Wąski i zawsze zatłoczony korytarz, nieopodal recepcji. Trudno tutaj kogokolwiek minąć, a przestrzeń wypełniają jęki, szczekanie, krzyki, gwizdy i inne dziwne odgłosy. Ludzie z dziwnymi urazami siedzą, leżą, stoją lub chodzą, skutecznie ograniczając pole manewru.
Autor
Wiadomość
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Cisza została zakłócona - swoiste, jak to byłby w stanie określić, pierdolnięcie w drzwi wyrwała go na chwilę z równowagi, w wyniku czego łypnął wzrokiem w stronę jednej ze składowych całego pomieszczenia. Nie wiedział - co się dzieje, dlaczego w tak brutalny sposób ktoś próbuje się do niego dostać, w związku z czym z poważną miną postanowił odsunąć się od krzesła i zwyczajnie - sięgnąć po klamkę, otwierając wrota do jego gabinetu. Czyżby już rozpoczęła się jego dyżurka? Szlag by to trafił, chciał jeszcze chwilę pobyć sam. Życie bywało dla niego zabawne. Tym bardziej, że w pewnym momencie zauważył ją, w drzwiach. Siostrę przyjaciela z dzieciństwa, z którym jednak nie utrzymuje już większego kontaktu; nie odpowiadał na listy, nie przejmował się w żaden sposób pergaminem oraz znajdującym się na nim treścią. Zbyt wiele o niej nie wiedział; wszystko było umiejscowione w kłębku tajemnicy, być może nie chciał wiedzieć; zadawać się z kim, kto wcześniej miał do niego niezbyt przyjemne nastawienie. Uniknięcie wbijania igiełek z trucizną w sam umysł zdawało się być dosłownie codziennym celem, a im więcej dowiadywał się o nowym Bergmannie, tym serce miało ochotę uciec jak najdalej, pozostawić wszystko to, co zdawało się być popsute, nastawione przede wszystkim na destrukcję. Niewidzialną, oczywiście. Spojrzenie pozbawione blasku utkwiło na twarzy dziewczyny, pracownika Ministerstwa Magii; tęczówki o charakterystycznej barwie przebrnęły przez losowe fragmenty, nie utrzymując jednak kontaktu wzrokowego; zawsze się tak zachowywał, spłoszony niczym zwierzę, pozbawiony ludzkich odczuć oraz standardów, kiedy to nie wiedział, czego dokładnie ma się spodziewać. Wiedział jedno - jeżeli cokolwiek zepsuje, jeżeli doprowadzi Tilbury do gorszego stanu, będzie musiał spotkać się z samym rudzielcem. Miał jednak na to kompletnie wylane; apatia działała skutecznie w zakresie oceniania powagi sytuacji, czyż nie? Chyba że ten myśli tylko o sobie - wtedy miał pełną swobodę w zakresie działań, a przede wszystkim w zakresie ryzyka rzucanych zaklęć. Nosił w sobie ostrze, ostrze tępe, stępiałe, pozbawione ostrości, którego i tak nie potrafił zastosować; nie miał zamiaru stosować. Pogoda na zewnątrz wcale mu nie służyła; choć świadczyła ona o jednej z pór roku, kiedy mógł naprawdę leniwie leżeć przy kominku wraz ze zwierzakami. A tych, no cóż, z każdym krokiem było coraz więcej. - Wejdź. - nie skomentował ostatecznie tego, co się tutaj stało, zamiast tego skupił się na wykonywaniu własnego zawodu. Ona nie przepadała za nim - i taką ją niestety zapamiętał, dlatego obchodził się ostrożnie. Zaprowadził ją do krzesła, tuż niedaleko kozetki, siadając tym samym za biurkiem; nie wyglądało na to, by Tilbury była wyjątkowo trudnym przypadkiem wyłamania kości, rozerwania ścięgna, rozsadzenia tkanki, rozcięcia płatów skóry. Nie to, co widział na co dzień. Co ją zatem sprowadzało? - Nimue Tilbury... Co dokładnie się stało? - wiedział, że ta by tutaj nie przyszła; nie przyszłaby bez konkretnego powodu. Znajomości go śmieszyły.
W rozległych latach egzystencji, których smak na języku wydawał się jej teraz tak błogi, tak przyjemny, przewinął się dosłownie kilkukrotnie, nie tak często, by umysł poświęcił mu zbyt dużo uwagi - a jednak rozpoznała panicza Alexander po krótkim zastanowieniu, gdy ten zaprosił ją do gabinetu. Weszła doń chwiejnym krokiem. Zupełnie jakby przesadziwszy z kieliszkami ognistej whisky, jakby wypiła ich o dwanaście zbyt dużo, a przecież trzeźwość umysłu była w Nimue nienaganna. Jej stan był kwintesencją ciężaru, jaki został zabrany z jej ramion, był efektem nagłego uwolnienia się od długoletniej traumy, od której wyswobodził ją posąg Potterów. Tylko tyle. Lub aż tyle.
Czy naprawdę chciała zrezygnować z tego pełnego swobodnych uniesień stanów?
- Matthew - powitała go zatem skinieniem głowy, pozwalając kącikom ust nie drgnąć nawet w pragnieniu zaniechania uśmiechu. O nie. Czuła się ku temu zbyt dobrze, zbyt wspaniale, a jej ciało zdawało się płynąć po gabinecie w kierunku krzesła, jakie jej wskazał. Zupełnie jakby prawa fizyki przestały ją obowiązywać. Zdjęły z niej grube łańcuchy definicji ich codzienności i wyposażyły ją, zamiast tego, w najpiękniejsze ze skrzydeł. Była lekka. Leciutka, jak piórko, które wypada ze skrzydła sowy pogrążonej w locie, lewituje przez rozmaite krajobrazy tak długo, aż nie... Aż nie utopi się w jeziorze, być może. Aż nie wpadnie do studni. Wzdrygnęła się delikatnie, nie wiedząc nawet, dlaczego.
Chuderlawe ramiona skryte pod drogocennym materiałem żakietu poruszyły się lekko, dając wyraz jej kompletnemu zignorowaniu obecnego stanu; bo nie było warto powracać do przeszłości, otwierać starych ran. A mimo wszystko wciąż była w jego gabinecie, podpierając brodę o rozłożoną dłoń skrytą pod rękawiczką maskującą czarnomagiczne blizny, jej wzrok filtrował wystrój pomieszczenia. Ubogo. Kilka świątecznych girland z pewnością dodałoby gabinetowi więcej charakteru niż szpitalny minimalizm. - Odwiedziłam Dolinę Godryka i chyba podeszłam zbyt blisko do pomnika Potterów - wyjaśniła niebawem. Chwała Merlinowi, że pamiętała chociaż tyle; przynajmniej jej pamięć krótkotrwała wydawała się być nienaruszona, na rzecz tej długotrwałej, która zacierała granice między fikcją a rzeczywistością. - Pielęgniarki mówiły mi, że zajmie się mną doktor Alexander, ale nie skojarzyłam, że chodziło im o ciebie. Czyli jednak nie skoń... Dobrze cię widzieć.
Przemawiała przez nią amnezja. Przemawiała przez nią euforia, nieposkromiona radość, przemawiał przez nią kompletny brak hamulców wytworzonych na przestrzeni lat. Przemawiał przez nią brak tego jednego, jedynego wspomnienia.
Kim byłabyś, gdyby nie utonął?
Jedno wspomnienie. Tyle wystarczyło, by pozbawić ją uśmiechu. Bezceremonialności. Naturalności. Tyle wystarczyło, by przekuć jej ciało w lód, a serce w księżyc budzący się o zachodzie słońca, gdy to, co dobre, układało się do snu.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Zauważył niezbyt pewny stan pacjentki, zdołał ukradkiem oka dostrzec to, że coś jest nie tak, że coś jednak nie współtworzy jednej harmonijnej całości, kiedy przedzierali się przez kolejne manifestacje surowego wystroju gabinetu. Matthew czuł świąteczny nastrój tylko i wyłącznie wtedy, kiedy wracał do domu; choć tam i tak było zbyt ubogo, musiał się zatem przyłożyć do prawidłowego oddania tego, na co wszyscy tak oczekiwali. On... nie oczekiwał. Jedyne, na co miał teraz ochotę, to powrót do domu, zgaszenie wszystkich świateł, zapalenie drewna umiejscowionego w kominku i zapomnienie o problemach przy towarzystwie zwierząt oraz kubka herbaty. Kiedyś nienawidził tej pory roku; teraz jednak zdawała mu się być po prostu najbliższa sercu. Musiał jednak przestać myśleć o tym, co na niego czeka i skupić się na obecnym stanie, niezwykle przypominającym upojenie; choć wcale alkoholu od niej nie czuł. Narkotyki? Zero rozszerzenia źrenic, wzrok ten nie przypominał o żadnej ze substancji, z którą miał styczność w pracy poprzez mniej rozważnych ludzi. Nie wiedział, że straciła ona pamięć. Niestety - wspomnienia były tym, o czym najbardziej chciał zapomnieć, a czego najbardziej się jednocześnie trzymał. Z miłą chęcią znalazłby się na jej miejscu. Uśmiechające się, machające do niego z gracją, niczym kochanki, kuszące, nie pozostawiały wątpliwości; Matthew żył przeszłością. Żył tym, co już dawno przeminęło; utkwił zatem spojrzenie w dalekiej przeszłości, chcąc tylko i wyłącznie zapomnieć o rzeczywistości, kiedy to położył dłonie spokojnie na drewnianym, chłodnym biurku, gdzie panował względny porządek. Kędzierzawe włosy były odgarnięte, oczy zaś nie spotykały się z jej spojrzeniem; skutecznie skierował wzrok na czoło, a nie, jak była w stanie sądzić, wprost w głębię jej duszy. Nie przepadał za tym, kiedy wiedział, że może to zostać wykorzystane; wykorzystane przeciw niemu, w melancholii myśli oraz uderzającego jego głowę rytmicznie bólu z każdym kolejnym dniem przetrwanym w Londynie, w pracy, gdziekolwiek. Gdyby nie miał powodów wyższych, już dawno by go tutaj nie było; męczył się, niczym zwierzę, które zostało wepchane do złotej, aczkolwiek wyjątkowo małej klateczki. Nie był szczęśliwy, choć specjalnie dawał sobie te ograniczenia, nie chcąc w żaden sposób narazić kogokolwiek na zobaczenie tego, co ukrywa od dawna, pod płachtami materiału, pod całokształtem jego charakteru. Wystarczająco dużo dysfunkcji nawiedziło jego ciało; ciało gnijące, ciało poddane rozkładowi. Gnił od środka, choć serce miał nadal złote. Czy był szalony, czy znajdował się w bólu, czy podjął się decyzji, których żałował? Jak każdy człowiek, wszystko było pojęciem względnym: szaleństwo, ból, żal. Szaleństwo polegające na dostrzeganiu tego, czego inni nie mogli dostrzec, ból wynikający z samego istnienia, uderzający w resztki duszy, którą posiadał w swoim ciele; duch w ciele, choć w jego przypadku - w pancerzu. Zimne dłonie zastygły zatem w bezruchu, przyglądając się siostrze przyjaciela; różnili się, wiedział o tym, że mieli prawo się różnić. Przynajmniej mieli siebie; on zaś nie miał nikogo. Był sierotą bez rodziny, bez bliskich, bez przyjaciół. Po części wybrał życie męczennika; jak długo mógł jednak w tymże umiarze samotności wytrwać? - Przesiąknięty wystarczającą magią... by spowodować utratę pamięci. To nie jest nasz pierwszy przypadek. - odpowiedział jak najbardziej szczerze, wiedząc, do czego to wszystko dąży. Pamięć do złych rzeczy miał doskonałą, a jak one się powtarzały, wpadały w jego komórki z jeszcze większą siłą oraz precyzją. Coś jednak nadal szwankowało w jego kodzie, blokowało prawidłowy przekaz tego, co dokładnie dzieje się z pacjentką; obecnie nie mógł podjąć się niczego innego niż wywiadu, najprostszego wywiadu. - Mam rację? - zapytał się ostatecznie, spoglądając w głębię jej duszy; którą przynajmniej w jakiejś części miała. On ją stracił, on stracił cząstki duszy, którą chciał dzierżyć, bojąc się zetknięcia z rzeczywistością. Zamiast tego powoli zaczął przeszukiwać odpowiednie półki, odsuwając tym samym pisklę feniksa poza obszar widzenia; wepchnąwszy je ostrożnie na kolana, miał nadzieję na to, iż ta raczej nie weźmie tego za brak etyki w zawodzie. - Nie. - odpowiedział na przerwane pytanie, kiedy to usłyszał słowa. Nie wiedział jednak, czy są one prawdziwe, czy może fałszywe; skierował tęczówki na stworzenie, które zdawało mu się być o wiele bliższe jego sercu. Przynajmniej tyle pozostało; nie odpowiedział jednak na jej słowa, apatia zbierała żniwa jeszcze bardziej dotkliwie. - Pamiętasz dzień tygodnia, dzień miesiąca, miesiąc, rok? - zdawkowe pytanie, które miało sprawdzić jej świadomość. - Jak ma na imię Twój brat? - chciał sprawdzić, czy amnezja dotyczy całej przeszłości czy tylko i wyłącznie poszczególnych fragmentów.
Wirem dokumentów oczekujących swojej porcji uwagi. Podpisów składanych na pergaminach, rubryczek wypełnianych z namaszczeniem. W porównaniu do innych dzieci, które obserwowała, nie cieszyła się nigdy nadejściem grudniowej pory; lampki rozwieszane na domach i choinkach były dla niej nieprzyjemnością związaną z jednym stołem goszczącym całą zwaśnioną rodzinę. Dopiero gdy odcięła pępowinę i z gniazda wyfrunęła na dryf swoich własnych skrzydeł mogła powiedzieć, że Boże Narodzenie nie było okazją zgoła rozczarowującą; w pewien sposób wytwarzała w sobie nić tęsknoty za wspólnymi zgromadzeniami, nawet gdyby te zakończyć się miały epilogiem wrzasków, kłótni i wyzwisk, i z czułością spoglądała w przyszłość, ku momentowi, gdy znowu rodzeństwo Bergmann-Tilbury otrzymają od babci wydziergane swetry ze świątecznymi wzorami. Wolała, jednakże, pracować. Dlatego chętnie zgadzała się na wszelkiego rodzaju nadgodziny, by nadgonić przez końcem roku papierologię Ministerstwa Magii i ich wydziału.
Bo uciekała zawsze i tak było łatwiej.
- Nie wiem, czy masz. Ministerstwo Magii nie ingeruje w kartoteki pacjentów i ich przypadłości. Jeszcze - odparła wciąż beztrosko, kompletnie ignorując prawdziwy sens pytania, jakie zadał jej uzdrowiciel. Podejrzliwość pozostawała we krwi niezależnie od wspomnień, jakie zaprzątały jej głowę. Przynależność do pewnego organu władzy robiła zresztą to samo, skutecznie spaczając jej myślenie i pozwalając, by wszędzie doszukiwała się potencjalnego złamania prawa. Gdyby zależało to od niej, Ministerstwo kontrolowałoby dosłownie wszystko; każde ziarenko, jakim funkcjonował świat czarodziejów, stojąc na straży przestrzegania pewnego odgórnie ustalonego porządku. Kto powiedział przecież, że Święty Mung nie miał na swoim koncie wykroczeń, o których Minister powinien wiedzieć?
Przyglądała się jego plecom, gdy Matthew podniósł się z miejsca i rozpoczął wertowanie zawartości szafek w gabinecie. Brak jego pełnej atencji niespecjalnie jej przeszkadzał. Co interesowałoby ją bardziej, natomiast, to fakt przetrzymywania stworzenia takiego jak feniks na terenie szpitala, gdzie potencjalnie mogło wyrządzić komuś krzywdę; ostrymi pazurami wydrapać oczy, dziobem ukłuć w nieodpowiednie miejsce. W normalnych okolicznościach zasugerowałaby, mając takową wiedzę, że powinien jak najszybciej pozbyć się Euthymiusa z gabinetu i budynku całego szpitala, bo inaczej zmuszona byłaby poinformować o tym odpowiednie służby-- tym razem jednak jej dusza była na tyle lekka, że dorównywała nowonarodzonemu feniksowi.
- 2018, grudzień... Co do braci, mam ich dwóch, niestety. - Odchyliła się na krześle, przeczesując krótkie, kasztanowe włosy dłonią. Nawet blizny nie zapewniały jej tego dnia ukłuć fantomowego bólu. - Ciebie zapewne bardziej interesuje Daniel. Daniel Bergmann.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Błędy wkradały się do jego funkcjonowania. Starał się jednak nie zwracać na nie uwagi - jak zawsze, pozostając poza zasięgiem wzroku, wierzył, tudzież wiedział, jak to wygląda w jego przypadku. Uznawany za aspołeczną osobę, nie przepadał za towarzystwem ludzi; zamiast tego chciał się jakoś mieścić w towarzystwie zwierząt, choć nie mógł ich zabierać dosłownie wszędzie. Całe szczęście - feniks był wyjątkiem; małym wyjątkiem, który postanowił sobie przygarnąć pod własne, splugawione już od dawna skrzydła. Nie widział siebie w pozytywnych barwach, jeden krok mógł zdzierżyć jego cierpienie, zakończyć to, co rozpoczął, rozpocząć nowy początek, za którym tęsknił. Jak feniks, feniks, który mimo wszystko i wbrew wszystkiemu miał pewną symbolikę. Pamiętał doskonale jego przypadek, pamiętał, co mówiła Plum, której pokazywał swoją prawdziwą, pełną uczuć maskę; pewne rzeczy należy spalić, ale czy potrafił. Sam nie wiedział, bał się, że posiadają one znacznie większą moc sprawczą, niż mógłby się spodziewać. Westchnięcie wydobyło się z jego ust, kiedy to przeniósł spojrzenie niebieskawych oczu do jednej z szafeczek, gdzie znalazł to, czego szukał; pod kluczem, oznaczone ładnym napisem. Miał do tego specjalny napój, magiczny napój, który mógłby jej pomóc w przypadku takim właśnie, iż nic nie pamięta, nic nie potrafi powiedzieć, zaś wspomnienia mieszają się z teraźniejszością. Nie widział po niej innych obrażeń; mimo względnego braku emocji, okazywał chęć pomocy. Pomocy, kiedy zajdzie taka potrzeba. Czy był człowiekiem bez masek? Skądże. Bał się jedynie skrzywdzenia, bał się, że to, co ofiaruje, ten rzadki prezent, może zostać wykorzystane w niecny sposób. Wybierał zatem tylko i wyłącznie tych, którzy naprawdę zasługiwali na to, by zobaczyć jego inną stronę, tą, którą starał się ukryć przed całym światem chcącym wepchnąć swe brudne łapska i poustawiać w nim wszystko tak, jak w szwajcarskim zegarku. Jego pytanie dotyczyło prędzej tego, czy rzeczywiście utraciła wspomnienia, jednak nie należy w ogóle zapominać o tym, że to, co powiedziała, było dość intrygujące. - Nic się ku temu nie zapowiada; choć pytanie dotyczyło stricte utraty pamięci. - odpowiedział jak najbardziej szczerze; obecnie Ministerstwo Magii nie miało dostępu do informacji na temat pacjentów. I raczej nic nie zapowiadało, by cokolwiek poszło w zmiany - pacjenci nie chcieli, by ktoś wiedział o ich chorobach. Prywatność w dzisiejszym świecie była tylko i wyłącznie fikcją - kontrolowany przepływ informacji, kontrolowane zapisy do szkół, oczy dookoła głowy. Tak czy siak, Matthew miał czyste sumienie; być może jego koledzy nie byliby zadowoleni z tejże zmiany, aczkolwiek jedyne, co miał naprawdę do ukrycia, to całokształt chorób i odpowiednich odpowiedzi na pytania ze strony rutynowej kontroli psychologicznej. Korupcja była nawet w Ministerstwie Magii; nic nie było święte, pozbawione grzechów. On także. Schował pisklę do odpowiedniej kieszonki; wiedział, że nie jest to do końca rozważny ruch; trzymać stworzenie teoretycznie niebezpieczne. Święty Mung trzymał o wiele gorsze stworzenia - ludzi. Ludzi godnych największych gwałtów, największych krzywd, wojen, strat, ryzykowania życiem pozostałych osób. Zabawne, że człowiek nie dostrzegał tego, że sam jest większym zagrożeniem; począł ingerować w tematy zbyt trudne dla jego umysłu. On sam był zagrożeniem - aczkolwiek bardziej dla samego siebie. Nawet znalazł sobie fajny sposób na szybkie opuszczenie terenu szpitala - skok przez okno, którego jednak nie dokonał; ani nawet nie drgnął od czynności poszukiwania eliksiru. Daniel Bergmann go nie interesował w żadnym z aspektów. Po prostu; rutynowa czynność sprawdzania tego, jak bardzo jej pamięć ucierpiała pod tym względem. - W porządku. - wypowiedział, stawiając na blat stolika odpowiednią miksturę odpowiedzialną za przywrócenie pamięci. Feniks tkwił w kieszonce, jedynie swoim krótkim dzióbkiem dosięgając świeżego powietrza, zaś spojrzenie tęczówek uzdrowiciela pozbawionych jakiegokolwiek blasku zwróciło się ku postaci Tilbury. Oddzielił jedną porcję; porcję wymaganą do odpowiedniego wyleczenia chwilowej amnezji względem niewiadomego wspomnienia. Wszystko oczywiście, jak to miał w zwyczaju, albowiem głupi nie był; zanotował ładnie, złożył podpis, wykonał najbardziej rutynowe w życiu czynności. - Proszę zażyć ten eliksir - i wszystko powinno powrócić do normy. Eliksir Pamięci... nie działa niestety w przypadkach ciężkiej amnezji; w większości sytuacji oddziaływania magii tego pomnika jest skuteczny. - oznajmił, spoglądając w jej stronę.
Utraty pamięci czy nie, wiedziała już, że z pewnością starał się coś ukryć. Tak samo zresztą jak cały Szpital, musieli w pocie czoła chować przed Ministerstwem pewne wysokiej wagi dokumenty, o których władze nie powinny się dowiedzieć - a co za tym idzie, otrzymawszy ów informację bez zbędnego wysiłku, zamierzała zanotować ją w tym, co pozostało z jej pamięci i w późniejszym czasie przekazać tak ważny komunikat przełożonym. Figle nawet tak wartościowej instytucji jak powszechnie znany dom medyczny czarodziejów nie mogły ujść jego dyrektorom płazem. Od tego była, poniekąd. Od pilnowania porządku, od stania na straży prawdy i doszukiwania się jej tam, gdzie inni próbowali rzucić nawet najbardziej dbały cień. Nimue skinęła zatem głową, fałszując beztroskie zrozumienie, gdy uzdrowiciel zapewnił ją o czystości swoich intencji; zamiast tego skupiła się na eliksirze, którego porcję uważnie wydzielił i postawił przed nią na biurku. Czyli było to tak proste. Jeden łyk, jeden łyk miał zniwelować skutki magii tak pięknego pomnika, który gościł w Dolinie Godryka, upamiętniając jedną z najbardziej tragicznych rodzin.
Jeden łyk.
Amnezja była słodka. Niczym amortencja, niczym eliksir miłości, powodowała, że po raz pierwszy od lat Nimue czuła ciepło; a jednak bez wahania sięgnęła po kubeczek z eliksirem i uniosła go do ust, nieświadoma jeszcze, jak wiele miałoby się niebawem zmienić. Zamarła jednak zanim zdążyła wziąć łyk, kierując spojrzenie z powrotem na uzdrowiciela. - Swoją drogą, Matthew - zaczęła rezolutnie, marszcząc delikatnie brwi. - Nie pomógłbyś mi ze świątecznym prezentem dla Daniela? Kompletnie nie wiem, co mu kupić, a chciałabym uniknąć bubli. Mężczyzna z pewnością wie lepiej, co spodoba się drugiemu mężczyźnie.
Nie dbała o to, że przemawiał przez nią chwilowy optymizm, chwilowa uprzejmość i chęć socializacji z ludźmi, na których istnienie w normalnych okolicznościach nawet nie zwracała uwagi. Nie dbała o to, że po zażyciu eliksiru wszystko mogłoby ulec diametralnej zmianie. Zamiast tego posłała mu z góry wdzięczny uśmiech i w końcu wypiła przeznaczony dlań roztwór, akceptując do swojego umysłu to, co okropne. To, co okrutne. Działanie rozsiało się po sieci żył niemal natychmiast.
Ciemno. Promienie słońca odbijane od lodowatej tafli spokojnej wody. Ulegające rozkładowi ciało chłopca, niewinności. Białe robaczki gnieżdżące się w płatach ciała, które odeszło od kości dryfujących na dnie. Okrąg ostateczności, epilog ze starego kamienia. Płacz matki. Wycie ojca. Złamane serduszko dziecka.
A więc to to kryło się we wspomnieniu, jakie odebrał jej posąg Potterów.
Uśmiech znikł. Kąciki ust opadły bezpowrotnie do swojej poprzedniej, niewzruszonej pozycji. Blask, jakim jeszcze chwilę temu promieniała, zbladł, zastąpiony przez ponure, melancholijne spojrzenie księżyca. To, co wcześniej ciążyło jej na duszy, powróciło do swojego gniazda ponownie, gotowe wdzierać się w ostatki jej jestestwa długimi szponami. Wyprostowała się na krześle, elegancko, odpowiednio, i spojrzała na dłonie skryte pod jedwabiem rękawiczek. Przynajmniej nie próbowała ich zdejmować i udowadniać światu, że blizny są piękne. - Cóż. Dziękuję za pomoc - wykrztusiła w końcu, zimno, bez cienia poprzedniej radości.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Życie bywało wyjątkowo ulotne. Pozwalało na to, by największe zła, największe śmieci, wyszły po prostu na światło dzienne, by człowiek, ta sama twarz, ta sama dusza, dusza rozbita na kawałki przy pomocy jednego uderzenia, zwyczajnie rozpłynęła się w powietrzu. To go dobijało, to go zabijało; nadal jednak nie był w stanie pojąć, co dokładnie wpłynęło na zachowanie ze strony siostry Daniela Bergmanna. No tak. Brak wspomnienia? Jakież to wspomnienie, wspomnienie krwawe, zahaczające o najbardziej brudne sfery życia i umysłu, zdawało się wpłynąć tak diametralnie na postawę kobiety? To wszystko wydawało się być pozbawione sensu, choć ją rozumiał; wczuwał się, jak zawsze. Nie bez powodu tracił zatem poczucie rzeczywistości, chęć poznania samego siebie; odrzucał możliwość istnienia innego wymiaru, gdzie właśnie byłby widoczny jako człowiek szczęśliwy. Melancholia otaczała go istną mgiełką; pozwalała przede wszystkim zapomnieć o tym, co tak naprawdę czeka na niego w rzeczywistości. Nie był gotowy podjąć się wyzwania, jego życie było ubogie w cokolwiek - zero doznań, zero doświadczeń, zero istnienia samego siebie. Jakby dusza wewnątrz niego zwyczajnie nie była świadoma tego, że w jakiejś części koegzystencja jest wpisana do jej kodu. Czy w ogóle coś miało jakikolwiek sens? Nie mógł się przecież obudzić we własnym łóżku, nie mógł powiedzieć, jakże naiwnie i zarówno zaskakująco, że to wszystko jest snem. To go skrzywiało, powodowało istne skazy na psychice; psychice wątpliwej, psychice przyciągającej do siebie najbardziej rozmaite umysły. On miał wiedzieć, co się spodoba Danielowi? Przecież byli osobnymi bytami, nawet jeżeli mężczyznami, to zaskakująco różnymi. Nie wiedział, co może się mu spodobać; wiedział tylko, że ten lubuje właśnie w sztuce, transmutacji, nie boi się zagłębiać własnej wiedzy oraz w pewnej części - nie boi się wpuszczać innych do pułapek. Musiał być ostrożny, aczkolwiek uprzejmość wydawała się być głównym czynnikiem odpowiedzialnym za ostateczne skinięcie głową. Nie potrafił odmówić; nawet mimo własnych zastrzeżeń intuicji, która nieraz jednak pozwalała mu podejść do sprawy bez jakichkolwiek uczuć. - W porządku. - zgodził się zatem ostatecznie - ostatecznie, zanim kobieta wypiła eliksir. Eliksir, który odmienił ją równie diametralnie, jak w sumie zdołała przyjść. Zaskakujące. Czyżby to jedno wspomnienie, wspomnienie o nieznanej wartości, wpłynęło na całokształt funkcjonowania Tilbury? Wszystko uległo zmianie. Wszystko. Niezależnie od tego, co by zrobił czy też i nie, kobieta spoważniała - wyprostowała się, dała o sobie znać poprzez brak jakichkolwiek emocji na twarzy. Wyjątkowo trudno ją było teraz odczytać; sam również zdawał się być zamkniętą księgą, z przykutymi łańcuchami, niemożliwymi do zdjęcia za pomocą normalnego czasu. Czas biegł nieubłaganie; nigdy nie stał w miejscu. Jednak, w przypadku Matthewa, nawet wymazanie wspomnień by nie pomogło; problem leży w wadliwych genach, otępiałych, osłupiałych. - To jedynie moja praca. - odpowiedział ostatecznie, czyszcząc tym samym okulary znajdujące się na stoliku. Miał jedynie niewielką wadę wzroku - w wyniku czego nie musiał ich nosić w każdej sytuacji. - Listownie umówimy się na wybór prezentu dla Daniela. I... Tilbury? - odwrócił wzrok niczym pies, co było dla niego typowe, kiedy chciał o coś poprosić. - Mogłabyś go ode mnie pozdrowić?
Powróciło odbicie księżyca sięgającego ku wodzie stojącej w studni, utkwionej tam w bezruchu, prześmiewczej, brutalnej. Powrócił zakaz korzystania z tamtejszego źródła, żółty znak stojący nieopodal kamiennej konstrukcji, bezgłośny świadek morderstwa, jakie miało tam miejsce. Bo nie był to wypadek. Noel nie trafił w odmęty tak bezdusznego piekła przez własną nieuwagę, sięgnąwszy po wiaderko, jak sugerowała to mugolska, niekompetentna policja; to morderstwo, którego waga ciążyła jej na sercu po dziś dzień. Wszystko to powróciło do Nimue ze zdwojoną siłą, gdy eliksir przywrócił działanie jej umysłu na prawidłowy tor i zachęcił do rozpamiętania smutku, który wtedy nią zawładnął już na zawsze, zachęcił do zwinięcia się w kłębek gdzieś na dnie samej siebie, zatrzaśnięcia księgi, z której wcześniej mógł czytać uzdrowiciel.
Znów była sobą. Jakkolwiek wielką nie było to karą.
Niebawem wstała z krzesła i poprawiła czarny materiał ołówkowej spódnicy rozciętej delikatnie na bokach, odwróciła się w kierunku Alexandra. Choć nie znali się za dobrze, ba, nigdy nie pałali do siebie szczególną miłością nawet gdy mieli okazję wcześniej zamienić kilka słów, ten pomógł jej odzyskać pamięć, powrócić do swojej własnej egzystencji, którą akceptowała taką, jaka była. I w pewnym sensie Nimue była mu za to wdzięczna, niewerbalnie. Należało to co prawda do jego obowiązków i z pewnością zostałby odpowiednio ukarany przez przełożonych, gdyby odmówił pomocy pracownicy Ministerstwa Magii, jednak była Krukonka potrafiła docenić uprzejmość, którą ktoś okazywał jej nawet na stopie zawodowej - dlatego oszczędziła mu kąśliwych komentarzy i jedynie skinęła głową w odpowiedzi, zarzucając na ramiona zimowy, puchowy płaszcz w kolorze grafitu.
- Jeżeli będę miała ku temu okazję, oczywiście - odpowiedziała bez cienia poprzednich emocji zagnieżdżonych w głosie. - Spodziewam się jednak, że przed świętami będzie... Zbyt zajęty, by się ze mną zobaczyć. Tak czy inaczej, niebawem napiszę do ciebie list. Gdy tylko będę miała wolną chwilę.
Ach, powróciła stara Nimue. Władcza, zorganizowana pod swój własny kalendarz. Niebacząca na to, czy termin odpowiadał drugiej stronie.
Z fachową rezerwą uścisnęła mu dłoń na pożegnanie i bez słowa wyszła z gabinetu.
zt
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew był tolerancyjny. Nie potrafił jednak w stanie pojąć niektórych decyzji ze strony siostry mężczyzny o rudych kosmykach. Czuł od niej wcześniej niechęć, był w stanie rozpoznać przy pomocy własnych zmysłów fakt tego, że coś jest nie tak. Teraz... uczucie to zdawało się zaniknąć; była chłodna, aczkolwiek tolerowała go. Miał jednak świadomość tego, iż tak naprawdę przypominało to coś w rodzaju kupna psa, który jest w domu lubiany.... bo większość go po prostu toleruje. Zabawne wydawało mu się, jak z czasem, gdy konflikty zdawały się stracić na wartości, był w stanie znaleźć się pod jej skrzydłami łaski. Bolała go ta dwulicowość, brak jakichkolwiek bezpośrednich przesłanek; wolał się zwyczajnie dowiedzieć wprost, iż coś jest po prostu nie tak, że coś jej nie pasuje, niż zwyczajnie snuć domyślenia w tymże zakresie. Ludzie byli zbyt trudni do zrozumienia, nie bez powodu zatem lgnął do zwierząt. Jeżeli coś takiemu się nie spodoba, od razu to zasygnalizuje; ludzie zaś oszukiwali się w każdym z możliwych zakresów, chodzili po trupach, zdobywali kolejne przesądy, kolejne informacje, informacje bywały najdroższym towarem, jak również najbardziej destrukcyjnym. Przeczesał zatem swoje kędzierzawe włosy, spoglądając na nią spokojnym wzrokiem, aczkolwiek nie nawiązując w żaden sposób kontaktu; ot, nadal pozostawał tą samą, zamkniętą księgą, w której to nie wiadomo, co się dokładnie znajduje. I to umożliwiło mu spokojne wzięcie się w garść, pozostanie kimś neutralnym; gdyż wiedział, że Tilbury, nie będąc upoważnioną, nie miała tym samym dostępu do tego, co tak łapczywie ukrywał przed pozostałymi. - Dziękuję. - wydobyło się spomiędzy jego pokaleczonych warg, kiedy to usłyszał zgodę ze strony Tilbury. Od czasu urodzin nie spotkali się w żaden szczególny sposób, wszystko zdawało się przeniknąć przez zwyczajne odmęty obojętności. Nie spodziewał się, że w Święta będzie jakkolwiek możliwie obecny; czy miał plany? Tak, zapewne siedzenie w Świętym Mungu i odwalanie brudnej roboty, gdyż jako jedyny nie ma rodziny, nie ma nikogo, z kim mógłby spędzić czas. Już dawno się zgodził - wiedział, że inni mają po prostu lepiej. Mogą mieć do czego powrócić. Gdyby on zniknął - nikt by go nie szukał. Był tego po prostu pewien, dla większości społeczeństwa był kimś, kto nie ma jakiejkolwiek wartości. - Będę czekać. - oznajmił, zanim zdołała opuścić gabinet; dopiero wtedy zdołał powrócić do opieki nad magicznym stworzeniem, biorąc głęboki wdech i tym samym starając się zapomnieć. | zt[/b]
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Życie bywało dla niektórych zaskakująco okrutne. Starało się przede wszystkim zabrać ostatnie szczątki nadziei, zwyczajnie odebrać to, o co człowiek walczył od początku - zabrać szczęście, zabrać duszę, zabrać umysł, zabrać zdrowie. Matthew Alexander wiedział już od dawna przecież przypatrywał się umierającym, odbierał ich z rąk samej Śmierci, która nieraz jednak nie mogła odstąpić i musiał wyraźnie pogodzić się z porażką; miał świadomość tego, że człowiek jest istotą zaskakująco słabą. Sam nie był lepszy, sam był o wiele gorszy, bardziej zepsuty, gnijący od środka, wyżerający własne organy, sprawdzający ich wytrzymałość - czy mógłby kiedykolwiek zaznać choć odrobinę spokoju. Dlaczego - nawet jeżeli miał okazję; dlaczego nie uklęknął, dlaczego nie poddał się choć raz, mimo iż taka możliwość istniała, nawet jeżeli nie przyjmował jej do własnego, zepsutego umysłu. Jak długo będzie musiał prowadzić ze samym sobą walkę, ostatecznie otrzymując coraz to większe skazy na psychice, na sercu, na ciele? Czekał zatem w swoim gabinecie na jednego z uczniów Hogwartu - umówieni na wizytę, w związku z pogarszającym się stanem jednej z blizn występującej u chłopaka, zamierzał sprawdzić dokładniej, co tak naprawdę jest główną przyczyną; kto wie, może to właśnie maść, którą miał w zwyczaju przypisywać, tak naprawdę była głównym czynnikiem powodującym nadwrażliwość? Nie mógł bez powodu wypisać kolejnego papierka, tudzież kolejnego kwitka - to wszystko wymagało odpowiedniej rozwagi, zachowania harmonii oraz zwyczajnego, logicznego rozumowania. Siedział u siebie, siedział, popijał herbatę, zajmując się podczas oczekiwania papierologią - innego hobby w tym zawodzie chyba nie miał.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Wysłuchał posłusznie opiekuna domu, który przez bite piętnaście minut tłumaczył mu zasady korzystania z przepustki otrzymanej od samej profesor Bennett. Dostał nawet szczegółowy opis lokalizacji kominka, do którego się przeniesie. Nie mrugnął okiem, kiwał głową i utrzymywał na ustach uśmiech z rodzaju formalnych, tego przeznaczonego dla dorosłych czarodziei. Swoimi czasy przebywał w świętym Mungu przez całe dwanaście miesięcy i mimo, że było to wiele lat temu, do tej pory pamiętał jak szpital wygląda od środka. Wizja powrotu tam, nawet w celu zwyczajnej wizyty kontrolnej, nie zachwycała go. Wszedł do kominka umieszczonego w gabinecie opiekuna, sięgnął w garść zielony proszek i po wypowiedzeniu dokładnego adresu, zniknął w obłoku. Wylądował w szpitalu kilka sekund później. Huk lądowania pobrzmiewał mu w uszach, zakasłał cicho od zielonego pyłu chętnie lepiącego się do płaszcza. Doprowadził się do porządku i rozejrzał po szpitalu. Momentalnie spiął mięśnie, zacisnął zęby i czujnie rozejrzał się po korytarzu. Panował tu hałas, co rusz w powietrzu przelatywały papierowe samoloty czy tace z bandażami, fiolkami... unosił się tu specyficzny aromat, który przypomniał mi niezbyt przyjemne czasy. Wykrzywił się, odczuł potrzebę odwołania wizyty i powrotu do pachnącego świętami Hogwartu. Zacisnął palce w pięść, ukrył ją w kieszeni płaszcza. Nie musiał starać się nie rzucać w oczy, było tu tak tłoczno, że łatwo było go pominąć wzrokiem. Przecisnął się przed poczekalnię, przeczekał pół minuty aż przebiegnie korytarzem stadko stażystów, zrobił miejsce kuśtykającemu mężczyźnie prowadzonemu przez otyłą pielęgniarkę. Vinci naprawdę chciałby tu pracować? Jeszcze bardziej go podziwiał. Finnowi na widok tego miejsca żołądek zwijał się w supeł i podchodził do gardła, a co dopiero móc tu pracować... a propos pracy, musiał doczłapać do tablicy informacyjnej. Nie pytał nikogo o drogę. Odnalazł odpowiedni numer gabinetu, nazwisko, piętro... kontynuował więc przeciskanie się między pacjentami tak, by ich nie uszkodzić i siebie nie narażać na zbyt bliskie kontakty z nimi. Po paru minutach odnalazł odpowiednie drzwi. Westchnął zanim dwukrotnie w nie zapukał. Zdjął z szyi szal, z dłoni rękawiczki i po zaproszeniu, nacisnął klamkę. Wszedł do środka i z ulgą zamknął za sobą drzwi. - Dzień dobry, uzdrowicielu. Przepraszam za spóźnienie, opiekun domu rozgadał się zanim mnie wypuścił. - popatrzył krótko na mężczyznę, którego miał okazję widzieć ostatnio w zeszłym roku. Odnosił wrażenie, że się zmienił. Nie znał go na tyle dobrze, by mieć prawo i potrafić rozpoznać co mogło ulec zmianie. To tyko myśl, krótka, ulotna, która nie miała wszak prawa się pojawić. Z ulgą zarejestrował, że nie czuć tu zapachu chemikaliów, bandaży i rozlanych eliksirów. Już i tak wystarczająco był spięty i żywił nadzieję, że nie blady. Powroty tutaj nie należały do przyjemności i oddałby sporo, aby mieć tu pod ręką Vinciego. Podszedł bliżej biurka, wyciągnął dowód i podał go mężczyźnie. Miał pewne szczęście, że trafił na stosunkowo normalnego uzdrowiciela. Nie lubił "trafiać" do rąk tych starszych, naznaczonych już zmęczeniem zawodowym. Spróbował się uśmiechnąć, ale nie zdołał. Odnosił wrażenie, że jego mimika zamarzła na parę chwil i nie drgnie nawet o milimetr dopóki mężczyzna się nie odezwie. - Używa pan zaklęcia wyciszającego? Prawie nie słychać tu hałasu z korytarza. - zagadnął czując, że jeśli popadnie w milczenie to wizyta będzie przebiegać na jego zdawkowych odpowiedziach, a wolał okazać, że jednak zależy mu na swoim zdrowiu. Dalej czuł wstyd po tym uprzejmym listownym skarceniu i pouczeniu.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Formalności, potrafiły nieraz być strzałem w kolano. Niepotrzebnym wprowadzaniem zamętu, poprzedzonym jeszcze przy okazji segregacją odpowiednich papierków powiązanych z istnieniem tego miejsca. Jakby nie było, papierologia była wręcz naznaczona w życiu codziennym uzdrowiciela, który mimo wszystko i wbrew wszystkiemu brnął dalej. Tylko Ci, którzy pracują uczciwie i rzetelnie, otrzymają prędzej czy później swoją zapłatę. Przyjmował to zatem bez problemów do wiadomości, nie pozwalał na to, by zwątpienie przeniknęło przez jego umysł, który był splątany wieloma myślami niewidocznymi dla pozostałych ludzi. Całe szczęście - rzadko kto dzisiaj używał zaklęcia Legilimens, które przecież mogło przeszukiwać bardziej odkryte zakamarki umysłu - a przede wszystkim Matthew potrafił odczuć znajdującego się w jego głowie intruza, dopóki on sam nie stawał się dla siebie obcy, wyizolowany, wymagający wystarczająco odpowiedniej kwarantanny, by nie targnął na swoje życie. Każdy z nich był w jakiś sposób zepsuty, zniszczony, pozbawiony blasku - a najważniejsze było zrozumienie. Alexander rzadko kiedy je otrzymywał, uznawany za dziwaka, a tylko był tym, kim tak naprawdę jest - nie wymagał tego jednak od społeczeństwa. Gdyby przejmował się ich zdaniem, zdaniem szarej masy, już dawno by go tutaj nie było - nawet jeżeli targnął się na swoje życie raz, a blizny doskonale pokrywały jego nadgarstki, zaś skóra wydawała się być zaskakująco blada, choć zapewne o wiele bardziej żywa od jego wersji, kiedy to zdołał zachorować na jedną z mniej przyjemnych chorób. - Proszę. - wypowiedział, wiedząc, kto to dokładnie wejdzie i z jakiego powodu. Był zajęty - zajęty poprzez wizytę Finna, nikt zatem nie mógł sobie zabrać dodatkowego terminu do jego gabinetu; udokumentowana wizyta, udokumentowane wszystko, papierki zdawały się zbierać największe żniwo w Świętym Mungu, mimo swojego popłochu utrzymując dodatkową organizację czasu. Chodzili jak w szwajcarskim zegareczku. Gwiazdy lśnią jaśniej na ciemniejszym niebie. Dobro, dopóki zło nie przejmowało nieboskłonu, wydawało się być zupełnie niewidoczne.Uzdrowiciel był tego oczywiście świadom, kiedy to oddawał się kolejnym myślom przedzierającym jego głowę pokrytą charakterystycznymi, kędzierzawymi włosami - choć obecnie poukładanymi w odpowiednim porządku. - Matt. Po prostu Matt. - wypowiedział, tym samym odsuwając własne krzesło i wstając z miejsca, odkładając za pomocą dłoni ostatni papierek, który miał na swoim biurku do charakterystycznej teczki na zapięcia. Wszystko wymagało segregacji - szkoda tylko, że nie prowadził jej na własnym umyśle, by wyrzucić negatywne myśli i pozostawić tylko te pozytywne - kto wie, być może wtedy los potoczyłby się o wiele inaczej. Spóźnienie nie dało się we znaki, choć zaburzyło w pewnym stopniu ten biologiczny zegar placówki, w której to obydwoje się znajdowali; w związku z czym kiwnął głową w jego stronę. - Nie ma problemu. Wiem, że czasami formalności są jedyną drogą do spójnego działania. - powiedziawszy, wrócił na chwilę wzrokiem do układanych papierków, które następnie zwyczajnie wziął pod pachę oraz odłożył na jedną z półek. Powróciwszy, otrzymał tym samym dowód; na szczęście kartę pacjenta zdołał sobie wcześniej przygotować, odnotować jej wzięcie, w związku z czym tylko i wyłącznie dopełnił formalności, zaznaczając na niej kolejną wizytę, kolejne badania, kolejne nazwy mniej lub bardziej znanych zaklęć. Zauważył u niego spięcie, spięcie spowodowane najprawdopodobniej wizytą. Wspomnienia? Był w stanie domyślać się, aczkolwiek pełnej odpowiedzi nie mógł ot tak normalnie wynaleźć. - Czasami się zdarza. Nie jestem zbyt dobry z zaklęć; myślę, że to w pewnym stopniu aura tego miejsca. - oznajmił prostym językiem. Jego gabinet znajdował się, mówiąc wprost, najdalej od tego całego zgiełku, grube ściany skutecznie uniemożliwiały docieranie dźwięku do miejsca, gdzie obecnie się obydwoje znajdowali. Być może dlatego jeszcze nie zwariował, zaś przerwy ubóstwiał. - Proszę się rozebrać od pasa w górę i usiąść na kozetce - będę musiał obejrzeć Twoją bliznę oraz przeprowadzić podstawowe badania. - te słowa nie były przesiąknięte w żadnym stopniu nutą rozkazu, prędzej przesiąknięte nutą prośby. Tym samym Matthew wziął od Puchona płaszcz prostym, grzecznościowym ruchem dłoni oraz powiesił go na wieszaku. - Która blizna dokładnie Cię boli? I od kiedy? - rzucił pytaniem, przeprowadzał spokojny wywiad. Nie wiedział, co go tak naprawdę spotka.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Prośba o zwracanie się imieniem do dorosłego uzdrowiciela wbrew pozorom go zaskoczyła. Nie dał po sobie tego poznać, zajęty był kontrolowaniem swojego oddechu i próbą rozluźnienia mięśni ciała. To tylko odrobina stresu, załatwi wszystko co trzeba i raz dwa wróci do Hogwartu. Nie chodziło o niechęć wobec Matthewa, a jedynie o sam fakt obnażenia się i rozmawiania na temat własnego zdrowia - czyli musiałby przyznać się do najbardziej banalnych bolączek. To nie był jego ulubiony temat. Skinął głową przyjmując prośbę zwracania się imieniem choć nie mógł wyjść z podziwu. Tym samym mężczyzna zapunktował sobie u osiemnastoletniego młodzieńca, przez niektórych uważanego za dziwnego. Obserwował proces odkładania papierów, czekał aż głos uzdrowiciela rozbrzmi po gabinecie i wyrwie go z nękających go stresu. Mimowolnie zaczął wmawiać sobie, że tak naprawdę niepotrzebnie zawraca mu głowę. To tylko ból, cóż w tym dziwnego? Nie trzeba od razu lecieć do szpitala... a jednak w przypływie słabości odezwał się do Matthewa. Nie do szkolnej pielęgniarki, która faszerowała go niedziałającymi na jego organizm ziółkami. To o Alexnadrze pomyślał najpierw, pamiętając jego zeszłoroczne profesjonalne podejście do sprawy. Nie bagatelizował, traktował poważnie to, czym się zajmował. Wypełnianie papierów i dbanie o formalności były tego dowodem. - Formalności to rutyna. Niby konieczne, ale jak się słyszy je po raz setny, to i trzeba uzbroić się w cierpliwość. Dobrze, że ją mam. - skomentował, choć przecież nie musiał. Ton głosu Matthewa mimo wszystko zachęcał do prowadzenia spokojnego dialogu. Gdyby znał go lepiej, może by go podejrzewał o silną empatię, którą być może właśnie teraz mógłby się kierować - odwracać uwagę pacjenta zwyczajną rozmową. Jako muzyk miał uwrażliwiony słuch. Czasami wydawało mu się, że słyszał zbyt intensywnie, szczególnie jeśli chodzi o dźwięki o wysokim i nieprawidłowym natężeniu. Choć gwar nie był już tak słyszalny, wyłapywał co głośniejsze elementy. Powrócił wzrokiem do mężczyzny, by szczerze mówiąc, mieć wszystko za sobą. Choćby darzył go sympatią, tak sama formalność tej wizyty przyprawiała go o jeszcze większy ścisk żołądka. Musiał dyskretnie zaczerpnąć tchu, kiedy to zdejmował z ramion ogrzany płaszcz. Dostrzegł na wieszaku podobny, uśmiechnął się półgębkiem. Dobry gust, pomyślał, nie wiedząc czemu nie wypowiedział tego na głos. Może przez fakt, że zaczynał grzęznąć w gardle? Nieco zesztywniałymi dłońmi ściągnął przez głowę golf, a gdy tylko ciepłe powietrze pomieszczenia musnęło jego odsłoniętą skórę, serce podskoczyło do gardła. Pokazywanie blizn również nie należało do przyjemności. Powściągnął odruch pokrycia ich zaklęciem kamuflującym. Nie po to tu przyszedł. To tylko dyskomfort i zawstydzenie, nic więcej. Musi to przełknąć. Nie patrzył na swój zestaw blizn, naoglądał się ich zbyt wiele. Musiał zaczerpnąć powietrza, aby odzyskać zdolność mówienia. Głos miał nieco zmieniony, choć nie rzucało się to jakoś w uszy. - Boczna druga. - wskazał dłonią na bok tułowia na wysokości mniej więcej trzeciej pary żeber. Nawet nie rzucił okiem. Musiał pilnować swych rąk, by nie powędrowały do różdżki, a usta nie wypowiedziały zaklęcia kamuflującego. Kontrolował się, jak zawsze. Musiał. - Tej zimy już jakiś... tydzień. - posunął się do małego, maleńkiego kłamstwa. Liczył dni ile bolało i nie było ich siedem, a dwanaście. Nie chciał wyolbrzymiać, wciąż się motał, zastanawiał czy nie przesadza. Powinien mieć wysoki próg bólowy, wydawało mu się, że miał. A jednak ostatnie dni dawały się we znaki. Tylko dzięki sile woli udawało mu się to ukrywać przed Vincim inaczej jak nic sam by go tutaj przywlókł, choćby ogłuszonego. Teraz nie czuł bólu, bo był w cieple, choć wydawało mu się, że wystarczy uchylić okno, a raz dwa by wróciło poranne zaciskanie zębów niemalże do szczękościsku. Nie patrzył mu w oczy, musiał skupić się na panowaniu nad głosem i nie okazaniem jakiejkolwiek słabości. Próbował zapomnieć o ogromnej bliźnie szpecącej mostek i o kilku innych rozsianych po jego torsie - pamiątkach po operacjach, o których wolałby zapomnieć. - Jestem Puchonem, a więc dormitorium mam w lochach. Panuje tam chłód, w zimie szczególnie dotkliwy. Poranki mam dosyć trudne, co w sumie nie jest tak istotne w porównaniu z tym, że na lekcjach w lochach muszę zachować jasny umysł, a nie męczyć się blizną. Stąd moja prośba o nową maść. - mówił, dodawał informacje próbując przekonać Matthewa do słuszności swoich słów. Starał się nie przypominać sobie zapisanych jego pismem słów - może jest za tym coś więcej? Może pojawią się inne objawy... został skutecznie, choć pewnie niecelowo, nastraszony, dlatego też grzecznie się tu pojawił.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Przez formalności, cały jego żołądek miał zamiar wypluć zawartość, choć i tak nic w nim nie było. Już od zawsze tworzył jakąś pomniejszą więź z pacjentami - i o ile przez większość ten fakt był odrzucany, przez większość uzdrowicieli - wyśmiewany, o tyle zdawał się być skuteczny pod względem przystosowania pacjenta do badań. Nie oszukujmy się, to zawsze w jakiś sposób powodowało względny spokój, zaś Matthew nie uważał samego siebie za istotę doskonałą, którą należy wielbić, do której należy zwracać się po nazwisku, nie. Wolał skrót, wręcz rzygał całokształtem zwracania się na per pan, per pani, zwyczajnie mu to zbrzydło, przybrało nikłe, blade barwy, przez które nie mógł w spokoju siedzieć. O tyle dobre było w uczniach, że Ci zazwyczaj, po dłuższym czasie, łapali, w czym tak naprawdę znajduje się rzecz, cały mankament. Być może właśnie wypowiadanie skróconego imienia pozwalało mu na przerwanie własnych barier oraz otworzenie duszy na nowe doznania, nowe emocje, nowe możliwości - które, poprzez zachowania dorosłych, porównywanych przez niego do istot wyjątkowo brutalnych, zdawały się zaniknąć. Spójrzmy prawdziwe w oczy - względem dorosłych nie bywał aż tak otwarty jak względem młodszych, uczęszczających jeszcze do Hogwartów młodocianych. Za bardzo się wczuwał? Za bardzo widział w nich samego siebie - poturbowanego przez wychowanków domu Salazara Slytherina? Cholera by to wiedział. Może dlatego tak się zachowywał, bo wiedział, że Ci jeszcze mają serce - mniejsze lub większe. Zaś dorośli - zainteresowani byli innymi rzeczami, własnymi zachciankami oraz własnymi potrzebami; utożsamiał się z młodą duszą, wiedział, że to jedyne, co ma do zrobienia. Do utworzenia więzi. Do odrzucenia otaczającej go rzeczywistości, która składa się głównie z osób pozbawionych litości, pozbawionych emocji, których nie mógł wyczuć; nawet jeżeli sam je ukrywał, to jednak były po części widoczne. Tak samo jak podniesienie kącika ust do góry, kiedy to usłyszał słowa należące do Puchona. Perfekcyjnie uderzające w problem, który dotyczył go niemalże codziennie. Czy go to zaskoczyło? Sam nie wiedział. Niemniej jednak w pewnych rzeczach się zgadzali, w pewnych rzeczach znajdowali wspólne zdanie. Papierki, formalności, kto za nimi przepada, czyż nie? Lepiej by było, gdyby te zwyczajnie nie istniały, ciesząc swoją obecnością dosłownie każdą mniejszą lub większą placówkę, w której wszystko wymagało pewnej dokumentacji każdego zdarzenia, każdego wydatku, każdego wpływu pieniędzy. Ot, jakby w pewnym stopniu zrozumienie wydostało się poprzez ten jeden prosty gest opierający się właśnie na wspólnym zdaniu. Proste polecenie, prosta prośba. Zauważył podobny gust co do płaszczy - choć jego już wystarczająco ucierpiały, jeszcze jakieś posiadał. Jeden poszedł do Puchonki, drugi został poplamiony krwią - i jakoś tak mija ten czas, tak przemijają przedmioty należące do codzienności wśród umysłu uzdrowiciela. W międzyczasie, kiedy to zdołał powiesić zimowe ubranie należące do Finna na wieszaku, podszedł do własnego biurka oraz wydobył sterylną parę rękawiczek lateksowych, które założył na swoje dłonie; w drugiej trzymał zaś różdżkę, która być może okaże się być przydatna w badaniu młodego. Wiedział, że to nie może być zbyt komfortowa sytuacja, wyczuwał to w mgiełce, jaką roztaczał w pewnym stopniu świadomie lub mniej świadomie pacjent. Jakby nie było, mowa ciała zwyczajnie zdradzała zbyt wiele, zaś Matthew był wyjątkowo wrażliwy na takie zmiany - również pod względem tonu głosu oraz jego kształtu. Zamierzał zatem podejść do tematu na spokojnie, nie zamierzał podejmować żadnych pochopnych ruchów - przeprowadzając badanie w jak najbardziej komfortowym znaczeniu dla młodzieńca. - W porządku. - powiedział, spoglądając na bliznę spokojnym ruchem dłoni; oświetlenia nie potrzebował, w pomieszczeniu było ono wystarczająco spore. Tęczówki osiadły na zaczerwienionym fragmencie blizny, który zdawał się być odczynem zapalnym wśród całokształtu. Zakażenie? Tak późno? Nie, tak raczej nie moglo być. - Sprawdzę, czy przypadkiem nie ma pod skórą żadnych zmian w postaci drobnych guzów lub innych dysfunkcji. Jeżeli będzie bardziej bolało, po prostu powiedz. - oznajmiwszy, przeszedł tym samym do działania. Ostrożny ruch palców zbadał strukturę całokształtu skazy skórnej, zapoznając się z jej manufakturą - nietypową, wykraczającą poza granice normy. Czyżby jakieś zmiany? Przerzuty? Zmarszczył brwi, tym samym zastanawiając się nad tym, co może być przyczyną czegoś takiego. Odczyn alergiczny? Prosty sposób początkowego sprawdzenia, czy aby wszystko jest w porządku wymagał przede wszystkim zastosowania zaklęcia w bardzo podstawowym zakresie sprawdzającego odpowiednie wartości. - Pobiorę teraz odpowiednią próbkę, żeby przesłać ją do dalszej analizy. - powiedział, tym samym chwytając za różdżkę w miejscu, gdzie znajdował się odmienny od pozostałych fragment skóry, by tym samym zastosować odpowiednie zaklęcie. Starał się przy tym jak najbardziej wyeliminować stres u Finna, po którym było widać, że nie czuje się zbyt dobrze odsłonięty na potencjalny widok innego czlowieka tego, z czym walczył. Wiedział. Był świadom. Matthew na szczęście nie rozprowadzał żadnych informacji o tym, kto go odwiedzał oraz z jakiego powodu; nie widział w tym sensu, poza tym obowiązywała go tajemnica lekarska. Na szczęście jego ruchy były wyważone, znajdujące się w złotym środku; był zarówno delikatny pod względem dalszych badań, jak również nie obchodził się z nim aż nader delikatnie, by nie móc niczego sprawdzić. - Collection. - pobrał zatem materiał do fiolki, tym samym przyklejając do niej odpowiednią naklejkę. Dopiero potem, wypowiedziawszy imię feniksa, ten, w swojej wyjątkowo młodej, delikatnie pokrytej ognistym upierzeniem postaci, postanowił wydostać się spod niewidocznej części biurka, tym samym pokazując się w swojej pełnej okazałości właścicielowi. - Wiesz, gdzie to musi trafić. - powiedziawszy, wręczył mu tym samym fiolkę, w której znajdował się materiał do badań; zbyt długo całe zdarzenie nie trwało, opierając się na teleportacji w jedno miejsce oraz teleportacji w poprzednie. - Pomijając fakt potrzeby nowej maści, przydatne może okazać się zaklęcie Calefieri. Stopniowo rozgrzewa organizm, mogłoby wpłynąć na stan blizn. - oznajmił, nie przerywając jednak badań. Miał tym samym nadzieję na szybkie zdobycie wyników badań, które przecież wysłał do odpowiedniego oddziału przy pomocy magicznego stworzenia, które ostatecznie skryło się w niewidocznej dla Finna części biurka. - Sprawdzę też, czy przypadkiem nie wdarło się zakażenie. - jeszcze raz różdżka poszła w ruch, tym samym rzucając kolejne zaklęcie - tym razem bez wypowiadania słów. Zaklęcie zadziałało skutecznie, aczkolwiek nie wykazało żadnych zmian, żadnego dodatkowego buntowania się. - Podejrzane. Wyjątkowo podejrzane, jeżeli mam być szczery. Możliwe, że badania dadzą nam więcej informacji.
Choć był oficjalnie pełnoletnim czarodziejem, uważanym za dorosłego, to i tak uważał się za innego niż oni. Żaden z nich nie był w stanie pojąć co siedzi w duszy nastolatka targanego emocjami, hormonami i myślami - kim tak naprawdę jestem? U Finna miało to dodatkowy wydźwięk wszak swych biologicznych rodziców nie znał. Traktował więc starszych z rezerwą i dystansem, nie dając im szansy zajrzeć do swojego wnętrza. Nie sądził, by byli w stanie ułożyć mu wszystko w głowie. A mimo wszystko przy Matthewie nie odnosił wrażenia, że dzieli ich przepaść pokoleniowa. Nie było tej dziury nie do przeskoczenia. Uzdrowiciel zaczął budować most, tworzyć właśnie tę więź, której Finn wszak nie oczekiwał ani nie wypatrywał. Mimo wszystko nie zamknął się w swojej skorupie wyczuwając, że ma do czynienia z kimś, kto zna się na człowieku. Mimo, że niełatwo było Finnowi pochwycić jego wzrok, to i tak czuł bijący od niego spokój. To wiele dawało, szczególnie w tak nieprzyjemnej dla niego sytuacji. Dzięki temu zaniechał myśli o wyciąganiu różdżki. Byłby w stanie rozluźnić nawet ramiona i wypuścić więzione w płucach powietrze, gdyby po chwili nie dotarł do niego sens wypowiedzianych właśnie słów. Momentalnie zesztywniał - bardziej niż dotychczas, krew odpłynęła mu z twarzy, a jego serce owinął przeraźliwy chłód. "...zmian w postaci drobnych guzów..." Tylko to usłyszał. Krew zaczęła pompować tlen w znacznie szybszym tempie, jedyne co słyszał to jej szum w uszach. Wydawało mu się, że koszmar minionych lat wrócił. Być może nieświadomie Matt go wystraszył, wypowiedział na głos słowa, które mogły stłamsić Finna i zmienić po raz kolejny lecz tym razem w tę negatywną stronę... Wbił niewidzący wzrok w jakiś punkt w gabinecie, w jakąś ramkę na ścianie. Serce dudniło w jego piersi jak szalone. Poziom stresu znacznie wzrósł i choć Puchon panował nad odruchami ciała, tak wiedział, że czeka go bardzo trudny proces odreagowywania tej wizyty. - Dlaczego... d-dlaczego pan podejrzewa jakiekolwiek zmiany? To tylko ból. - zapytał dziwnym głosem, nieco słabszym. Odchrząknął, by odzyskać i nad nim władzę, by nie brzmieć jak wystraszone szczenię. Zacisnął zęby, wyprostował ramiona, ale tym samym naciągnął skórę i mięśnie, przez co do jego świadomości przebił się impuls bólu, płynący bezpośrednio z użytego właśnie na bliźnie zaklęcia. Stłumił w ustach syknięcie, nie przygotował się, za bardzo się wewnątrz zdenerwował. Uniósł wysoko brwi na widok feniksa, którego obecności nie podejrzewał. Zamrugał i na chwilę zapomniał, że coś pobolewało, że w środku gotuje się ze złości i niepokoju. Widok tak majestatycznego stworzenia przykuł jego wzrok. Choć nie czuł żadnej potrzeby zawierania relacji z feniksem, tak oglądanie go na własne oczy zrobiło na nim wrażenie. Nie mógł jednak poświęcić się minimalnemu przeżywaniu jego obecności i szybkiej teleportacji, dudniące w klatce piersiowej serce przypomniało mu o tym, co usłyszał. Siedział jak na szpilkach i miał ochotę stąd wyjść. Mimo wszystko zmusił się do całkowitego znieruchomienia. Tylko jeden Merlin wie jakie było to cholernie trudne. Czuł na karku perlący się pot i utracił chwilowo zdolność do rozluźnienia mięśni. - Ciepło eliminowało ból... ale co ma pan... co masz na myśli, mówiąc, że to podejrzane? - całkowicie zapomniał o prośbie zwracania się skrótem imienia. Co ten stres robi z ludźmi? Finn był blady jak sąsiednia ściana. Z łatwością mógłby zwyciężyć z nią konkurs na bladość. - Remisja trwa od siedmiu lat, to wyklucza jakiekolwiek nawroty. Może to wina starej maści, używałem już chyba z dwudziestu rodzajów. - zacisnął palce w pięść. W zastraszającym tempie tracił siły, zużywał je na panowania nad tym cholernym ciałem, a przecież musiał przetrwać do końca. Wbił błękitne oczy w profil uzdrowiciela. Wpatrywał się w niego intensywnie, wyczekiwał odpowiedzi. Nie mógł oderwać od niego oczu, a więc miał okazję dokładnie zapamiętać jak on wygląda.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Sam Matthew nie był świadomy własnego istnienia, tudzież życia. Jego drzewo genealogiczne zakończyło się na rodzicach. Rodzeństwa nie posiadał. Matka prawdopodobnie nie żyła. Ojciec - oddawał się podróżom, choć już od kilkunastu lat nie miał z nim żadnego kontaktu, prawie dwudziestu. Dlaczego życie było tak zaskakująco okrutne? Dlaczego, jeszcze raz rzucając go pytanie - dlaczego odbierało jakiekolwiek chęci, powodowało dodatkowy ból, cierpienie? Czyżby rzeczywiście to, gdzie się teraz znajdują, było piekłem Dantego, w którym to nie mogli w żaden sposób zadziałać przeciwko ustalonym z góry reguł. Wszystkie punkty, podpunkty. Regulaminy, ich brak. W pewnym stopniu normowały funkcjonowanie społeczeństwa, po części powodowały jego bunt, aczkolwiek utrzymywały wszystko w ustalonym przez państwo porządku. Matthew nie należał do tego świata, wybrał własną drogę, która być może nie znajdowała się w rewirach ideałów, co nie zmienia faktu, że została pozbawiona bzdur oraz tego, co powodowało zatrucie jego organizmu. Działał przeciwko normom, działał na własną rękę, był w pełni odpowiedzialny za własne czyny i płacił z własnej kieszeni - aczkolwiek był ze sobą w pewnym stopniu zgodny. Znajdując zatem spokój w wykonywanym zawodzie, jednocześnie ten go wyniszczał oraz podbudowywał jego charakter; istne połączenie dwóch różnych światów w jedną, nietypowa całość, zepsucie oraz naprawianie. Być może dlatego jego fundamenty umysłu nie były zwyczajnie stabilne; być może zderzenie się dwóch odmiennych cech wywoływało w nim powstanie sinusoidy, od której przecież zależało to, jak będzie funkcjonował w każdym z miesięcy. A największy rozłam trafił się pamiętnego dnia w listopadzie - kiedy najprawdopodobniej targnął się na własne życie, nie mając do niego ani krzty szacunku. Zdołał zauważyć początkowe rozluźnienie chłopaka, być może wynikające z powodu jego postawy. No tak - Matthew zachowywał należyty spokój ducha, nawet jeżeli pod kopułą czaszki panował istny huragan w postaci myśli przecinających jego skórę jak ostrza. Zdołał zauważyć, jak bardzo pogorszył się w pewnym stopniu jego stan psychiczny; budując tym samym w pewnym stopniu więź, był również narażony na możliwość dostrzegania pewnych zmian w jego charakterze. A jako że wcześniej uzdrowiciel odczuwał spokój, zdołał z łatwością rozpoznać, jak stres przenika przez kolejne struktury mięśni oraz strach paraliżuje wręcz ciało należące do Finna. - Hej, już, spokojnie. - położył dłoń na ramieniu Puchona, tym samym przekazując w pewnym stopniu cząstkę spokoju, odbierając strach. Rzeczywiście przypominał przestraszone szczenię; szczenię, na które nakrzyczano, aczkolwiek obydwoje doskonale wiedzieli, o co chodzi. Nieświadomie wywołał w nim jeszcze większy strach; gdyby nie rutyna, na pewno Matt zdołałby uniknąć podsycania przewrażliwienia ze strony Finna. Pierwszy raz spojrzał prosto w jego oczy - zielone, spokojne tęczówki zlustrowały lico należące do blondyna, który był wystarczająco przestraszony z powodu możliwości nadejścia dawnego koszmaru, dawnych lat, dawnych walk. Wiedzieli obydwoje, że żaden z nich nie chciałby powrotu tego. - To już nie powróci. - zapewnił w pewnym stopniu; wiedział, że nie powinien. Wiedział, że nie powinien tego mówić, aczkolwiek chciał wesprzeć. Chciał zaoferować własne wsparcie, być podporą w tej trudnej sytuacji, która przecież nakreślała, mogła nakreślać kolejną przyszłość, kolejne dni Finna. Czyżby empatia? Jak najbardziej. Tym bardziej, że sam nigdy nie miał okazji do otrzymywania jakiejkolwiek pomocy - w szczególności tej psychicznej. Rozmowa bywała trudna. Unikanie - wydawało się być łatwiejsze, aczkolwiek było tylko i wyłącznie oszukiwaniem samego siebie. Tym samym zajął się pozostałymi rzeczami, a zbieranie próbek przebiegło sprawniej, niż młodzieniec mógłby się rzeczywiście spodziewać. Wiedział, że może to zaboleć, wiedział, że może to spowodować dodatkową dawkę bólu - w związku z czym był jeszcze bardziej ostrożny, rzucając ponownie zaklęcie pod wpływem zakłóceń. - Levatur Dolor. - morphiusa nie zamierzał podawać - wyjątkowo silna substancja mogła narobić o wiele więcej szkód. Ot, szybko to poszło, zgrabnie to poszło, zgrabnie wykonał komplet badań. - Sprawdzę też, czy krążenie przebiega prawidłowo i czy nie występują odmienne wartości. Diagnosis. - delikatne przyłożenie końcówki różdżki do mostka zaowocowało pierwsze brakiem reakcji oraz kolejnym rzuceniem zaklęcia, które tym razem się udało; być może tym samym odkrywając ogromny stres u nastolatka. O ile oddech miał prawidłowy, o tyle uderzenia serca były ponad normę, przekraczające ją; w związku z czym obrys narządu stał się żółty. Wyczuwał od niego niepokój, wyczuwał od niego stres; w związku z czym zbyt trudno nie było mu odnaleźć prawidłowe rozwiązanie tego problemu. Wyciągnął z szafki eliksir spokoju. - Wiem, że to nie jest łatwe. Wiem równiez, że ta zmiana uderzeń serca wynika z czystej niepewności. - powiedział te słowa, skierował je spokojnym tonem do Finna. - Finn, jestem tutaj po to, aby Ci pomóc. Jeżeli boisz się - wystarczy, że powiesz. - nadal był zaskakująco spokojny, nadal miał cierpliwość, w przeciwieństwie do pozostałych uzdrowicieli, a przede wszystkim chęć pomocy oraz ulżenia w kolejnych badaniach. Inni pracownicy szpitala - no cóż - przymknęliby na to oko, brnąc zwyczajne dalej w to bagno. Położył zatem porcję jednego z eliksirów tuż nieopodal kozetki, w zasięgu dłoni Puchona. - Eliskir spokoju. Pomoże Ci on w przebrnięciu przez to wszystko; jeżeli chcesz, skorzystaj z niego. - polecił, zalecił, kiedy to zajął się ostatnimi rzeczami, choć nie było ich zbyt sporo. Ostatnie zaklęcie nie stało się wyrokiem, albowiem niczego nie wykazało, mimo wcześniejszych trudności w rzuceniu. - Mutant Inveniet. - nic. Żadnego dowodu, że kagonotria istnieje w jego ciele. W sumie - badanie nie trwało zbyt długo; tym bardziej że już po krótszej chwili chłopak otrzymał wyraźne polecenie. Ile to minęło? Pięć minut? Prawdopodobnie. - Możliwe, że jedna z substancji stała się czynnikiem alergennym. Ale wszystko powiedzą nam wyniki... Już możesz się ubrać. - rzucił prostym poleceniem, w związku z czym mogli zażegnać ten całokształt nieprzyjemności powiązanych z odkopywaniem wyjątkowo bolesnego tematu. Na wyniki badań należało jednak poczekać. Jeszcze chwilę. - Kawy, herbaty? - zapytał, by następnie nastawić szybkim ruchem wody oraz tym samym przygotować napoje, jeżeli Finn zechciał w jakikolwiek sposób otrzymać szklankę gorącego napoju na własność. Prosty ruch dłoni, proste zalanie, polecenie zajęcia miejsca na jednym z krzeseł - to wszystko wydawało się być naturalne; jakby znajdowali się na równym poziomie. W zależności od decyzji pierwsze podał szklankę chłopakowi, tym samym podsuwając ostrożnie cukierniczkę w jego stronę. - Nie wykryłem niczego podejrzanego, żadnych guzów, żadnych zmian. Przypiszę Ci inną maść, potem będziesz musiał jednak się do mnie ponownie zgłosić w celu sprawdzenia jej rzeczywistego działania.
Próbował nie dać po sobie nic poznać, jednak był tylko człowiekiem, a nie nieczułą skałą. Potrafił wyłączyć się na ból, stres i niepokój lecz powstrzymywał ten stan stwierdziwszy, że mógłby tym wzbudzić niepokój uzdrowiciela. Podjął się stłamszenia w sobie objawu strachu na myśl, że guzy mogłyby wrócić i zabrać mu nie tylko kolejny rok z życia, ale i część jego osobowości. Stracił kawałek siebie będąc dzieckiem, a potencjalny nawrót choroby mógłby zniszczyć to, co tak w sobie budował - odporność emocjonalną na czyjś negatywny wpływ. Wypowiedziane słowa nie chciały wyjść z jego głowy. Wtłoczone wyraźnym głosem, choć zabarwionym spokojem, pobudzały nerwy Finna wpędzając go w silny stan bliski niemalże furii. Zaciskał palce w pięść i chwytał w płuca powietrze, bo tylko ono mogło mu teraz pomóc. Był pewien, że nad sobą zapanował, a więc gdy uzdrowiciel odezwał się, a co lepiej, nawiązał z nim minimalny kontakt fizyczny, oddech Finna na chwilę urwał się, kiedy przez jego oblicze przemknął szok. Jego brwi zbiegły się ku sobie, zacisnął usta wyraźnie zezłoszczony na siebie samego - okazał strach, a wszak robił wszystko, by tak się nie stało. Być może Matt był dobrym obserwatorem i wyhaczył to, co Finn zdołałby ukryć przed kimś innym. Jakakolwiek była tego przyczyna, oznaczała dla chłopaka porażkę. Powinien bardziej się postarać, więcej od siebie wymagać. Niełatwo było wytrzymać jego wzrok, zauważył w końcu zieloną barwę tęczówek. Może nie był tak dobry w interpretacji ludzkiej mimiki jak Vinci, a jednak wydawało mu się, że oprócz spokoju w oczach Matta kryje się coś innego, smutniejszego. To wrażenie, podobne do tego pierwszego, gdy tutaj wszedł. A mimo wszystko Matt próbował go uspokoić i nie znalazł w jego obliczu potępienia, kpiny czy rozbawienia, które raz dwa zniszczyłoby jakiekolwiek szanse na porozumienie na płaszczyźnie pacjent- uzdrowiciel. Do jego świadomości przebiła się informacja, że ktoś, kto nie jest Vincim, dotyka jego skóry i to nie od paru sekund, a od kilkunastu. Od razu pojawił się dyskomfort, poruszył się niespokojnie i z ulgą pożegnał ciężar dłoni Matta. Chciał docenić ten gest, a więc zamiast skupiać się na dotyku, skoncentrował na słowach. Wstyd było mu się przed sobą samym przyznać, ale ich potrzebował. To nie wróci. Mimo ich kojącego na umysł wpływu, ciało Finna nie potrafiło się odpowiednio rozluźnić. - Na całe szczęście. - głos jaki usłyszał nie pasował do niego. Był to stan pośredni między szeptem a krzykiem, a jednak nie wrzynającym się w bębenki uszne. Słowa, które niosły za sobą ogromną ulgę - naprawdę bał się, że nawrót choroby mógłby go zniszczyć i to psychicznie, nie tylko fizycznie. Nie chciał teraz chorować, nie kiedy dopiero co odnalazł źródło niekończącego się szczęścia, nie kiedy dopiero co się zakochał. Przełknął ślinę, przypomniał sobie, że może poruszać kończynami i nie ma potrzeby przygotowywać się na żadne krzywdzące słowa. Wypuścił powietrze z płuc, odetchnął. Odsunął rękę w tył, zrobił więcej miejsca do badania blizny. Niektóre momenty natężenia zaklęcia wywoływały ból lecz nie był tak dokuczliwy jak ten powodowany zimnem. Znosił więc bez zająknięcia, choć ciało raz czy dwa drgnęło, zupełnie jakby nie było przygotowane na pojawienie się małego impulsu bólu. Przez cały czas trwania badania Finn próbował skupić myśli. Nie udawało mu się przykuć wzroku w jeden punkt na dłużej niż chwilę, a więc postanowił przywołać w sobie w myślach wyraz twarzy Vinciego. Czuł, że samo wspomnienie zaczyna pomagać, gdy nagle został wyrwany głosem uzdrowiciela. Skinął głową zgadzając się na kolejne, niewiele mówiące mu badanie. Popatrzył na kraniec jego różdżki, który po paru chwilach zalśnił żółtym światłem. Czemu wydawało mu się, że pulsuje w takim samym tempie jak jego własne serce? Czy to możliwe? Przysunął ręce do tułowia, odczuł potrzebę ochrony siebie przed nieprzyjemną prawdą. Uzdrowiciel odkrył zatem jak mocno się zdenerwował, a to było dla Finna nieco uwłaczające. Odwrócił wzrok, ale słuchał spokojnych słów. Nie jest łatwe. To bardzo delikatne określenie, choć najważniejsze, że kagontropia nie postanowi wrócić. - To nie strach. - wydusił z siebie, ale nie patrzył mu w oczy. Sam nie wiedział czy to, co mówi jest prawdą. - Wiem, że mi pomagasz, inaczej bym nie przyszedł. Po prostu nie chcę myśleć o tym, że cokolwiek mogłoby mnie znów przykuć do łóżka. Nie wiem czy bym to... - urwał, zauważając, że chciał wypowiedzieć słowo "nie przeżyć", co przecież nie miało prawa bytu. Tu chodziło o siły mentalne, o potrzebę bycia dla Vinciego, a ciężka choroba mogłaby wypruć z nich obu tę radość z życia. Chrząknął, potarł dłonią czoło zdziwiony jakie jest ciepłe w porównaniu z chłodnymi dłońmi. Stres, temperatura pomieszczenia, zimne dreszcze. Musi się uspokoić, ale to w trybie natychmiastowym. Nie chciał się dalej upokarzać uczuciami przed Matthewem. Uniósł wyżej brodę, jakby właśnie przyjął wyzwanie. Widok eliksiru spokoju podziałał na Finna jak kubeł zimnej wody. Odczuł protest. - Dzięki, ale sam siebie uspokoję. - powiedział to jeszcze innym tonem, nieco trzeźwiejszym, ale czy nie było w tym nuty chłodu? Nie, to niemożliwe, wydawało się. Przymknął na chwilę oczy, dosłownie na sekundę, a gdy uchylił powieki, był nieco przytomniejszy. Odgradzał się murem od przeżywanego wciąż ukłucia strachu, przeczył mu. Likwidował i niszczył. Nie patrzył już na fiolkę. Czy to możliwe nienawidzić przedmiotu martwego? Jeśli tak, to właśnie Finn poczuł nienawiść do tworu magicznego. Zażycie eliksiru byłoby przyznaniem się do słabości, a tego nie chciał robić, nawet przed sobą samym. Zacisnął więc zęby i choć dalej był spięty jak struna, przejaw strachu został skutecznie zatuszowany. Ubrał się chętnie, zakrył szramy materiałem golfu, poprawił materiał na skórze i jedynie cicho syknął czując jak ociera się od wrażliwą bliznę, świeżo badaną serią zaklęć. - Nigdy nie miałem na nic alergii. - przyznał i w końcu popatrzył na uzdrowiciela. - Zazwyczaj piję kawę, ale chyba nie potrzeba mi rozbudzenia. Będę wdzięczny za herbatę. - tylko to powiedziawszy poczuł suchość w ustach. Obserwował go w milczeniu, odbił się lekko od kozetki i pokonał te parę metrów do krzesła, co dawało Finnowi poczucie, że nie jest już pacjentem, a po prostu rozmówcą. Szczególnie, gdy do jego dłoni trafił kubek z parującą herbatą. Jej jeden łyk, co prawda parzący koniuszek języka, sprawił, że rozgrzał się od środka i nieznacznie uspokoił. Uparcie omijał wzrokiem eliksir spokoju, który czekał podarowany i skory do pomocy. Skinął głową ciesząc się po kryjomu ze słyszanych słów. Nie ma guzów, nie ma zmian, jest zdrowy. To tylko upierdliwa blizna. Powinien przyzwyczaić się, że czasami odzywa się dawnym bólem, wszak uzdrowiciele uprzedzali go od dawna - to powikłanie, jedyne jakie znosił po tak długiej walce z chorobą. - I tak mam szczęście, że wyszedłem z kagontropii cało i nie zamierza wracać. - miło było wypowiedzieć to na głos. Sam siebie zdziwił jak wiele ulgi w to włożył. - Dawniej była to choroba śmiertelna... jak uzdrowiciele sprawdzają czy jest szansa jej nawrotu? - zapytał, korzystając z możliwości rozmowy z kimś doświadczonym i znającym się na rzeczy. Skoro już jest w szpitalu i póki co nie zwariował, to wysiedzi jeszcze chwilę. Matthew tworzył wokół siebie spokojną atmosferę i ona przesiąkała powoli w Finna, sprawiając, że odruch wyjścia stąd już teraz, natychmiast, nie był tak intensywnie odczuwalny. - Przed świętami się mam zgłosić czy po nich? - zapytał mając w pamięci myśl, by słowem nie wspominać o tej bliźnie rodzicom. Oszaleliby, nie pozwoliliby Finnowi na wizytę ani w Szwecji ani u Vinciego. Kolejny łyk herbaty i czuł, że wygrywał z eliksirem spokoju.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Czemu prowadził ze samym sobą nieustanną bitwę? Tego nie wiedział. Skoro nic dla niego nie znaczyło, dlaczego tak bardzo poświęcał się, by inni mieli lepiej? Chęć udowodnienia, że w ogóle ma jakiekolwiek znaczenie dla tego świata? A może zwyczajne powołanie w postaci spełniania obowiązku należącego do jego natury, do jego duszy, która nadal była w pewnym stopniu możliwa do wykorzystania, aczkolwiek jej płomień już dawno zniknął. Pozostała pusta, wygaszona świeca, świeca pozbawiona jakiegokolwiek chętnego do ponownego wzbudzenia w nim pasji, wzbudzenia w nim tego, że jeszcze jakoś żyje i to, że jest sam, wcale nie ma prawa bytu. Istniał, ale nie żył. Oddychał, ale nie był do tego zmuszony. Chodził, ale był tak naprawdę tylko i wyłącznie maszyną do pełnienia swojej funkcji - tak przynajmniej został nauczony, bez miłości, bez wsparcia - dziwne, że jeszcze nie zniknął, że jeszcze jakoś funkcjonował. Świat wydawał się być zaskakująco okrutny, zaskakująco brutalny, aczkolwiek nadal szedł, jakby był niewzruszony na własne zrządzenia losu, starając się przeciwdziałać tym, które spotykały nawet nieznajomych. Altruzim w jego przypadku objawiał się niemalże zawsze; dążył do rozprzestrzenienia dobra, dążył do zredukowania zła występującego w jego umyśle. Kiedy jedni psuli, kiedy jedni pozostawiali za sobą tylko i wyłącznie destrukcję, inni byli skłonni do naprawiania tego, co mogłoby się wydawać, że pozostaje poza zasięgiem daleko wyciągniętej dłoni. Chemiczny świat, który składał się tylko i wyłącznie z dusz, dusz zamieszkujących każdy organizm, zdawał się pochłaniać jeszcze większą ilość zła, niż mógłby się spodziewać. Czy karma kiedyś powróci? Czy kiedykolwiek ludzie nauczą się, tudzież dowiedzą, z jakiego powodu tereny, na których się znajdowali, zostały wypalone, wygaszone, pozbawione krzty dobroci, chętne na namiastkę najgorszych uczuć. Działał spokojnie - był spokojny; nie pozwalał na to, by jakakolwiek krzta negatywnych emocji przeszła przez jego działania, wiedział, jak bolesne może być odkrywanie starych ran. Był tego świadom - nie bez powodu pod materiałem skrywał blizny po nieudanej próbie, nie bez powodu starał się porzucić to, co najgorsze - co zdołało uczynić z niego takiego człowieka, jakim jest. Rzeczywiście na jego licu nie znajdowały się uczucia zahaczające o kpinę lub żal, prędzej zahaczające o zrozumienie. Specyficzne dla niego, specyficzne dla jego mimiki, kiedy to tęczówki starały się odczytać cokolwiek, co mogłoby naprowadzić go na odpowiedni trop. Dopiero potem zabrał dłoń - umieszczoną w charakterystycznej lateksowej rękawiczce, wiedział, że przekroczył odrobinę rewiry prywatności, był w stanie to odczytać z jego mowy ciała. Kiwnął głową, przeszedł do następnych badań - choć i one znalazły ziarenko kontrowersji, kiedy w ruch poszło Diagnosis, skutecznie sprawdzające krążenie krwi w organizmie. Był wyjątkowo trudnym człowiekiem do zrozumienia, z niebywałymi zamiarami oraz kolejnymi ruchami, mimo że wyważonymi - zaskakująco niemożliwymi do odczytania przy pomocy samego narządu wzroku. Przekroczył prywatność? Zadziałał w imię własnej idei? A być może zwyczajnie chciał wyciągnąć z Finna pewną garść informacji, która mogła w pewnym stopniu pomóc mu z rozluźnieniem ramion? Jakby nie było, jego spięcie przekraczało granice zenitu, zaś ludzie słynęli z możliwości zwyczajnego zwierzania się z problemów. Ale nie on - wiedział, co się z tym wiąże. Wolał dzierżyć na sobie cały ciężar własnych kłopotów, własnego zepsutego umysłu, który zahaczał z niebywałą prędkością o granice między być albo nie być. Zbyt przewrażliwiony, by żyć. Zbyt przewrażliwiony, by umrzeć. Stawał się tylko i wyłącznie magnificencją własnego szaleństwa, które zamknięte było szczelnie w szklanym słoiczku - kiedy ten jednak pęknie, kiedy ten jednak upadnie na ziemię i wydostanie z siebie całe zło? Nie wiedział. - Codziennie jestem świadkiem widoku takich ludzi. Wiem, z czym to się wiąże. Wiem, jaki to jest ciężar; sam nie mógłbym go zdzierżyć. - prędzej bym siebie zabił, zabrzmiało znajomo w myślach. Finn był młody, miał wsparcie, zaś dla reszty społeczeństwa Matthew był niczym więcej jak siłą roboczą. Rodziny nie posiadał, rodzina już dawno stała się słowem obcym. Przyjaciele - niezbyt. Nie był w stanie, jakimś cudem nie był w stanie wyobrazić sobie pokazania swojej słabszej strony sylwetce zamieszkującej jego przeszłość i widniejącej nadal w teraźniejszości; nie. Narażanie kogoś, kto dla niego coś znaczy, na straty pod względem zdrowia psychicznego, zdawało się być największym strzałem w kolano, przeszywającym manufakturę sklepienia mięśni oraz tkanek. Targnąłby na swoje życie o wiele szybciej, o wiele skuteczniej; nadawanie odpowiedzialności osobom, którym mógłby tylko i wyłącznie wadzić, skutecznie go do tego skłaniało, nawet jeżeli były to tylko myśli przemierzające jego umysł, jego serce, jego duszę zamieszkujące ograniczającą ją ciało. Przygotował eliksir, aczkolwiek na napierał na jego użycie - w tej kwestii możliwość zastosowania wydawała się być czymś normalnym, aczkolwiek jeżeli chłopak miał zamiar pokonać własną słabość, jak zdołał wywnioskować Matt po dłuższym czasie, pozwalał, dawał wolną drogę. Dla niego słabości ludzkie były czymś normalnym, czymś nawiązującym do kalectwa jego własnej głowy, gdzie znajdowały się największe koszmary, z którymi sam miał niebywale ogromne problemy. - Niekiedy istnieje możliwość stania się alergikiem. Są takie substancje, które z początku działają normalnie, dopiero później wykazują szkodliwe działanie. - oznajmił prostym językiem; organizm ludzki zawsze zaskakiwał, zawsze zwiększał ilość pytań. Najwięcej jednak znajdowało się ich w obrębie mózgu - jak budowane są myśli? Jak powstaje sumienie? Z jakiego powodu człowiek odczuwa wyrzuty? Jakie czynniki wpływają na odczuwanie różnych emocji, dlaczego niektórzy jednak mają z tym problemy? Narząd ten stawał się jedną wielką niewiadomą. Kiwnął głową na drugą odpowiedź ze strony Puchona, przygotowując tym samym gorący napój - oczywiście nie z torebki, a była to prawdziwa, angielska herbata; niemniej jednak podana w typowej szklance, albowiem całego zastawu uzdrowiciel nie posiadał w swoim gabinecie. Rzeczywiście starał się stwarzać odmienną atmosferę od tego, co ich otaczało; jakby nie było, uzdrowiciele też byli ludźmi. Tak samo nauczyciele. Tak samo osoby wykonujące mniej lub bardziej poważne zawody. Stawianie granicy w postaci rozróżnienia faktu wieku nie wydawało się być w żaden sposób Alexanderowi rozsądnym krokiem - byli ludźmi, takimi samymi, z różną historią, z różnymi osobami u boku. Dostrzegł sowę, która zapukała przez okno jeden raz i drugi; wpuścił ją w bardzo szybkim tempie, nie pozwalając na to, by chłodne powietrze przejęło gabinet. Odebrał od niej list - list z wynikami badań, które jednoznacznie stwierdziły, że znajduje się na niej drobny stan zapalny, a w związku ze składnikami - skutecznie zdołał znaleźć główną przyczynę. Szybkim gestem chwycił za jakąś kartkę papieru, wynabazgrał na niej nazwę maści oraz tym samym wysłał sowę w dal, do odpowiedniego miejsca, gdzie mogłaby ona ją przynieść. - Jest to dość... złożony proces. - wypowiedział, aczkolwiek nie zamierzał przerywać, skoro pacjent poprosił o wytłumaczenie. - Pomijając fakt, że kagonotria bywa jednak wyjątkowo złośliwa i kąśliwa, są pewne symptomy w znacznie dokładniejszych badaniach, po których można stwierdzić, czy przypadkiem choroba nie ma zamiaru powrócić. Nadal pochodzenie jest nieznane, a nawet jeżeli bywa dziedziczona, o tyle nie wiadomo, jak przeciwdziałać genowi, który odpowiada za jej wystąpienie. - postawił na szczerość, choć badania nadal nie były przerywane, a przede wszystkim niektóre kliniki były w stanie wyleczyć; na jak długo? Tego nikt nie wiedział. O ile Finn był zdrowy, o tyle jednak istnieje duże ryzyko, że jego potomkowie będą zmagali się z dokładnie tym samym. - Jeżeli wystąpią kolejne objawy zgorszenia blizn, wtedy listownie ustalimy termin przed Świętami. Jeżeli nowa maść nie spowoduje żadnych niespodziewanych reakcji, co wynika z badań, to po Świętach. - wytłumaczył w dość prostym języku, a przynajmniej miał taką nadzieję.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Nie wiedział czemu spomiędzy jego ust padło nawiązanie do niezbyt przyjemnego incydentu przeszłości. Po prostu napomknął, odniósł się, by się usprawiedliwić, wyjaśnić, oczyścić z podejrzenia o strach, który był mu ujmą - przynajmniej w tym momencie. Zauważył stoicki spokój Matthewa i to wzbudziło jego zainteresowanie. Co prawda uzdrowiciel nie był poddawany stresowi ani nie szalał z emocji, ale i tak wystarczyła ta ulotna chwila nawiązanego kontaktu wzrokowego, by Finna to zaciekawiło. Czemu tylko chwilę nań patrzył? Skąd u niego to opanowanie? Zapewne działał pod wpływem rutyny - Gard nie był wszak jego pierwszym pacjentem i to nie było pierwsze badanie diagnostyczne. Doceniał jego profesjonalizm i indywidualne podejście do każdej wizyty, ale nie mógł jednoznacznie stwierdzić czy spokój Matthewa nie wiąże się z rutynowego doświadczenia. Finn non stop nad sobą pracował. Hormony nieco mu to utrudniały... no dobra, znacząco przeszkadzały w perfekcyjnej samokontroli, ale jednak dążył ku niej, by nie dać się nigdy wytrącić z równowagi. Zbyt mocno odczuwał ciągotki do swych ukrytych wad, a więc by zminimalizować ich odzew, pracował nad swoim własnym spokojem. Matthew tymczasem potrafił się tym podzielić, a wyglądał na osobę posiadającą w sobie morze opanowania. Zresztą... co Finn mógł wiedzieć? Nie był tak wprawnym obserwatorem, nie znał się tak dobrze na ludziach. Zwyczajnie im nie ufał. Równie dobrze Matthew mógł być ozdrowiałym cholerykiem na silnych lekach uspokajających. - Powiedziałbym, że ci współczuję, ale nie bez powodu wybrałeś taki zawód. - odpowiedział po chwili namysłu. Poszukał znów kontaktu wzrokowego chcąc sprawdzić czy przyznanie się do "nie zdzierżę" zburzyło choć na chwilę jego zewnętrzny spokój. - Rozumiesz w takim razie. Można oszaleć i to nie czcze powiedzonko. - a więc nie musiał więcej wyjaśniać, to dobrze. Nie lubił się tłumaczyć, choć wiedział, że w pewnych sytuacjach to konieczne, niezbędne dla własnego komfortu. Nie zagłębiał się myślami w ten temat. Nie chciał, bo wiedział dokąd by go to zaprowadziło. Nie uspokoiłby się, zmartwił, rozstroił... a wszak na to pozwolić sobie nie chciał. Nie kiedy nie miał przy sobie Vinciego. Już i tak wystarczająco pokazał po sobie słabości mimo, że miał ku temu prawo, wszak był pacjentem, a Matt uzdrowicielem. To jednak było dla niego krępujące. Nikt nie lubi przyznawać się do strachu, stresu czy braku pewności siebie. A wystarczyła jedna głośna i szczera myśl Matta, aby zburzyć pełną kontrolę chłopaka. Cieszył się, że wraca już z grząskiego gruntu i może skupić się na czymś znacznie przyjemniejszym - zwykłej rozmowie przy zwykłej herbacie. A nie, zaraz, to nie była zwykła. Nie z torebki, a z fusów, co mu się nieodparcie skojarzyło rzecz jasna z pewnym Anglikiem przypalającym wodę w czajniku. Uśmiechnął się przelotnie do kubka jakby tylko on mógł wiedzieć skąd ta mina. - W sumie wolę najpaskudniejszą alergię, byle nie nawroty. - oparł plecy o szczebelki krzesła, poczuł jak część napięcia z niego uchodzi. To tylko czynnik zewnętrzny podrażnił skórę blizny i doprowadził jej wrażliwość do stanu zapalnego. Skoro Matthew przepisywał maść to znaczy, że nie potrzeba ani antybiotyku ani jakichś konkretniejszych kroków. Upił łyk gorącej herbaty ciesząc się jej gorzkim posmakiem. Przysunął łokcie bliżej tułowia, gdy do gabinetu wparowała sowa. Obserwował bacznie proces odwiązywania od jej nóżki listu, popatrzył na mimikę Matthewa, gdy zapoznawał się z treścią kartki. Nie zauważył na jego twarzy żadnych objawów zaskoczenia, co Finna ciut uspokoiło - choć czuł, że pełnię relaksu i komfortu osiągnie daleko poza granicami świętego Munga, zapewne w zaciszu dormitorium z jedną sztuką Vinciego u boku. - No ja ją odziedziczyłem, ale wykryto ją po jedenastu latach, to dziwne. - zmarszczył brwi i zamyślił się, przypominając sobie słowa ojca zastępczego - matka biologiczna była w ostatnim stadium choroby, już nieuleczalnym w tamtych czasach. Ledwie się rozgrzał, a znów zadrżał od wewnętrznego chłodu. Raz dwa upił kolejny łyk herbaty, choć tym razem nie pomogło tak, jak powinno. - Więc dobrze, że nie planuję dzieci. - mruknął ni to do siebie ni to do Matthewa. - Tak na dobrą sprawę chodzi tylko o tę upierdliwą bliznę. Jeśli to alergia, to ma szanse dopaść inne? Przecież jakby mi się wdało jakieś zakażenie na tą na mostku... to o Merlinie, chyba bym się nie podniósł. - aż zamrugał i wyprostował ramiona na samą myśl. Nieświadomie dotknął materiału golfu, dokładnie tam, gdzie pod nim skrywała się ta wielka szrama, wizualnie najbardziej odrzucająca. Podrapał ją palcami, ale to raczej z nerwów niż z inszego powodu. - Znasz hogwardzką pielęgniarkę? Pani Volkov? Wydaje mi się nieco dziwna... nie żebym do niej często chodził. Mam swoje sposoby na mniejsze szkody fizyczne. - zagaił oplatając kubek wszystkimi palcami.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Co się kryło za oczami należącymi do postaci uzdrowiciela? Trudno to było określić. Naprawdę - zważywszy uwagę na nietypowe spojrzenie, a raczej jego zwyczajny brak, można było z początku powiedzieć, że praktycznie nic. Im dłużej jednak człowiek poświęcał czas na przyjrzenie im się z bliska, im dłużej człowiek znał Matthewa, tym więcej można było z nich odczytać; on zaś, w zależności od łączącej go więzi, albo na to pozwalał, odkrywając kawałek samego siebie na światło dzienne, albo unikał tak samo wzroku, wiedząc, z kim ma do czynienia. Co było w jego głowie, zwyczajny wodospad myśli, a może ich brak? Każda odpowiedź wydawała się być prawidłowa, każda odpowiedź uderzała o granicę absurdu oraz braku rozsądku. To samo uczucie, uczucie, które nie zmienia swojej postaci od wielu lat, istna melancholia przechodzącą przez jego charakterystyczne obrączki zmieniających barwę pod wpływem otoczenia źrenic. Nawet to było zagadką - ich kolor. Niebieski, zielony, szary. Człowiek z trudem mógł stwierdzić, która z barw dokładniej określa i nakreśla całokształt jednego z elementów ograniczających dostęp światła do ciemnego skupiska. Tak samo było z nim samym; za mocno przyjmował zachowanie i emocje od innych, zbyt mocno je odczytywał, zbyt mocno się w nie wczuwał, w związku z czym musiał liczyć się z wieloma nieprzyjemnymi konsekwencjami - a jednym z nich było zagubienie w tym, kim tak naprawdę jest; gdyż to sytuacja nakreślała większość jego działań, zaś ludzie zdawali się dzielić tym, czego nie posiada od bardzo dawna. Dlatego nie powinien zadawać się z toksycznymi ludźmi - gdyż nie tylko zostanie skrzywdzony, ale również skieruje to potężne orędzie przeciwko najbliższym. Obecnie jednak - pozostawał neutralny, nie przejmował się tym, że jego życie wygląda jak jedno wielkie morze braku nadziei oraz szczęścia, tudzież przyjemności z życia; dopóki pełnił swoje rutynowe obowiązki, wszystko było prawidłowe. Chodził jak w takim ciekawym, szwajcarskim zegarku; co do sekundy, co do jednostek mniejszych, co do laboratoryjnych wskazań, niczym wiązka lasera wysyłana na satelitę ziemską. - W innym bym się nie odnalazł. Czułbym się wyjątkowo obco. - dodał bez chwili namysłu. Tak, był człowiekiem pomocny. Tak, był skory do poświęceń. Nie, nie myślał o sobie. Nawet jeżeli mówił o sobie, tak naprawdę mówił o całej rzeszy pacjentów, dzięki którym mógł wypełniać ten zawód bez chwili sprzeciwu. Czy chciał go porzucić, mimo zbytniej socjalizacji z osobami przebywającymi na oddziałach, mimo osób, którym musi doglądać, mimo iż jest to widok zbyt trudny i zbyt ciężki dla jego oczu? Nie. Był zdania, że jeżeli posiada możliwości, jeżeli ma do tego smykałkę, nie powinien wykorzystywać jej do celów własnych. Być może to podejście było starodawne i tylko powodowało, że staczał się w dół z niezmierną prędkością, ale wtedy nie byłby sobą. Byłby kimś innym - zaś skupiał się, mimo wszelkich chorób, przytrzymać resztki własnego ja przy sobie. Ludzie w dzisiejszych czasach zapominają, starają się wpisywać w najróżniejsze schematy; on zaś był sam, tudzież podążał własną, wydeptaną drogą. Nikt nie chciał go śledzić. Nikt nie chciał iść jego śladem; czy był z tego dumny? Sam nie wiedział. Na pewno otrzymał w zamian niezależność - jak wiele jednak musiał stracić dla tej wolności? Oszalał, już znacznie wcześniej, a praca tylko spotęgowała to uczucie; stracił zmysły, musiał brać leki. Próbował się zabić, zakończyć swój żywot przy prymitywnym podcięciu własnych naczyń, co się jednak nie udało - obudziwszy się, był jedynie osłabiony, mimo zbyt wielu rozcięć na nadgarstkach, wykonanych w ramach autodestrukcji spowitych prawdopodobnie alkoholem, lekiem oraz brakiem sensu życia. Ono rzeczywiście w jego przypadku nie miało sensu; bał się śmierci, ale bał się również stąpania po tej ziemi, po tych terenach. Istny paradoks. Rzucił jedynie uśmiechem - zbyt doskonałym towarzyszem do rozmów najwidoczniej nie był. Na szczęście sowa przyleciała, odleciała oraz ponownie przyleciała - po dość szybkim czasie, nosząc tym samym ze sobą małą paczuszkę, w której znajdowały się odpowiednie leki, odpowiednia maść; czekał jednak z jej rozpieczętowaniem, z uszanowaniem dla rozmówcy, którego zaprosił na herbatę składająca się kubka oraz jego obecności. Matthew był dziwną osobą, aczkolwiek w pewnym stopniu charakter przyciągał do niego ludzi, być może wyczuwali od niego w pewnym rodzaju doświadczenie, dobro; nawet jeżeli go nie okazywał. Niczym zwierzyna, tropili to, czego najbardziej poszukiwali. - Badania genetyczne są dość drogimi badaniami, natomiast zazwyczaj kagonotria tylko czeka na uaktywnienie. - powiedział szczerze ze swoją wiedzą. Zbadanie każdego łańcucha, każdego chromosomu, wydawało się być nadal czymś w pewnym stopniu luksusowym i robionym tylko w ramach wysokich podejrzeń do występowania pewnych dysfunkcji. Dopóki choroba nie ujawniła się w postaci guzów, o tyle pozostawała uśpiona, czekała na kolejne możliwości, na kolejną możliwość siania spustoszenia w organizmie młodzieńca. Dopiero potem byli w stanie przy pomocy zaklęć wykryć zmiany. Cholerne, zabijające nadzieję na lepsze jutro zmiany. Alexander splótł na chwilę własne dłonie, własne palce, chwytając tym samym za kubek własnej, cieplej herbaty, która po chwili ogrzała przyjemnie jego organizm. Rzucił półuśmiechem w stronę Finna. Już dawno Matthew powinien mieć dzieci, jedno uczęszczające do Hogwartu, drugie pragnące udania się do magicznego zamku. To wszystko wydawało się być poza zasięgiem jego dłoni. O ile nie znajdował zainteresowania w nikim, o tyle im dłuższa relacja go łączyła, tym silniejsza więź powstawała - był tego świadomy, aczkolwiek nie wiedział, w jakim kierunku to wówczas idzie. Uczucie miłości było mu obce - pożądania tym bardziej. - Teoretycznie tak. Nowa maść powinna wyeliminować problemy. - wypowiedział, gdy po chwili rozpieczętował paczuszkę; zawierającą dość odmienną maść od tej poprzedniej, aczkolwiek pozbawioną pewnych wad oraz przede wszystkim - skuteczną. W ładnym słoiczku, w sporej ilości, wydawała się być całkiem w porządku produktem. Skład był inny, w związku z czym powinno to chłopaka odrobinę zaskoczyć; przynajmniej pod względem zapachu, który był dość mocny, aczkolwiek po chwili zanikający. - Dwa razy na dzień, co dwanaście godzin. - zaczął coś skrobać na karteczce. - Przed wyjściem na zewnątrz posmarować grubą warstwą, po przyjściu - także; dotyczy to również lochów. - oznajmił prostym językiem, dołączając do przedmiotu także harmonogram. Tyle powinno chyba wystarczyć. - Znam ją - niezbyt dokładnie, aczkolwiek kojarzę. - no tak, słynna Alina, która robiła tutaj kursy i czasami do niego pisze z zapytaniami w sprawie leków dla uczniów. - Jednak nie mam z nią zbyt sporego kontaktu, tudzież zastanawia mnie to, czemu w Twoim odczuciu wydaje się być dziwna. - podzielił się własnym spostrzeżeniem wobec panicza Gard, Odpowiadasz czy wychodzisz?
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Dopiero po tych wielu, wielu minutach Finn zaczął dostrzegać aurę gabinetu uzdrowiciela. Panował tu naprawdę wyraźnie odczuwalny spokój, zaś jego zmysły nie wyczuwały drażniącego nozdrza zapachów medykamentów. Ten odkryty z opóźnieniem aspekt w końcu zaczął na Finna poprawnie oddziaływać. Przypomniał sobie czemu uparł się akurat na Alexandra, niby z powodu profesjonalizmu i dobrych opinii innych pacjentów, a jednak wiedział, że to przez jego normalność. Nie był zadufanym w sobie uzdrowicielem, nie kipiał też chorym zapałem gotów odkryć milion chorób w jednej dolegliwości. Finn miał trochę do czynienia z magouzdrowicielami, więc śmiało się na ten temat w myślach wypowiadał. Nie pytany, nie poruszał tematu. Powoli znów wracał do swojej skorupy, kiedy to odzyskał odpowiedni poziom spokoju. Nie odpowiedział na jego pierwsze słowa. Każdy wybierał zawód najbliższy sercu i powołaniu. To oczywiste zatem, że wieloletni, doświadczony uzdrowiciel czułby się źle będąc na przykład amnezjatorem. Nie czuł zatem potrzeby i w to się zagłębiać. Ton głosu Matthewa przywodził na myśl zbyt głęboki spokój. Jakby za każdym gestem kryło się wyuczenie, zero siebie samego. Pokiwał głową przyjmując resztę informacji. Zerknął z oddali przez szybę - jak długo tu siedział? Niezbyt długo, nie miał wszak określonego czasu trwania przepustki, mógłby sobie pokorzystać i pozwiedzać szpital, gdyby nie był Finnem Gardem. Poza tym mimo przejawów życzliwości kierowanych do Matthewa, wciąż nie chciał tu przebywać dłużej niż to konieczne. Nie czuł się zrelaksowany i choć odzyskał równy oddech, tutaj nie rozluźni się nawet o jotę, a eliksir spokoju był poniżej jego godności. - Dziękuję. - powiedział po krótkiej chwili. Sięgnął po zapiski, po samą maść, o dziwo większą i cięższą niż dotychczas zażywane. - Nie musiałeś od razu za mnie tego kupować... wyślij mi rachunek pocztą, to uiszczę na dniach. - rzekł bez cienia uśmiechu ale i bez jakichś głębszych, nieżyczliwych emocji widniejących na twarzy.- Jak to bywa z odczuciami, każde ma inne. No nic, nieistotne. Będę się zbierał, czas się kończy. - podniósł się z krzesła uprzednio odstawiwszy kubek z niedopitą herbatą. Oczywiście posilił się kłamstewkiem, dobrze zatuszowanym odzyskanym opanowaniem. Wyciągnął ponad stołem dłoń ku mężczyźnie, ścisnął ją mocno, ale krótko. - Dzięki jeszcze raz. Jesteśmy w kontakcie. - udał się po swój płaszcz, ale nie zakładał go. Rzucił krótkie spojrzenie na mężczyznę i opuścił jego gabinet. Dalsza droga potoczyła się całkowicie bez przeszkód. Dotarł do korytarza z kominkiem, odczekał w kolejce aż cztery osoby i sam wszedł do środka. Z pomocą zielonego proszku przetransportował się wprost do Hogwartu, do gabinetu opiekuna domu. A potem szło już z górki...
[zt x 2]
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Przestań rozszczepiać własny umysł, nie zastanawiając się nad tym dwukrotnie. Siedział na szpitalu, siedział i czekał, choć było co chwilę coś do roboty; niemoc w postaci braku decyzji na los niektórych pacjentów zdawała się być największym wówczas psychicznym obciążnikiem umysłu lekarza. Szukał rozwiązań, starał się przede wszystkim popełniać jak najmniej błędów, niemniej jednak głowa czasami zdawała się go oszukiwać, niczym w dzieciństwie, pokazując rzeczywistość w całkowicie innym wymiarze. Mógł oczywiście pokonać maszynę, która znajdowała się w jego głowie, ale czy aby na pewno? Nie wiedział. Na pewno nie mógł tego dokonać samodzielnie, kiedy to pojawiali się kolejni pacjenci po bardziej widowiskowym Nowym Roku, nietrafionych prezentach pod choinkę (Psidwak? Naprawdę?), które powodowały, że Matthew miał ochotę zwyczajnie zacisnąć dłoń w piąstkę i… westchnąć ciężko. Siedząc w gabinecie, nerwowo zmierzwił własne włosy, nie mogąc zrozumieć tego, jak bardzo często ludzie zdawali się postępować pochopnie. Zwierzę to nie jest zabawka - powtarzali mu od dzieciństwa, no i nie tylko do jego umysłu wpadała ta informacja, gdyż zawsze w menażerii starali się uświadomić kupujących do tego, że należy posiadać odpowiednie predyspozycje, chęci oraz czas, a nie tylko licencję, którą każdy może sobie z łatwością zdobyć po odpowiedniej ilości nocy spędzonych z nosem nad podręcznikami. Nie mógł jednak w żaden sposób zaradzić temu, co mu się wiło na język, miał ochotę powiedzieć najszczerszą, uważaną wówczas za okrutną prawdę - czy ludzie chcieliby być kupowani, a następnie wyrzucani, bo ktoś sobie z nimi nie dał rady? Oswojenie to odpowiedzialność zazwyczaj na całe życie, czego był świadom, mimo widocznych problemów w relacjach międzyludzkich - szkoda tylko, że mało kto zdawał sobie z tego sprawę. Ugryzienie niesfornego psidwaka, przez które pacjent niesfornie przeklinał i zdawał się być dość trudny oraz gwałtowny do opanowania. Narzekał na niego, narzekał przede wszystkim na to, jak zwierzęta są złe - i to powoli doprowadzało do uwolnienia tego, co trzymał w sobie w stosunku do tego mężczyzny. Fakt ten potęgowało to, że został specjalnie kupiony tylko po to, by uszczęśliwić córkę; nie po to, by stał się członkiem rodziny. Psidwaki bez powodu nie gryzą, jeżeli nie są poddawane szczególnej presji; o tym Matthew wiedział doskonale. Nie był głupi, był w stanie odczytać od zwierząt o wiele więcej niż typowy czarodziej kupujący je tylko ze względu na niezwykłe właściwości magiczne. Zastosował pierwsze Eliksir Czyszczący Rany, kiedy to został skazany na słuchanie tego niesfornego, głupiego głupola, który doprowadzał go do białej gorączki; pierwszy raz ktoś na niego tak oddziaływał, choć należało przyznać, że bardzo często z podobnymi osobnikami miał do czynienia w różnych odstępach czasowych. - Episkey. - zaklęcie zadziałało odpowiednio, nie spowodowało żadnych nieprzyjemnych anomalii i przeciwnych działań. Tym razem jednak, po użyciu czaru i usłyszeniu kolejnych obleg, nie mógł wytrzymać przed dodaniem najszczerszego w swoim życiu komentarza. - Jeżeli Pana ugryzł psidwak, to znaczy, że coś musi być z Panem nie tak. - powiedział pierwsze, by następnie dorzucić ostateczne słowa. - Świadczy to poniekąd o Pana braku stosowności do tych zwierząt. Oraz głupocie kupowania takiego prezentu na Święta. - i wtem, nagle, jak piorun strzelił, wyzwolił byka siedzącego w pacjencie, który natychmiastowo się na niego rzucił, sprzedając tym samym proste uderzenie w postaci pięści lądującej prosto na twarz. Rozdzielenie go od Matthewa na szczęście nie trwało zbyt długo, choć po stanie nosa można było stwierdzić, że ten został uszkodzony, zaś krew wydobywająca się spomiędzy pękniętej części wargi ubrudziła po części jego ubiór. Czy go to bolało? Trochę. Niemniej jednak czuł się ogromnie szczery ze samym sobą, że powiedział to, co leżało mu na duszy, nawet jeżeli otrzymał za to stosowną karę. Po części nie rozumiał, po części czuł, że ten facet chce otrzymać takie słowa, jakby próbując mu przemówić tym samym do rozsądku. Nie oddał pięścią, sam fakt otrzymania przemocy oraz przysłowiowego wpierdolu był wystarczający, by otrzymać odpowiedź. Powrócił po tym wszystkim do gabinetu, przytrzymując prymitywną chusteczkę przy nosie, by następnie rzucić zaklęcie, odchylając głowę do przodu; różdżka zdawała się ponownie zablokować, jakby była wyjątkowo wrażliwa na wahania magii oraz po części emocje dzierżone przez uzdrowiciela. Powtórzył ruch nadgarstkiem, stosując jeszcze raz czar, który na szczęście zadziałał. - Episkey. - a nos zdawał się naprawiać w odpowiednim ku temu zakresie. Potem tylko wykorzystał z własnej szafki własny eliksir wiggenowy, dzięki któremu mógł odzyskać pełną sprawność; odchylając się na krześle i jednocześnie zastanawiając nad tym, z kim miał do czynienia. Cóż za piękny dzień.
Już po wszystkim pomyślał, gdy zakończyli jego badania - kiedy to sprawdzili, czy aby na pewno wszystko jest w porządku. Prostym ruchem dłoni przeszedł - zamknął odpowiednie papiery, podpisał, zabrał pacjenta innemu uzdrowicielowi; mimo upływu godzin, jako że widział go - zakrwawionego, połamanego, a przede wszystkim cierpiącego. Życie nie jest takie proste o ile go posklejają, o tyle jednak może pozostać niesmak - dłoń zaciskająca się na tej należącej do Rosjanina, gdy postanowił podjąć ostateczną decyzję o teleportacji. To chwila, sekundy upływające jak najdalej, decydujące o ostatecznym werdykcie. Matthew od zawsze miał złote serce, aczkolwiek działał niczym maszyna - w systemie dwójkowym, nie powinno zatem nikogo dziwić, że jego palce przeszywał ten sam chłód; słabe krążenie dawało się mocno we znaki. Otrzymał eliksiry - jakieś mniej ważne, a przede wszystkim przywracające go do pełni zdrowia. Wykryli inne wady, ile problemy, dlatego że zgodził się na badanie krwi - okazało się, że dotknęła go anemia. Już dawno temu - dlatego być może nie mógł normalnie sypiać, był czasami blady, nie mógł połączyć fragmentów układanek na oddziale urazów magizoologicznych; skierował wzrok na innego uzdrowiciela. Jesteś fałszywy przebrnęło przez jego umysł, aczkolwiek nie wydostało się spomiędzy spierzchniętych warg, kiedy to skierował wzrok na jednego z oprawców. Nie obok niego przebywać, nie miał zamiaru; nie bez powodu zatem zareagował tak samo - uniknął wzroku, skierował go na podłogę, przełknął gorzkie słowa, przez które czuł się zwyczajnie źle. To przez nich miał jeszcze większe problemy - a ordynator zauważył problemy, nad którymi nie mógł się jednak prawidłowo wytłumaczyć. Pierwszy raz został wówczas zmuszony do kłamstwa - kłamstwa, którym się brzydził. To nie był jego dom - a na pewno to nie było miejsce, w którym chciał ostatnio przebywać. Osamotniony, pozbawiony wsparcia, czuł się kompletnie obcy - jakby ktoś próbował wejść mu do głowy i poprzestawiać niektóre rzeczy. Chwycił za papiery. Chwycił za należyty sprzęt. Przeniknął przez drewniane drzwi, umieściwszy dłoń na klamce, która to dzieliła go od wyjścia na odpowiedni oddział. Przebrnął przez kolejne korytarze, które to oddzielały go od drugiego uczestnika całego zdarzenia - pora była wystarczająco późna, aczkolwiek nic nie stało mu na przeszkodzie, by zwyczajnie bezsenność przebrnęła przez jego umysł. Westchnął, gdy zobaczył kolejne twarze, których nie chciał widzieć - nie bez powodu zatem wzrok miał spuszczony w dół, jakby chcąc w pełni uniknąć tego, co mogło go osądzić. Dopiero potem dotarł do odpowiedniej sali, gdzie znajdował się Dima - uleczony, aczkolwiek wymagający nadal należytej opieki. Przygniecione przez konar nogi ostatecznie zostały poskładane - aczkolwiek powodowały ból, a przede wszystkim nie pozwalały nadal właściwego funkcjonowania. Całe szczęście, magia pozwalała na przebrnięcie przez granice, nad którymi mugole nie mogą zapanować. - Jak się czujesz? - zapytał, gdy zabrał krzesło oraz usiadł nieopodal łóżka, na którym znajdował się mężczyzna. Czy się martwił? Owszem. Zawsze się martwił - a teraz to była jego wina, iż Dimitri musiał tutaj leżeć przez jakiś czas. Nerwowo złożył własne dłonie oraz spuścił wzrok.
Podczas gdy Matthew zmagał się z właścicielami twarzy, których nie chciał zobaczyć, Dimitri leżał sobie już całkiem spokojnie na nie tak znowu wygodnym łóżku. Nie miał zamiaru jednak narzekać. I tak było o wiele lepsze od większości wersalek, na których przyszło mu kimać w przeszłości, zanim na powrót sprowadził się do mieszkania Alexandra. Matt miał w domu dobre wyposażenie, tak dobre, że Dima bardzo szybko się przyzwyczaił. No tak, do dobrego łatwo przywyknąć, gorzej powrócić do starych przyzwyczajeń. Wbił wzrok w sufit. No tak. Matt stanął już na nogi. Czas na powrót zniknąć z jego życia. Czy to było uczciwe? Nie, ani trochę. Czy to było łatwiejsze dla Dimy? Poniekąd. Trochę się zasiedział w mieszkaniu przyjaciela. Obudził go dopiero bal sylwestrowy. Przybiegł na niego jak jakiś cholerny Kopciuszek. Spóźniony z patrzcie państwo jak wielką niespodzianką dla uzdrowiciela. To takie głupie. Zmarnował dziesięć galeonów. To zupełnie nie w jego stylu. Wydawać pieniądze na głupie rozrywki. ”Dimitri, a kto chleje w pubie w każdy piątek po pracy?” Zamknij się, Karen! No dobrze, więc wydawanie pieniędzy na zabawy w towarzystwie, do którego wyraźnie nie pasuje nie było w jego stylu. Przyszedł zobaczyć jak się bawią ludzie, z którymi zadaje się Matt, to wszystko. A potem, jak już Dimitri zdążył go skompromitować przed całym tłumem zachowując się jak nieokrzesany mugol w najlepszym wypadku (nie obrażając mugoli), ten porwał go do tańca. Dimie z początku podobało się to bardziej, niż chciał przyznać. Dopiero później otrzeźwiał. Matt unikał kontaktu wzrokowego, a co dopiero fizycznego! Wiedział o tym doskonale. A pocałowanie w czoło, o tym to już zupełnie nie wiedział, co myśleć. Był prawie pewien, że w powietrzu unosił się pewien eliksir, ale zawsze pozostawała ta szczypta niepewności. Przyjaciół się nie całuje! Co najwyżej w policzek na przywitanie czy pożegnanie! Nie w czoło… Gdyby pocałował go w usta chyba miałby mniej problemów do rozwiązania, bo jest to dość oczywisty gest. Ale w czoło? Dima bardzo się starał, żeby zachowywać się normalnie. Może właśnie dlatego przebłaznował pracę z artefaktem. Może przez to tu teraz leżał… Nogi bolały cholernie. Mniej, niż wcześniej, ale nadal cholernie. Nie pomagało to myśleć, co najwyżej powodowało większy dyskomfort. Ciemne oczy uporczywie gapiły się w sufit, jakby chciały wywiercić w nim dziurę. Musi wymyślić, jak zniknąć bez podejrzeń i możliwie bezboleśnie. Pewnie się nie da, bo życie jest trudne, no ale co pan zrobisz, jak nic pan nie zrobisz. Jakaś część jego chciała zostać. Właściwie to nawet całkiem spora część, ale jednocześnie wiedział, że lepiej dla niego samego będzie odejść. A Matt był już dużym chłopcem (większym od niego…), więc poradzi sobie sam. Dima nie musi go niańczyć. Są dorośli i wiedzą czego chcą. Przynajmniej powinni. Na ten przykład, Dimitri nie chciał stracić Matta i dlatego musiał się wycofać. Jeśli Alexander poczuje się przyparty do muru przez nieznośne uczucia Dimy, ich przyjaźń nie będzie już taka sama. Nie chciał tego. Nie chciał niczego niszczyć. Musiał nabrać dystansu, ochłonąć i upewnić się, że zupełnie nic do niego nie czuje. Nic oprócz przyjacielskiej dobroci. To był plan! Nie wypalił przez pięć lat, bo Dima nie starał się wystarczająco mocno, to na pewno to! Gdy przechodził do obmyślania sposobu, w jaki ma zamiar się wynieść, drzwi do pokoju otworzyły się. O nie, znowu ci uzdrowiciele. Co ma im powiedzieć? Że już nie boli? Gówno prawda! Zachowywał się jak rozdrażnione dziecko, ale czy to jego wina? Po raz pierwszy w życiu coś sobie złamał! Nadwyrężyć? Zdarzało się. Ale skręcić lub złamać? Nigdy wcześniej. Odwrócił głowę w stronę nowoprzybyłej osoby. O! O wilku mowa. Świetnie. Akurat los musiał przysłać mu Matta. – Bywało gorzej – ”Kłamca! Gdyby cię nie teleportował, już byś nie żył, palancie!” Tym razem nie skomentował, bo właściwie to by się zgadzało. Nigdy wcześniej nie był bliżej śmierci. To ekscytujące i przerażające zarazem. Zamknął oczy – Kiedy mnie wypuszczą? – ledwo go przyjęli, ale już się martwi o wypuszczenie- klasyczny Dima. Chciał po prostu wiedzieć ile czasu będzie musiał udawać, że wszystko jest w porządku. Chciał już zanurkować w swoje zakurzone, stare i jakże zapuszczone mieszkanie, pisać smutne wiersze o niespełnionej miłości i „pozwalaniu odejść”. Ta, jeśli mnie kochasz, pozwól mi odejść! Musi to sobie gdzieś zapisać. Albo nie. Zbyt dramatyczne. Jakoś to przerobi. Właściwie to czy nie pozwalał Mattowi rozwinąć skrzydeł? Gdzieś z dala od nieudolnego, wiecznie niespełnionego (czy to zawodowo czy w miłości) Dimy. Tak będzie lepiej, ile jeszcze czasu minie zanim przekona swoje serducho do racjonalnego rozwiązania? Borze szumiący, jesteś okropnym palantem, Dimitri!
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Ostatnie czasy były wyjątkowo burzliwe; woda zdawała się być niespokojna, pozbawiona własnej woli - jej tafla zdawała się działać zgodnie z rytmem kropli do niej wpadającej. Melancholia powoli przenikała, powoli przedostawała się do zwyczajnego umysłu, w celu bycia najprostszym ze wspomnień - może nie aż tak nieskomplikowanym, niemniej jednak była do głównie zasługa Dimy, kiedy to siedział przez jakiś czas w gabinecie innego uzdrowiciela, kiedy to starał się przejąć pacjenta pod własne skrzydła - skrzydła, których pióra ponownie odrastały, stawały się białe, a nie, jak to miały w zwyczaju, czarne. Nadal posiadały widoczne obrażenia oraz blizny, nad którymi nie mógł przejąć w żaden sposób kontroli - dotykane, niemożliwe do ukrycia, zdawały się stanowić największy minus ze strony znajdującego się na oddziale uzdrowiciela. Słowa miał czyste, aczkolwiek słowa pozostawiły na jego duszy konkretne rany, które potrzebowały pomocy - a które wraz z przybyciem Rosjanina i jego przeprowadzką zwyczajnie się zasklepiły. Nie był świadom tego, czy można je jeszcze otworzyć, kiedy to przekierował wzrok na kartę pacjenta, odczytując z nich najprostsze wartości. Wiedział jednak, że spieprzył jedną sprawę - nie chciał w żaden sposób narzucać swojego zachowania Dimitriowi; nie takim człowiekiem był. Działając pod wpływem amortencji, przekroczył granicę, złamał przysięgę, złamał obietnicę, wywołał na Dragoviciu jeszcze większą wówczas presję - ciche westchnięcie wydobyło się spomiędzy jego spierzchniętych warg. Wystarczająco dużo rzeczy było zamiatanych pod dywan, wystarczająco dużo niedopowiedzeń przybrało postać demonów przeszłości, nad którymi obecnie nie mogli zapanować. Niemniej jednak, ta sytuacja zdawała się mu nie być obca. Jakimś cudem, gdzieś w głębi duszy, nie przeszkadzało mu to, co zrobił. Pierwszy raz został zmuszony przez eliksir do podjęcia się tak radykalnych kroków, aczkolwiek w pewien sposób uczucie bliskości pozostało - oblicza zagubionych gwiazd, które skazane były na swoją obecność, znajdowały się w enigmatycznej relacji. Nie chciał, by Dima odszedł - coś go do niego kierowało. Coś powodowało, że kroki, które stawiał przez korytarz, nie zagłuszały jego własnych myśli. Coś powodowało, że krajobraz zimy wcale mu nie przeszkadzał, kiedy to położył dłoń na klamce, spoglądając w stronę leżącego na sali pacjenta. Poniekąd, kiedy go zobaczył, poczuł dziwne ciepło rozlewające się po klatce piersiowej - tak rzadkie, tak niespotykane, kiedy ostatnio w ogóle miał z nim do czynienia? Przymknął na moment oczy, kiedy to przekroczył próg pomieszczenia, kiedy to ponownie je otworzył, kierując zabarwione na zielono tęczówki w stronę Rosjanina. Nie wiedział, co dokładnie powinien zrobić - powiedzieć, kiedy to ostatecznie usiadł na przyniesionym przez siebie siedzeniu - usadawiając własne cztery litery, spoglądając w jego stronę, z rozwalonymi, kędzierzawymi włosami. - Mogło być gorzej. - mruknął ostatecznie, stwierdzając fakty. Całe szczęście - zakończyło się tylko na złamaniach, które mogły zostać przywrócone do pełnej sprawności przy pomocy fiolki z Szkiele-Wzro. Co go tutaj skierowało? Dlaczego ich teleportowało w paszczę niebezpieczeństwa? Za dużo pytań, za mało odpowiedzi, kiedy to rozłączył własne palce, kładąc dłonie ostatecznie na swoich kolanach. Głębszy wdech, myślał, starał się uspokoić, choć nadal zdawał się być w jakiś sposób napięty. Nie wiedział, czy ma się cieszyć, czy może jednak niepokoić. - Parę dni. Obrażenia nie są poważne, przynajmniej zważywszy na możliwości medycyny... - rzuciwszy odpowiedzią, spojrzał w jego stronę. Czuł żal. Czuł nieuchronny żal przedzierający się przez jego serce, nad którym nie mógł w żaden sposób zapanować. O ile nad emocjami samodzielnie potrafił panować, o tyle jednak w stosunku do Dimiego nie mógł w żaden sposób umieścić ich w klatce oraz zapomnieć. Zapomnienie bywało zbyt brutalne, zbyt przepiękne, by mogło istnieć - poniekąd żyli przeszłością. - Chcę przeprosić za to, że Cię na to wszystko naraziłem. Za to wcześniej i za to, co sie teraz stało. - wypowiedział słowa skruchy, myśląc nad tym, co należało teraz począć. Nie chciał zamiatać żadnej ze spraw pod dywan; być może był nieświadomy, być może działał po omacku, aczkolwiek wyrzuty sumienia zwyczajnie zmuszały go do podjęcia się takiej, a nie innej czynności.
No dobra, więc przyszło mu udawać, że wszystko jest w porządku. Postarał się na razie dłużej nie myśleć o swoim niecnym planie ucieczki, bo Matt gotów był jeszcze coś zauważyć. Dima mimo swojej teatralnej przeszłości, nie był aktorem, więc wczucie się w nową rolę musiało mu trochę zająć. Może był nawet tego świadomy, bo przyjąć taktykę ”A teraz będę narzekać jak małe dziecko na zrastające się nóżki!” - No, cudownie! Pewnie nie ma mowy, żebym się stąd ruszył, co? Macie tu biblioteczkę? Błagam, powiedz, że macie! – nie żeby go to obchodziło. Miał dużo rzeczy do przemyślenia, a tkwiąc w szpitalu pewnie będzie mieć wystarczająco dużo czasu żeby się nimi zająć. Rzucił Mattowi przeciągłe spojrzenie, gdy ten zaczął przepraszać. Serio? Czuje się winny za akcję z trollem? Tak nie może być! Dima z natury robił rzeczy, na które miał ochotę. Nawet obowiązki typu praca czy sprzątanie musiał sobie umilać muzyką czy zwyczajnym olewaniem i pisaniem długich wierszy. Wydawało mu się oczywiste, że skoro poleciał obrabiać artefakt to tego chciał. Gdyby nie chciał, wołami by go nie zaciągnęli. - Stary, nie masz za co przepraszać! Sam się w to wepchnąłem. Gdybym nie chciał majstrować przy artefakcie to bym tego nie zrobił, proste! – miał nadzieję, że to rzucone od niechcenia tłumaczenie przekona Matta. - Na nic mnie nie narażałeś. Sam chciałem no to mam – westchnął po czym się zaśmiał, próbując włożyć w to tyle radości, na ile go było w tym momencie stać - Właściwie to powinienem ci dziękować, nie? Za tego teleporta. – wzruszył ramionami. No co prawda to prawda. Matt ich uratował, a teraz czuł się winny. Potem nastąpiła chwila, podczas której Dimitri zupełnie nie wiedział, co powinien powiedzieć. Zawsze przodował w wyrzucaniu z siebie słów, a teraz mu ich zabrakło. Wahał się. Powiedzieć mu teraz, czy później, gdy będzie już „wolny” i gotowy do ewentualnej ucieczki? - Nie ma powodu żebyś mnie przepraszał – powiedział w końcu. Kłamał. Chciał przeprosin, ale jednocześnie uważał, że nie ma prawa o nie prosić. Byli dorośli, nie będzie się rozwodził nad całuskiem w czółko. To jakaś farsa! Znowu za dużo myśli i przypisuje znaczenie rzeczom, które znaczenia nie mają. Uśmiechnął się w ten dość plastikowo sztuczny sposób – A ty jak się czujesz? Tak w ogóle – fizycznie i psychicznie, po incydencie i przed nim. Cóż, Dima w życiu codziennym był subtelny jak kula do burzenia budynków, więc pytał wprost, nie owijając w bawełnę. Dobrze, pewnie powinien być z nim szczery. Tak będzie najłatwiej dla nich obu – Bo wydaje mi się, że dobrze sobie radzisz. Nie muszę się już o ciebie martwić! – znów wbił wzrok w sufit. Po chwili ciszy przymknął oczy i dopiero wtedy kontynuował – Obaj wiemy, co to oznacza – uśmiech stał się bardziej naturalny – Już nie będziesz musiał się ze mną użerać, gratuluję! – zaśmiał się – Wiesz, zero opery w domu, książki nie będą się walać gdzie popadnie… No pewnie coś być jeszcze dodał do tej listy, nie? Nieważne – machnął ręką. Spojrzał na niego kątem oka i westchnął – Dasz sobie radę, wierzę w ciebie. Może nawet jestem trochę dumny, że tak świetnie sobie radzisz.