, że się rozstali? Biorąc pod uwagę to, że od tamtego momentu nigdy z nikim nie była – chociażby na chwilę – wciąż miała przy sobie ten pierścionek zaręczynowy i często wracała myślami do tamtych dni… to raczej nie. Jednakże plan upijania się samej był pod znakiem zapytania, gdy doczepił się do niej ten typ. Nie do końca wiedziała, co w tej kwestii zrobić, bo jej grzeczne prośby nie podziałały. Wtem postanowił się odezwać jej… wybawca. Ten głos. Wydawał się taki… znajomy. Aż za bardzo. Przeszły ją ciarki po plecach. Na pewno się jej wydawało, to przez alkohol, który wypiła i ma teraz omamy. Czuła jak serce jej przyśpiesza. W kotle panował półmrok, więc nie do końca widziała jego twarz, jednak jak się zbliżył i mówił słowo po słowie, to tym bardziej była pewna… jednak jakim cudem? Jaka jest szansa na to, że spotkają się po tylu latach, na drugim końcu świata zupełnie w czarodziejskim barze? To było tak absurdalnie niedorzeczne, że nie chciała w to wierzyć. Stała jak wryta, nie wiedząc jak się zachować, co powiedzieć. Po prostu kryła się za (nie)znajomym, który po tym wszystkim nawet na nią nie spojrzał… Może jednak to nie był on? Perry przecież by ją poznał, chociażby po głosie, prawda? Nie zmieniła się przez te lata aż tak bardzo. Chyba. – D-dzięki – mruknęła jedynie, nadal będąc nieco oszołomioną. Spojrzała w jego stronę, jak szedł w do swojego miejsca. I coś ją po prostu pchnęło. Odłożyła swojego drinka w kompletnie przypadkowe miejsce i szybko pokonała dystans między nimi. Chwyciła mężczyznę za rękę, nim ten zdążył w ogóle usiąść. – Perry? – zapytała jedynie, czekając aż ten się odwróci i będzie mogła zobaczyć jego twarz. Cała drżała, nogi miała niczym z waty, a serce omal nie wyskakiwało jej z piersi, tak szybko i mocno biło. Musiała wiedzieć, czy to były tylko jej przewidzenia i omamy spowodowane alkoholem, czy naprawdę to był on.
Perry T.H.E. Platypus
Wiek : 33
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178
C. szczególne : nieodłączony kapelusz, rozkojarzone spojrzenie, pierścień z godłem szkoły, drugi pierścień wiszący na rzemyku na szyi
Zawsze lubił działać, pomagać, nie potrafił ustać w miejscu, gdy komuś działa się krzywda. Oczywiście w początkowych latach życia jego kompas moralny był nieco zachwiany, gdy musiał rozgraniczać się na ludzi czystej krwi oraz innych. W późniejszym okresie pozbył się na szczęście tej wady, co pozwoliło mu czynić więcej, ale przede wszystkim czuć się lepiej z samym sobą. Nieprzekonany nigdy w pełni do podziałów potraktował podejście braci niczym wybawienie, które pozwoliło mu pozbyć się rozterek moralnych. Zresztą, nie był to jedyny plus, którego uświadczył w tamtym okresie. W końcu, oprócz większej puli znajomych ze szkoły nawiązał także kontakt z rodziną, która postanowiła przemieszać swą krew, nie widząc w tym większego problemu. Co prawda aktualnie nie utrzymywał z nimi większego kontaktu, ale starczyła jedna rozmowa, aby przekonał się, że są znacznie bardziej normalni niźli jego rodzice, czy też siostra. Była też oczywiście ona, ta jedyna. Początkowo czuł wobec niej nieszczególnie pozytywne uczucia, ale z czasem, ale głównie jej własną inicjatywą i nieprzewidywalnością, poczuł coś więcej. Najpierw nie potrafił tego ubrać w słowa, w pełni pojąć, a gdy już zrozumiał, wpadł całkowicie, bez reszty. Czy już wtedy zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo problematyczny będzie to związek? Gdzieś z tyłu głowy tkwił głosik, który przypominał mu, że radykalni rodzice nigdy nie zaakceptują Hannah, ale nie chciał go słuchać. Zakochał się, wpadł po same uszy i nie wyobrażał sobie życia, w którym by jej nie było. Po prostu nie planował przyszłości, która mogłaby spowodować ich rozstanie nawet na dłuższy okres. Jak się jednak okazało, wcale nie musiał. Nigdy nie przepadał za swoją siostrą. Jej chorobliwe wręcz przywiązanie do zasad, regulaminów oraz patrzenie na opinię osób postronnych zawsze działało mu na nerwy. Za dziecka płatał jej psikusy, ale im był starszy, tym mniejszą miał na to ochotę, zastąpiła ją cisza i coraz większe oddalanie się od siebie nawzajem. Jednakże niezależnie od tego, jaką miał o niej opinię, nigdy by nie pomyślał, że była w stanie donieść na własnych braci. Wiedziała, co ich czeka, ale i tak to zrobiła. Uśmiech pełen satysfakcji, który widniał na jej twarzy podczas ostatniej "rodzinnej" kłótni na długo utkwił mu w pamięci. Jeszcze bardziej jednak, bo dotąd, pozostały tam wyrazy zdumienia wszystkich, gdy wyjawił swoją tajemnicę, której nawet Candace nie rozgryzła. Narzeczona, która miała mugolskie korzenie. Perry doskonale wiedział, co robi, gdy wypowiadał te słowa. Był na to przygotowany. Zarówno on sam, jak i Hannah. Phineas i Ferb nie zostali uprzedzeni, ale nie chciał ryzykować, że zaprzepaszczą tę szansę na uratowanie ich skóry. Postanowił się poświęcić, aby zapewnić im jakiekolwiek zabezpieczenie przyszłości. Wtedy czuł się jak bohater. Teraz, ze wzrokiem utkwionym w kieliszku z drinkiem nie był już taki pewien, czy postąpił słusznie. Wiedział jednak, że nigdy się o tym nie przekona. Decyzje, które podjął w przeszłości, pozostaną właśnie tam, a on będzie musiał aż do śmierci męczyć się z duchami przeszłości. Kiedyś skorzystałby z tej chwili. Nie jako podrywacz, a bohater. Kiedyś lubił pomagać, teraz obchodziło go jedynie zapomnienie. Jak nisko może upaść człowiek, który nie przemyśli dostatecznie wiele razy swoich decyzji. Nagłe chwycenie go za rękę wywołało na jego twarzy grymas irytacji. Naprawdę, nie miał ochoty na nic od tej kobiety. Postanowił pomóc, ale nie oczekiwał nagrody ani numeru telefonu. Nie był zainteresowany żadną z tych rzeczy. Przez kilka chwil wpatrywał się w szkło, w którym znajdował się brunatny płyn, aby potem odwrócić się w stronę jednostki, która postanowiła utrudnić mu życie. Jak gdyby nie starczało, że uwolnił ją od natręta. Jednakże, gdy tylko jego spojrzenie zetknęło się z tym jej, świat się zatrzymał. Może nie ten na zewnątrz, ale każdy fragment ciała Perry'ego stanął w miejscu, tak samo zresztą, jak umysł. Stał tak przez kilka następnych minut, po prostu wpatrując się w nieznajomą, która okazała się znajoma, aż za bardzo. Widział ją, czuł, przed chwilą słyszał jej głos, ale jednak wciąż nie chciał uwierzyć w to, że stała przed nim Hannah Jones. Bo jaka była na to szansa? - Hannah. - wyrzucił w końcu zduszonym głosem, walcząc z samym sobą o wzięcie kolejnego oddechu. Chciał powiedzieć coś więcej, sprawdzić, czy nie dosypano mu czegoś do drinka, może rzucono urok? Pragnął, aby okazała się iluzją. Nie był gotowy, aby ją spotkać. Nie teraz, nie tutaj, nie w takim stanie.
Ostatnio zmieniony przez Perry T.H.E. Platypus dnia Sro Kwi 08 2020, 20:55, w całości zmieniany 1 raz
Hannah Rose Jones
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : Burza rudych włosów i twarz usypana piegami
Gdyby nie lubiła pomagać ludziom, zapewne nie byłaby teraz, gdzie była. Jako Uzdrowicielka się spełniała i naprawdę jej to sprawiało ogromną przyjemność, gdy widziała, że jej wysiłek włożony w uleczenie pacjenta był skuteczny i dzięki temu wrócił do siebie – to była ogromna motywacja do dalszej nauki i do rozwijania swoich umiejętności leczniczych. I od zawsze tak miała i jej ojciec zawsze myślał, że wyląduje w domu Aqua… była przecież taką uczynną dziewczynką! Jednakże przyszło jej swoją edukację w Red Rock spędzić w Aer – i choć dla Edwina na początku było to zaskakujące, decyzja o tym była zupełnie słuszna! Okazało się, że gdy tylko Hannah zaczęła mieć więcej kontaktu z rówieśnikami, bardzo się otworzyła i zmieniła – z każdym rokiem coraz bardziej. Potrafiła być zmienna niczym wiatr. Z delikatnej bryzy zamieniać się w huragan w ciągu kilku minut. Perry zapewne przekonał się o tym nie raz – ale może to była właśnie jedna z tych rzeczy, która go w niej zauroczyła? Oczywiście, nie było kolorowo od początku. Hannah przecież miała mugolskie korzenie, a sam Perry podchodził do niej z dużą rezerwą… I potrzebowali naprawdę sporo czasu, żeby siebie odnaleźć. Jednakże, gdy wszystko wyglądało na iść dobrą drogą, to się rozsypało… niczym z domek kart. To nie było łatwe, jednakże domyślała się, że konieczne. Nie wiedziała, jak to jest mieć rodzeństwo – jedyną rodzinę, którą miała to ojciec i dziadkowie z jego strony. Matki nigdy nie poznała, a jej rodzice umarli w wypadku samochodowym, gdy miała osiem lat. Plus prawdę powiedziawszy… Średnio się czuła u nich będąc na wakacjach. Niby dziadkowie kochali wnuczkę, ale po części mieli wrażenie, że to właśnie ona się przyczyniła do jej śmierci. Plus trzeba przyznać, że Hannah była bardzo podobna do swojej matki. Mimo wszystko z rodziną miała dobre relacje i nie wyobrażała sobie, że ktokolwiek z nich miałby ją postawić w takiej sytuacji, w jakiej został postawiony Perry z braćmi. To co zrobiła jego siostra uważała za okropne i kompletnie tego nie rozumiała. Ostatnią rzeczą, jaką chciała zrobić to go poderwać i poprosić o namiary, żeby wiedziała gdzie wysłać swoją sowę. Romansowanie jakiekolwiek nie było jej w głowie od tak naprawdę bardzo dawna. Jedynie chciała się upewnić, że wcale się jej nie przewidziało. Że to nie były omamy spowodowane alkoholem czy tęsknotą za nim, która się jej włączyła. Przez tyle czasu była duszona gdzieś w głębi serca, że gdy miała chwilę na refleksję, bez problemu uwolniły się spod kajdan. Stali tako oboje wpatrzeni w siebie. Świat i dla Hannah się zatrzymał. Nie słyszała tego gwaru, który był w Kotle. Nie poczuła nawet, jak ktoś niechcący szturchnął ją ramieniem. Po prostu stała, trzymając dłoń Perry’ego, wpatrując się w niego niczym zaczarowana. Czy to na pewno nie był sen? Nikt nie rzucił na nią uroku? Naprawdę nie wierzyła w to, że tego typu spotkanie w ogóle mogło być możliwe. Serce biło jej jak szalone i czuła, jak robi się jej słabo. Hannah. Tak dawno nie słyszała tego głosu, wypowiadającego jej imię! Poczuła jak dreszcze przechodzą jej przez ciało. Wiedziała, że to nie jest odpowiedni moment na spotkanie. Nie miała pojęcia jak zareagować. Z jednej strony chciała mu się rzucić w ramiona, a z drugiej… po prostu mu przywalić za to, że się nie odezwał przez te wszystkie lata, że nie napisał nawet listu… Poczuła, jak robi się jej słabo. Nogi stały się niczym z waty, niezdolne do utrzymania ciężaru ciała. Oparła się o blat baru wiedząc, że bez tego po prostu zaraz padnie na ziemię. Czuła jak ciężko wziąć jej oddech. – Możemy… wyjść na zewnątrz? – zapytała. Na względnie świeżym powietrzu będzie zdecydowanie lepiej będzie się rozmawiać. I bez tłumu gapiów.
Perry T.H.E. Platypus
Wiek : 33
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178
C. szczególne : nieodłączony kapelusz, rozkojarzone spojrzenie, pierścień z godłem szkoły, drugi pierścień wiszący na rzemyku na szyi
Im dłużej tam stał, tym bardziej czas zdawał się naginać, spowalniać, o ile było możliwe, żeby płynął jeszcze wolniej, niż działo się to w tej chwili. Hannah wydawała się prawdziwa, ale wciąż nie za bardzo mógł uwierzyć w to, że rzeczywiście tutaj była. Bo niby czemu by była? Przecież rodzinę i bliskich miała w Australii, jaki cel mogła mieć w przyjeżdżaniu tutaj? W pierwszej chwili nasunęła mu się myśl, iż mogło chodzić o niego, ale szybko to odrzucił. Zostawił ją bez słowa tyle lat temu, niemożliwe było, aby wciąż jej na nim zależało. Oczywiście tego żałował, ale w tamtym momencie zdecydował tak, a nie inaczej, odcinając się od dawnego życia. Wierzył, że tak pozostanie, a on będzie szukał nowego sensu istnienia przez najbliższe lata, jeśli w ogóle miało mu się to udać. Pustka, jaką odczuł po wyjeździe z kraju, zostawiając tam bliskich, braci, ale przede wszystkim ją, było dojmująca. Zasadniczo nawet nie był tym faktem zdziwiony. W końcu była tą jedyną. Teraz jednak pojawiła się na nowo, a o nie wiedział, co miał z tym faktem zrobić. W końcu nie było to wcale celowe spotkanie, a jedynie przypadek. Gdyby nie natrętny podrywacz zapewne nie doszłoby nawet do tego spotkania, ale jednak tak się stało. Mimowolnie lustrował ją wzrokiem, próbując się przekonać, że to była ona, chociaż w duchu liczył, że była jedynie podobna. Łatwiej byłoby to zrzucić na pomyłkę niż zmierzyć się z przeszłością. Oczywiście była to bardzo złudna nadzieja. W końcu potrafiłby ją rozpoznać, nawet teraz. Uderzył go fakt, iż dalej nosiła obrączkę, którą dał jej on sam, czując przy tym napływ stresu, który sprawiał, że trudno było mu się w ogóle skupić. Oczywiście nie chciał o niczym decydować, ale wyglądało to dość jednoznacznie. Dalej jej na nim zależało? Myśl, że po takim czasie mogła coś do niego, czuć była dziwna, nierealna. Mimowolnie zacisnął dłoń na swojej obrączce, która zwisała mu na szyi, próbując uspokoić oddech, myśli, cokolwiek. Próbował dojść do siebie, skupić się i coś zrobić. Bo przecież musiał. Chociażby uciec. Myśl ta dość szybko pojawiła się w jego głowie, ale wiedział, że nie może, nie tym razem. Bał starcia z prawdą i konsekwencjami, ale z drugiej strony wiedział, że musi się z tym zmierzyć. Tutaj, teraz. Otworzył nawet usta, próbując dodać coś jeszcze, ale poczuł jedynie, jak bardzo suche ma teraz podniebienie, chociaż dopiero co pił. Nie pomagało również to, że coraz więcej klientów patrzyło z zaciekawieniem w ich stronę. Ostatnie czego teraz chciał, było to, aby mieli publikę. Własnie dlatego jej słowa przyjął niczym mannę z nieba. Niemal dosłownie wyjęła mu słowa prosto z myśli. Z uśmiechem, który samoistnie pojawił mu się na twarzy, kiwnął głową na znak, że zgadza się z jej sugestią, a następnie, rzucając jej lekko niepewne spojrzenie, ruszył w stronę wyjścia, licząc, że mu na to pozwoli. Dopiero gdy doszedł do drzwi, dotarło do niego nieco mocniej, co się właśnie stało. Poczuł się słaby, tak bardzo, że nieomal stracił przytomność, ale zdołał dojść do siebie. Wziąwszy kilka głębszych oddechów, nacisnął na klamkę i wyszedł na zewnątrz, czując na twarzy przyjemną, chłodną bryzę. W jego głowie jednak nie było już tak miło. Milion myśli, pytań, wątpliwości. Hannah. Była tutaj, z nim. Mieli porozmawia... Tutaj jego umysł się zaciął. Mieli porozmawiać. O czym? Co dokładnie od niego chciała? Oczekiwała wyjaśnień, chciała go pobić i wykrzyczeć, jak bardzo go nienawidzi, czy może jednak gdzieś w środku dalej coś do niego czuła? Nie potrafił odpowiedzieć na żadne z tych pytań, ale największym przerażeniem zdecydowanie napawała go ostatnia myśl.
Hannah Rose Jones
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : Burza rudych włosów i twarz usypana piegami
Rodzinę i bliskich miała dokładnie w Nowej Zelandii – Australia była miejscem, w którym spędzała dużo czasu najpierw ze względu na szkołę, a potem pracę. Jednakże na wakacje i urlop zawsze wracała w rodzinne strony i zapewne teraz też tak będzie, że podczas wakacji postanowi odwiedzić dziadków i ojca – no bo jednak nie będą się widzieć sporo czasu – ale wciąż zdecydowanie mniej niż z Perrym, który właśnie stał przed nią. Nie mogła w to uwierzyć. Zastanawiała się, czy może opary jakiegoś eliksiru, który sporządzała w pracy jej w umyśle nie namieszał… ale był przecież realny. Dotknęła go, słyszała jego głos… Był prawdziwy. Perry z krwi i kości. Jej uczucia do Perry’ego były… słodko – gorzkie. Wciąż miała ogromny sentyment do wspólnie spędzonych lat i planów, jakie mieli. Bez wątpienia był miłością jej życia i wiedziała, że drugiej takiej mieć nie będzie. Z drugiej strony… minęło tyle lat, a on nawet nie spróbował się z nią skontaktować, nie dał znaku życia. I z tego powodu czuła trochę urazę, choć wiedziała, że nie powinna – przecież się zgodziła. Z drugiej strony czy miała jakiekolwiek wyjście? Perry postanowił, co postanowił i niewiele w tym wszystkim miała do gadania. Jednakże go kochała i chciała mu dać wsparcie… choć najmniejsze. Perry miał mimo wszystko braci, z którymi może i posiadał ograniczony kontakt, ale zawsze. Hannah czuła się zostawiona w tym wszystkim samej sobie. Ojciec próbował jej pomóc, jednakże nie chciała go obarczać swoimi problemami. Starała się to w jakiś sposób w sobie zdusić, rzucając się w wir studiów, szkoleń, pracy. Potrafiła brać ogromne ilości nadgodzin, na nogach być tylko przy pomocy wspomagających eliksirów. Byle nie wracać do mieszkania, z którym wiązało się wiele wspomnień z Perrym. W pewnym momencie postanowiła się przeprowadzić, ale to nie pomogło – bo było wiele miejsc, które jej o nim przypominały. Dlatego postanowiła rzucić życie w Australii i przenieść się do Wielkiej Brytanii wierząc, że tu będzie łatwiej ułożyć sobie życie na nowo. Przyjechała tu, żeby o Perrym zapomnieć, a nie żeby go tu odnaleźć… Powiedz losowi o swoich planach, a ten zaśmieje Ci się w twarz. Hannah widziała, że powoli zaczyna się im zbierać publika. I zdecydowanie nie chciała takowej mieć i załatwiać spraw przeszłości na oczach gapiów. Dlatego chciała wyjść i porozmawiać. Tylko… nie wiedziała dokładnie o czym. Co miała mu powiedzieć? Jak się zachować? Przecież nie rzuci się mu w ramiona mówiąc: Perry, kochanie! Jak ja się stęskniłam! Kręciło się jej w głowie. Od nadmiaru emocji, od duchoty panującej w kotle… od wszystkiego. Serce biło jak szalone i tak naprawdę doszła do tych drzwi dobre pół minuty po Perrym. W końcu byli jednak na zewnątrz. Sami, bez ciekawskich oczu. Spojrzała na niego, milcząc przez chwilę, choć mogło się wydawać, że to była cała wieczność. Hannah przygryzła wargę oraz zacisnęła pięści. Zbierało się jej na płacz. Czuła jak łzy zbierają się jej w kącikach oczu. – Długo czekałam, aż się do mnie odezwiesz, a gdy w końcu postanowiłam spróbować sobie ułożyć życie na nowo, musiałam Cię spotkać na drugim końcu świata. Nie masz dla mnie grama litości, Perry Thomasie Haydenie Evanie Platypusie. – Było źle. Perry doskonale o tym wiedział. Używała jego wszystkich imion jedynie w momentach, gdy naprawdę byłą na niego wściekła.
Perry T.H.E. Platypus
Wiek : 33
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178
C. szczególne : nieodłączony kapelusz, rozkojarzone spojrzenie, pierścień z godłem szkoły, drugi pierścień wiszący na rzemyku na szyi
Chłodne powietrze, jakie ogarnęło ich, gdy tylko wyszli przed Dziurawego Kotła, było definitywnie jedynym plusem, jaki potrafił odnaleźć w tej chwili. No, może był jeszcze alkohol, który zdążył dzisiaj wypić, ale dość ciężko było mu powrócić do tego myślami, po prawdzie to, pod wpływem chwili, zdążył już wytrzeźwieć. Zresztą, trudno mu się dziwić. Sytuacja bowiem zdecydowanie nie należała do prostych. W zasadzie to porównać ją mógł jedynie do rozłamu rodziny, jaki miał miejsce tych kilka lat temu. Cisza, która z każdą chwilą coraz bardziej zagęszczała atmosferę, o ile to było w ogóle możliwe, zaczęła coraz mocniej na niego wpływać. Czuł, że pomimo świeżego, chłodnego powietrza zaczyna mu brakować tlenu w płucach, chociaż oddechy brał normalnie. Cała ta niepewność, strach, totalne zakończenie, wszystko to wprowadzało go coraz większy stan niepokoju, któremu coraz bliżej było do paniki. Nie, żeby do tej pory był spokojny, aczkolwiek jego stan z sekundy na sekundę coraz bardziej się pogłębiał. W zasadzie sam fakt, iż jego ciało postanowiło zareagować w ten sposób, było dla niego bardzo niepokojące, gdyż po prawdzie wcale nie był aż tak mocno nieprzygotowany. Przez ostatnie lata, gdy opuścił Australię, rozważał dokładnie tego typu sytuacje, w których mieliby się ponownie spotkać. W końcu na samym początku wcale nie planował, że ich rozstanie będzie tak długie, a on sam finalnie postanowi odpuścić. Stworzył wiele scenariuszy, potencjalnych planów, a nawet przemów, a wszystkie dotyczyły jednego, ich powrotu do siebie. Kiedyś był o tym święcie przekonany, bo w końcu była jego miłością życia, co niby mogło sprawić, że nie zobaczyliby się już nigdy więcej. Całość jego planu opierała się właśnie na tym. Przejąć na siebie cały gniew rodziny, dzięki czemu bracia będą bezpieczni, jednocześnie robiąc sobie krótką przerwę z Hannah. Wierzył, że uda im się z tym wszystkim jakoś uporać, a całość historii będzie miała szczęśliwe zakończenie. Rodzina jednak przedstawiła opcję, która dość mocno go zaskoczyła. Musiał wyjechać z kraju, niemal na drugi koniec świata, było to jedyne wyjście, które mogło uratować skórę Phineasa i Ferba. Tak, w tym momencie zdecydowanie zapędzili go w kozi róg, czego szczerze się nie spodziewał. Wracając do tych wydarzeń w przyszłości, doskonale widział, jak złudne i naiwne były jego plany. Wierzył, że swoim wyjściem z szafy sprawi, iż uda mu się przejąć kontrolę i zaproponować własne rozwiązanie dla sytuacji, co jednak szybko zostało mu odebrane. W taki właśnie sposób znalazł się w tej sytuacji, musiał podjąć szybką decyzję, w której nie widział dla siebie zbyt wielkich szans. Przez lata pozostawał wierny temu układowi, z czasem zaczynając podważać tego sens. Bracia niedługo po tych wydarzeniach zerwali z rodziną kontakt i w dość szybkim czasie wyszli na swoje. Oficjalnie jednak wciąż byli Platypusami, co gwarantował im Perry, który zdołał się w tym wszystkim już pogubić. Nie wiedział, co jest słuszne, właściwe, co powinien zrobić. Rozwiązanie jednak postanowiło zjawić się samo pod postacią narzeczonej, którą zostawił za sobą lata temu, na innym kontynencie. Oto jednak stała przed nim tutaj, w Londynie, w najmniej spodziewanym momencie, w chwili, gdy był blisko załamania. Był tak bliski napisania listu, czy też jakiejkolwiek innej próby komunikacji. Teraz jednak stał i nie potrafił wypowiedzieć nawet słowa. Do czasu. Jej słowa dość dobitnie, niemal boleśnie, wyprowadziły go z tego stanu podobnemu letargowi. Sposób, w jaki wygłosiła całość swej wypowiedzi użycie jego wszystkich imion. Tak, kiedyś kajałby się w przerażeniu, ale teraz... teraz nawet nie wiedział, co powinien zrobić. W końcu jednak, po kilku dobrych minutach milczenia, podczas których potrafił jedynie patrzeć na przemian to na nią, a to na swoje buty odchrząknął i postanowił się odezwać. - Ja... Przepraszam. Wiem, że to brzmi jak słaba wymówka, ale wszystko się pokomplikowało. Nie doceniłem wtedy moich rodziców, a potem wszystko runęło. Zawiodłem Cię. - wyrzucił z siebie bardzo powoli, jak gdyby na bieżąco składał kolejne słowa z sylab, co i tak sprawiało mu trudność, a co w zasadzie było prawdą. Przed laty doskonale wiedziałby, co zrobić w tej sytuacji, ale teraz zdołał jedynie wyrzucić z siebie tanie, słabe przeprosiny. Chociaż tyle, że można było w nich wyczuć szczerość.
Hannah Rose Jones
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : Burza rudych włosów i twarz usypana piegami
Chłód sprawił, że Hannah poczuła się nieco lepiej. Świeże powietrze zażegnało zawroty głowy i duszności. Powoli racjonalne – na miarę momentu, w którym się znalazła – zaczęło do niej wracać. Choć trzeba przyznać, że miała tyle myśli na sekundę, że ciężko było się jej w tym wszystkim połapać… Na dodatek tak skrajnych! Z jednej strony tak bardzo chciała się do niego przytulić – bo mimo wszystko tęskniła jak głupia przez te wszystkie lata – z drugiej, miała mu ogromną ochotę przywalić i wykrzyczeć wszystko w twarz. Nie miała pojęcia, jak się w tej sytuacji zachować. W przeciwieństwie do Perry’ego nigdy nie robiła żadnych przemów, nie przygotowywała się na ponowne spotkanie… bo myślała, że będzie ono zupełnie naturalne – Perry się do niej odezwie, spotkają się i do siebie wrócą i będą szczęśliwi. Jednak to się nie stało. Zamiast tego spotkali się na drugim końcu świata, zupełnie przypadkiem, a to kompletnie zmieniało postać rzeczy. To nie było spowodowane tym, że mężczyzna chciał się z nią zobaczyć, że chciał zacząć wszystko od nowa. Po prostu zrządzenie losu – i oczywiście, nie wierzyła w zupełne przypadki. Byli czarodziejami, posługiwali się magią – z jakiegoś powodu to musiało się stać, jednakże na chwilę obecną nie brała pod uwagę ponownego zejścia się i tworzenia szczęśliwej rodziny, jak to mieli w planach… przed tym wszystkim. Rodzina. Byli tak blisko osiągnięcia tego, czego pragnęli – wspólny dom, dzieci biegające w ogrodzie i się śmiejące. Mieli takie wielkie plany. Marzenie po marzeniu jednak zaczęło się rozsypywać. Z dnia na dzień okazało się, że nie będzie ani dzieci, ani ślubu, ani wspólnej przyszłości… I choć na początku chciała wierzyć, że to wszystko tymczasowe, to z roku na rok coraz mniej się łudziła. I w końcu – gdy jako tako się z tym pogodziła i postanowiła zacząć na nowo – powód wszystkich trosk, przelanych łez i zmarnowanych w samotności lat znów pojawił się w jej życiu. Hannah spoglądała na niego, czekając aż coś powie. Cokolwiek, co będzie na tyle satysfakcjonujące, żeby choć trochę zrozumieć brak odzewu przez te wszystkie lata. Jednakże słowa, które usłyszała w żaden sposób takie nie były. Co z tego, że były szczere, skoro brzmiały jak tania śpiewka i były po prostu beznadziejnymi przeprosinami? – Ach, wszystko się pokomplikowało... – powtórzyła po nim łamiącym się głosem. Już nawet nie próbowała powstrzymywać łez, które zbierały się w jej oczach. Pozwoliła im swobodnie spłynąć po policzkach. – Nawet nie wiesz jak mi było ciężko bez Ciebie. Nie móc wyrzucić z siebie tego, co wtedy się stało. Zostałam zupełnie sama... – Mówiła nieco ściszonym głosem, choć chciała to wszystko wykrzyczeć. Tyle lat w sobie to trzymała. – Było chociaż warto? Udało Ci się pomóc braciom w ten sposób? – No bo o to się wszystko rozchodziło. Poświęcić siebie i własne szczęście dla Phineasa i Pherba.
Perry T.H.E. Platypus
Wiek : 33
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178
C. szczególne : nieodłączony kapelusz, rozkojarzone spojrzenie, pierścień z godłem szkoły, drugi pierścień wiszący na rzemyku na szyi
Moment, w którym ostatnie słowo wyszło z jego ust, był bardzo istotny. Właśnie wtedy bowiem dotarł do niego w pełni sens słów, które właśnie wypowiedział i zdecydowanie nie napawało go to zadowoleniem. W normalnych warunkach zapewne lekko by od tego spanikował, ale teraz, cóż, po prostu nie mógł już odczuwać bardziej. Cały ten stres, zdenerwowanie oraz wszelkie inne myśli siedzące mu w głowie... po prostu bardziej się nie dało. Było to jednak słabe pocieszenie, bo przecież dalej miał przed sobą ten "problem", a dokładniej, przeszłość, której nie uporządkował. Wtedy nie myślał nawet, że się rozstaną, a teraz? Teraz nie przypuszczał, że uda im się ponownie spotkać. Stało się to jednak, w zasadzie w najbardziej niespodziewanym momencie, jaki tylko mógł być. Pozostawało więc pytanie, co dalej z tym zrobić. Na razie nie miał pojęcia, ale gorączkowo, rozpaczliwie wręcz, próbował coś wymyślić. Bo przecież musiał, był jej to winny. Był jej to cholernie winny. Myśl ta zabolała bardziej, niżby tego pragnął, ale zdecydowanie na to zasłużył. Każdy, kto miałby ocenić to z perspektywy osoby postronnej, dostrzegłby winę tylko z jednej strony i nie byłaby to ta Hannah. Mimowolnie, kierowany poczuciem pustki, spuścił głowę, wbijając wzrok w ziemię. Ramiona temu zawtórowały, tak samo, jak i plecy, przez co jego sylwetka momentalnie zmalała. Zupełnie, jak gdyby chciał się zapaść pod ziemię, czemu w sumie nie było tak daleko do prawdy. Jej słowa, odpowiedź na nieudolną próbę wytłumaczenia się bardzo mocno utkwiły mu w głowie. Szczególnie ten ostatni fragment, w którym wspominała braci. Gdyż, jeśli miałby być ze sobą szczery. Czy faktycznie pomógł im w jakiś konkretny, wymierny sposób? Może i nie zostali wykluczeni z rodu, ale nie utrzymywali kontaktu z rodzicami, nie chcieli ich pieniędzy ani pomocy. Zasadniczo nie różniło się to prawie niczym od tego, co czekałoby ich, gdyby Perry milczał, nie wyjawił swojego sekretu. Oczywiście nie obwiniał ich za to. Gdyby sytuacja potoczyła się normalnym, nienaruszonym przez Platypusa torem, on sam nie zechciałby pomocy od tych ludzi, tak jak Phineas i Ferb nie chcieli, gdy ich młodszy brat został odesłany na drugi koniec świata. Tak naprawdę to głównie na jego prośbę nie porzucili nazwiska, kierowani impulsem. Poświęcił dla nich swoją przyszłość, nie chciał, żeby poszło to całkowicie na marne. Tak przynajmniej myślał wtedy. Teraz pojawiało się coraz więcej pytań, coraz więcej wątpliwości. Po słowach Hannah na dłuższą chwilę zapadła cisza, którą przerywały jedynie krople, spadające z nieba. Tyle dobrego, że przed zamoknięciem chronił ich dach budynku, przed którym stali. Powoli zaczynało padać. Pogoda postanowiła dostosować się do sytuacji, chociaż nie zapowiadało się na jakże klasyczny pocałunek w deszczu. - Hannah. Nigdy nie chciałem Cię zostawić. Ty... byłaś dla mnie wszystkim. Nie chciałem Cię porzucać, nigdy. Wierzyłem, że zdołam opanować całą tę sytuację, uratować braci i żyć z Tobą do starości w tym cholernym domku przy plaży. Chciałem tego, ale zjebałem. Tak, zjebałem. I... zrozumiem, jeśli... jeśli nie będziesz... - tutaj urwał, z trudem ubierając w słowa kolejne myśli. "Jeśli nie będziesz w stanie mi wybaczyć." Nie miał jej obok przez tyle lat, ale teraz, gdy nagle się odnalazła, nie potrafił znieść myśli, że miałby ją na nowo stracić. Wiedział jednak, że tak się zapewne stanie. Bo jakim cudem miałby otrzymać szansę na naprawienie tego, co zepsuł tyle lat temu? Chaos, groza, smutek, rozpacz. Raz za razem kolejna emocja przejmowała jego umysł i ciało, powodując, że jednym, co potrafił teraz zrobić, było stanie w miejscu. Stał i czekał na w zasadzie cokolwiek. Jakąś reakcję. Po cicho liczył, że wrzaśnie, pozłości się. Wszystko, byle tylko nie płakała. Świadomość, że to on ją do tego doprowadził, była nie do zniesienia. Niczym ogień paliła jego myśli, z których w sumie wiele już nie zostało na ten moment. Uciec, upić się. Wszystko, byle tylko jakoś od tego uciec. Uciec od kolejnej rozłąki.
Hannah Rose Jones
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : Burza rudych włosów i twarz usypana piegami
Oboje zapewne zupełnie inaczej myśleli, że wszystko się potoczy - ich rozłąka miała być tylko chwilowa, do czasu aż sytuacja się trochę unormuje i rodzicom Perry’ego przejdzie złość. Nawet przez myśl im nie przeszło, że to może wymknąć się spod kontroli. Z drugiej strony czego inne się spodziewali? Doskonale wiedzieli, jak państwo Platypus podchodzili do kwestii czystości krwi. Czemu mieliby tym razem machnąć ręką i powiedzieć: Dobrze synku, byle byś był szczęśliwy? Gdy patrzyła na to z perspektywy czasu, ta nadzieja wydawała się taka głupia i naiwna. Hannah też trochę pluła sobie w brodę, że tyle lat czekała jak ostatnia idiotka, mając tyle szans na ułożenie sobie życia na nowo - a gdy w końcu się na to zdecydowała… cały świat wywrócił się do góry nogami, stawiając jej Perry’ego w miejscu, w którym kompletnie się go nie spodziewała. Stała tak, patrząc na niego i nie wiedząc, czego tak naprawdę oczekiwała. To było zupełnie… bezsensowne. Niezależnie co by nie powiedział, najprawdopodobniej nie złagodzi tej złości, która się w niej obudziła… Skoro tak bardzo mu zależało, czemu przez te wszystkie lata się nie odezwał? Przecież i tak został wydziedziczony, bracia nie utrzymywali kontaktu z rodziną - czemu nie napisał tego głupiego listu?! Tu nawet nie chodziło o ckliwe wiadomości… chodziło o cokolwiek, żeby chociaż wiedziała, czy jest w ogóle sens czekać, czy przypadkiem rodzice nie postanowili go zmusić do ożenku z jakąś czystokrwistą czarownicą - przecież to się zdarzało w “wyższych sferach”. Jedno głupie “czekaj” byłoby wystarczające. Nie miał jednak odwagi nawet na to… Deszcz… och jakie to angielskie! Nie zwróciła jednak na to większej uwagi. Nie to było najważniejsze. Czekała, aż powie cokolwiek. Choć z drugiej strony nie oczekiwała niczego, co byłoby wystarczająco satysfakcjonujące. Część Hannah chciała po prostu sobie pójść. Powiedzieć, że ma się jej na oczy nie pokazywać i pozwolić zacząć żyć na nowo. Jednakże to była niewielka cząstka. Ta większa wciąż coś do Perry’ego czuła i nie potrafiła tak po prostu tego zostawić. Nie gdy w końcu udało się im spotkać. Może i przypadkiem, ale w końcu… - Czego my się w ogóle wtedy spodziewaliśmy? Że Twoi rodzice magicznie zmienią zdanie i powiedzą: “Nic się nie stało synu, układaj sobie życie ze szlamą”? Głupi i naiwni byliśmy, że w ogóle wierzyliśmy w to, że będzie się dało tę sytuację opanować. - Mówiła dosyć hardo, a chociaż starała się tak brzmieć. Prawda była taka, że była bliska załamania. Z oczu płynęły jej łzy, a głos się łamał powoli. - Ślub, domek na plaży… i dzie… - W tym momencie już kompletnie serce jej pękło. Nie dokończyła zdania, tylko po prostu się rozpłakała. Zacisnęła pięści i “rzuciła się” na Perry’ego, uderzając go gdzie popadanie - choć biorąc pod uwagę różnicę we wzroście, były to głównie ramiona i jego klatka piersiowa. - Nawet nie wiesz, co przeżywałam! Mówisz że nie chciałeś! Jeden głupi list. Żebym wiedziała, czy chociaż jest na co czekać… i nic. Teraz los sobie ze mnie zakpił i tylko wyłącznie dlatego się widzimy. Inaczej bym nadal żyła w nieświadomości. I jeszcze masz jakieś oczekiwania, że… - Tu znów się zacięła. Z każdym kolejnym słowem uderzenia były coraz to słabsze i wolniejsze. Łzy spływały po jej policzkach ciurkiem, brakowało jej oddechu. - Mieliśmy… mieliśmy być rodziną - wyszeptała, zaciskając palce na jego koszuli. Czuła jak nogi robią się jej niczym z waty. - Ja, Ty… i... - W tym momencie cały obraz zaszedł czernią, straciła kompletnie kontakt ze rzeczywistością, a nogi ugięły się pod jej ciężarem.
Perry T.H.E. Platypus
Wiek : 33
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178
C. szczególne : nieodłączony kapelusz, rozkojarzone spojrzenie, pierścień z godłem szkoły, drugi pierścień wiszący na rzemyku na szyi
Chaos drążył jego umysł, myśli stawały się płytkie, postrzępione, pozbawione jakiegokolwiek ładu. Chciał uciec, ale w pewnym momencie nie wiedział już nawet od czego. Od niej? Przecież raz już to zrobił, a nie chciał powtarzać swoich błędów. Bo przecież tym właśnie były, złymi decyzjami, które owocowały takim, a nie innym rozwojem jego życia. Tyle dobrego, że teraz nie wierzył już w swoją rodzinę, a przynajmniej rodziców i siostrę. Kontakt był iście sporadyczny i wymuszony, ale o to raczej trudno było go obwiniać. Zniszczyli mu plany na przyszłość, która przecież miała być taka wspaniała. Chciał spędzić życie nad oceanem, z Hannah przy boku. Jak się to skończyło? Stał teraz na brudnym bruku Londynu, deszcz zaczynał padać mu na głowę, a przed nim stała ona. Była niczym upiór, który przyszedł go nawiedzać, sprawiając, że żałował wszystkiego, co zrobił przez ostatnie lata. To miasto może nie było złe, ale nigdy nie czuł się tutaj w pełni swobodnie. Brakowało wiele, żeby poczuł się tutaj niczym w prawdziwym domu, ale chyba nie ma się co dziwić. Różnice pomiędzy tym, a Australią były ogromne. Gdyby chociaż wybrał to miejsce samodzielnie... Tak niestety nie było, każdy kolejny dzień przypominał mu, że znalazł się tutaj z woli ojca, próbując ratować to, co i tak miało się rozpaść. Kochał braci, ale dzisiejszy wieczór dawał mu coraz więcej wątpliwości na temat tego, czy to wszystko miało w ogóle sens. Żadnego z nich już tam nie było, a czy nazwisko było tego wszystkiego warte? Z obecnej perspektywy mógł powiedzieć z całą stanowczością, że żaden status krwi, pieniądze, czy opinia ludzi nie mogła się równać z utratą bliskich. Tak przecież stało się u niego. Rodzina, mentorka i w końcu ona, Hanka. Samo patrzenie na nią stanowiło coraz większy problem. - Wiara w moich rodziców... Nauczyłem się dość boleśnie, że coś takiego nigdy nie miało prawa zaistnieć. Wszyscy się nauczyliśmy. - rzucił po chwili, krzywiąc się przy tym dość mocno. Nie chciał wracać do tych wspomnień, ale cała ta sytuacja właśnie do tego ich pchała. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił. Patrzenie na nią w takim stanie, bliską załamania, odbierało mu mowę. Wszelkie słowa grzęzły w gardle, a on potrafił tylko patrzeć i w myślach przeklinać siebie oraz wszystko inne, co finalnie ich od siebie odciągnęło. Cholera, kto wymyślił te "zasady" dotyczące czystości krwi. Że niby byli lepsi? W tym momencie czuł się najgorszą szumowiną, jaka stąpała po ziemi. W tym wszystkim nawet nie zauważył, kiedy zaczęła się na nim wyżywać, o co zresztą też nie miał wyrzutów sumienia. Zasłużył na to i wiele, wiele więcej. Po prostu stał i słuchał, poddawał się osądowi, który był mu pisany już lata temu. Bo niby co miał zrobić? Miała rację, we wszystkim. Jeden list, przecież potrafił by go wysłać tak, żeby nikt inny tego nie odkrył. Nawet przez swoją mentorkę. Ojciec nie mógł kontrolować całego kontaktu. Zresztą, nawet jeśli. Był czarodziejem do cholery, mógł zrobić cokolwiek. - Hann... ja... - zaczął w końcu, ale zaraz urwał, czując, jak słowa utknęły mu w gardle. I nawet gdyby chciał coś powiedzieć, to kobieta nie dała mu do tego możliwości, tracąc przytomność. Mężczyzna odruchowo chwycił ją w ramiona, nie dając jej upaść na ziemię. W sytuacji, gdyby był to ktoś inny zapewne wiedziałby co robić, ale teraz, przy niej był totalnie spanikowany. Potrzebował ją gdzieś zabrać, przecież nie mógł jej tutaj zostawić. Jego mieszkanie było aktualnie w remoncie, nie mógł z niego skorzystać, ale... skoro tutaj była, może mógł użyć jej? Tylko w tej sytuacji. Tak, nie było chyba lepszego wyjścia, a więc w jej dokumentach znalazł adres zamieszkania, a następnie udał się tam. Chociaż tyle mógł dla niej teraz zrobić. Miał jedynie nadzieję, że go za to nie zabije.
// x2 zt
Cassian H. Beaumont
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170
C. szczególne : Średniej wielkości znamię w kształcie krzyża pod okiem; Silny, szkocki akcent
Nigdy nie uważał Dziurawego Kotła za przybytek godny uwagi... Niemniej jednak był schronieniem, które wydawało się wpasowywać w jego półkę cenową i takim, gdzie mógł do woli praktykować magię. A tej zdawało się być coraz więcej i więcej. Każdym kolejnym pytaniem, które zadawał rozwiązywał kolejny i kolejny worek, z którego raz po raz wysypywało się jeszcze więcej wątpliwości i zagadek do rozwikłania. Powoli zaczynał dochodzić do wniosku, że im więcej wie tym bardziej zdaje się widzieć ogrom własnej niewiedzy i to, ile jeszcze przed nim było do zrobienia.
Za punkt honoru postawił sobie nauczenie się czegoś przydatnego i czegoś co będzie zakrawało o transmutację. Na to nie było trzeba dużo czekać, bo chociaż tę naukę wręcz ubóstwiał tak wiedział, jak jest ona skomplikowana i złożona i jak wiele uwagi i pracowitości pochłania. Niektórych rzeczy nie dało się od tak przeskoczyć, a biorąc pod uwagę zaległości, które starannie pielęgnował przez tyle lat tak w nauce jak i wewnątrz siebie... Było tego całkiem sporo.
Dla ludzi, którzy jedynie tędy przechodzili mógł wyglądać dość groteskowo ucząc się w ostatni dzień wakacji. Jego stolik przykryty był prawie w całości pergaminami nazbieranymi przez niego podczas wielu samotnych sesji naukowych w szkolnej bibliotece, jak i tymi, które pozyskał notując na zajęciach. Na szczycie stosu papierów znajdowało się również jego pióro i zamknięty inkaust, przyniesione zdawać by się mogło w razie potrzeby zanotowania, czegoś w stylu: “Nie przejęzycz się, bo spalą ci się brwi”.
Raz po raz od kilku do kilkunastu minut cichy, acz stateczny gwar panujący wewnątrz przerywało siarczyste przekleństwo zapewne związane z niepowodzeniem. Niemniej jednak Cassian się uparł i chociaż nie wychodziło, to musiał - po prostu musiał to opanować.
Po raz kolejny skierował koniec swojej różdżki w kierunku niewielkiego, pustego pucharu, który po bliższym przyjrzeniu się całemu stolikowi wyłaniał się z góry papierzysk. - Geminio! - Recytował najdokładniej jak się tylko dało. Jednak zaklęcie w ogóle nie przynosiło skutku.
Nie wiedział już, gdzie leży błąd, ale zaklęcie powielające nie mogło przecież przerastać jego możliwości magicznych. Powoli zaczynał czuć rodzącą się w nim frustrację, którą wyładowywał uderzając pięścią w stół po każdej nieudanej próbie. Niemniej jednak i to powoli przestawało przynosić upragniony skutek. - Nie ma bata... Nie wyjdę stąd, póki nie będą stały przede mną dwa takie puchary. - Powiedział już sam do siebie na tyle głośno by postronni usłyszeli jedynie szmer.
Worthington nie przepadała za pubami, a to z tego względu, że brzydziła się alkoholem. Jedynym jednak napojem, który choć zawierał małe procenty, lubiła pić w towarzystwie było kremowe piwo, tak lubiane przez wszystkich niemalże uczniów Hogwartu, kiedy przychodził czas długo wyczekiwanego wypadu do magicznej wioski. Tym razem jednak, po długim pobycie w Luizjanie otrzymała sowę od przyjaciółki, która mieszkała w Londynie, a która nie załapała się na szkolny wyjazd, z propozycją spotkania w Dziurawym Kotle. Gryfonka, niezmiernie ucieszona z perspektywy rozmowy z Jane, przybyła na miejsce, wyskakując z Błędnego Rycerza, nieco zbyt szybko, na co mogło wskazywać niewielkie zachwianie się na ostatnim stopniu, ale ostatecznie utrzymała równowagę i śmiejąc się oraz dziękując kierowcy, ruszyła w stronę lokalu. Tak jak się spodziewała, wyśmienity humor dopisywał dziewczynom przez całe spotkania, chichocząc i obgadując profesorów, zamówiły po drugim kuflu piwa, aby jeszcze chwilę posiedzieć przy starym drewnianym stoliku i po kilkunastu minutach rozejść się, każda w swoją stronę. Jane zajmowała aktualnie wraz z rodzicami jeden z pokoi, znajdujących się nad barem, ponieważ w ich domu trwał jakiś większy remont, dlatego blondynka ruszyła po schodach do góry, za to Odeya, zarzucając plecak na plecy, skierowała się w stronę wyjścia. Pewnie zaraz znalazła by się na ulicy, gdyby nie głośne przekleństwo, które doszło do jej uszu, kiedy mijała jeden ze stolików. Odwróciła automatycznie głowę, omiatając wzrokiem ciemnowłosego chłopaka, który zasypany papierami, próbował rzucić zaklęcie powielające. Prawy kącik ust dziewczyny, powędrował do góry, kiedy po raz kolejny jego próby spełzły na niczym, a zakopany w pergaminach puchar nadal stał samotnie pośród nich. - Ojojoj - odezwała się, podchodząc bliżej i stając za Gryfonem, automatycznie kładąc dłonie na oparciu jego krzesła. - Wydaje mi się, że robisz to dość... sztywno. - dodała po chwili, po czym westchnęła ciężko i odsunęła się od niego, aby wyciągnąć swoją różdżkę, której koniuszek za chwilę wycelowała w przedmiot. -Geminio - rzuciła spokojnie, skupiając się tylko i wyłącznie na efekcie, który chciała osiągnąć tym czarem, a jej ton głosu wydawał się być melodyjny i jednocześnie pewny siebie. Za to na blacie drewnianego stołu sekundę później stało nie jedno, a dwa metalowe naczynia. Spojrzała na Casiana z satysfakcją, prostując się i unosząc nieco brodę do góry. Choć nie miała zamiaru swoim zachowaniem sprawiać wrażenia pyszałkowatej, to można było właśnie tak zinterpretować jej pojedyncze gesty. - Dawaj, spróbuj jeszcze raz - mruknęła, siadając na jednym z krzeseł naprzeciwko niego i obserwując uważnie jego poczynania.
Ostatnio zmieniony przez Odeya Worthington dnia Sro Wrz 09 2020, 20:11, w całości zmieniany 1 raz
Cassian H. Beaumont
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170
C. szczególne : Średniej wielkości znamię w kształcie krzyża pod okiem; Silny, szkocki akcent
Frustracja narastała, a on jeszcze wewnętrznie coraz bardziej buzował przeklinając tak na głos jak i w myślach. Kompletnie nie zauważył tego jak znajoma mu twarz zbliżała się w jego kierunku i bacznie się mu przyglądała. Tym bardziej wytłumaczalnym zdaje się być to jak bardzo podskoczył na krześle, na którym siedział, kiedy jej dłoń spoczęła na oparciu, a dźwięk niezadowolenia nad postępami jego pracy wyrwał się z ust Odeyi.
Posłał jej krótkie spojrzenie zanim skinął głową na powitanie. Nie chciał by ktokolwiek go obserwował, a tym bardziej by ktokolwiek oceniał jego postęp prac – tak ci bliscy znajomi jak i dalsi. Czuł się tym skrępowany i dość nieswojo. Niemniej jednak jakiekolwiek komentowanie takiego stanu rzeczy nie leżało w jego charakterze, dlatego też nie zamierzał nic z tym robić. Po prostu westchnął głośno, można by powiedzieć, że nawet dość ostentacyjnie i odkładając różdżkę na bok przetarł oczy. - Ech Ode... Mam takie zaległości z transmutacji, że nie wiem, jak to nadrobię. - Jego głos był dość przygaszony, a frustracja, która wręcz gotowała go wewnętrznie zdawała się kompletnie wyparować będąc tym samym zastąpiona smutkiem i żałością.
Uczucie bezradności, które objawiło się tym krótkim komentarzem tak bardzo podkreślającym jego wewnętrzny stan nie było tym, które chciał prezentować tak znajomej i bliskiej sobie twarzy. Było czymś czego powinien się wstydzić, jakkolwiek to ukrywać... A jednak i tym razem pozwolił sobie na to lekkie obnażenie. Na bycie po prostu raz zgodnym z tym co prezentuje na zewnątrz siebie.
Zaciskając mocniej usta chwycił pewnym ruchem ponownie różdżkę. Nie mógł się poddawać teraz... Zwłaszcza teraz biorąc pod uwagę to, że miał publikę, której nie mógł od tak po prostu rozczarować. Obserwował uważnie jak zaklęcie okazuje się pomyślne w przypadku dziewczyny. Jeszcze mocniej zacisnął rękę na rękojeści różdżki. - Jak sztywno..? - Zapytał zakłopotany nie widząc kompletnie różnicy między swoim wykonaniem, a wykonaniem gryfonki. -Geminio!- Powtórzył dokładnie tak jak dziewczyna lecz ponownie nie przyniosło to skutku.
Na twarzy pojawił się okropny wypiek, białą jak porcelana cera jeszcze bardziej zdawała się być jaśniejszą niż wcześniej. Zęby jeszcze mocniej zdawały się usidlić jego dolną wargę jakkolwiek sprawiając, że jeszcze nie wybuchł. - Nie rozumiem już tego... Naprawdę. - Westchnął. - Robię dokładnie tak jak w książce.
Zdawała sobie doskonale sprawę z tego jak bardzo irytują kolejne porażki. I to nie ważne czy chodziło o ważne życiowe sprawy czy o głupie powodzenie w czarowaniu. Bo właśnie te ostatnie frustrowały najbardziej i właśnie Ode w tej chwili mogła zobaczyć Beaumonta właśnie w takim stanie. Jednak nie mogła pozostać wobec tego obojętna, dlatego zaczepiła bruneta. Widać było po nim, jak i po tym jak wyglądał stolik prze nim, że ćwiczył już dość długo i był zwyczajnie zmęczony kolejnymi próbami. W dodatku, jak tylko na niego spojrzała, uznała, że jest bliski kapitulacji. - Jest niestety tylko jeden sposób aby nauczyć się zaklęć - oznajmiła, zanim wypowiedziała inkantacje, a między pergaminami pojawił się drugi puchar. - Po prostu tutaj potrzebne jest wyczucie - dorzuciła po chwili, zajmując miejsce przy stoliku. Kolejna próba chłopaka i kolejne niepowodzenie. Reakcja Cassa mówiła sama za siebie, a Odeya miała wrażenie, że Gryfon za chwile zapadnie się się pod ziemię. Posłała mu tylko pełne otuchy spojrzenie, kiwnęła głową, zdając sobie sprawę z większego błędu, jaki brunet popełnia. - Spróbuj dać akcent bardziej na środkową sylabę. Ge-MI-nio - wyrecytowała "na sucho", jednocześnie motywując go aby spróbował raz jeszcze. Wierzyła, że to kwestia kilku powtórzeń aż chłopak opanuje odpowiednią wymowę i mechanikę rzucania tego zaklęcia. Musiał tylko dać sobie czas i przede wszystkim uwierzyć w siebie.
Kostki: 1,5 - akcentujesz formułę poprawnie i zaklęcie działa 2,4 - było blisko, prawie udało Ci się wypowiedzieć zaklęcie idealnie, jednak głos zadrżał Ci w ostatnim momencie, może na skutek tego nagłego wybuchu śmiechu z końca sali, w każdym razie czar nie był na tyle silny, aby powielić puchar, który tylko alarmująco zakołysał się na blacie stołu 3,6 - kompletnie nie wyszła Ci inkantacja, znowu przeniosłeś akcent bardziej na pierwszą sylabę niż na ostatnią; nie stało się zupełnie nic
Cassian H. Beaumont
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170
C. szczególne : Średniej wielkości znamię w kształcie krzyża pod okiem; Silny, szkocki akcent
Zawsze łączyła go przedziwna relacja z Odeyą. Oboje byli w jednym domu w Hogwarcie, a ich wzajemne postrzeganie potrafiło naprzemiennie wpadać ze skrajności w skrajność. Za coś się lubili, za coś wręcz uwielbiali, a jeszcze inne cechy oddziaływały na wewnętrzną nienawiść bardziej niż w przypadku innych ludzi. Jednak w tym przypadku był naprawdę pod dużym wrażeniem tego, jak z dość spontanicznego spotkania udało im się przejść do samodoskonalenia umiejętności. I chociaż sam Cass czuł dość duże skrępowanie tym jak bardzo się obnażył ze swoimi brakami, to w sercu mocno dziękował za to, że faktycznie ktoś, kto potrafi rzucić to zaklęcie się nim zainteresował.
Wziął głęboki oddech i ponownie odchrząknął chcąc pozbyć się delikatnej chrypki. Kolejny raz przymierzał się do rzucenia zaklęcia powielającego i jedynym czym teraz się martwił to nadmiarem negatywnych emocji, przez które mógł wpaść w błędne koło. Przecież to one mogły spowodować złamanie się głosu, a w konsekwencji kolejne fiasko i kolejną frustrację. Musiał i planował być obojętny, ale perfekcyjny. - Geminio! - Puchar zadrżał po wypowiedzeniu poprawnej inkantacji przez szkota i po chwili tak on jak i Ode mogli obserwować już nie dwa, a trzy puchary stające przed nimi.
Od razu na jego twarzy pojawił się uśmiech, a nagły zwrot w kierunku rówieśniczki został podkreślony przez ewidentnie w nim tkwiący już teraz entuzjazm. - Na Merlina! - Krzyknął, szybko jednak łapiąc się na tym i obniżając swój ton głosu. - Miałaś rację! Dziękuję ci bardzo.
Już dawno tak się nie cieszył z postępów poczynionych przez siebie. Wiedział, że będzie musiał poćwiczyć to jeszcze trochę, żeby opanować z grubsza wszystkie niuanse zaklęcia, niemniej jednak... Udało mu się. Ten niewielki sukces zdawał się przecierać szlaki do dalszej nauki. I chociaż całkowita frustracja ustąpiła, to jednak czekały go jeszcze dwa jak nie trzy zaklęcia do nauki. - Jak się trzymasz w ogóle? Wszystko w porządku? - Powiedział energicznie przekładając sterty pergaminów i szukając kolejnego zaklęcia do przyswojenia. Właściwie było to przeciw zaklęcie do Geminio, więc musiał je gdzieś mieć niedaleko...
To prawda. Ich znajomość była dość specyficzna, jednak która z relacji Odey taka nie była. Jako, że sama dziewczyna była dość ekscentryczna, wszystko wokół niej miało swój wyjątkowy charakter. Worthington tego nie dostrzegała, ale czasami była zbyt pewna siebie, co niektórzy mogli odbierać jako arogancję i tak czasami bywało w przypadku Cassiana. Gryfonka chciała zawsze pokazać się z jak najlepszej strony, wiecznie musiała mieć ostatnie słowo, dlatego zwyczajnie niekiedy z boku wyglądało to trochę jak celowe zagrania, jednak takimi nie były. Obserwując kolejną próbę rzucenia zaklęcia przez bruneta, wierzyła, że uda mu się powielić puchar. I kilka sekund później tak się stało. Widząc nieukryty entuzjazm chłopaka, uśmiechnęła się szeroko zbijając z nim piątkę w powietrzu. - Super. Świetnie Ci poszło -pochwaliła go, rozpromieniona, omiatając wzrokiem stolik, na którym mieli już ładny komplecik kielichów. Sparła się na łokciach i słysząc jego kolejne pytanie, posłała mu delikatny uśmiech. - Tak, już wszystko w porządku. Te wakacje były troche zbyt intensywne, jak dla mnie, ale nie narzekam. A Ty jak bawiłeś się w Luizjanie? - zapytała, spoglądając na kolegę z zaciekawieniem. Oboje byli na szkolnym wyjeździe i wiedziała, że było sporo atrakcji zorganizowanych przez szkołę, dlatego była ciekawa czy Cass z nich skorzystał. - Co tam masz jeszcze, co chciałbyś przećwiczyć? - odezwała się jakiś czas później, kiedy wertował dłuższą chwilę swoje notatki, wyraźnie czegoś szukając.
Cassian H. Beaumont
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170
C. szczególne : Średniej wielkości znamię w kształcie krzyża pod okiem; Silny, szkocki akcent
Nie spodziewał się po Odeyi tego, co właśnie zachodziło między nimi. Gdyby kiedykolwiek ktoś wspomniał mu o tym, że będzie siedzieć w dziurawym kotle i uczyć się z młodą panną Worthington zostałby potraktowany przez Cassiana dość specyficznym wyrazem twarzy, zakrawającym nawet o szyderczy, a potem sprowadzony bardzo szybko na ziemię. Niemniej jednak świat potrafił ich zadziwić na każdym kroku i kiedy dziewczyna pochwaliła go za postępy w nauce momentalnie uniósł brodę ku górze ciesząc się z efektów. - Dziękuję. - Powiedział obdarowując ją, z resztą już kolejny raz serdecznym wyrazem twarzy.
Co do pytania odnoszącego się do tego, co chciałby jeszcze przerobić, miał takowych rzeczy całkiem sporo... Nic więc dziwnego, że zamierzał wykorzystać już do tego gryfonkę, która najwidoczniej nie miała chyba nic lepszego do roboty. Cieszył się, że oszczędziła sobie wszelkiej maści komentarzy odnoszących się do tego jakim beztalenciem magicznym jest i przeszła do samego sedna. - A przeciw-zaklęcie do tego? W sensie... Zaklęcie redukujące? Znasz je może? - Zapytał niepewnie.
W żaden sposób nie kwestionował wiedzy posiadanej przez Ode. Po prostu zdawał sobie sprawę z tego, jak wiele zaklęć musieli przyswoić w trakcie nauki, jeśli ktoś uczył się na bieżąco. Najzwyczajniej w świecie mogło zabraknąć miejsca na wszystką wiedze tego świata pod skromną kopułą ludzkiego mózgu.
Co do Luizjany... Miał nawet całkiem sporo do powiedzenia tylko nie wiedział czy chciał i czy powinien zdradzać wszystko. Nadal mnóstwo myśli kryło się w jego głowie i nadal nie wiedział czy aby na pewno wszystkie powinien zdradzać. Nie powinien też być jakoś bardzo enigmatyczny, bo mogłoby to zostać odebrane przez niego źle. - Em no... Bawiłem się całkiem dobrze. - Powiedział będąc delikatnie skrępowanym. - Omal nie zginąłem... Dzięki Nikoli. - Oczywiście żartował, aczkolwiek... Uszczerbek na zdrowiu niestety go spotkał. - No i poznałem kogoś... - Podkreślił słowo kogoś, ale już w momencie mówienia tego stwierdził, że jego wymysły odnośnie tego są nadal jeszcze w strefie imaginacji i należałoby to przemilczeć. Postanowił więc zręcznie wybrnąć dodając. - W sensie... nawet nie kogoś a całkiem sporą ilość ludzi. Wiesz, jak to jest...