Aby dostać się na ten peron znajdujący się na wielkim dworcu w północnym Londynie, należy przejść przez barierkę oddzielającą perony. To właśnie z tego peronu odjeżdża pociąg wożący uczniów do Hogwartu. Na peronie zwykle można spotkać różnych czarodziei.
Kiedy spojrzała na siebie w szybie wystawy jednej z kawiarni po mugolskiej stronie dworca, dwie pękate łzy spłynęły w dół po jej twarzy, tworząc jasne smugi na jej twarzy, przedzierając się przez bród. Czuła się strasznie, a jej własny widok rozstroił ją już do końca. Nie mogła uwierzyć, że naprawdę tak wygląda, jakby nie miała tego szczęścia być czarodziejką, uczyć się w jednej z najlepszych szkół magii na świecie. Dostała szansę, nie musiała dzielić losu włóczęg, żebraków i ćpunów śpiących w ciemnych zakątkach miast. Dopiero jej odbicie uświadomiło ją, że była bliska z tego zrezygnować. Uciekła, bo zbyt mocno pragnęła i żałowała. Co noc śniło jej się gasnące światło, ale tym razem żal i nienawiść do tego wspomnienia i siebie przewyższyło coś innego. Myślała ciągle o tym, że chciałaby mieć rodzinę. Przyjeżdżać na wakacje do rodzinnego domu, rankami pachnącego naleśnikami i świeżymi bułeczkami, wieczorami paloną w kominku żywicą. Chciała mieć werandę, na której usiadłaby w chłodny wieczór z ciepłą i kochającą matką, popijają owocową herbatę. Chciała mieć stertę albumów na zdjęcia, ilustrujących jej życie: pierwsze urodziny, pierwsza wizyta u fryzjera, pierwszy stracony ząb, nauka jazdy na rowerze z ojcem, list z Hogwartu. Normalna rodzina. Nawet nie czarodziejska - po prostu normalna. Tak bardzo uzależniła się od tej fikcyjnej werandy, kominka i albumów, że poczuła się, jakby ten dom naprawdę istniał, a ona nie mogła do niego wrócić, a widok wszystkich uczniów Hogwartu doprowadzał ją do szału. Musiała uciec. Błąkała się po różnych miastach. Była w Liverpoolu, w Oxfordzie, w Brighton - i w Manchesterze. Nie warto opowiadać o tym, co się tam działo. Dni były bardzo do siebie podobne, pomijając te, kiedy przemieszczała się między miastami, kiedy wreszcie uzbierała na bilet na kolej lub autobus, chociaż równie dobrze mogła się teleportować. Dużo czasu upłynęło, zanim uświadomiła sobie, że przecież ma rodzinę - lepszą, niż ta z wyobrażeń o kominku, werandzie i albumach. Dlatego napisała do Coco. Dlatego zaraz po tym, kiedy poczuła, jak tabletkowa deliria zwraca ją w ręce świadomości, teleportowała się do Londynu. I tu docieramy już do momentu, w którym przyglądała się sobie, płacząc jak głupia. Nie mogła pokazać się Coco w takim stanie, byłaby przerażona. Zanim wstał świt, aportowała się w mieszkaniu w Londnie, żeby doprowadzić się do porządku. Uporczywie szorowała całe ciało, chcąc zmyć z siebie ostatnie dwa miesiące. Zaczepiała przy tym o kości, o których istnieniu nie miała wcześniej pojęcia. Garść włosów, albo i więcej, spłynęła wraz z wodą i nową falą łez, wywołaną widokiem blond pukli pod stopami. Resztę tabletek, na których dotąd jechała spuściła w kiblu - wiedziała, że może jeszcze dziś, a może dopiero za kilka dni będzie na siebie za to wściekła, ale myśl o Coco wplatała trzeźwość do jej czynów. Chciała być jej starszą siostrą, móc się nią opiekować i dawać rady. A jak mogła dawać jej dobre rady na prochach, jak? Gdy wróciła na King's Cross, słońce niemrawo wysuwało się na horyzont. Charlie zostawiła je za sobą, przedostając się na czarodziejski peron, żeby czekać tam na siostrę. Usiadła na ziemi pod jednym z filarów, wpatrując się pustym wzrokiem w zawieszony gdzieś w przestrzeni punkt.
Wiesz jak to jest… Żyć i egzystować. Płynąć. Lawirować między realnością, a fikcją. Uciekać. Błądzić. Staczać się. Upadać coraz niżej, głębiej. I nie móc się podnieść, być rozstrojonym emocjonalnie. Nie wiedzieć co jest dobre, a co złe. Brnąć w najgorsze wybory świata i cieszyć się nimi. Widzieć tylko w tym ratunek. Nie móc znaleźć właściwej drogi. Tak, właśnie tak było z Rosie. Tak nisko upadała niemal codziennie. Przy życiu trzymało ją parę osób, ale tak naprawdę to problemy właśnie ów rzeczonych sprawiały, że dziewczyna chciała umrzeć. Zatonąć gdzieś po środku Adriatyku, po czym po prostu udać, że nigdy nie istniała. Z pewnością nawet nie zwróciliby uwagi, czyż nie? W końcu Oliver był opętany narkotykami, które siały spustoszenie w jego ciele. Casper, który sprawił, że Coco choć na chwilę oderwała się od życia, które wiodła. Ta jedna noc, była najpiękniejszą nocą w jej życiu. Och, jakby do niej z rozkoszą wróciła. A może nawet napisze do niego list? W końcu mogła. Była jego dziewczyną. Jego kobietą. Jego kochanką i przyjaciółką. Nie mógł jej teraz odepchnąć, nie mógł kazać jej odejść. Nie mógł nawet myśleć o tym, że może odchodzić. Przecież mówił, że nie chce złamać jej serca, prawda? Choć z drugiej strony gdyby to się stało to z pewnością by płakała przez parę dni, znalazłaby dobry narkotyk i zapomniałaby – niszcząc wspomnienia. Charlie. Ach, głupia Charlie, która zniknęła tak nagle, tak szybko… Tak niepotrzebnie. Absurdalna sytuacja, w której własna siostra nie miała pojęcia co dzieje się z tym blond oszołomem. Gdyby jednak wiedziała, że starsza Watsonowa bierze jakieś prochy to by ją zaszlachtowała. W końcu, w tej rodzinie było miejsce tylko dla dwóch ćpunów i bynajmniej nie było ono dla Charlie. Choć jedno z Watsonów powinno wyjść na ludzi czyż nie? Bynajmniej CC nie zasługiwała na ten tytuł. Bynajmniej nie powinna nawet zmieniać życia, które w dużej mierze było już przegrane. A może jednak… I znów myślała o Villiersie. Znów pragnęła go zobaczyć, a przecież w tym momencie musiała się wydostać z Hogwartu, ale zanim rzecz jasna to się stało – musiała się wystroić, w końcu co jak nagle gdzieś spotka swojego ślizgona, który nie powinien widzieć jej bez makijażu, w tragicznych ciuchach czy cokolwiek innego. I tak o to Rudzielec ubrał się w czarne leginsy ,które opinały jej zgrabny acz chyba coraz mniejszy tyłek. Do tego szara bluza z czarnym napisem „Drama Queen”. Ach no i właśnie! Standardowo wysokie „oficerki” z ćwiekami, które były dość mocno i niedbale zawiązane, tworząc skomplikowane supły, których nie da się rozwiązać. Mało tego jej głowę zdobił fullcap „WTF”, a wątłe ramiona zanikały w podróbce skórzanej kurki. Udało jej się wyjść z zamku bez zbędnych trudów, w końcu kto by zwracał na istotę, która wymyka się po raz kolejny ze szkoły, co? Teleportowała się na King’s Cross. Wiedziała, że umówiły się na tym „magicznym” peronie, który kiedyś był niezłym zaskoczeniem dla małej Rudej siksy, która właściwie nieco już wydoroślała. Gdzieś tam między ludźmi zobaczyła blond łebek, który był tak bardzo zagubiony. Och, jak ona za nią tęskniła! -CHARLIE! – Krzyknęła, a po chwili ruszyła biegiem w jej stronę, nie mogąc opanować chęci rzucenia się na starszą siostrę. Naprawdę Rudej brakowało tej mordki, która niemal zawsze potrafiła zaskoczyć jakimś tragicznymi wydarzeniami ze swojego życia. I czyżby tym razem mało być tak samo? Jeśli tak, to niech Charlie pozwoli wpierw naćpać się Coco, a potem niech opowiada o morderstwach, gwałtach i wszystkim innym. -Idiotko pieprzona! Tak tęskniłam! Nienawidzę Cię za to wszystko! Zniknęłaś nagle i co?! Nie liczyłaś się z Nami?! Co się z Tobą działo? – Dopiero gdy CC odsunęła się od dziewczyny wbiła w nią szare tęczówki i zasypała lawiną pytań, no ale jeśli Charlie myślała, że Coco jej odpuści to była w niezłym błędzie.
Z Charlie było trochę inaczej. Żyła, chociaż wiedziała, że nie ma prawa do życia. Pragnęła, chociaż wiedziała, że nie ma prawa pragnąć. Kochała, choć wiedziała, że nie zasłużyła na to, by ta miłość była odwzajemniana. Wiedziała, gdzie jest dobro, gdzie jest zło i cały czas sięgała na czarną stronę, wierząc, że tak powinna, że nie może skalać sacrum tej drugiej. Widziała wiele ścieżek o wiele lepszych, prowadzących w dobre miejsca, ale wciąż z uporem maniaka wybierała tę donikąd, do unicestwienia, z myślą, że to ona jest jej przeznaczona. Czuła się niechcianym gościem na tej ziemi. Czuła się złodziejką powietrza i przestrzeni. Czuła się skażona wszystkim, co najgorsze. I chciała zapobiegać swojemu własnemu złu. Codziennie odbywała walkę pomiędzy naturalną wolą przetrwania i świadomością swojego przeznaczenia, zdawałoby się coraz bardziej rychłego. Gdyby Coco zniknęła, najprawdopodobniej straciłaby zahamowania, wszystkie sznury, którymi była wciąż przywiązana do istnienia pękłyby z trzaskiem, pozwalając się jej zsunąć w przepaść, a potem roztrzaskać się na dnie. Póki co Coco i Oliver wciąż wygrywali, bo czuła, że jest im potrzebna. Nie miejsce dla Charlie? Och, Coco musiała mieć marne pojęcie o tym, co wyrabiała przez ostatnie dwa, trzy lata jej siostra, ewentualnie o tym, jak wielkie spustoszenie w umyśle robią eliksiry euforii, od których zaczynała. Gdyby kiedyś trójka Watsonów znalazłaby się w sytuacji, w której musieliby wybrać spośród siebie tylko jedno, które ma wyjść na ludzi, przetrwać, wieść spokojne życie w domu z werandą, kominkiem i albumami, prawdopodobnie Coco zostałaby od razu przegłosowana. Chociaż ją i Marigold dzieliły tylko dwa lata, była młodszą siostrzyczką, która zawsze powinna być osłaniana murem z ciał Olivera i Charlie. Starsza Watson nie miałaby wątpliwości, że to ona powinna mieć szansę. Zwłaszcza, że nawet gdyby cała trójka stała przed taką możliwością, Marigold byłaby pełna woli, by sobie ją odebrać. W końcu nie miała prawa istnieć. A życie Coco było jak najbardziej do odratowania. Mogło nawet mieć naprawdę dobre perspektywy, CC musiała tylko to zauważyć i przezwyciężyć to, co nie pozwalało jej cieszyć się nim do tej pory. A przecież miała miłość Villiersa, która być może, miejmy nadzieję, wyciągnie ją z tego. Tak się powinno stać. Charlie podniosła raptownie głowę, słysząc swoje imię wykrzykiwane przez siostrę i podniosła się natychmiast, stając na trzęsących nogach. Zdążyła tylko wyciągnąć ręce w stronę Coco, zanim ta w nie wpadła, a starsza Watson zacisnęła je na jej plecach. Czasami czuła się, jakby nie była jej siostrą, tylko matką, naprawdę! I to był jeden z tych momentów. Niechętnie wypuściła ją z uścisku i uśmiechnęła się szeroko, tak świetliście jak przed laty, tylko ukruszony trzonowiec, który wybiła sobie ostatnio, a teraz został odsłonięty, nie pasował do tego uśmiechu. Lepsze to jednak niż nic. - Przepraszam - powiedziała skruszona i zamilkła na chwilę, bo nie wiedziała, co powiedzieć więcej. Nie chciała mówić jej o tym, dlaczego wyjechała, jak się czuła, a tym bardziej co się z nią działo. Nie chciała jej okłamywać, nie chciała też wyjawiać przed nią tego obrazu marności. Miała wrażenie, że Coco może nie wytrzymać takich wieści - wierzyła co prawda w jej siłę, ale wolała nie ryzykować. - Jestem już z powrotem i nigdzie się nie wybieram - dodała zdejmując jej czapkę z głowy i zakładając ją sobie tyłem naprzód, a potem ponownie ściskając siostrę. W ogóle nie przypominała siebie, ospała i flegmatyczna w mowie i gestach, ale jej energia, przywołana euforią czerpaną z widoku CC, nie potrafiła znaleźć ujścia przez sterroryzowane ciało. - Coco, co się dzieje? O co chodzi, dlaczego jest tak źle? Wiedziała, że zaczęła z grubej rury, zadając potwornie trudne pytania. Sama nigdy nie potrafiła na takie odpowiedzieć, ale chciała znać przyczynę, dla której z Coco jest tak źle, jak przedstawiła to w liście, chciała ją wyeliminować.
Właściwie to nie było z nią inaczej. Coco względem swoich uczuć i emocji dość mocno się alienowała. Nie chciała dać się poznać. Nie, nie mogła ot tak się otworzyć i pozwolić czytać z siebie jak z książki, którą po czasie gdy się znudzi można wyrzucić do kosza. W sumie to był fakt. Nawet najciekawsza książka mogła być najnudniejszą gdy przeczyta się ją po raz kolejny, i kolejny. A tak? Ukrywając swoje prawdziwe ja. Swoje emocje, myśli i uczucia można było zostać zagadką nie do odgadnięcia. Zagadką, z której nikt nie będzie chciał zrezygnować, ale przecież właściwie, znając życie – to niebawem wyleci z Hogwartu, za to olewcze podejście do wszystkiego. Do ocen, zdrowia i przede wszystkim samej siebie. No bo kto psychicznej chorej kretynce z takim pokładem empatii zabroni? Nikt, podobnie jak bogatym się nie zabrania, czy biednym żyjącym ponad stan, z czego ten trzeci przypadek jest dość zabawny. Jednak to nie o to chodzi. Charlie żyła w błędzie i jeśli naprawdę myślała, że młodsza Watsonowa wyjdzie na ludzi, to… Nieco się przeliczyła. Zwłaszcza teraz. Życie się komplikowało, ludzie znikali i pojawiali się nagle. A Oliver? No właśnie, Oliver był tym, który trzymał ją przy życiu, na tyle mocno, że to on był od lądowania na detoksie. Coco na razie walczyła z tymi stanami, które mogły doprowadzić ją do dna. A właściwie to tego stanu potrzebowała mocniej niż czegokolwiek innego. To ciekawe co się czuje po narkotykach i totalnym odpłynięciu w daleki świat, który jest tak zajebiście nieznany. Czy naprawdę widzi się światełko w tunelu? Czy naprawdę jest nadzieja na to, że można umrzeć i żyć gdzieś indziej, lepiej, bez żadnych obowiązków? Gdyby w sumie tak było, to CC już brnęłaby w system autodestrukcji, ale przecież niemal każdy dzień pogłębiał jej fatalny stan, a egzystowała bo musiała. Przez ostatnie tygodnie właśnie dla Olivera. Tylko dla niego, bo Charlie zrezygnowała z bycia przy nich. A przecież to CC zawsze słynęła z bycia ogarnięta, a raczej kimś kto jest w stanie odnaleźć się w każdej sytuacji. Szkoda tylko, że zaczęła się gubić w labiryncie życia. -Przepraszam, kurwa… Tylko tyle potraficie z Oliver, a tak naprawdę macie na mnie totalnie wyjebańcze, spoko, przyzwyczaiłam się. – Puściła do blondyny oczko i aż jęknęła gdy ta zabrała jej czapkę, nienawidziła tego, no ale przecież siostra mogła nieco więcej niż jakaś tam znajoma bliższa czy dalsza Rudej małpy, czy jak kto woli Rudej suczy. Wbiła jednak wzrok w Charlie gdy ta tak niedbale i dziwnie się mówiła i się zachowywała. Coco zmarszczyła brwi próbując odgadnąć ten stan, ale… Nie dało się. Nie umiała zrozumieć co się z nią stało, co się stało z jej słodką siostrzyczką, która była tak zajebiście pozytywna. Kiedyś. Nie tylko dzięki eliksirowi. -Nic się nie dzieje, wszystko jest spoko. Wiesz, takie tam życiowe wzloty i upadki. Miłość kwitnie, seks też. Natomiast z Tobą jest coś nie tak. Serio, widzę to i radzę Ci w tym momencie zacząć gadać, albo daję Ci gwarancję, ze długo mnie nie zobaczysz. Skończcie mnie wszyscy okłamywać, jakbym była jebaną debilką, która nic nie ogarnia, okej? Fajnie, że zrozumiałaś. – Uśmiechnęła się nieco sardonicznie, po czym dała dziewczynie pstryczka w nos, CC po prostu nie lubiła czekać, i nienawidziła gdy musi z kogoś cokolwiek wyciągać. Tak, to ten moment, w którym starsza Watson ma jedyną i niepowtarzalną szansę zwierzyć się małolacie!
Charlie za to chciała zostać poznana. Tak naprawdę każdy, kto się chowa, pragnie zostać odnaleziony. Może do tego dążyła. Może podświadomie chciała, żeby ktoś odkrył kulę rzeczywistości u jej nogi, żeby uwolnił ją od niej, pokazał, że może żyć, że nie jest niczego winna, że jest młoda i życie należy do niej, ale jednocześnie gdy tylko ktoś zbliżał się do poznania jej tajemnicy, odrzucała, bojąc się, że to ona zostanie odrzucona i potępiona. Tak przecież było z Louisem, z Charlotte i z wieloma osobami wcześniej. Może nawet dlatego zawsze wybierała sobie złe osoby do towarzystwa, w końcu akceptuje się taką miłość, na którą sądzimy, że zasłużyliśmy, a to, że ludzie, których w takim razie była w swojej opinii warta nie potrafili jej pokochać, było zupełnie inną sprawą. Wszystkich innych stawiała na dystans. Tylko swojego rodzeństwa nie potrafiła odrzucić. Ale nie potrafiła też do tej pory powiedzieć im prawdy, ich odejście byłoby zbyt bolesne. Może i się przeliczy, sądząc, że Coco stanie kiedyś na nogi, ale nie potrafiła patrzeć na to inaczej. Kochała ją zbyt bardzo, by spojrzeć prawdzie w oczy, a dręczycielka nadzieja nigdy nie odstępowała jej na krok, wciąż podpowiadając fałszywe obrazy, w które Watsonówna chciała wierzyć, więc wierzyła. To nie było tak, że zrezygnowała z bycia przy nich. Może próbowała, chcąc uchronić ich przed sobą, ale nie potrafiła, nie umiała walczyć z potrzebą kontrolowania, czy są szczęśliwi, czy żyją, czy mają się dobrze. Obraz nędzy i rozpaczy, który cała trójka sobą prezentowała nie polepszał jej samopoczucia, ale życie w nieświadomości tego, gdzie są, czy wciąż żyją, było jeszcze gorszą perspektywą. Dlatego wróciła, tylko i wyłącznie dla nich, tylko. Z przeświadczeniem, jednocześnie nadzieją, że jej potrzebują. - Nigdy nie mam na ciebie wyjebane! - Nieważne, że Coco mówiła swobodnym tonem, jakby wcale się nie przejmowała albo specjalnie wyolbrzymiała, Charlie nie wierzyła, że traktuje to jako żart i podniosła aż głos, nawet łzy stanęły jej w oczach. - Oliver też nigdy nie ma, jesteśmy muszkieterami, do kurwy nędzy, jesteście dla mnie najważniejsi. Poprawiła czapkę siostry na swojej głowie, odgarnęła sobie włosy z oczu, by lepiej widzieć Coco. - Zabraniam ci tak myśleć, bo to nie prawda, okej? To nieprawda. Charlie miała w tym momencie wrażenie, że Coco wie. Często zachowywała się podobnie, ale w tej chwili to wręcz uderzyło Marigold. I przeraziła ją myśl, że Coco o wszystkim wie i teraz tylko chce usłyszeć prawdę od niej. Nagle wydała się jej chłodna, a jej spojrzenie, które w rzeczywistości nie miało z tym nic wspólnego, obce i oceniające. - Coco - zaczęła w lekkim popłochu, z miejsca wierząc w wizję, która stanęła jej przed oczami. Nie docierało do niej, że Rosie może po prostu się martwić. - Coco, jeśli czegoś ci nie mówiłam, to tylko po to, żeby cię chronić, nigdy nie uważałam, że nie zrozumiesz. Jesteś moją młodszą siostrą, to moje zadanie, żeby cię chronić. - Głos przebrzmiewał jej paniką, drgał. Nie potrafiła patrzeć jej w oczy. Złapała ją mocno za rękę i to w nią wbijała wzrok. - To moje zadanie, więc powinnam była nigdy nie wracać, najlepiej przepaść, najlepiej w ogóle zginąć, najlepiej zniknąć z powierzchni ziemi, ale nie potrafiłabym tego zrobić, nie mówiąc tobie i Oliverowi dlaczego. - Odetchnęła głęboko, zaciskała dłonie na ręce siostry coraz mocnej, prawdopodobnie już boleśnie. - Ale jak ubrać w słowa to, że zabiłam człowieka? Tak oto po raz pierwszy Charlie powiedziała to komuś, chociaż cicho, bo głos tłumiło coś tkwiącego w gardle, ale na tyle wyraźnie, żeby Coco mogła usłyszeć. Mówiła to już wcześniej - do siebie, do testrali, w ciemność, w głuszę, w niebyt, jakby w nadziei, że Bóg ją usłyszy i odpuści grzech, że świat jej wybaczy, ale nigdy nie zdołała przekonać siebie, że tak się stało. Zaczynała wierzyć w to, co mówiła matka - że Bóg ją przeklął, że to ona przynosiła całe nieszczęście swojej rodzinie, a odkąd opuściła rodzinny dom, Oliverowi i Coco, zaczęła wierzyć, że jest błędem stworzenia, karą i winowajcą w jednym. Popadła w obłęd, zamknięta sam na sam z myślą, że ukróciła czyjeś życie. A teraz czekała, aż Coco odsunie się od niej z przerażeniem, wyprze więzów krwi i powie, by Charlie nigdy więcej się do nich nie zbliżała.
Nie ważne co Charlie powie, to nie ma po prostu znaczenia. Żadnego. W co wierzyła blondyneczka, że Oliver się liczy dla siostrzyczki? Że sama starsza Watson ma znaczenia dla tej młodszej? W jakim ona błędzie żyła. Wszyscy powtarzali… „Ratuj się!”, ale nie. Coco była zbyt głupia. Zbyt naiwna, i prowadziła do własnej śmierci. Do autodestrukcji, byleby oni się ogarnęli. Byleby zaczęli funkcjonować. Wiesz jak to jest kiedy czujesz, ze chcesz a nie potrafisz? Kiedy wiesz, że musisz, ale znikąd pomocy? Zdajesz sobie sprawę, że to nie strach, a ból Cię zabija? Masz pojęcia co to cierpienie, które przelewa się z każdym pierdolonym słowem jakie pada z ust najbliższych? Coco wie, i wie jak to zajebiście boli. Jednak nigdy nie jęknęła, nigdy nie powiedziała o co ma żal, nawet gdy brat po raz kolejny wylądował na detoksie, a ona nie miała co jeść. Wakacje dwa tysiące jedenastego roku. Najdłuższe i najgorsze, w których to piętnastolatka nie miała co ze sobą zrobić. Nie potrafiła sobie poradzić. Nie potrafiła zrobić czegokolwiek co było produktywne. Dopiero gdy wyszedł, dopiero gdy jakoś stanął o własnych siłach po czterech dniach detoksu, mogła zjeść coś normalnego. Pamiętała te buty, które jej kupił jak miała dwanaście lat. Pamiętała te trampki, w których tak bardzo się dobrze czuła, a teraz? Teraz kiedy mogła kupić wszystko co chciała, bo on ją utrzymywał. Kiedy mogła chodzić w firmowych ciuchach… Nadal miała w głowie brata, który dałby się za nią pokroić? Jebane, niespełnione obietnice i Coco, która jedyne czego chciała to spłacenie długu frajerowi i zajebistej siostrze. Ruda wbiła szare tęczówki w blondynkę zastanawiając się właściwie dlaczego ona ślepo wierzyła w to niby „trzej muszkieterowie”. To takie żałosne, Charlie. Ich już nie było. Nie było trójki rodzeństwa, które nawzajem oddałoby za siebie życie. Była Coco, która chciała spłacić długi i uciec jak tchórz, byleby mogła dć im nauczkę, byleby zaczęli się z nią liczyć. A może? Może potrzeba nieco drastyczniejszych środków, byleby… Byleby potrafili spojrzeć na nią jak na kogoś równego sobie, a nie tylko przez pryzmat chronienia jej przed złem. Dlaczego więc jej nie chronili kiedy starszy o prawie dwadzieścia lat nauczyciel, przeleciał ją w swoim bogatym mieszkaniu? Dlaczego jej nie chronili gdy po raz pierwszy wzięła heroinę? Dlaczego jej nie chronili kiedy obcy facet ją rozdziewiczał? Dlaczego nie było przy niej ani Olivera, ani Charlie kiedy musiała zderzyć się z własną rzeczywistością i wybrać to co jest dobre, a nie łatwe? -Charlie… Jeśli czegoś mi nie mówiłaś to nie ze strachu o mnie, a ze strachu o siebie, że mogłabym zniknąć… - Mruknęła w taki sposób, jakby tak naprawdę jej w tym momencie nie było obecnej tu przy siostrze. Sprawiała wrażenie nawet osoby z innego wymiaru, a to tylko przez to, że w ostatnim czasie za bardzo przyblokowała się ze swoimi wszystkimi możliwymi uczuciami. Ze wszystkim co ceniła i ze wszystkim co było dla niej ważne. -Naiwna jesteś, wiesz? Odeszłabyś jak tchórz, który nie ma pojęcia o tym co się działo z nami. Jednak wróciłaś. Wykazałaś się odwagą i potrafisz stawić czoło, czemuś więcej niż tylko przeszłość. Będziesz mieszkać z Oliverem, postawisz go na nogi. Jakoś to będzie, co nie? – Uśmiechnęła się, nieco parskając przy tym, bo przecież absurdalność tej sytuacji, była zbyt… Poniżająco dla młodszej Watson. Ona to wszystko patrzyła inaczej. Nie było już ich trójki. Każdy musiał już liczyć tylko na siebie. Ach, jednak żeby dodać uroku temu krótkiemu zdaniu „jakoś to będzie” – szturchnęła żywego trupa swojej siostry w ramię. Wbiła w nią po chwili wzrok gdy padło wyznanie jakiego Coco się po prostu nie spodziewała. Nie miała pojęcia. Nie chciała wiedzieć. Nie chciała myśleć. Nie miała świadomości. Nie chciała świadomości, że Charlie zabiła kogoś. Nie potrafiła w to uwierzyć. Nie mogła. Nie umiała. -Charlie… - Szepnęła, a po chwili czuła jak wszystko traci sens. Jak wszystko nagle znika. Jak mogła im nie pomóc w tej chwili? Jak mogła sama uciekać? Szlag! Musiała wrócić do domu, musiała wziąć te zasrane narkotyki. Musiała coś zrobić żeby oni mieli kasę. Jeśli tylko kiedyś ktoś odkryje, że to właśnie blondyna zabiła tego fagasa, będzie trzeba mieć kasę na prawnika. Będzie trzeba mieć wszystko co da im gwarancję, że będą bezpieczni. -Wyjdziemy razem z tego gówna. Mną się nie przejmuj, dla pewnych rzeczy jest już za późno, ale Ty dasz radę mała, co nie? – Uśmiechnęła się z przekąsem, mając nadzieję, że jakoś to będzie. Nie chciała jednak tłumaczyć tego zdania, więc nawet jeśli by Charlie pytała to Coco zleje ją milczeniem. Nie, nie pokaże jej ręki. Nie pokaże jej niczego co w ostatnim czasie w sobie zniszczyła i jak bardzo. Jedyną osobą jaka trzymała ją przy normalnym funkcjonowaniu był Casper Villiers, którego potrzebowała, bo tylko on i wiedza, że jest sprawiała, że nie brała prochów czy czegoś mocniejszego. Tylko to, dawało jej poczucie – potrzebnej.
To był jej odwieczny problem - wierzyła zbyt mocno w piękno, w świat i w ludzi. Jej życie nie było słodkie i beztroskie - można nawet pokusić się o stwierdzenie, że było zupełnie odwrotnie - a jednak jej wiary w rzeczywistość wciąż tylko przybywało. Im gorzej było, tym piękniejsze było wszystko wokół. Żyć nie umierać, można by rzec, ale problemem jednak było silne przeświadczenie, że nie wolno było jej się tym cieszyć. Wszystko było piękne, wspaniałe - ale nie należało do niej, ona była skażona. Świat był całością, do której ona zdawała się nie mieć wstępu, nie była jego częścią. On był sacrum - ona należała do profanum. Znajdowała się daleko za jego granicą i nikt nie był w stanie dać jej przyzwolenia na jej przekroczenie - i tak było od zawsze, a wydarzenia w tamte wakacje po czwartej klasie jedynie jej to uświadomiły, tak sądziła. Nawet ludzie zniszczeni w podobnym stopniu co ona, jak Naleigh, która pokazała jej narkotyki, zostawiali ją, co mogło być tylko dowodem błędu stworzenia, jakim była. I byłaby w tym samotna - gdyby nie oni. Gdyby nie Oliver i Coco. Oni byli z nią mimo wszystko, chociaż jej zdaniem byli częścią tego, do czego ona nie miała wstępu - a jednak we trójkę też coś tworzyli i to było coś, co wciąż trzymało ją przy życiu. Nie potrafiła przyjąć do wiadomości, że to mogłoby się rozpaść. Wmawiała sobie, że to jest niezniszczalne, że są nie do zdarcia. Sądziła, że łączy ich coś więcej, niż tylko więzy krwi i że to jest gwarancją ich nieskończoności. Muszkieterowie byli jej symbolem życia, a żyć chciała równie mocno, co skończenia ze sobą. Dla nich mogła żyć - tylko dla nich. I fakt, że muszkieterowie się rozpadają chyba nie umknął jej uwadze - tylko wmawiała sobie z sukcesem, że wcale tak nie jest. Jej podświadomość działała jednak za nią i było z nią coraz gorzej. Coraz częściej tarcze jej rozszerzonych źrenic chroniły ją przed prawdą i przed świadomością. Coraz trudniejsze było zabrnianie sobie przyjęcia kolejnej dawki eliksiru, tabletek albo czegoś cięższego. Coraz gorzej radziła sobie z codziennym przebywaniem wśród zupełnie obcych i odległych dla niej ludzi. Więc wmawiała sobie, że jest dobrze, że będzie dobrze, żeby móc jakkolwiek funkcjonować. Przez zderzenie z rzeczywistością każdy musi przejść sam - i dla Charlie też brak możliwości złagodzenia tego procesu u Coco bolał. Zwłaszcza, że sama też musiała uporać się z własnym zderzeniem, które przeżywała wciąż na nowo. Żałowała, że nie potrafi ochornić siostry przed całym złem, które jej zagraża. Nie wiedziała, jak sromotną porażkę odniosła na tym polu, ale już jej marne wyobrażenie o tym było nie do zniesienia. - Jestem tylko człowiekiem, Coco. I nawet to dobrze mi nie wychodzi. - Z uporem ignorowała łzy cisnące się do oczu. Uśmiechnęła się kwaśno. Prezentowała sobą obraz rozpaczy, i bardzo chciała zapobiec temu akurat teraz, udawać silną, co robiła z powodzeniem miliard razy wcześniej. Tego dnia jednak pękła w niej bariera i nie potrafiła nic poradzić na to, że wyglądała doprawdy żałośnie. Codziennie stawiała czoła czemuś więcej, niż przeszłość - sobie. Rzeczywistości. To było trudne. Zbyt trudne. Zwłaszcza, że muszkieterów już nie było, chociaż Charlie nie zdawała sobie z tego sprawy. Ale czuła to i była bliska załamania. A teraz Coco uciekała od nich i kiedy Marigold uświadomi to sobie, kiedy to się dokona, nie złamie się tylko dla Olivera. Żeby postawić go na nogi. - Co z Olliem? - spytała, bo koniec końców Coco nie uświadomiła jej jeszcze, że ich brat był na detoksie. Otworzyła szerzej oczy, ignorując dziarską postawę, jaką przybrała Rosie. Zdawała się w ogóle nie słyszeć nic oprócz wzmianki o Olliem. Po wszystkich jazdach, jakie urządzała swojemu mózgowi, to było zbyt wiele informcji do przyswojenia na jeden raz i wychwyciła tylko tę jedną. - Nie chciałam - tylko tyle potrafiła z siebie wydusić, patrząc na przerażenie swojej siostry. Zdawała sobie sprawę, jak to brzmiało. Mamo, stłukłam wazon, ale nie chciałam. Zepsułam pralkę, ale nie chciałam. Zabiłam człowieka, też niechcący. Nic innego nie przeszło jej jednak przez gardło. - Ta, dam radę - mruknęła, obejmując się ciasno ramionami, po chwili ciszy, której potrzebowała, żeby zmusić się do wypowiedzenia tego. Wiedziała, że nie da rady. Zwyczajnie nie da. Ale nie chciała mówić tego Coco. Była tylko człowiekiem. A i to nienajlepiej jej wychodziło.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Rekiny to leniwe stworzenia, a przynajmniej tak legenda głosiła, jeśli ktoś tylko zapytał ją o te, które żerują na powierzchni. Są zwierzętami frontalnie atakującymi, jeśli tylko wyczują swoją ofiarę. Wbijają wtedy ostre kły w jej ciało i nagle znika cała ich ospałość. Szarpią wtedy, rozdzierając swój cel na kawałeczki, a potem się pożywiają. Trudno jednak powiedzieć co robiłyby prawdziwe rekiny, specem nie jestem, jednakże pewien Sharker właśnie przeglądał się w lustrze, dopracowując swoją, już i tak idealną, fryzurę, gdy otrzymał sowę od Mandy. Westchnął ciężko, opierając się przez kilka sekund na umywalce, a potem na odwrocie jej listu nakreślił odpowiedź, wysyłając wiadomość niemalże natychmiast. No cóż, miał na dzisiaj inne plany, ale w sumie co mu szkodziło. Zerknął ostatni raz na swoje odbicie, a potem niechętnie opuścił łazienkę by ubrać się niespiesznie, pamiętając by zawiesić na szyi wisiorek, który otrzymał na Walentynki. Szczerze to nie miał pojęcia od kogo go dostał, absolutnie też nie chciał w to wnikać, ale nagle stał się on dla niego jakiś dziwnie bliski, zapewne za sprawą tego, że wyjątkowo dobrze przypominał mu o jego wyjątkowości. Dwa zielone, połykające się węże stanowiły marną namiastkę tego co zwykle znajdywał posługując się wężomową, ale cóż, skłamałby jakby powiedział, że mu się nie podobają. Przytrzymał wisior przez kilka sekund w palcach, obracając go i obserwując refleksy świetlne, ale zaraz westchnął ponownie i dokończył ubieranie się by móc wyjść na Londyńskie, szarobure ulice. Skierował się natychmiast w stronę peronu 9 i ¾, który jako miejsce spotkania wskazała mu jedna z bliźniaczek Saunders i przybył tam nawet się nie spóźniając! Łał, taki zdolny, patrzcie go tylko. W normalnych warunkach MMS zapewne wystałaby się tutaj za wszystkie czasy, wyczekując na te Ślizgońską Gwiazdeczkę cholera wie ile, ale najwyraźniej trafiła w ten moment, w którym akurat wybierał sobie następne zajęcie i mógł bez problemu skorygować swój rozkład zajęć by odbyć to jakże arcyważne spotkanie. Nie no, a tak serio to po prostu tym razem się pospieszył, a teraz stał jak ten ciołek i przeszukiwał peron wzrokiem, starając się odnaleźć blondynkę spojrzeniem.
Nie zrozum jej źle. Jesteś słodki. Ładnie się uśmiechasz, masz w sobie coś więcej niż kieszeń wypchaną drobnymi, za które będziesz mógł kupić za rogiem kawę. Bo akurat tej będzie potrzebowała bardziej niż twojego towarzystwa. Koniec z końców jednak... Jednak zwróci na Ciebie uwagę. Wyszła z koncertu. Dopiero wróciła i ciągnęła za sobą wielki plecak, gdzie wszystko i tak było upchnięte zaklęciem zmniejszającym. Cieszyła się jak dzieciak, kiedy przepływały przez nią prądy muzyki. Teraz jednak potrzebowała czegoś nowego, bliskiego. Zatem gdy tylko ktoś zaproponował jej, że odprowadzi ją na peron nie miała nic przeciwko. Choć była to aluzja do jej częstych wyjazdów. Może ktoś tym razem chciał ją pożegnać i szczycić się tym, że widzi ją po raz ostatni? Pewnie by w to wnikała, gdyby nie była podpita, a za sobą nie miała kilku nieprzespanych nocy, kiedy to siedziała w motelu składając się do całości. Wracała do Hogwartu, tym razem na stałe. Zamierzała skończyć siódmą klasę mieszkając w dormitorium i po prostu dopracowując kolejne kwestie. Miała taki plan. Zatem nijak to się miało to plecaka, który ciążył na jej plecach. Tak... Było jej ciężko. Zatem usiadła na pierwszej lepszej ławce, która była pusta i rzuciła bagaż gdzieś obok siebie. Po czym wyciągnęła z kieszeni paczkę papierosów, a potem odpaliła jednego zaciągając się głęboko. Miała potargane włosy, rozmazany makijaż i trzęsły się jej ręce. Jeszcze drżała od natłoku muzyki, a wszystko huczało w uszach. Nabazgrała ostatkiem sił i świadomości list do Rasheeda. Odpowiedź nadeszła w miarę sprawnie, więc teraz mięła ten papierek w dłoni doprowadzając pewnie je do krawędzi, kiedy popadało w szaleństwo, które ludzie wielbili podczas złączania ciał. Cóż... Nie wstydziła się o tym mówić, była dość otwarta jeśli chodziło o kwestię dyskusji o sprawach intymniejszych, które ty wolałeś zostawiać za drzwiami. Jednak teraz czekała. Obejrzała się niewinnie na parę dusz, które tu były i na budkę z biletami, która wciąż była otwarta. I nagle go zobaczyła... Stał tam kilkadziesiąt metrów od niej wcale jej nie zauważając. To się jej nie spodobało. Miał ją zauważyć. Nie po to stała tutaj wyprostowana w kusej kurteczce i obcisłych spodniach podkreślających pośladki, aby na tym pustym peronie przyglądał się tablicom. Miał ją znaleźć. Zatem co to za denna zabawa? Nieładnie Rasheed. Przewróciła oczętami i wyrzuciła papierosa za siebie wypuszczając obłoczek dymu z ust, aż wreszcie ruszyła w jego kierunku sama pozostawiając torbę gdzieś daleko za sobą... Bo gdyby nawet ktoś zdecydował się to ukraść, to nie spotkałby tam nic więcej niż: mnóstwo kompletów koronkowej bielizny jak i również sukienki, spodnie, koszulki, podkoszulki, spinki, kosmetyki, perfumy i buty, ale też aparat... Za aparatem by płakała, więc weź wszystko, ale zostaw aparat. Jeszcze zanim ją zauważył przejechała po ustach krwistoczerwoną szminką starając się nie zgubić tempa swojego chodu. Powolnie kołysała biodrami nawijając pasmo splątanych włosów na palec. Wreszcie jednak zrezygnowała z tego manewru, gdy ich oczy się spotkały. Jeszcze cztery kroki i stała bezpośrednio przed nim składając na jego prawym policzku celowo niezdarny pocałunek, po czym lewą dłonią wdrapała się do jego szyi wspinając się na palce wreszcie spotkała się z jego uchem... - Tak dawno Cię nie widziałam. Może tęskniłam. Kto mnie wie. Zabierz mnie gdzieś dzisiaj. I koniecznie spraw, żebym była wesoła. - Rzuciła wyzwańczo wcale nie tłumacząc się z tego, gdzie była wcześniej, czemu się nie odzywała, czy myślała o nim wcześniej i czy właściwie wiedziała czego chce. Miała ochotę jechać pociągiem, miała ochotę cisnąć się z nim w ciasnym korytarzyku wagonu nie zważając na puste przedziały... Bo potrzebowała bliskości i zamierzała ja odebrać od niego w każdej postaci. Szczególnie dziś. - Więc? Dwa bilety na Majorkę? - Mruknęła ironicznie wplątując palce we fryzurę, którą z pewnością ułożył tylko dla niej. Aczkolwiek... Powinni do siebie pasować. Skoro ona nie jest perfekcyjna, to on też nie ma teraz do tego prawa.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Nie chciał wnikać w to dlaczego jej nie było, ale wręcz nie mógł powstrzymać ciekawości, która zżerała go od środka. Nie było jej na feriach, a on zdecydowanie chciał być najlepiej poinformowany o tym, co się z nią działo w tym czasie i gdyby nie to, że trochę się zmartwił tym jak wyglądała to jak nic zasypałby ją gradem pytań, no ale wróćmy się jednak o te kilkadziesiąt sekund. Wtedy ją dostrzegł, piękną i intrygującą jak zawsze, jednak teraz widocznie zaniedbaną. Potarganą i wymiętą, zupełnie tak jakby sypiała gdzie się tylko dało, co już samo w sobie mu się nie spodobało, nie mówiąc już zapewne o tym jaką reakcję mogłaby u niego wywołać mówiąc mu prawdę. Ciężko to jednak było profesjonalnie określić tak na sucho. Obserwował ją uważnie, kiedy tak kroczyła w jego stronę niespiesznie, w spodniach, które uwydatniały dokładnie to, na czym powinien zawiesić wzrok i zdecydowanie sprawiały, że i na tym skupiał uwagę. Dodatkowo te czerwone wargi, splątane blond włosy, które dość nieprzerwanie kojarzyły mu się z upojną nocą w łóżku i pobudzały jego wyobraźnie. Tego wszystkiego dopełniały kręcące się kusząco biodra, ale po jego wyrazie twarzy nie można było stwierdzić czy Mandy udało się osiągnąć to co chciała. Był nieprzenikniony, prawie tak jak zawsze, a jedynie oczy zdradzały lekkie poruszenie. Nie było w nich jednak ani głodu podniecenia, ani złości czy obojętności, a ciekawość i jakby pewna zadziorność. Najwyraźniej miał zamiar się dzisiaj z nią pobawić, ale absolutnie niczym nie zdradzał swoich planów, zwłaszcza, że wszystko co przed chwilą opisałam po paru sekundach już zostało wypchnięte z wizji przez modulowane emocje. No cóż, Rekin zazwyczaj nie ukazywał większości z tego co normalni ludzie mają wypisane na twarzy, a często też sztucznie przerabiał własną mimikę twarzy, w zależności od sytuacji. Teraz pojawiło się na niej łagodne zainteresowanie, ale oczęta zmrużyły się drapieżnie co mogło jej dać trochę do myślenia, podczas gdy całowała jego policzek i wspinała się do jego ucha. Nie przejmował się tym, że mogła poznaczyć go szminką, ani tym, że stał jak ten kołek i wpatrywał się w nią jak oczarowany i po prostu złożył ręce na jej biodrach, przytrzymując ją gdy mówiła, a, nie ukrywajmy, ten gest był bardzo zaborczy. - Też mi miło Cię widzieć Saunders - powiedział po prostu, nieco złośliwie nawiązując do jej przywitania, a konkretniej do jego werbalnego braku, by ze zdumieniem stwierdzić, że w istocie sądzi dokładnie tak jak powiedział. No cóż, ona nie opowiedziała, ale on zdecydowanie za nią zatęsknił. Od kiedy tylko się poznali, w dość niesprzyjających okolicznościach tak swoją drogą, coraz częściej sobie uświadamiał, że dobrze było spędzać czas w jej towarzystwie. - Kochana, z Tobą to nawet i na księżyc. - uniósł brew w dość kpiarskim geście, ale o dziwo nie powiedział przez moment nic więcej, pozwalając jej przez kilka długich sekund gmerać przy swoich włosach. Nie lubił tego, zwłaszcza, gdy zdążył je w pełni ułożyć, więc kiedy już czas przewidziany w ustawie minął, zsunął jedną z dłoni z jej bioder i pociągnął ją za nadgarstek, ściągając dłoń niżej i splatając razem ich palce. - Mam nadzieję, że wiesz, iż oczekuję wyjaśnień - rzucił zupełnie tak, jakby to była jedynie niezobowiązująca uwaga i w rzeczywistości faktycznie nią była. Nie oczekiwał tego, że zaraz zacznie mu się ze wszystkiego zwierzać, aczkolwiek jedynie delikatnie jej zasugerował, że jest tego ciekaw i jeśli ma na to ochotę to mogłaby mu to powiedzieć. W sumie Mandy była jedną z tych osób, na których nigdy tak brutalnie nie egzekwował tego czego chciał. Normalnie powinna być zaszczycona. Odsunął ją od siebie delikatnie, a potem nie puszczając jej dłoni, pociągnął w stronę jej bagażu, najwyraźniej mając zamiar jej z nim pomóc. - Więc chcesz jechać do Hogsmeade czy w jakieś ładne miejsce? Nie sądzę żebyśmy wyrobili się przed szkołą jeśli chodzi o Majorkę, więc zastanów się nad odpowiedzią. - Tak, definitywnie był tym rozbawiony, ale za nic w świecie tego nie ukazał, pytając ją jakby najzupełniej poważnie, kiedy tak podnosił z ziemi jej tobołki i zerkajął na nią poważnie z góry.
Miała ciężki okres, gdy większość podróży składała się z większej ilości wyjazdów niż powrotów. Ucieczka z Hogwartu do Londynu, z Londynu do Lynwood na chwilę, a potem kolejna wycieczka do tych stron, w których od dawna planowała znaleźć swój dom. Nie udało się. Musiała zadecydować. Zadecydowała zatem, że jeszcze raz spróbuje pracować jako modelka, że jeszcze raz przejdzie się po wybiegach, choć nie przepadała za sztucznymi kreacjami i tą samą miną, która musiała jej towarzyszyć przy każdym przejściu przez śliską powierzchnię podestu. Na całe szczęście była czarodziejką, potrafiła się ustabilizować, czasem wypić eliksir, żeby być jeszcze bliżej ideału, do którego dążyła od dnia, w którym przekroczyła próg Bexaubatons, a później Hogwartu, gdy zobaczyła siostrę. Jednojajową bliźniaczkę. Już nie myślała o tym w kategoriach wyroku, wciąż miała w kieszeni swój indywidualizm, bycie kimś na kogo ty chcesz patrzeć. Wzbijała się wysoko chętna do tego, by siedzieć na chmurach. Chciała tego. Chciała poznawania nowych ludzi, picia alkoholu w ich towarzystwie, poszerzenia horyzontów w nauce, snucia planów o sytuacjach, które nigdy się nie wydarzą. Jak masz to pojąć? Jak masz na to patrzeć? Zamykasz oczy teraz już niepewien tego czy rzeczywiście wszystko z nią w porządku. Nawet teraz gdy taka czarowała Rasheeda kocimi oczami jeszcze nie była pewna co miała mu powiedzieć. Przez jakiś czas była słabsza, potrzebowała załadowania akumulatorów. Bowiem nie tylko Scarlett w ostatnim okresie miała problemy. Mandy również miała na swoim koncie parę nieciekawych, bezbarwnych sytuacji, które wcale jej nie pomogły w osiaganiu sukcesu, więc... Splątawszy palce swojej dłoni z tą Raszedową miała nieodpartą ochotę wtulić się w jego tors doszukując się tam ciepła, a też gwarancji, że na ta noc będzie normalna, ale zarazem ciekawa. Aczkolwiek nie zahaczy o niebezpieczeństwo. Jeszcze teraz nie chciała zbyt wiele ryzykować. Dopiero co wyszła z pomieszczenia, które huczało muzyką. Jakże by mogła zatem zapuścić się w dziwne krainy emanujące hipnotyzującą przygodą? Zmrużyła powieki dając się pociągnąć w stronę ławki, na której jeszcze niedawno siedziała. Raszedowa słowa na moment wybiły ją z rytmu i musiała zastanowić się nad tym, co chciałaby mu powiedzieć. W istocie napawała się teraz jego obecnością. Zatem dlaczego wyrywał ją z tego błogiego stanu? - Służyłam ładną buzią dla mugolskiego narodu i łaziłam po wybiegach, jak i dbałam trochę o zaległości w szkole, bo zdradzę Ci sekret. Ale chyba wracam na stałe do Hogwartu i nie chcę znikać. - Uśmiechnęła się szczęśliwa, że ta obietnica została komuś zdradzona, że ktoś jest świadkiem słów, które składa przed sobą i jest w tym wreszcie sens, aczkolwiek teraz już przykuł jej uwagę czymś innym. Nie chciała jej zabrać na Majorkę. Tu odrobinę musiała się zastanowić, bo przecież nic nie jest proste. Zatem gdy tylko Rasheed sięgnął po je torbę dziewczę ponownie zajęło głos. - Majorka odpada? W takim razie po prostu kupmy bilet dokądkolwiek i jedźmy. Jedź ze mną. Chcę, żebyś ze mną jechał. No jedź ze mną. - Ostatnie trzy zdania były żądaniem, prośbą, a i też desperacką próbą zatrzymania jego ręki, która wciąż ściskała jej dłoń. Był dobry, miał głos, który mógłby ją usypiać, choć prawda była taka, że Mandy wcale nie zamierzała iść spać. Jeśli on chciał się nią bawić, to musiał wiedzieć, że dojdzie tu do pewnej interakcji, choć może Mandy wyrazi chęć zostania jego zabawką na dzisiejszą noc?
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Słuchał jej słów z kamienną twarzą kiedy tak sobie kroczyli razem w stronę jej torby. Nie zareagował od razu, a pozwolił dać sobie chwilę na przemyślenie sytuacji. Nie miał zamiaru robić jej wyrzutów o to, że się nie odzywała, o nie. Ślubu ze sobą nie brali, parą nawet nigdy nie byli i nawet nie mógł stwierdzić czy to co ich łączyło można było określić przyjaźnią czy po prostu zawieszeniem broni. Nie był odpowiednią osobą do tego aby się wkurzać o takie rzeczy i żądać informacji, do których tak na dobrą sprawę nie miał prawa, ale z drugiej strony chciałby być poinformowany. Widzicie, Sharker miał tendencję do chorobliwej chęci zbierania informacji o ludziach, których zna, a wystarczyło chociażby spojrzeć na to, że czytał te bzdury wypisywane przez Obserwatora na temat Watsonówny. Nie wnikał potem ile jest w tym prawdy, a ile kłamstwa, ale skoro Casper nic mu na ten temat nie mówił, wyciągał swoje własne wnioski i odpowiednio manipulował swoimi danymi, w sposób taki aby było mu z nimi wygodnie. Lubił mieć kontrolę, ot co. W obliczu zaistniałych okoliczności, trudno się więc dziwić, że śmiał poprosić Mandy o wyjaśnienia, chociaż i tak należą mu się gratulację, bo zrobił to wyjątkowo kulturalnie i taktownie, darując sobie zwyczajowe swoje postępowanie w takich sytuacjach czyli, zazwyczaj, wiercenie dziury w brzuchu, bądź branie pod uwagę jakichś mniej humanitarnych opcji. Pokiwał krótko głową na jej słowa, a potem wykrzywił wargi w przyjaznym uśmiechu, nie potrafiąc ukryć błysku w swoich oczach. Zadowolenie. Tak, zdecydowanie cieszył się z jej decyzji, gdyż kogoś takiego jak Maurine zawsze dobrze było mieć przy sobie, zwłaszcza w podobnym ubraniu. Nyh, a Rekin to tylko o jednym. - Nie pozwolę Ci zniknąć… - zadeklarował jej stanowczo, ale zaraz zaśmiał się krótko i nieco ironicznie kontynuował - a przynajmniej spróbuję. Nie był odpowiednią osobą do składania jakichkolwiek obietnic, więc jego słowa miały charakter dość luźny i niezbyt poważny, aczkolwiek dobre intencje z pewnością się za nimi kryły, już zupełnie pomijając to, że były one bardzo egoistyczne. Nie chciał jej zatrzymać w Hogwarcie tylko dlatego, że uważał, iż byłoby jej tam lepiej, o nie. Chciał ją mieć pod ręką, blisko siebie. Chciał się z nią bez przeszkód spotkać gdy tylko najdzie go taki kaprys, chciał móc wysyłać jej sowy i wiedzieć, że dostanie odpowiedź, chciał do cholery częściej oglądać te blond główkę przy sobie. Taki był zachłanny palant z niego. Trzymał już jej rzeczy i prostował się, taksując ją uważnym, ale i nieco rozbawionym spojrzeniem. Jej zachowanie naprawdę było dla niego pochlebiające, ale i nieco śmieszne oraz niezrozumiałe zarazem. Był tylko chłopcem z ładną buzią i ustawioną rodziną, nikim więcej i każdy kto miał chociaż trochę oleju w głowie zapewne widział w nim Ślizgona pełnego fałszywego, zawyżonego mniemania o sobie, chcącego mieć każdego na zawołanie, a mimo tego Saunders chciała aby to właśnie on z nią dzisiaj gdzieś pojechał. Sądząc po tym jak desperacko uczepiła się jego ręki, albo bardzo jej na tym zależało, albo to był jakiś chytry podstęp. Viva la nadinterpretacja, a w każdym razie on dzisiaj postanowił jej zaufać, chociaż to może zbyt mocne słowo dla kogoś takiego jak on. Po prostu dzisiejsze chwile postanowił oddać jej do dyspozycji. Czy było coś złego w tym, że gdzieś razem pojadą? Nie. To akurat było zupełnie niewinne w porównaniu z tym co działo się teraz pod jego czaszką. Ścisnął jej dłoń w geście, który zapewne miał dodać jej otuchy, a potem przyciągnął ją do siebie, nieco niezdarnie, gdyż wciąż pozwalał się ściskać za rękę. - Pojadę - powiedział po prostu, zupełnie tak jakby i jemu zależało na tym aby się gdzieś z nią wybrać - Może być i nawet Majorka, niech stracę, wybierz co tylko chcesz, mała. To była prosta deklaracja, ale dla blondynki zdawała się znaczyć więcej, niż Rasheed mógłby podejrzewać. Skoro tak bardzo tego chciała - niech będzie, ale niech pamięta, że każda przysługa ma swoją cenę. Co jak co, ale tą zasadę znali chyba wszyscy ludzie, którzy kiedykolwiek mieli okazję do zamienienia z nim więcej niż kilku powitalnych słów, już oczywiście abstrahując od tego, że plotki o jego podejściu do tego typu spraw, z całą pewnością obiegły już pewnie co najmniej połowę Hogwartu. MMS musiała je znać i właśnie świadomie zbliżała się by pogłaskać rekina po grzbiecie, mając na uwadze to, że dopiero co zadrasnęła się w dłoń aż do krwi.
Mandy wybrała go. To nie był przypadek, że to do niego wysłała ten list. Nie chciała być sama, czuła się zrelaksowana, nieco ospała, więc potrzebowała bodźca, czyjejś bliskości, uśmiechu, słowa... Zwykłego ujęcia kogoś za dłoń. I nie wiedzieć czemu chciała, żeby to on tu był. Nie wiedziała czy ma czas, albo czy go ma, ale czy będzie chciał tu przyjść dla niej. Przecież niektórzy znaleźliby całkiem duży powód by jej odmówić, albo nawet nie odpowiadać wykręcając się później jakimś dziwnym spojrzeniem. Mandy jednak dała mu czas, ściśle określoną przestrzeń, w której ona zajmowała miejsce na ławce. Jeśli by nie zdążył? Co jeśli sowa po prostu wybrałaby okrężną drogę? Nieważne. Nie można gdybać. Liczy się to co teraz, a skoro stał tu z nią przy tej ławce i trzymał jej plecak w ręku, a drugą ściskał jej dłoń... To mogłaby tu trwać dość długo zastanawiając się nad celem ich podróży. Nie myślała teraz o tym, co Rasheed może od niej sobie wziąć za tą przysługę, za użyczenie siebie. Może było za późno na takie analizy, a może po prostu chciała wierzyć, że choć jedna osoba z jej znanych jest bezinteresowna? Odkąd przecież tu była obracała się w cieniu siostry, która handlowała wszystkim. Od uczuć, po ciało, po uśmiech, po podpis. Mandy też to jakiś czas temu zaczęła robić. Jednak Sharker mógł być pewien, że dzisiejszej nocy była czysta od wszelkich intryg. Wszak już dawno nie była w Hogwarcie, zdążyła jednak zatęsknić. Głównie dlatego wracała... Zatem jaka będzie cena tego spotkania? Co kryją jego myśli dryfujące gdzieś po czaszką? Nieważne. Jeszcze. Niezgrabnie przyciągnięta do niego pozwoliła sobie na uśmiech odkrywający rządek śnieżnobiałych ząbków. Odczuwała błogość, zero strachu, głównie radość, głównie chęć do życia. Teraz to ona go pociągnęła go przodu w kierunku kasy z biletami, jeszcze niedokładnie wiedziała czy dojadą stąd na Majorkę, jednak co nie raz patrzyła na niego z zastanowieniem, co zrobiłby gdyby w rzeczywistości kupiła dwa bilety do tego miejsca i nakazała mu po prostu być. Co za taką przysługę wytoczyłby jako zapłatę? Mogła mu dać pewne rzeczy, ale inne... Musiałby wziąć sam. Już taki to handel. Stanąwszy przy kasie wspięła się na palce nadal ściskając jego dłoń niezgrabnie, kątem oka oglądając spis odjazdów... - Poproszę dwa do Hogsmeade. - Mruknęła nieco niezadowolona, bo przecież tam były jedyny, który odjeżdżał za kwadrans. A ona potrzebowała, by kółka kręciły się po szynach leniwie, ale jednak. Chciała znaleźć przedział i chwilę, gdzie mogłaby po prostu napawać się jego widokiem może też dotykiem. Dlatego też nie dziwicie się jej, że szybko załatwiła ową sprawę składając na obu świstkach papieru drobny pocałunek, który pozwolił na to, by jej krwistoczerwone usta zostawiły na nich ślad. - No chodź, są już sprawdzone. - Mrugnęła do Rasheeda dotrzymując mu tym razem kroku, nie narzucając niczego. - Ty wiesz gdzie byłam. Powiedz mi gdzie byłeś, kiedy o mnie nie myślałeś i nie szedłeś tu. - Poprosiła, a może zażądała? Bierz co chcesz. Dzisiejsza noc jest dziwna.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Jakie myśli kryje jego Ślizgońska główka? No cóż, to jest pytanie, na które niełatwo jest znaleźć odpowiedź, nawet mimo tego, że niekiedy jest ona dziecinnie prosta do odgadnięcia. Być może i tym razem tak było? Kiedy tylko w jego pobliżu znajdowała się jakaś urocza dama bądź przystojny młodzian, Sharkera zazwyczaj nietrudno było rozszyfrować, mogąc jego myśli skrócić do jedynie kilku słów, oscylujących wokół „pożądania”, „współżycia” i najlepiej „miejsca publicznego”. Czy tak było i tym razem? Kto wie, być może. Nic, co tylko mógł sobie pomyśleć, nie ujrzało światła dziennego i zostało jedynie myślami, gdyż ani z pomocą głosu niczego nie wypowiedział, a i jego wyraz twarzy zdradzał tyle co nic. Był niczym wielka i przeraźliwie zimna góra lodowa, której nie byli w stanie stopić nawet najwięksi inżynierowie, wciąż okryta pierzyną tajemniczego, migoczącego w słońcu białego puchu. Kto wie jakie skarby tkwiły w jej wnętrzu? Jak wielkie były te góry kosztowności w pirackim kufrze, przypadkowo porzuconym na trzaskającym mrozie lodowatego pustkowia? Bądź jak barwne były te miliardy płonących ptaków, spadających na ziemię raz po raz z budzącym grozę okrzykiem na dziobach? Nie rozszyfrujesz go jeśli Ci na to nie pozwoli. Każdy z nas działa schematycznie, lecz większość z nas nie pozwala innej istocie ludzkiej na całkowite poznanie i dobrze. Odsłonięcie przed kimś swojej duszy jest najgorszym co tylko można zrobić. Wtedy podaje się swoje serce, bijące wciąż i pompujące zawzięcie hemoglobinę i inne takie sytuacje, na złotej tacy, a w ręce wciska się komuś sztućce. To było nic innego jak proszenie się o samozagładę, a Rasheed nie miał w planach szybkiego skończenia ze sobą. Dał się pociągnąć w stronę kasy, bez problemu dopasowując się do tempa jaki narzuciła, uprzednio zapatrzywszy się na rządek zębów, który mu ukazała. Charakterystyczna dla niej przerwa między jedynkami uroczo rozświetliła cały uśmiech, sprawiając, że Rekin przez sekundę skupiał spojrzenie tylko na jej twarzy. Jedno uderzenie serca wystarczyło jednak aby uniósł spojrzenie, kierując je na tabelę odjazdów i przyjazdów. Hogsmeade. Ach, a przecież on tak liczył na Majorkę! Uśmiechnął się do niej, zaśmiawszy się uprzednio z rozbawieniem. - Na koniec świata innym razem - rzekł cicho, zupełnie tak jakby dyktował swojej pamięci zapisanie tego na przyszłość, a kto wie, może i tak było? W sumie czemu nie mieliby tak gdzieś kiedyś razem wyjechać? Skoro dzisiaj wybierali się do wioski to cóż stało na przeszkodzie temu aby pozwiedzali trochę świata po ukończeniu szkoły? Ambitne plany, huh. Więc poszedł i narzucił swoje własne, niezbyt szybkie tempo, zastanawiając się nad odpowiedzią na jej pytanie, bo w gruncie rzeczy wcale nie była ona taka prosta jak można by sądzić. Głównie z tego względu, że była po prostu niezbyt zagmatwana i łatwa do przewidzenia. Sharker nie lubił nieskomplikowanych odpowiedzi, zdradzały zbyt wiele. - Kiedy o Tobie nie myślałem… to w gruncie rzeczy równie dobrze mogłem nie istnieć przez cały ten czas - o tak, flirciarska odpowiedź, w połowie wyrywająca jej słowa z kontekstu, jak najbardziej w jego stylu. Winszujmy! Mandy doczeka się również tej normalnej! - Widzisz, ja się nie szwendam. Hogwart, Londyn, Lynwood, Londyn, a teraz wyląduję w Hogsmeade. Nic specjalnie interesującego. Całe szczęście, że chociaż teraz mam doborowe towarzystwo.
Chodź ze mną, ty to moje postrzeganie... Tak bardzo prawda, szczególnie dla tej Krukonki dzisiaj, kiedy była odrobinę wsparta o Rasheedowe zmysły, bo jej zdawały się dostrzegać i reagować tylko na niego. Na głos, na dotyk, na bodźce zapachowe... Bo zapach... Jego zapach był hipnotyzujący. Chciała znów znaleźć się blisko jego szyi, aby wciągnąć nozdrzami przyjemną woń przyprawiającą o drobne dreszcze rozbiegające się pod skórą, jak krople deszczu w upalny dzień... Ta ulga, to uczucie, że jest dobrze. Możesz to czuć, o ile w rzeczywistości nie blokujesz się na świat. Mandy nie chciała stawiać dziś oporów, układać planu niedostępności, nie miała zamiaru rozkładać toru przeszkód, który w rzeczywistości był nie do przebiegnięcia. Martwiła się jedynie o kilka kwestii... Iż pociąg po prostu będzie jechał za krótko. Teraz dziękowała w głowie Bogu, że podróż do zamku ekspresem zawsze się jej dłużyła. Ale nie zamierzała zamieniać czasu na drobne, uleci i tak z nami. Przeskakując z nogi na nogę przyglądała się rasheedowej twarzy, która wydawała się być bardzo tajemnicza. Ukrywał coś przed nią, wiedziała o tym. Może to było to, że dziś wypił kawę rozpuszczalną zamiast fusiastej, a może zrobił coś szalonego, co dziś go zawstydzało. Nieważne. Tą twarz chciała wybić z tego skupienia, ucałować jej pewien centymetr kwadratowy, dotykając go wargami nie raz, ale cały czas... Aż by się przed nią otworzył, choć z Rasheedem było to niemożliwe. Nigdy nie mówił zbyt wiele o sobie, zazwyczaj po prostu był. Reagował impulsywnie nie pokazując tego, jak naprawdę zareagowałby prawdziwy Shaker, a pomimo to Mandy nie mogła tu mówić o sztuczności. Gdy powiedział te banalne słowa, jej małe kobiece ego podskoczyło do góry dzięki trzepoczącym skrzydełkom. Przez otępiałe zmysły nie doszukiwała się w tym żartu, ale jakby na znak, że dał jej poprawną odpowiedź ścisnęła jego dłoń mocniej. Jedyna odpowiedź, bo kolejne jego słowa zmusiły ją do oderwania się od tamtych, co by tylko poprowadzić rozmowę dalej. - Masz rację. Jestem dzisiaj twoim szczęściem. - Odrzekła dość narcystycznie zwracając uwagę na konduktora, który otworzył drzwi od wagonu. Zatem Maurine dbając o swojego towarzysza zachęciła go uśmieszkiem, co by poszedł z nią i wsiadł... Przygaszone światła, puste przedziały. W niektórych ukryte sylwetki ludzi, którzy nie chcieli być rozpoznani. Mandy na chybił trafił pchnęła drzwi od jednego z nich, a gdy nie zobaczyła tam niczego poza nikłym światłem weszła do środka z Rasheedem odrywając się na moment od niego, by przesunąć owe zamknięcie przedziału na pierwotne miejsce, a potem podeszła do niego przykładając dłoń do jego klatki piersiowej prawie jak na początku ich spotkania. Tym razem jednak ścisnęła materiał koszulki w piąstce tym samym jakby wspierając się o niego, by wspiąć się znów na palce. - Możesz mnie teraz kochać. Pozwalam Ci. - Dodała nieco despotycznie na moment opierając głowę o jego czoło, by między ich oczami nie było żadnej drugoplanowej przestrzeni, oprócz przezroczystego powietrza.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Gdyby tylko miał tę świadomość jak na nią działał dzisiejszego wieczoru, to jak nic byłby to niesłychanie potężny łyk Felix Felicis dla jego i tak już aż nadto napuszonego ego. Widzicie, Rekin lubił się podobać. Ta spaczona część jego osobowości reagowała bardzo źle na wszelką ignorancję i niedostępność. Lubił mieć podawane wszystko na tacy, gotowe do skonsumowania, chętne na bycie schwytanym, a uroda bardzo ułatwiała zdobywanie i być może właśnie dlatego był tak do bólu pedantyczny i zapatrzony w siebie. Nawet teraz, kiedy Mandy zdawała się tak bardzo czegoś potrzebować, kiedy tak długo jej nie było, nie mógł myśleć o niczym innym jak o zaspokojeniu samego siebie. Własnych potrzeb, niczyich więcej. Liczył się w końcu tylko i wyłącznie on sam. Trudno więc zaprzeczyć temu, że jej słowa dodatkowo spotęgowały jego poczucie, że znowu jest kimś ważnym, a być może nawet najważniejszym, niekoniecznie na świecie, ale na pewno w tej chwili. Również niekoniecznie dla wszystkich, a po prostu dla Saunders. Potrzebowała go, a on był i zamierzał wycisnąć z ich spotkania jak najwięcej się dało. Ścisnęła jego dłoń - to dobrze mu wróżyło, więc na jego buźkę znowu wpłynął ten wyraz chłodnej pewności siebie, zarezerwowanej dla połowy Hogwartu, a nie tylko dla niej. No cóż, może się to niedługo zmieni i ukaże jej emocje jakich niewielu miało okazję kiedykolwiek zobaczyć? Wiele na to wskazywało, zważywszy na to, że wsiedli do pociągu, a jego towarzyszka wybrała już przedział. Wślizgnął się za nią do środka i zabezpieczył jej bagaż, wsuwając ją na półkę umieszczoną nad siedzeniami. W ten sposób nie będzie im zawadzała, a przecież o to chodziło. Miejsca siedzące mogą im się przydać do czegoś ważniejszego, a przynajmniej bardziej interesującego, nieprawdaż? Odwrócił się akurat w czas. Maurine zasunęła drzwi przedziału i zaczęła się do niego zbliżać, a on tak stał. Nieruchomy posąg, wyczekujący na przybycie swej damy, która zaraz ponownie się do niego zbliżyła. Skłamałabym jakbym powiedziała, że miał coś przeciwko takiemu obrotowi sprawy. Złożył ręce na jej talii, ponawiając swój gest z ich powitania, a potem na jego twarzy pojawiło się coś, czego wcześniej jej nie pokazywał. Satysfakcja pomieszana z czymś dziwnym, co stanowiło złączenie pożądania oraz pewnego roziskrzenia oczu mogącego oznaczać naprawdę wiele. Nie było to jednak ważne, gdyż w tej chwili liczyło się tylko to, że trzymał blondynkę w swoich objęciach i wpatrywał się w jej zielone oczy, będące tak blisko jego własnych. - Wedle życzenia - powiedział już szeptem, a potem już obejmował ją bardziej zaborczo. Chwycił ją w swe ramiona, przytrzymując w tej niestabilnej pozycji jakiej się znalazła, ale nie pocałował jej, bynajmniej nie w usta, a przynajmniej nie od razu. Pochylił głowę by sięgnąć do jej szyi, którą owiał zaraz ciepłym oddechem. Nie trwało to jednak długo, gdyż już po kilku sekundach zaczął drażnić jej skórę pocałunkami i delikatnym zarostem porastającym jego twarz, zbliżoną teraz na wystarczającą odległość aby mogła to poczuć. Kierował się ku górze ze swoim naznaczaniem, zaczynając leniwie od obojczyków, przechodząc przez boczną powierzchnię szyi, całując idealnie wymierzoną połowę mięśnia mostkowo - obojczykowo - sutkowego by dotrzeć w końcu do szczęki. Przez cały ten czas wciągał w nozdrza słodki zapach jej perfum, co tylko potęgowało doznania. W końcu jednak uśmiechnął się zaczepnie i pochylił się nad jej wargami by złączyć je w raczej mało przyzwoitym pocałunku.
Gdyby tylko miał świadomość... Może będzie ją miał. Mandy uwielbiała nagradzać swoich partnerów jeśli byli dobrzy w czymś, co jej zapewniali. Zatem jeśli tylko Rasheed będzie potrafił zapracować na odpowiednią ocenę, to może i zostanie mu ona wystawiona? Kto ją tam wie jakie plany miała w głowie na resztę tego spotkania, bowiem chwila obecna została już podjęta, oceniona. Nie pozostaje nic innego jak spijać z niej wszystko co możliwe, korzystając z tego, że są młodzi, zmęczeni monotonią i spragnieni siebie. Może do tej pory mieli różne relacje, może do tej pory nagradzali się różnymi spojrzeniami na korytarzu, ale na pewno nie raz rozbierali siebie wzrokiem. Przynajmniej jeśli chodziło o Mandy. Takie wizje wpadały do jej myśli szczególnie na wspólnych imprezach, a czemu dopiero teraz to wszystko miało mieć miejsce? Czasem czas lubi dawać kilka chwil na zbudowanie potrzebnego Ci do tej gry doświadczenia, więc korzystaj, bowiem nie ma co się spieszyć. I ta ostatnia wskazówka była dziś przewodnikiem dla Mandy, gdy tylko poczuła, że znów ją do siebie przyciąga kładąc dłonie na jej biodrach uśmiechnęła się nieznaczenie przebiegając koniuszkiem języka po suchych wargach, które były zmęczone już grą słów, a zamierzały się zaraz oddać czemuś innemu. Nie pozwolił jej na ingerencję jako pierwszej, to trzeba. Chciała, żeby to on rozpoczął zabieg "kochania jej" tak to nazwała. Czy ten kryptonim był odpowiedni dla tej chwili... O tym przekonamy się kiedy indziej i w innym miejscu. Teraz rozchyliła nieznacznie wargi wydobywając z siebie przyjemny pomruk, gdy ten nagradzał ją drobnymi muśnięciami. Zadarła głowę do góry, co by odsłonić jeszcze bardziej szyję. Każdy wiedział, że był to słaby punkt kobiet, ale najsłabszy u Mandy. Należała do niego co raz bardziej z każdą pieszczotą złożoną w tamtym miejscu, jednak gdy dotarł do jej warg bezpruderyjnie oddała mu ten pocałunek po drodze sięgając jego ramion, by pomóc mu zrzucić kurtkę, a potem złapać za krawędzie materiału koszulki, pod który wbiegały jej palce z długimi paznokciami, które kreśliły teraz różnorakie linie na rasheedowym podbrzuszu. Pozwoliła mu się dotykać na sto różnych sposób, a może i na więcej... Pozwoliła mu się dotykać na każdy sposób, który on mógł jej zaproponować, bo jeśli to miało zdarzyć się między nimi teraz, ten raz, ten ich pierwszy raz to fakt jest taki, że powinni tu sobie pozwolić na wszystko... Bez względu na to, że jadą pociągiem, że ktoś może zarządzić kontrolę biletów, a ona... Ona nie będzie w stanie wtedy myśleć o niczym przyziemnym. Chciała czerpać z niego przyjemność skupiając się też na tym by oddać jej równą dawkę, a może i odrobinę większą, co by zapewnić go w tym, że jest dobrą kochanką. Z jej gardła co raz wydobywał się dźwięk zadowolenia w postaci płynnego jęku, który rozchodził się po przytulnym przedziale. Paznokciami prawej dłoni teraz zahaczyła o jego kark zmuszając go do pochylania się nad nią, by mogła go całować z całą zawziętością. Być może zasada... Kto daje i odbiera ten się w piekle poniewiera - jest kłamstwem zazdrosnych?
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Był tak skupiony na obecnej chwili, że nawet jeśli doszłoby do jakiejkolwiek kontroli biletów to on z całą pewnością by niczego nie zauważył. Teraz w końcu liczyła się jedynie teraźniejszość. Miękkość jej ciała, zapach jej perfum, bliskość, pożądanie i magnetyzm, jaki się pomiędzy nimi wytworzył. Rasheed, w przeciwieństwie do Mandy, nigdy wcześniej nie rozbierał jej wzrokiem, a zaczął dopiero teraz, pod wpływem chwili. Widzicie, gdyby tak nagle zaczął wyobrażać sobie takie sytuacje, to jak nic nie mógłby się na niczym skupić, w końcu w Hogwarcie było pełno ponętnych ciał, które mógłby zbadać zarówno wzrokiem jak i za pomocą dotyku swych dłoni, dlatego też najlepiej było się od tego po prostu odciąć i koncentrować się jedynie na sobie, jak zresztą nieprzerwanie od wielu lat czynił. Nie zmieniało to jednak faktu, że i jemu zdarzało się myśleć o dziewczynie w kategorii partnerki na jedną noc, a teraz jego wizja będąca jednocześnie dawną zachcianką miała się nagle urzeczywistnić. No cóż, to było więcej niż miłe, zważywszy na sytuację, w jakiej niedawno postawił go Stone. Skoro ma go w poważaniu, to Rekin nie pozostanie mu dłużny. Zamierzał się bawić i korzystać z życia, oddawać się przyjemności za każdym razem gdy tylko miał ku temu okazję, a teraz wychodziło na to, że nie musiał zdobywać, bo Mandy sama wbiegła w jego objęcia. To było miłą odmianą, seksowną i powabną, która sprawiała, że wodząc nosem przy skórze na jej szyi miał ochotę by robić to dłużej i intensywniej. Chciał by czuła przyjemne dreszcze, by drżała w jego ramionach i szeptem błagała o pieszczoty jakie mógłby jej dać. Teraz jednak sam miał problemy ze swoją samokontrolą, gdyż jak zwykle stopniowo wyrzucał wszystkie myśli ze swojej głowy - te ważniejsze, jak i te płytsze, skupiając się tylko i wyłącznie na pierwotnym instynkcie i popycie seksualnym. Nie pozostawał jej dłużny, również pozbawiając ją odzienia wierzchniego, posuwając się nawet o krok dalej gdyż przy okazji ściągnął z niej koszulkę, pozostawiając ją jedynie w bieliźnie oraz dolnej części garderoby. Nie oponował, gdy nakazała mu ugięcie się by mogła dalej sięgać do jego ust, powiem więcej, przystał na to z ochotą, czując, że robi się coraz bardziej gorąco zwłaszcza, że dziewczyna płynnymi jękami sprawiała, że powoli tracił resztki swojej samokontroli. Naprawdę mało brakowało żeby w tej chwili zdarł z niej siłą resztę ubrań i po prostu rzucił ją na ziemię by wziąć w dość brutalnym akcie, jakiego przecież nie chciał jej zafundować… no cóż, może nie od razu, a jak już się sprawa zaostrzy. Znalazł miejsce dla swoich rąk, zsuwając je nisko i wydając jednocześnie z siebie gardłowy pomruk, czując wciąż na sobie jej paznokcie. Objął dłońmi jej pośladki i ścisnąwszy zaczepnie, pobłogosławił twórcę jej spodni, a potem już się nie patyczkował. Wystarczył jeden, zwinny ruch nadgarstka, a Maurine już pozostała bez stanika. Baa, została nawet przetransportowana pod ścianę przedziału. To tam miało się dokonać ostateczne! Wypadałoby jednak uprzednio ściągnąć z nich resztę odzienia, a Rekin wciąż zajmując się ustami towarzyszki, jednocześnie gmerał przy jej tyłach właśnie w tym celu.
Mandy dziś była łatwym celem, sama wskazała mu drogę... Może gdyby tu był ktoś inny, może gdyby go nie wybrała, nie zastanowiła się przez moment czy chciałaby żeby przy niej był to teraz siedziałaby nadal na stacji w Londynie, a tak... Nie załapała nawet momentu, kiedy pociąg ruszył, a oni również... Nie obchodziło ją właściwie jakie kłopoty miłosne miał Rasheed i czemu dotyczyły tego dziwnego chłopca, o którym swego czasu tyle mówiono. Rasheed lubił być zawsze tam gdzie było pełno hałasu, więc pewnie nie zdziwiłaby się, że zna Kanadyjczyka, jednak... Zdziwiłaby się, gdyby wiedziała, co ich łączyło. Choć właściwie... Nie oceniałaby. Pieprzyłaby to. Z jednego prostego powodu. Dopóki docenia jej piękno, ciało, charakter i czuła się jedyna w swoim rodzaju przy nim nie musiał niczego zmieniać. Po prostu. Po prostu mogła mu się oddawać, wszak zajmował się teraz nią, myślał o niej. Nie brnął ku temu facetowi, nie brnął ku nikomu innemu. Był przy niej, blisko niej fizycznie, ale i duchowo... Wszak karmił się jej jękami, dotykiem. Czego chcieć więcej? Ta intensywność powodowała drżenie warg, które pragnęły tylko kolejnych pocałunków. Pływała w jego kolejnych objęciach, których konstrukcję zmieniał co rusz nie potrafiąc się zdecydować na nic. Gwałtowne wszystko wpłynęło na intensywność ruchów Mandy, która teraz również nie chciała pozostawiać mu dłużna i zahaczając o materiał koszulki pomogła mu się jej pozbyć na moment zamrażając go w ruchasz, by przyłożyć obie dłonie do klatki piersiowej Rasheeda, jakby zamierzała zastopować cały proces... Aczkolwiek ten moment wykorzystała by odnaleźć w jego oczach głód, pragnienie i chęć zdobycia jej teraz ostatecznie. Gdy doszukała się tych elementów przebrnęła paznokciem wzdłuż klatki, a potem przebiegła po tej linii koniuszkiem języka, później składając tam kilka drobnych pocałunków układających się w linię. Ciepłym oddechem owiała później jego szyję, gdy dłonie powoli zeszły na dół rozpinając pasek od rasheedowych spodni, które teraz wydawały się być zbędne. Była przed nim półnaga. Wszak pozbawił ją stanika, aczkolwiek prężnie się przed nim prezentowała czując, jak cała sztywnieje i staje się głodna kolejnej pieszczoty... I miał rację, prosiła go oto wszystko spojrzeniem, oddając co raz mocniejsze "ciosy" domagając się również czegoś podobnego z takiej kategorii. Chciała po prostu korzystać z tego, że są tu razem sami... W jadącym pociągu. Wylądowała na zimnej ścianie, co było przyjemnym kontrastem z rozgrzanym ciałem Sharkera. W tym jednym momencie zgrabnie przebrnęła przez guzik od jego spodni, a później po prostu obie dłonie zatrzymała na jego biodrach, po czym zsunęła tą część garderoby. Palce wskazujące wplątała za gumkę jego bokserek przejeżdżając nimi od biodra do środka, pod pępek i powtórzyła ten manewr znów wydobywając z siebie jęk zadowolenia... - No dalej Rasheed, kochaj mnie i uwielbiaj. Oddam Ci to. - Zachęcała ponownie układając usta w charakterystyczne kółeczko, z którego wystukiwały kolejne dźwięki skierowane jakby w podzięce, w geście zadowolenia. Nadzy wobec siebie fizycznie, ukrywający sporo życiowych prawd. Skradła mu pocałunek na moment wtulając się w niego wyczuwając szybkie bicie serca. Czuła się doceniona.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Bardzo dobrze, że by nie oceniała. Jedną z wielu rzeczy, która mogła popsuć jej przyjazne stosunki z Sharkerem było właśnie nadmierne interesowanie się. Nim, jego życiem, jego problemami. To było tylko i wyłącznie jego zmartwienie i nikt, absolutnie nikt nie miał prawa o tym wiedzieć i jeszcze broń Boże decydować się na ewentualne wtrącanie się. Kogo do kurwy nędzy interesowało jego życie prywatne? Każdy miał swoje i niechże się nim zajmie. Hipokryta! Nikomu nie pozwalał się zbliżyć na tyle by naprawdę się poznać, tworząc taki obraz własnej osoby, jaki chciał im ukazać, aż wreszcie sam w niego uwierzył właśnie takim się stając. Nie mieli prawa wiedzieć o nim więcej niż sam im pozwalał, ale on z ochotą właził innym w życie z buciorami. Rozdeptywał chodniczek powitalny, naruszał to, co normalni ludzie nazywają przyzwoitością, bo w końcu tego chciał. Jednego nie można mu było odmówić - jeśli kiedykolwiek postanowił coś posiąść, to z całą pewnością będzie to miał. Wcześniej czy później, nieważne, tak samo jak sposoby jakimi posłuży się w celu uzyskania interesujących go rzeczy bądź profitów. Po trupach kroczy się najszybciej. Tak czy owak, w tym momencie dość łatwo było pozbyć się ze swoich rozmyślań zmartwień dnia codziennego. Miał przy sobie piękną i chętną kobietę, ich usta wzajemnie się drażniły, dłonie znaczyły szlaki i badały wszelkie krzywizny oraz proste. Nic więcej się nie liczyło poza tą jedyną chwilą. Poczuł dreszcz, gdy Mandy owiała jego szyję ciepłym oddechem, po uprzednich pocałunkach złożonych na jego klatce piersiowej. On sam badał teraz jej piersi, zarówno delikatnie dotykając, jak i pozwalając sobie na więcej, w tym na mocniejsze chwyty, jak i zaczepne ruchy na brodawkach. Po drodze też wykonywał odpowiednie ruchy, mające pomóc jej w pozbawieniu go resztek odzienia, które notabene w przypadku Saunders, zniknęło jakieś parę chwil temu, pozostawiając jego oczom taką jak ją stworzono. Wplótł palce w jej włosy, przesuwając ponownie nosem po szyi by po raz ostatni podczas tej podróży, a przed ich aktem zaciągnąć się zapachem jej perfum, skóry i szamponu. Po jej słowach, nie potrzebował więcej zachęt, zwłaszcza, że dźwięki jakie wydobywały się wprost z jej grzesznych ust skutecznie uniemożliwiały mu trzeźwe myślenie. Wypuścił powoli powietrze, a potem bez zbędnych ceregieli chwycił ją za uda. Mięśnie na jego ramionach napięły się wyraźnie, gdy unosił ją na odpowiednią wysokość, by potem nieco opuścić, tym razem już na konkretną część ciała i rozpocząć właściwą część wieczoru - współżycie w przedziale pociągu. Nie mieli dużo czasu, w końcu do Hogsmeade wcale nie było tak daleko, więc cała akcja rozkręciła się potem już dość szybko. Rytmiczne ruchy, przypadkowe i te nieprzypadkowe muśnięcia wargami, westchnienia, jęki i skrzypienie ścianki za plecami Mandy. Stuknięcia, przyciszone głosy ludzi nieopodal, kroki. Rekin słyszał wszystkie, nawet mimo tego, że główna część jego uwagi była poświęcona dziewczynie i ich stosunkowi, który właśnie ze względu na jego świadomość miejsca był dla niego o wiele przyjemniejszy. Wszak nie od dziś wiadomo, że opcja bycia przyłapanym była cholernie nęcąca i podniecająca, zwłaszcza na akie, którego się dopuszczali.
+18 Tak, nie było nic gorsze jak np. zmartwienia oto czy gdybyśmy zrobili coś, to czy ktoś pomyślałaby, że w nas jest coś, dzięki temu inne coś może kwitnąć i żyć. Najgorsze jednak było to, że nie chcieliśmy być oceniani przez innych codziennie poddając ich własnej mierze wymagań. Daleko nie trzeba szukać, np. Mandy uznała Rasheeda dziś za tego, który powinien przy niej być. Rasheed uznał ją za taką, która może mu służyć swoją bliskością, mową, obecnością. Zaszła dość rygorystyczna ocena, bo przecież oboje mieli się za takich, którzy na byle co i kogo nie zasługują. Strata czasu, energii i wielu innych rzeczy, których oboje zwyczajnie nie chcieli. Zatem odnaleźli siebie... Zdali swoje własne testy, tak dokładnie układane każdego dnia na takie okazje jak ta. Nie oceniać, nie mówić. Karmić się czyimś lękiem. Idealne jak dla nich. Mandy w jego ramionach czuła się podziwiana, doceniona, zadbana. Nie czuła się rzucona w kąt przez czyjś cień. On wręcz wyciągał ją z tej szarości do blasku życia, w którym powinna tkwić od zawsze. Czy to normalne, że oboje mieli tak wygórowane zdanie o sobie i pragnęli poklasku? Odpowiedź na to pytanie tli się jak znak ostrzegawczy w każdej głowie, ale nie jest to jednoznaczne... Bowiem pomimo tego, że posiadamy tak samo zbudowany narząd wzroku to wszystko widzimy inaczej. Oddawała mu się będąc pewną, że to będzie przyjemne, zdrowe i odpowiednie. Nie przejmowała się konsekwencjami, na dobrą sprawę mogła się nawet spodziewać, że nie odezwą się do siebie w ogóle jedynie wspominając ten wieczór czasem, gdy będą mijać się na korytarzu. Zdarza się... Przyjemność jednak będzie obecna, nawet jeśli to tylko przeszłość. Przygwożdżona do ściany wciąż błądziła dłońmi po jego klatce piersiowej kreśląc na niej najprzeróżniejsze wzory, zazwyczaj układające się w proste słowa: dobrze, lepiej, szybciej... Ale czy ktoś był teraz gotowy, aby odczytywać tą symbolikę? Przestała. Przeszła znów do pocałunków, do przygryzania dolnej wargi jest ust, do drażnienia się z nim, do zjeżdżenia dłońmi do jego podbrzusza, by zahaczyć dłońmi o jego przyrodzenie, a potem znów uciec w górę, by zamknąć kolejne pojękiwanie w pocałunkach ze splątanymi językami i rozgorączkowanymi ruchami, w których nie widać było subtelności, acz tylko pożądanie i chęć sprawienia sobie wzajemnie przyjemności. W pewnym momencie poczuła jak ją wypełnia, jak staje się częścią jej MMS'owego świata fizycznie, jak ona bardziej zaciska nogi na jego biodrach, gdy on powoli napierał na nią, a potem... Wszystko nabierało tempa. Co rusz z jej ust wyrywał się co raz głośniejszy krzyk, jednak nie przejmowała się tym, że ktoś mógłby to wziąć za napaść. Według Mandy mógł ją tak napadać codziennie. Byłaby gotowa... Na kradzież w każdej postaci z dozą takiej intensywności. Koniec z końców przesunęła paznokciem po jego ramieniu wyzwalając teraz trochę krwi, ale jeszcze resztką trzeźwych zmysłów przebiegła po tamtym miejscu językiem czując ten metaliczny smak w ustach. Dobrze... Oddała mu to w jednym z pocałunków biegając wciąż na granicy tej przyjemności, gdy chciała być w całości dla niego, w całości dla tej chwili. - Rasz... - Z jej ust wydobył się początek jego imienia, ale wraz ze wzrostem intensywności bycia splecionymi... Po prostu przerodziło się to w ciągły dźwięk rozpuszczający jej wszelakie myśli o powiedzeniu mu jak jest dobry gdy jest z nią. Bo z innymi? Z innymi na pewno nie.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
+18 Zabawne było to jak bardzo w tym momencie odczuwał podzielność swojej uwagi. W normalnych warunkach, czyli takich z dostępem do łóżka, zapewne skupiałby się jedynie na odczuciach związanych z ich stosunkiem. Na jej jękach, które sprawiały, że miał ochotę wchodzić i wychodzić z niej coraz szybciej i mocniej. Na jej piersiach, które ocierały się o jego klatkę piersiową, drażniąc sutkami jego nagą skórę pokrytą gęsią skórką. Na ich szybkich oddechach, burzy włosów, miękkich wargach oraz wilgoci jej wnętrza i języka, z którym raz po raz splatał swój. Teraz to wszystko było zaburzone przez świadomość miejsca. W każdej chwili ktoś mógł wejść bez pytania, odkrywając na światło dzienne, że ot właśnie pieprzą się na ścianie przedziału, a tyłek Sharkera wygląda całkiem przyzwoicie w takim położeniu. Oplatała jego biodra swoimi nogami, co było sporym ułatwieniem dla jego mięśni, pracujących jednostajnie i raz po raz wbijających jego członek w jej wnętrze, wydzierających z jej gardła urywane jęki i oddechy, a sztywniejących z każdą chwilą. Te odczucia tylko upewniały go w przekonaniu, że powinien częściej praktykować seks na stojąco, bo chyba wychodził z wprawy. Chociaż to może nie o wprawę chodziło, a o jego lenistwo. Kiedy ostatni raz ćwiczył coś więcej poza Quidditchem? W sumie odbijanie piłek można było zakwalifikować do wzmacniania mięśni rąk, tak bardzo teraz przydatnych, jednakże inna sprawa się miała z nogami, teraz porządnie spiętymi i zdecydowanie zbyt mocno niż zazwyczaj obciążonymi. Potem będzie to odczuwał aż zanadto wyraźnie, ale czy tak naprawdę to był problem? Dzięki temu będzie pamiętał ich stosunek dłużej i intensywniej przez co może wspomnienie nie wyblaknie tak szybko jak zazwyczaj. Zresztą, czemu on teraz miałby się martwić tego typu konsekwencjami? Miał ją przez sobą, zdaną jedynie na jego posuwiste ruchy, chętną, rozgrzaną i zdecydowanie zadowoloną z obrotu sytuacji. Nie myślał o swoich przyszłych zakwasach, tak samo jak nie myślał o tym czy Mandy zażywa eliksir antykoncepcyjny. Pomyślałby kto, że po tej aferze z Watson powinien się raczej bardziej tym przejmować, co by i on ojcem nie został zbyt wcześnie, ale najwyraźniej to tak nie działało. Dopóki sam czegoś nie zazna to zapewne nie było mowy o tym by zaczął myśleć zapobiegawczo. Zresztą nieważne, to się teraz nie liczyło. Czuł jej paznokcie, napierające na jego pokrytą delikatnymi kropelkami potu skórę, a gdy poczuł jak przecinają ją, syknął, ale nie z bólu, a z przyjemności, którą dopełnił fakt wypowiedzenia przez nią skrótu od jego imienia. Który facet nie chciałby w końcu aby kobieta podczas współżycia nie krzyczała jego imienia? Co prawda nie było to na razie głośniejsze od normalnej wypowiedzi, ale wszystko można zawsze naprawić, nieprawdaż? Nie zamierzał dłużej zwlekać, gdyż w każdej sekundzie pociąg sunął szybko w stronę celu ich podróży. Nie było co się patyczkować, więc po prostu ścisnął niedelikatnie jej pośladki i przyciskając ją mocniej do ściany przedziału, zdecydowanie przyspieszył tempo, dążąc już teraz jedynie do zaspokojenia, a nie do sprawiania głębszej przyjemności jak było poprzednio. Z pomiędzy jego ust wydobywały się szybkie, urywane wdechy i wydechy, a spragnione usta sięgały po ostatnie już pocałunki, gdyż po kilku długich minutach było już po wszystkim. Nie krzyczał, to nie była jego domena, a jedynie westchnął ciężko, zupełnie tak jakby czekał na to bardzo długo. Nacisk jego długich palców zelżał, a mięśnie powoli się rozluźniały, gdy wyszedł z dziewczyny i opuszczał ją na ziemię. Nie wypuszczał jej jednak ze swych objęć, ponownie sięgając do jej szyi, tym razem już delikatnie i wodząc po niej wargami, nakierował je w końcu do jej ucha, które po raz kolejny owiał gorącym oddechem. - Dziękuję - proste słowo, doskonale teraz odzwierciedlające jego stan umysłowy wydobyło się z jego gardła. Był wdzięczny, że napisała akurat do niego, gdyż dopóki się to nie stało to nie zdawał sobie sprawy z tego jak bardzo tego pragnął. Przypadkowo czy nie, uszczęśliwiła ich oboje.
+18 Z dźwięków, które wychodziły z ust MMS, można by ułożyć nie jedną pieśń, taką którą chciałby usłyszeć każdy mężczyzna, gdy idzie spać... Najlepsze sny, z jej udziałem. Przy pracy jej ust, gdy oddają się pocałunkom. Można to brać, nawet trzeba. Chciała mu dać teraz każdą cząstkę siebie, zaprzedać mu swoje ciało na czas tego stosunku, co by tylko mogli wypełniać siebie nawzajem. Tak trzeba. Może gdyby były to inne okoliczności, inny początek znajomości, to może Mandy pragnęłaby wyleczyć go z błędów, które zawierała jego psychika, ale nie dbała oto. Był taki, jaki stworzył go świat. Zmiana tego wydawała się być nieodpowiednia, szczególnie jeśli chodziło oto, że mógłby wtedy nie przyjść na peron. Mandy chciała... Mandy miała dziecinne marzenie. Że siedząc na tym peronie, ktoś po nią przyjdzie. Nie chciała wracać sama z pociągu, chciała żeby ktoś ją przytulił, pocałował, nawet jeśli byłoby to właśnie takie mechaniczne, spowodowane tylko tym, że ona jest ładna, że ona jest pięknością blond, której widokiem zasysa się cały Hogwart, gdy zakłada krótszą spódniczkę. I przyszedł. Wykonał całą wizję z jej marzeń, a teraz ta bliskość mnożyła się w kilogramach odgłosów, które sprawiały, że powietrze gęstniało. Do przodu, do tyłu, o ścianę, ku niemu, przy nim. On w niej, ona mocniej rozszerzała nogi czepiając się go jak bombka na choince. Lśniła dla niego tym co najlepsze. Całowała w najbardziej bezpośredni sposób na jaki mogła przy tym postawić. Seks bez większych uczuć. Prosiła, żeby ją teraz kochał, aby jednak było w tym coś, co złoży się z jej małym marzeniem na dzisiejszą noc. Udało się. Zatopiona w płytkich oddechach gmerała w jego włosach. Przecinała skórę, użyczała ciała... A w pewnym momencie po prostu zadarła głowę do góry zwiększając jego dostęp do jej szyi, gdy ona oddawała się rozkoszy, która zrównała jego spełnienie z jej. W tym jednym momencie rozpadli się oboje. Jeszcze tylko kilka chwil razem i poczuła, jak opuszcza ją i zręcznie ustawia na podłodze, a ona jeszcze się trzęsie z tego gorąca, drży z tej bliskości... Wyciągnęła niepewnie rękę do jego dłoni ponownie splatając ich palce jak na początku tego spotkania, a gdy rzucił "dziękuję" ona tylko niezdarnie musnęła go w policzek stając na palcach. - Ja też... Dziękuję. - Wydukała przechodząc nago przez przedział, aby sięgnąć po jego kurtkę, którą na siebie wciągnęła. Ta sprytnie zakrywała jej tyłek, aczkolwiek Mandy jej nie zapinała. Natomiast po prostu podeszła znów do Raszeda ciągnąc go ku siedzeniom i nie pozwoliła mu się ubrać. Po prostu poczekała aż chłopak usiądzie, a potem wdrapała się na jego kolana wtulając się w niego jak małpka. Palcami wodziła po jego karku co raz muskając ustami jego ramię, jakby niemo powtarzała "dziękuję", które padło. - Lubię jeździć pociągiem. - Rzuciła od czapy wciąż czując jego bliskość gotowa jeszcze powtórzyć to raz, dwa... A może milion razy. Wszak nie miała gwarancji, że jeszcze kiedykolwiek przyjdzie po nią na peron, a potem uszczęśliwi na tyle, by znów czuła się zaspokojona.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Jak można wyleczyć kogoś z nieuleczalnej choroby? To pytanie zadaje sobie ludzkość od naprawdę wielu lat, a w większości przypadków odpowiedź skupia się jedynie wokół postępu medycyny. Niegdyś śmiertelna - teraz prosta do przezwyciężenia. Może kiedyś, w przyszłości będzie jakiś łatwy sposób na to aby naprostować skrzywienia psychiczne w zaledwie paru krokach, a nie tak jak teraz - poprzez brnięcie w świat terapii i sesji, które nie zawsze wychodzą, a gdzieś po drodze doprowadzają człowieka do gorszego stanu niż sprzed niej. Nie sądzę aby ktoś, kto poznał go takim jaki jest i polubiłby go na tyle, aby móc nazywać się jego przyjacielem, chciał nagle sprawić by pozbył się swoich traum i nauczył żyć z innymi w pokojowych stosunkach. No bo w sumie po co miałby zmieniać kogoś kogo obdarzyłby swoją sympatią? Tak czy siak, trudno jest mi wyobrazić sobie Rasheeda, który nie byłby spaczony swoją przeszłością. Pozbawiony swojej złośliwości, wierny i ułożony byłby po prostu nudny, ale z całą pewnością Hogwart mógłby spać spokojniej, a konkretniej jego bardziej mugolska niż czarodziejska część. Na pewno by wtedy przyszedł na peron, ale oczywiście nie posunąłby się wtedy do tego, aby wziąć ją na ścianie przedziału. Porozmawiałby z nią, przejechał się grzecznie do Hogsmeade, ale to by było tyle. Teraz sam potrzebował czyjejś bliskości, a że nigdy nie hamował się specjalnie przez uprawianiem miłości z każdym kto miał na to ochotę i odpowiadał jego standardom, to trudno się było dziwić, że tak entuzjastycznie przyjął MMS w swoje ramiona. Pieprzyć humorki, pieprzyć Stone’a, pieprzyć Kanadę i do cholery pieprzyć Quidditcha. Niech się wszyscy teraz pierdolą, a świat się skończy, bo teraz liczyła się tylko ta jedyna bliźniaczka, która oddała mu siebie do dyspozycji. Nie wybrzydzała, nie strzelała fochów, nie żądała uczuć, a po prostu pozwoliła mu się odstresować i zostawić za sobą w Londynie wszystkie zmartwienia na te kilkaset minut podróży. Niech skonam, był jej za to naprawdę wdzięczny. Pozwolił się bez większych oporów zaciągnąć na siedzenia, na które opadł z ulgą, a z jeszcze większym zadowoleniem przyjął to, że znalazła się zaraz na jego kolanach, oplatając go kończynami by wtulić się w jego nagie ciało. Objął ją ramionami chciwie, wciąż spragniony dotyku, chociaż już może nie takiego jak wcześniej. Teraz potrzebował po prostu bliskości ciała, a ona chciała mu ją dać ponownie. To było więcej niż przyjemne, znowu przycisnąć ją do swojego torsu i móc zachwycić się jej blond włosami muskającymi mu twarz. Pierdolić facetów. Przesunął palce na jej talię, opuszkami palców kreśląc na niej delikatne linie, jakby chciał zapisać w swojej pamięci miękkość jej ciała, wszelkie jej krzywizny, jakie w tej chwili mógł mieć jedynie dla siebie. Zamruczał gardłowo sięgając do jej policzka, który musnął wargami. Raz, może dwa, ewentualnie kilka razy. Kto by się przejmował liczeniem? - Ja od dzisiaj też - szepnął w jej ucho w taki sposób, jakby te słowa były przeznaczone wyłącznie dla jej słuchu.
A czym jest miłość, żeby oboje mogli jej od siebie oczekiwać? A czym była, że tak zacnie omijali ten temat nie oczekując żadnych wyzwań tylko cielesnej przyjemności? No właśnie... Czym. Pociąg sunął po torach płynnie, co raz wyrzucając z siebie kłęby dymu, a Mandy tkwiła w jego ramionach wciąż tuląc się do niego, co raz wkładając w to jeden, czy dwa drobne pocałunki, co by nie pomyślał, że jest bierna, że zasypia tu mu... Choć kwestia tego, że mogłaby się przy nim zdrzemnąć z poczuciem bezpieczeństwa była nader nęcąca. Podobało się jej to co oboje sobie zafundowali, a teraz dla siebie jechali tu odpoczywając od aktu, w którym oboje się złączyli. Mandy przebiegływszy palcami po klatce piersiowej Rasheeda potarła kilkakrotnie jego ramię obawiając się oto, żeby nie było mu zimno, żeby ciepło którym się dzielili było równomiernie rozłożone dla obojga i mogli nadal spokojnie podróżować. Przecież od Londynu do Hogsmeade jest pewien kawałek drogi, którego na piechotę nie przejdziesz bez nie zrobienia sobie kilku przystanków przynajmniej! Jak dobrze zatem, że mieli swój środek lokomocji i chwilę na to, by po prostu odpocząć. Mandy w tej chwili powracała do czystego analizowania pewnych spraw i zdała sobie sprawę, że niewiele wie o samym chłopaku. Przecież dawno jej nie było, przecież zniknęła i wszyscy powinni mieć prawo do tego by mieć do niej pretensje, choć nie była własnością żadnej z osób, która by zarzuciła jej brak obecności. Np. jej siostra czy Margret... [strike]Czy Merlin?[/strke] Ale Rasheed? Czy Rasheed pomyślał o niej choć raz gdy zniknęła, gdy była gdzieś indziej i nie dawała znaku życia? Może tak. Z łatwością przecież skojarzył ją z odpowiednim obrazkiem w głowie i wiedział, że powinien się tu pojawić... A teraz... Teraz jednak Mandy postanowiła się czegoś domagać. Np. rozmowy. Bo gdy już czuła się zaspokojona fizycznie i mogła znaleźć oparcie przy jego ciele, to ułożyła głowę na jego ramieniu nadal kreśląc pewne wzory na jego klatce piersiowej. - Powiedz mi... Gdzie byłeś i co robiłeś przez ten czas, co się działo. Nie wiem czy chcę wracać do miejsca, którego nie znam. Opowiedz mi o Hogwarcie, o sobie, o ludziach. Coś mów. Ja chcę posłuchać Twojego głosu. - Dodała ciszej ostatnie zdanie... Doszukiwała się piękna w ludziach, delikatnej nici tego, co mogłoby ją zachęcić do podtrzymywania znajomości... Rasheed oprócz tego, że był przystojny miał też głos, którym mógł góry przenosić... Szczególnie gdy wypowiadał jej imię, jednak nie chciała mu tego mówić. To były jej skarby, o których istnieniu wiedziała tylko ona. Była Saunderską, doszukiwała się we wszystkim korzyści dla siebie. Nie zamierzała natomiast nigdy służyć sobą humanitarnie... Tu były ze Scarlett do siebie podobne... Nic za darmo, nawet jeśli ktoś myśli, że jest inaczej. Teraz brała coś od Rasheeda, ciepło, jego czas, pocałunki... Przejechała dłonią po jego szorstkim policzku i zahaczyła o włosy, które przypadkiem ułożyła w niebanalny sposób. A pod tą grzywą znajdowały się ciemne oczy, które jak zwykle niewiele mówiły... Nieuleczalny... Jak Mandy. Jak każdy w zamku.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Miłość. Magiczne słowo znaczące tak wiele i tak niewiele zarazem. Dla normalnych ludzi, miłość potrafi być wszystkim. Słońcem, oświetlającym mroczne ścieżki życia, promieniem prowadzącym przez nie bezpiecznie, ale również raniącym, gdy coś się nie układa. Tak uszczęśliwiająca, potrafi bowiem porządnie dać w kość, co by nie było zbyt cukierkowo oczywiście. Przywiązanie, sympatia, szczęście, troska, współczucie, życzliwość. Sens życia. Cóż za bzdury! Zabawnie byłoby, gdyby Rekin uwierzył w coś tak idiotycznego i oczywiście, jego zdaniem, nieistniejącego. Świat wywróciłby mu się do góry nogami, a on biedny nie potrafiłby sobie znaleźć miejsca. Co za smutek by był, serio. Całe szczęście, że on nie potrafi kochać… a może po prostu nie wie co to oznacza? Bardzo możliwe. Tak czy siak, nie mam co się rozwodzić, bo to i tak post kończący, a ja już nawet pomysłu nie mam co mogę pisać, więc może od razu przejdę do rzeczy zamiast lać wodę wiadrami. Wtedy jej opowiedział, a mówił długo i konkretnie, co w sumie nie było do niego podobne. Zazwyczaj wydobywał z siebie półsłówka lub mówił o czymś co zupełnie nie miało znaczenia. Trudno mu się dziwić, w końcu nie chciał dać się bliżej poznać, a czymże była rozmowa jak nie wzajemnym poznawaniem się? Teraz jednak streszczał jej to co się z nim działo i co tworzyło się w Hogwarcie podczas jej nieobecności tak długo, że praktycznie mogli już poczuć jak pociąg zaczyna zwalniać, zbliżając się do celu ich podróży. To się nagadał chłopak, nie? Wtedy skończył swoją opowieść, po czym ściągnął ją ze swoich kolan by mogli w spokoju się ubrać, a potem wysiąść. Może nawet poszli razem do zamku? Kto wie? To tajemnica!