Nie polecamy tu robić zbiorowiska, ani rodzinnych spotkań, bo to miejsce jest zwyczajnie ciasne i historia odnotowuje fakty, kiedy nawet utknął tu odrobinę bardziej puszysty Puchon! Dlatego lepiej szybko chowajcie się do swoich przedziałów. Wszak inni też pragną zająć swoje miejsca!
Pociąg ruszył, a Joshua jeszcze mocniej uderzył o ścianę, przez co syknął z bólu i odsunął od siebie Filipa. Zaczął słyszeć paskudne głody pod drzwiami jakiś dziewcząt i nie uśmiechało się mu, aby teraz wychodzić z toalety, krzycząc: orgia, heja dołączycie się? Chrząknął tylko, rozmasowując obolałe lędźwie. - Nie masz na tyle odwagi, aby traktować mnie tłuczkiem – odpowiedział dość chamsko Joshua. Musimy pamiętać, że chłopak ten miał uczuć wyższych i nie wiedział, kiedy może zranić drugą osobę. Był naprawdę niezadowolony, iż dolne okolice pleców bolały go niesamowicie! W ogóle nie przypominał sobie Filipa w akcji. Zwłaszcza jak bił dziewczęta. Miejmy nadzieję, że nie trafiał w swoich, bo Joshua będzie musiał z nim poważnie porozmawiać, jak zrobił krzywdę Madison! Właśnie… jego przyjaciółka. Jak niby jej powie, że yolo właśnie zaproponował związek Filipowi, aby ten więcej nie wchodził do sypialni z Riverem i opowiadał, jaki jest biedny? Joshua na pewno będzie musiał nad tym popracować. A potem jeszcze Filip go popchnął w stronę klamki, która zaś ugodziła go w plecy. - Ta właśnie widzę jaki jesteś delikatny! - odburknął. Dziewczęta znajdujące się na korytarzu, na pewno zaczęły słyszeć dwa męskie głosy w toalecie i zaczną się ploteczki. Williams zastanawiał się w jaki sposób powinni wyjść stąd, aby nie wzbudzić nikogo podejrzeń. Aż się chciał go spytać, czy naprawdę po pijaku był aż tak brutalny, że biedny nie mógł chodzić, kiedy pociąg znowu szarpnął. Przeklął siarczyście, głośno, zamieniając się w ten sposób miejscami z Filipem. Teraz on mógł co chwilę obrywać przez szalony pociąg. Przygniótł go swoim ciałem, nie zważając na te paskudne teksty, że będzie musiał czekać na seks do Hogwartu. Czy to nie było z resztą oczywiste? Joshua spochmurniał, karnie gryząc go w ucho. - Czy naprawdę myślisz, że jako grę wstępną proponuję Ci związek, a potem wyruchałbym Cię w tej obskurnej toalecie? – zaśmiał się, puszczając go. Jasne, Joshua wszędzie miał ochotę na seks, ale bez przesady! Znów pociąg szarpnął, a Jezus naciskając łokciem na klamkę wyleciał z łazienki. - Ja pierdolę moje plecy! – wrzasnął. – Nie dość, że tamten rzyga przez paszteciki dyniowe, to jeszcze mi złamali kręgosłup – mruczał pod nosem, próbując usiąść na czterech literach. Spojrzał na dwie kobiety obok siebie i wysilił się na marny uśmiech. Oj, Joshua wielki kłamca, który wcale nie przyzna się, że jeszcze chwilę stałby ten pociąg, a mogło skończyć się na namiętnym (eeheheheh szybkim) seksie. Nie wiedział dlaczego, ale nie mógł powiedzieć krótkiego „heh, mój chłopak się źle czuje, dlatego byliśmy razem w tej toalecie”.
No cudownie, kiedy już udało jej się wyciągnąć Georgię z przedziału dziesiątego (przyjmijmy, że tak się stało!) i zdążyły znaleźć potencjalne ofiary, które pojawiły się na korytarzu znikąd, pociąg postanowił stanąć. Jakoś dziwnie wcześnie, według planu wszystko miało zacząć się trochę później, ale to nic. Charlotte i Hannah nie zdążyły nawet zauważyć pojawienia się Jeanette i Georgii, kiedy światła zgasły, a wokół rozległo się warczenie wilkołaków. Krukonka szybko wycelowała w kierunku jednej z dziewcząt (Charlotte), zza pleców drugiej (Hannah) i rzuciła niewerbalne Forp fleoge, zwinnie poruszając ręką. Zaklęcie odrzuciło Gryfonkę (kostka parzysta), która wylądowała na ziemi, obijając sobie tyłek. Windsor nie zdążyła nawet dostrzec, kto ją zaatakował, bo Żanetka rzuciła się pędem do przedziału nauczycieli. Gryfonka zapewne pomyślała, że sprawczynią szkód jest Hannah. Ją też mogła podejrzewać o spiskowanie oraz przynależność do grupy Lunarnych (nawet wam wymyśliłam relacje, patrzcie jak fajowo). Villeneuve nie zdążyła ogarnąć, co robi Sancroft. Dobiegła pod drzwi przedziału nauczycielskiego, które były zamknięte. Świetnie, miała sekundę przewagi, którą wykorzystała na wyszeptanie cichej Alohomory i Muffliato. Nawet nie zauważyła, że pierwsze zaklęcie nie wyszło, pech. Przywarła do ściany z różdżką w gotowości, czekając aż nauczyciele złamią zaklęcia (była pewna, że zablokowała te drzwi!). Musiała pilnować, aby nie podążali korytarzem w kierunku zamieszania. W tym wszystkim prawie zapomniała o nałożeniu magicznej maski od Farida. Wyjęła ją spod bluzki i odpowiednim zaklęciem przytwierdziła do twarzy. Teraz nie mogli jej poznać. Na szczęście. [zt, do przedziału nauczycieli]
Tego się nie spodziewał. Joshua, jak widać też nie, ale nie musiał się wyżywać na biednym Filipie! No bo kurde, co on winien, że pociąg ruszył właśnie teraz, przerywając im w takim momencie. Filip miał ochotę walnąć teraz tłuczkiem, ale tego maszynistę. O ile ten szurnięty pociąg w ogóle jakiś prowadził. A może to Laila? Hłe hłe, to byłoby całkiem prawdopodobne. W ogóle to Mads przeżyje niezły szok, jak się dowie o ich... em... związku. Czy co to było. Bo Filipowi wciąż trudno było to ogarnąć. A biednej Kanadyjce jeszcze trudniej to przyjdzie! Albo machnie ręką i powie coś w stylu "spoko loko". Lub urządzi im wielkie party z tej okazji. To też był dobry plan! Każdy pretekst do imprezy jest dobry. -Ogarnij się- fuknął. Cały romantyczny nastrój (jak niewielki by był w tym kiblu) się z niego ulotnił. Kto przed chwilą się do niego dobierał, co? A teraz traktuje go tak, jak wcześniej. Pfff, no chamsko troszkę. I Filip też nie miał zamiaru być dla niego miły, skoro Joshua nie jest. A jakże! Niech zazna tej mrocznej, ciemnej strony Fifiego! A potem go jeszcze popchnął na tą niewygodną stronę, z której coś wbijało mu się w plecy. I sam się na niego zwalił! I ugryzł go w ucho. No, tego było już troszkę za dużo. -Myślę, że to mogłoby być całkiem w twoim stylu- odburknął i już go miał od siebie odsuwać, gdy Joshua sam to zrobił, a potem... wyleciał na korytarz. How sweet! To o tym gościu rzygający pasztecikami to o nim? Filip zrobił głupią minę w stylu "Ale o co chodzi?" i rozejrzał się po korytarzu w poszukiwaniu tego zarzyganego delikwenta. No, ale chyba jednak chodziło o niego. No, super. Joshua naprawdę nie mógł się przyznać, co tak naprawdę w tej łazience robili? Albo w ogóle się zamknąć? -Idę poszukać kogoś ze znajomych- powiedział, zerkając najpierw na Jezusa, a potem na dwie dziewczyny i zaczął rozpychać się między uczniami przez korytarz, zaglądając do każdego przedziału w poszukiwaniu Mads lub Mar. Lub Laili. Kogokolwiek, kim mógłby się zająć.
Ciemność, niepokojące warczenie... tak, bójcie się, bójcie! Niebawem to stanie się codziennością! Niebawem każdy będzie miał w pamięci Lunarnych, niebawem nikt nie postawi swobodnie kroku w Hogwarcie! Euforia kipiła z niej, gdy znów wypadła na korytarz. Czuła, że zbliża się do swojej ofiary, że jest już niedaleko, jeszcze tylko chwila! Na jej drodze pojawili się uczniowie. Nie miała zamiaru tracić na nich zbyt wiele czasu, miała zadanie do wykonania, ale nie mogła oprzeć się ochocie siania zamętu. Doskoczyła do Charlotte, wciąż znajdującej się na ziemi po celnym zaklęciu Żanetki i warknęła jej w twarz. Przeskoczyła dalej, tratując ją łapą i przepchnęła się obok Hannah, popychając ją na ścianę bokiem swojego cielska. Zarzuciła łbem, przebiegając obok Jezusa i stanęła gwałtownie. Zwęszyła cel. Zatrzymała się w połowie ruchu mającego na celu bolesne zadrapanie chłopaka i zniknęła za nim, wpadając do przedziału nieopodal.
/zt
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Archibald przemierzał korytarz, zaglądając do losowych przedziałów i ogarniając sytuację. Nie chciał liczyć, ile pełnych butelek skonfiskował, choć odsyłał je na jeden stosik. Miało to swoje wady, gdyż potem ponownie musiał odbierać podkradzione z jednego miejsca alkohole, jednak raport i bez tego szykował się zjawiskowo. Niestety nie dane mu było zauważenie dwóch przyjezdnych, którzy zajęli toaletę, bo w tym czasie udzielał reprymendy jakimś czwartoklasistom, pojedynkującym się w drugiej części korytarza. Zaraz potem musiał zająć się skutkami Bombardy, które uszkodziły pół przedziału. Miał właśnie zamiar ukarać sprawców szlabanem, kiedy pociąg stanął. Zgasły światła. Rozległo się warczenie. Archibald zostawił niesfornych uczniów i wyszedł szybko ze zniszczonego przedziału, kierując się w kierunku zamieszania. Widząc, co się dzieje, musiał przystanąć. Miał rację. Miał tak cholerną rację, namawiając Hampsona na ochronę pociągu. MIAŁ TAKĄ KURWA RACJĘ. Machinalnie poprawił kapelusz, zrywając się do biegu, z różdżką w dłoni. Wściekłość dodawała determinacji, gdy rozglądał się w poszukiwaniu wilkołaków. Jeden migał mu co chwila przed oczami, wpadając do kolejnych przedziałów. Nie zdążył nawet posłać ku niemu zaklęcia, kiedy... na Merlina, wszędzie słyszał krzyki, przeraźliwe wrzaski uczniów. Gdzie, do jasnej cholery, była ta cała pieprzona kadra, mająca zapewniać bezpieczeństwo? Grymas wściekłości mimowolnie wstąpił na twarz Archibalda, gnającego wciąż w kierunku wilkołaków. Nauczyciele byli na herbatce? A może postanowili pojawić się w szkole później? A prefekci? Co oni robili, kiedy on pilnował przedziałów? Rozpijali kolejne hektolitry ognistej? Nie widział ich. Nigdzie ich, kurwa, nie widział. Sam dziwił się temu, jak to wszystko odbierał. W ciągu tych kilku sekund w szaleńczym pędzie uświadomił sobie, że nie jest zdziwiony. Atak nie zaskoczył go. Bardziej niespodziewanym uczuciem było odkrycie tego faktu. Zatrzymał się gwałtownie, gubiąc kapelusz. Czarny melonik zginął gdzieś w całym tłumie, ale nie miało to żadnego znaczenia. Widział go. Widział skurwysyna w masce, siejącego postrach, wychodzącego z dziesiątego przedziału. Najchętniej skalałby swoje czyste dłonie zaklęciem niewybaczalnym. Tego jednak zabroniono mu kategorycznie w samym Ministerstwie. - Everte Statum - wycedził przez zaciśnięte zęby, celując w Farida. Pierwsze zaklęcie, które przyszło na myśl, tak banalne, wśród tylu odpowiednich. Cóż, impuls.
/nie będę opisywać czemu mu nie wyszło, mam nieparzystą kostkę
No świetnie, zawsze znajdzie się jakiś oszołom, próbujący zgrywać bohatera, pośród tego całego motłochu, który w popłochu rozpierzchł się po przedziałach. Farid warknął pod nosem, unosząc różdżkę - jeśli Archibaldowi tak bardzo śpieszno mu do dołączenia do tamtej dziewczyny, TO PROSZĘ BARDZO, Farid umożliwi mu taki lot w jedną stronę. A zrobi to tak chętnie, bowiem to właśnie Archibalda, Hampson przedstawił jako "wysłannika ministerstwa". Żałosne, doprawdy. Próbują go, Farida, tak nieudolnie powstrzymać! Tymczasem sprawca tego wszystkiego, je z nimi przy tym samym stole, uczy tych samych uczniów, co więcej, nawet DORADZA HAMPSONOWI. Zawsze go ta sytuacja śmieszyła, napawała pewnością co do słuszności zmian w tej szkole, która lata swej świetności miała już dawno za sobą. - Forp fleoge! - wrzasnął spod maski, wcześniej uchylając się przed zaklęciem Archibalda. Sherazi natomiast trafił dokładnie w mężczyznę, który poszybował wysoko, wysoko, przygwożdżając o dach pociągu. Farid miał ochotę się rozerwać, dlatego uznał, że nie zabije Blythe'a od razu. Pomęczy go chwilę. Może dwie. Dopiero później odbierze mu życie, dokładnie tak jak to zrobił z tamtą małą Australijką. W końcu z Faridem się nie zadziera.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Archibald nigdy nie przepadał za Quidditchem. Pewnie dlatego, że niezbyt lubił latać, a Sherazi niestety postanowił mu to umożliwić. Chudziutkie ciało wysłannika Ministerstwa poszybowało malowniczo w górę, ale samo zetknięcie ze sklepieniem nie wyglądało już tak sielankowo i słodko. Krótko mówiąc, przydałby się kapelusz, bo Arch zajebał głową w sufit i spadł na ziemię, obijając bioderko, kolanko i łokietek. Jakby było mało, głowa także postanowiła zetknąć się z twardym podłożem. Uniknięte zaklęcie i ten cały odrzut wkurwiły go jeszcze bardziej, ale nic nie mógł poradzić na zawroty głowy. W pierwszym momencie nie było siły, która zmusiłaby Archibalda do podniesienia się z podłogi. Bo jak? Ból rozchodził się masakrycznie szybko po całym ciele, wywołując syk. Bólu? Pffrhryy, wściekłości oczywiście. Z pozycji półleżącej wycelował w Farida, nie kalecząc języka wypowiadaniem formuły zaklęcia. Po prostu pomyślał. Visco Nocturna okazało się bardzo niecelne, ale odwróciło uwagę Farida, dzięki czemu Blythe mógł podeprzeć się na obu dłoniach i wstać szybko. - Fire Lash - wymamrotał pod nosem, wysyłając język ognia w stronę Afganistańczyka. Tym razem się udało. Arch nie wahał się przed zetknięciem ognistego kształtu (uformował go wspaniałomyślnie w łagodnego jelonka, aby dodać trochę kontrastu) z maską terrorysty. Jelonek kopnął go w nos kopytem (w sumie i tak mógł poczuć tylko ogień, co tam sobie żałować, te kopniaki to zemsta za kostki) i drasnął rękaw szaty noskiem. Och. Chyba trzeba ugasić swój temperament, panie Zamaskowany. Zagrajmy w otwarte karty, skoro tak szaleńczo chcesz się pobawić przez rzekomym śmiertelnym ciosem.
Farid zarechotał z satysfakcją, kiedy następne zaklęcie Archibalda go minęło. Co prawda nie planował morderstwa tej marionetki ministerstwa NA DZISIAJ, no ale jeśli tak bardzo nalega... Miał ochotę zaklaskać i podejść do leżącego Archibalda, wytrącić mu różdżkę i uczynić śmierć malowniczą, ale widocznie tak się zamyślił, że ten niecny Blythe postanowił to wykorzystać! Farid ryknął, widząc uformowany z ognia kształt, który zaraz do niego doskoczył, wymierzając parę kopniaków to tu, to tam... generalnie to szata zaczęła mu płonąć! Ohhoho, Sherazi mu nie daruje takiej zniewagi, zwłaszcza, iż przecież był o krok od zdradzenia swojej tożsamości! Ten kabel z ministerstwa za żadne skarby nie mógł zobaczyć kto kryje się za maską, zakładając oczywiście, że przeżyłby spotkanie z Mistrzem Sherazi. Kiedy udało mu się uporać z ogniem, który zaczął pożerać coraz większą część jego szaty i maski (o zgrozo!), ponownie z dzikim rykiem zaatakował Archibalda. Był wściekły, ale nie wycofa się. Nie teraz. - Expelliarmus! - zaklęcie poszybowało prościutko w nauczyciela (parzysta hehs), rozbrajając go. Różdżka poszybowała hen, hen daleko! Farid nie zamierzał się rozdrabniać, rozbroił go, zabije i po kłopocie! GDYBY WIEDZIAŁ, ŻE ARCHIBALD OPANOWAŁ ZAKLĘCIA BEZRÓŻDŻKOWE, ech! Ale nawet sam mistrz nie wiedział wszystkiego.
Charlotte nawet nie otrzymała odpowiedzi na swoje pytanie, ponieważ Ekspres nagle zaczął hamować. Studentka prawie poleciała na podłogę, na szczęście uratował ją niecodzienny refleks, za pomocą którego mogła uratować się przed upadkiem. Potem zgasły światła. Nie był to wcale dobry znak - wręcz przeciwnie. Zwłaszcza dlatego, że po tym wszystkim dało się słyszeć stłumione warczenie. Że też Lotta tak bardzo upierała się na powrót do szkoły! Tata przecież dał jej wybór. Nawet przeprowadzili na ów temat długą, poważną rozmowę. Ona bezmyślnie twierdziła, że zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Że sobie poradzi. Że nie po to tyle czasu uczyła się tajników magii, żeby teraz stchórzyć w obliczu zagrożenia ze strony lunarnych. Na Merlina, przecież ona była Gryfonką! W nazwisku miała człon "Mayfire"! Nie mogła odpuścić sobie okazji na pokazanie, że mała, zagubiona córeczka Thomasa Mayfire'a wcale nie jest taką bezbronną kujonką, na jaką wygląda! A teraz? Martwiła się. Nie, żeby się bała, po prostu się martwiła. Nawet ten mały rudzielec, który jeszcze przed chwilą wysmarował jej pół szaty swoimi lepkimi rączkami był brany przez nią pod uwagę. Brązowooka nie traciła nawet czasu na rzucenie krótkiego Lumos, po prostu założyła, że dzieciaczek gdzieś tu jest i mając już kazać jej zostać niedaleko, została trafiona jakimś zabłąkanym zaklęciem. Krótki, stłumiony krzyk wydostał się z ust Brytyjki, kiedy ta poleciała kilka metrów w tył i - jak to dobrze opisała Żanetka - obiła sobie tyłek. Nie było jednak czasu na jakiekolwiek namysły, trzeba się było ruszać! Tylko jak, kiedy pierwszy wilkołak postanowił się zainteresować biedną Windsorówną? Dziewczyna zamknęła oczy, zaciskając usta i usiłując sięgnąć po swoją różdżkę, kiedy to Georgia warczała jej w twarz. Całe szczęście, że napastnik nie miał dużej żądzy krwi, przez co jedynymi obrażeniami, jakie odniosła Charlie były zadrapanie ramienia i podarcie szaty w tamtym miejscu. Cholerne pazury! Tak czy inaczej, wilczyca popędziła w stronę przedziału szóstego. W tamtej chwili Lotta nie myślała o Marigold, która ze złości zaczęła krwawić, więc ze strachu mogła już zupełnie odlecieć. Zamiast tego, podniosła się z ziemi i rozejrzała dookoła. Po Jackie nie było już najwidoczniej śladu. Szatynka westchnęła cicho. Nie mogła posądzić o rzucone wcześniej zaklęcie stojącej niedaleko Ślizgonki, bo w tym całym zamieszaniu nawet nie miała czasu na zapamiętanie zostania trafioną. Gdzieś niedaleko odbywał się jednak jakiś pojedynek. Dziewczyna wyłapała niektóre z zaklęć, ale nie miała pojęcia kto tak naprawdę walczy. I kiedy już chciała tam pobiec, pomóc temu, kto okazałby się sprzymierzeńcem, do głowy wleciała jej wizja Mari. - Jasna cholera... - mruknęła, po czym rzuciła się biegiem w drugą stronę, po drodze depcząc jakiś przedmiot. (Jak się później zapewne okaże, był to melonik Archibalda) Co prawda Charlotte powinna szukać swoich własnych przyjaciół, zamiast jakiejś losowo poznanej niedawno dziewczyny, ale co poradzić? Skoro oni ją wystawili, to czemu ona nie miałaby ich wystawić? No dobra, to głupie, ale nieważne. I tak sobie poradzą. Przecież to Windsorówna była z całej ich paczki najmniej zaradna. To jej zawsze trzeba było pomagać, nawet jeśli miała te wszystkie dobre oceny. Ach, ciężkie, ciężkie życie!
Wypadł w końcu na korytarz, z różdżką w ręku. Spodziewał się spotkać uciekających dowcipnisiów. Nie rozumiał tylko, skąd taka panika, ze strony prefektów... Pociąg ruszył ponownie i dopiero wtedy chłopak zorientował się, że stali. Coś tu nie grało. Po cichu zaczął skradać się pogrążonym jeszcze w ciemności korytarzem w stronę dziwnych odgłosów, które dochodziły go z naprzeciwka. Wyciągnął różdżkę przed siebie i zmrużył oczy. Ledwie mógł cokolwiek dostrzec. - Cholera... - zaklął szeptem. Nie chciał uruchamiać światła w różdżce, bo miał nieodparte wrażenie, że nie chce zostać nakryty. Nic nie było tak, jak powinno być... Było już za późno, żeby wrócić do przedziału. Zorientował się, że nie powinno go tu być. ZDECYDOWANIE nie powinno go tutaj być. Zaczął się wycofywać, ale zdał sobie sprawę, że jest już za późno. Coś skradało się w jego stronę. Chyba... a może to ktoś? Może to tylko wyobraźnia? Szybki rachunek sumienia. Starał się wydobyć z pamięci wszystko to, czego uczono go w Hogwarcie i co mogłoby mu się przydać do obrony. - Matko święta... - powtórzył znanym mugolskim porzekadłem, gdy zobaczył istotę zmierzającą w jego stronę. Na wszystkie moce nieba i ziemi... byłem złym człowiekiem. Wybaczcie mi, wybaczcie mi wszystko! Albo potępcie mnie... oddaję swój los, w wasze dłonie, o ile istnieje coś ponad tym wszystkim! Chaos, słodki chaos! Panie mój - nie pozwól, bym zginął tu w Twe imię. Teraz. Nie chcę...
Na nic modlitwy w obliczu potęgi, jaka drzemała w Lunarnych! Żaden z istniejących bądź nieistniejących bogów nie był w stanie ocalić Aarona przed tym, co teraz go czekało. Na nic też była ostrożność, na nic było podtrzymywanie ciemności, bo Lawyers i tak został zauważony: dla wilczej percepcji ciemność nie jest żadną przeszkodą, by zlokalizować swoją ofiarę, by patrzeć, jak zbliża się powoli, prosto w jego paszczę. Gdyby mógł, uśmiechnąłby się kpiąco, ale w wilczej postaci błysnęły tylko oczy. W następnej chwili błysnęły zęby i wilkołak pochwyciła nogę Krukona. Kły zaciskały się wokół ciała jak imadło. Tłumiona rządza mordu wyła w nim w niebogłosy. Znajdowali się niedaleko przeszłej kryjówki Farida, gdzie niedawno Georgia zniknęła wraz ze swoją ofiarą. Szarpnął zdobycz, by tyłem wejść do przedziału bagażowego. Zmusił się, by puścić Aarona, którego zostawił na chwilę na ziemi, by zmienić postać na ludzką, ubrać się, a później złapać go ponownie, tym razem dłońmi i m razem za ramię i teleportować się do kryjówki Farida. /zt
Nie zdążył zareagować. Sparaliżował go strach. Poczuł, jak to coś, z wielką siłą miażdży zębami jego nogę, potem szarpnięcie i upadł plecami na podłogę. Opuszkami palców próbował zahaczyć o jakiś wypustek, cokolwiek, co mogłoby mu pomóc wydostać się z morderczego uścisku, ale nie umiał. Nie miał dość siły... Zostawiał na podłodze krwawy ślad, a wraz z krwią, wypływała z niego energia. Czuł się osłabiony. Mocno osłabiony. Chciał wtedy chyba krzyczeć, ale płuca skupiały się teraz na pompowaniu powietrza w szalonym tempie. Przede wszystkim powinien się uspokoić. Oddech i puls. Inaczej wykrwawi się na śmierć. Palce wypuściły różdżkę, która potoczyła się po podłodze korytarza. Miał nadzieję, że ktoś ją znajdzie i zidentyfikuje. Może jeszcze kiedyś mu się przyda... Nadal żyła w nim nadzieja na to, że przeżyje. Może i złudna, ale nie chciał umierać. Istota wciągnęła go do pustego przedziału. Zapłonęło światło. Aaron nie widział wyraźnie, ale zauważył, że teraz stoi nad nim człowiek. Czyli... O mój boże... Spłycony, nieregularny oddech znowu przyspieszył, zalała go fala gorąca. Czy to możliwe? Co się teraz stanie? Chyba... chyba... wolałby umrzeć niż... Łza spłynęła po jego policzku. Był niesamowicie blady. Nieobecne, zamglone spojrzenie, na wpół otwarte usta... Zemdlał, zanim został przeniesiony do bazy lunarnych.
Armagedon! No po prostu istny chaos. Tego, co działo się w pociągu nie dało się opisać. Z każdej strony dobiegały Filipa krzyki i szuranie butami. Wydawało mu się też, że słyszy ciche warczenie, zupełnie, jakby gdzieś w pobliżu, tuż za jego plecami krył się wilkołak. Ale wmówił sobie, że to tylko jego chora wybujała wyobraźnia podsuwa mu takie scenariusze. Niemożliwe, by kręciły się tu wilkołaki. Przecież... no, to zwyczajnie niemożliwe. To jakiś chory żart. A może po prostu ktoś pomylił daty i myśli, że dziś pierwszy kwietnia? A może to po prostu jakiś proces inicjacji dla Australijczyków i Kanadyjczyków, by hucznie powitać ich (po raz drugi) w Hogwarcie. I tak naprawdę wszyscy tylko udają! Tak, to musi być to. Z takim przekonaniem przepchnął się po korytarzu w stronę łazienki, który jeszcze niedawno był polem walki. Jego wzrok nawykł już do ciemności tak, że chłopak spokojnie mógł rozpoznać kształty mijanych przedmiotów. Miał nadzieję, że Joshua jest tam, gdzie go zostawił, bo Filipowi naprawdę nie uśmiechało się powtórne przepychanie przez ten tłum. No i zwyczajnie się o niego bał. W końcu był jego kolegą! I... chłopakiem. To naprawdę dziwne. -Joshua?- powiedział głośno, ciągle idąc i w końcu potykając się o coś. A raczej o kogoś. W pierwszej chwili zamarł, mając nadzieję, że nie jest to jeden z tych, oczywiście, udawanych wilkołaków! A potem spojrzał w dół i zobaczył, że tak!, na ziemi siedział Jezus we własnej osobie. Błyskawicznie znalazł się przy nim. -Chodź, wstawaj. Nic ci nie jest? Schowajmy się, no cho. To na pewno jakiś głupi żart, wiesz, myślę, że chcą nas po prostu nastraszyć. Ale lepiej wejdźmy do łazienki- pociągnął go za rękę i wstał, ciągnąc chłopaka za sobą do góry, by potem samemu wsunąć się szybko do łazienki i zamknąć za nimi drzwi. Wydaje mi się, że niewiele im to pomoże, gdy Farid zechce rzucić się też i na nich, ale teraz, na chwilę obecną, zaryglowane drzwi dawały Kanadyjczykowi dziwne poczucie bezpieczeństwa. -Nic ci nie zrobili? Byłem w jednym z przedziałów i tam... no, byli ci z twojej drużyny- przełknął ślinę. -Wpadł jakiś zamaskowany facet i zaczął rzucać zaklęciami na prawo i lewo. Na razie nie chciał mówić Jezusowi o śmierci jednej z jego koleżanek z drużyny. Potem. Potem i tak się dowie.
Chłopak wyszedł z przedziału na korytarz. Musiał koniecznie się przewietrzyć. Atmosfera już się uspokoiła, pociąg ruszył i wszystko w porządku. Co oczywiście nie znaczy że lunarni sobie poszli. Sameer narażał się teraz ale jemu było wszystko obojętne. Już nie mógł ciągle siedzieć w przedziale. Hindus chętnie by coś zapalił, ale mama przed wyjazdem do Hogwartu skonfiskowała jego cały zapas. Ach a co zrobią rodzice jak się dowiedzą? A na sto procent się dowiedzą. Pewnie młody Khan będzie musiał wrócić do domu. Mógłby liczyć tylko na tatę, bo tylko on może przekonać mamę, mugolkę żeby jej najstarszy syn został w Hogu. Przecież kiedy on chodził do szkoły magii działy się gorsze rzeczy, a jakoś przeżył. Teraz to go już nic nie obchodziło, czy rodzice go odeślą do domu, czy jego największy koszmar będzie chciał go zabić, miał to wszystko w dupie. Oparł się o okno i zaczął głęboko oddychać, po chwili uspokoił się. Zaraz będą w Howarcie i zaraz ten koszmar się skończy, ale na pewno rozpocznie się drugi. Nauka, walka o oceny i na pewno lunarni jeszcze coś wykombinują. Khan musi się na to przygotować, choć pewnie i tak powróci do domu już pierwszego dnia.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Nie tylko mistrz Sherazi był potężnym czarodzieje w tym towarzystwie. Ów kabel z Ministerstwa był wystarczająco ambitny i uparty, aby osiągnąć w życiu jakiekolwiek sukcesy w dziedzinie zaklęć. Determinacja była ha, ogromna. Tak wielka, że nawet kostki nie mogły jej pokonać. Przynajmniej ta jedna, która pisnęła cicho i westchnęła, że wypada SZEŚĆ. Lunarni wyją z bólu, Ministerstwo triumfuje! Dziki ryk przywódcy wilkołaków wywołał na twarzy Archibalda uśmiech zadowolenia. Blythe przymrużył oczy i przygotował się na kolejne zaklęcie, mając zamiar rzucić Protego Horriblis, jednak nie zdążył. Nic jednak nie zaskoczyło go wybitnie. Czuł i widział wściekłość przeciwnika, przez którą Expelliarmus był nieco szybszy, niż mógł się spodziewać. Jego ukochana różdżka wyślizgnęła się z dłoni, odlatując w tył. Mężczyzna natychmiastowo zmienił pozycję, stając prosto i szybkim ruchem machnął ręką w powietrzu, aby za moment dodać kolejny nieskomplikowany gest. - Glacius - powiedział, kierując promień zaklęcia w Farida, który ups, chyba trochę się przymroził. Hartowanko po ogniu. Szkoda, że musiał zdradzić się ze swoją umiejętnością, ale niestety nie pozostawiono mu wyboru.
Gdy tylko panna Hepburn znikła za jego plecami pobiegł przez korytarz. Co chwilę celowali w niego przerażeni uczniowie i studenci. Co chwila w jego stronę leciały rożne zaklęcia, większość chybiona, przez strach, przerażenie a może brak przygotowania. Kilka trafiło, kilka zdołał sparować i spojrzeć tylko w przerażone oczy uczniów którzy po chwili doszli do tego faktu sami że zaatakowali nauczyciela. Biegł i wreszcie dostrzegł przed sobą niewyraźny kształt jakiejś postaci. Z daleka widział plecy, wycelowaną różdżkę która po chwili wyfrunęła z jego rąk. Już miał zamiar sam rzucić zaklęcie by podciąć Blytha, tak poznał z daleka postawę jednego z pracowników szkoły, jednak w tym momencie jego oczy rozszerzyły się a na twarzy wykwitł uśmiech zdumienia. Facet rzucił zaklęcie bez różdżki. Zatrzymałem się i patrząc na niego z daleka próbowałem dostrzec drugą osobę, tę z którą Blythe się teraz pojedynkował. Jednak nic dostrzec nie mogłem. Nie chcąc wtrącać się w walkę obserwowałem kolejne ruchy pojedynkujących się, jednocześnie zabezpieczając plecy Blytha od niespodziewanego ataku od tyłu.
SKUBANY ARCIHBALD. Farid nie przewidział, że ten potrafi czarować bez różdżki. Teraz był naprawdę wściekły! Powinien przewidzieć wszystkie opcje, nawet Ministerstwo nie było aż głupie, żeby wysyłać jakiegoś niedoświadczonego młokosa do walki z wilkołakami. Widocznie był aż tak zszokowany i wściekły (doprawdy cudowna mieszanka!), że nie zdążył odbić zaklęcia Blythe'a. Bawimy się w kontrasty? Chyba tak, bowiem Farid poczuł, że zamiast ognia, teraz musi walczyć z wszechogarniającym go uczuciem mrozu! Lodowe rękawiczki, hehe. Kiedy szata Sheraziego faktycznie zaczynała być pokryta najpierw szronem, a chwilę później już lodem, mężczyzna przedsięwziął stanowcze kroki, na które nie zdecydowałby się w innym wypadku - poza tym, kątem oka dostrzegł, że Price chyba zdążył się już uwolnić, bowiem stał dokładnie za Blythem. - Serpensortia! - rzucił, a z końca jego różdżki wystrzelił sporych rozmiarów wąż, ostrzący swe ząbki na Archibalda. Po chwili, ruszył do ataku (kostka parzysta hehs), ale Faridowe (niestety, sniff, sam Sherazi bardzo tego żałował) nie było dane oglądać zmagań Blythe'a z wężem, postanowił się teleportować do kryjówki i zakończyć dzisiejszą akcję, która w zasadzie przecież zakończyła się sukcesem. Trzeba też było przygotować nowych popleczników na to, co ich wkrótce czeka. Zanim pociąg ruszył, na korytarzu rozległ się trzask zwiastujący teleportację. Mistrz Farid Sherazi teleportował się do kryjówki.
Tak... Teraz go dostrzegł. Facet który pojedynkował się z Blythem przyglądał się lekko oszołomiony wynikowi zaklęcia rzuconego przez swojego konkurenta. Ba, widocznie dostrzegł też i Paula bo machnął tylko różdżką i znikł im z widzenia, teleportował się. W zastępstwo pojawił się wąż który ruszył do ataku na Archibalda. Spojrzałem tylko na leżącą na ziemi różdżkę Blytha i kopnąłem ją tak że przesunęła się między jego nagami i zatrzymała się kilka centymetrów przed jego stopą. Odwróciłem się plecami i czując że pociąg rusza wróciłem do przedziału nauczycielskiego. Po drodze zaglądałem do przedziałów obserwując czy jest więcej ofiar. W jednym ktoś krzyczał, w drugim krwi było prawie tyle samo co w przedziale nauczycielskim, w kolejnym dostrzegł pannę Hepburn i kilka rannych osób. Wreszcie dotarł do przedziału nauczycielskiego. Omijając ciało zabitej przez wilkołaka kobiety usiadłem przy oknie i pogrążyłem się w drzemce, tak jak było na początku.
Wyszła na korytarz jw swojej zwierzęcej postaci rozglądając się uważnie. Gdzie oni mogą być? Nagle znalazła trop wilkołaka. Mogła przecież iść po śladach! Jej nos to wyczuje. Na Merlina, jak jedzie od tych wilkołaków, blee! Ale czy gdzieś tu jest zadeptany zapach Huana albo Bruna? Nie mogła ani jednego ani drugiego wyczuć. Woń tamtych potworów był zbyt intensywny. Ciężko było uwierzyć, że dobrotliwy Puchon może zostać przemieniony albo wydany na pożywkę bestiom. Nie potrafiła sobie wyobrazić go w roli bezwzględnego mordercy. No ale cóż. Miała nadzieję, że po tym jak pociąg został zaatakowany wzmocnią ochronę w Hogu. Oby. Wędrowała po korytarzu na swoich miękkich łapkach węsząc i szukając poszlak, niestety na próżno. Zaglądała do różnych przedziałów a jej niepokój rósł. Nigdzie nie widziała Bruna. Cholera jasna! Gdzie on jest? Jego też zabrali? Bardzo by jej brakowało rozmów, uśmiechów, spojrzeń... Nagle poczuła (drżenie podłogi) że ktoś szybko idzie korytarzem. Nie zdążyła się ulotnić i przez to wplątała się pod nogi blondynce głoszącej, aby zachować spokój i ubierać szaty. Już dojeżdżają? Tak szybko? Trzeba wracać do przedziału! Wróciła do swojej ludzkiej postaci jak już wyplątała się z nóg tej dziewczyny i poszła w stronę 'szóstki'. Wtedy zauważyła Mari, która szła za nią na korytarz. Ona jest ranna! Powinna zostać i odpocząć. Jest wyczerpana fizycznie i psychicznie. Podeszła do dziewczyny i przekazała jej wiadomość, że dojeżdżają i mają się przebrać. Dodała również, że nie mogą teraz szukać Huana. Krukonka próbowała się wyrwać, ale Melody trzymała ją z siłą niedźwiedzia, po czym razem z sobą zawlokła z powrotem do przedziału i przebrały się do przedziału. A potem ruszyła w stronę Hogwartu ze swoją torbą. [zt]
Rzeczywiście Joshua był typem człowieka, który miał na wszystko wyjebane, ale nie wtedy gdy pociąg hamuje, nagle gasi światło a zamiast hitów z australijskiego przedziału słychać warczenie. I niestety to nie były żadne psy. Jezus wierzył nawet, że odnalazł go jakiś węgorz i próbuje się zemścić, lecz całe jego wyobrażenie prysnęło niczym bańka mydlana, gdy został udrapany w nogę. Momentalnie poczuł ból. Ból, gorszy od tego, kiedy spadł po raz pierwszy z miotły. Wtedy już mając śmiesznie mało lat, rozpaczał, że jego kariera może zostać skończona. Nie wiedział, że mógłby stać się kimś ważnym w środowisku Quidditcha. On był mistrzem w swoim małym, australijskim środowisku, gdzie sąsiada było trudno znaleźć w przeciągu pięćdziesięciu kilometrów. Zaczął się trząść, nie wiedząc, co ma zrobić. Miał przy sobie różdżkę? Czy na podrapanie wilkołaka działa Episkey? Zaczęło mu się kręcić w głowie, a każde wydarzenie na korytarzu migało mu tylko przed oczami. Nie rejestrował, co się dzieje. Miał tylko jedną myśl: wobec tych wszystkich wydarzeń nie lepiej było zmienić szkoły? Wszak przyjechał tu po Puchar, a nie paskudną bliznę. Nie wiedział, ile osób jest rannych i co tak naprawdę się stało. Miał paskudne mdłości, a noga zaczynała wyglądać coraz bardziej paskudniej. Złapał go atak duszności, lecz bał się kaszleć w obecności walki dwóch nauczycieli. Czy tak wyglądała śmierć? Nagle pojawił się Filip. Jego rysy były rozmazane, niewyraźnie. Nie miał siły go złapać za ręce, a co dopiero wstać na swoje nogi i przejść te dwa może trzy kroki w stronę toalety. Czuł się jak worek ziemniaków. Zauważył, że ludzie wychodzą z pociągu. Spojrzał tylko na drzwi i kaszlnął, co przyniosło mu olbrzymią ulgę. Niewiele potem zemdlał.
Jeśli tak wygląda śmierć to jest ona bardzo efektowna. Filip nigdy nie wyobrażał sobie jej właśnie w taki sposób. W zatłoczony, dusznym pociągu, otoczony przez zgraję wilkołaków. Jak słodko. Jego cichym marzeniem, o ile tak to można nazwać, była śmierć w czasie meczu. To by było coś! Wyobrażacie to sobie? Mecz Kanada kontra reszta świata, Filip szykuje zamach, aż tu nagle... trach. Ale to chyba oznaczałoby, że umrze młodo, a tego nie chciał. Serio? Rety. -Nie wygłupiaj się, Joshua- mruknął, łapiąc go w porę, by chłopak nie padł na twardą podłogę i jeszcze coś sobie zrobił. Nie zacznie roku szkolnego z rozwaloną głową. Zresztą, według Filipa ta głowa była za ładna, by ją rozwalać. Chwycił go ramionami pod pachy i uniósł do góry, by jakoś wyczołgać się powoli na zewnątrz. Będąc już w połowie drogi zauważył to zadrapanie i nabrał gwałtownie powietrza. To wszystko jego wina, bo go tu zostawił. I coś, KTOŚ mu to zrobił. Pytanie było, co to było? Czy do zadrapanie było... Nie, nie, Filip nie chciał nawet o tym myśleć. Z pomocą jakiegoś nauczyciela udało mu się przetransportować Joshuę do wyjścia. Stone dowiedział się, że chłopak wyląduje w Skrzydle Szpitalnym i obiecał nieprzytomnemu Australijczykowi, że potem go odwiedzi. Sam udał się po swoje graty i wyszedł z pociągu jako jeden z ostatnich.
z/t x2
Emmet Andy Thorn
Rok Nauki : I
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Wilkołak, Kapitan Hufflepuffu, Ścigający
//kontynuacja z przedziału XI// Podążanie za wyraźnie zawstydzoną Puchonką było dość dziwne. Wprawdzie znał Nastazję już jakiś czas, ale nie przypuszczał, że mogła aż tak peszyć się odrobiną czułości między ludźmi. Fakt niespecjalnego reagowania na takie zdarzenia nie oznaczał, by każdy zachowywał się tak samo. Niemniej jednak taka reakcja go zaskoczyła i trzymając książkę w dłoni, wyszedł na korytarz. Dziewczynę dopadł kawałek dalej, zajętą tym dziwnym czymś, o czym wspomniała w przedziale. Stanąwszy w - jego zdaniem - bezpiecznej odległości, pozwolił sobie ją obserwować. Przecież nie będzie robił niczego, co mogłoby pogorszyć samopoczucie obojga, gdyż prawdę mówiąc Emmet zdecydowanie powinien odpuścić sobie tegoroczną przejażdżkę pociągiem. Totalne przemęczenie opóźniało jego reakcję na świat szczególnie, kiedy pogrążał się we własnych myślach. Wprawdzie nie patrzył tępym wyrazem na każdą napotkaną osobę, ale jednak z daleka widać fakt nieprzespanych nocy. - Nastazja, wszystko w porządku? - Spytał, powoli podchodząc do niej, aż stanął jakieś dwa, trzy kroki, wsparty wolną dłonią o ścianę wagonu. Z trudem powstrzymał chęć ziewania, toteż oblicze Thorna przebiegł dziwny grymas, ale własne sprawy potrafił przedłożyć. Właściwie sama rozmowa mogła dużo pomóc. Dzisiaj więcej by nie zrobił. Może innym razem. - Nastazja? - Powtórzył dla pewności, ściskając mocniej palec służący jako zakładka w przerwanej lekturze. Świat Borisa wciągnął go trochę mocniej, niż przypuszczał. Niektóre wątki potrafiły wciągnąć, lecz tego typu literatura zdecydowanie mu nie odpowiadała. Odeśle ją, jak tylko dostanie w ręce swoją sowę, a póki co zamierzał stawić czoła okrutnej rzeczywistości. Zmełł rękaw bluzy, niezbyt przekonany następnym ruchem. Wreszcie wyciągnął rękę w stronę dziewczyny, delikatnie kładąc ją na jej ramieniu. Gwałtowne postępowanie nie wchodziło w grę i zdołał jedynie nieznacznie poruszyć ciałem Nastazji, jakby zachęcał do spojrzenia mu w oczy. Kontakt wzrokowy pełnił dość szczególną rolę, kiedy rozmawiał. Dotykanie to zupełnie inna sprawa, całkowicie niepodlegająca tej sytuacji. Wolał mieć Puchonkę w polu widzenia, niż czuć na własnym ciele. Sama myśl o obejmowaniu jej przyprawiała Emmeta o jakiś dziwny rodzaj dreszczu. No i dochodził do tego fakt, że sama zainteresowana nie przystałaby na taką propozycję, bo i nikim szczególnym dla siebie nie byli. Ot zwykli znajomi, tak by to ujął. Nic poważnego między nimi nie zaszło. Nie próbował on. Nie próbowała ona. Idealny układ. Nie zadawali zbędnych pytań, choć ta sytuacja właśnie tego wymagała. Powoli sam plątał się we własnych myślach. Pewnie niewiele brakowało, by złapał go jakiś irytujący ból głowy albo, co gorsza, zrobił z siebie centrum wydarzeń mdlejąc. Teraz musiał skupić się na wysłuchaniu problemów Nastazji. Jeśli będzie miała ochotę cokolwiek powiedzieć.
Dlaczego wyszła? A właściwie prawie wybiegła niczym spłoszona owca. Dlaczego? Przecież nie było w tym przedziale nikogo, kogo nie znała, a jednak coś wręcz natarczywie dawało jej wrażenie, że powinna wyjść. Zrobiło jej się też nieprawdopodobnie gorąco i myślała, że za chwilę po prostu padnie w tym przedziale. Niewiele więc myśląc wyszła więc z niego. Miała tylko nadzieję, że Felka nie będzie się martwić, przecież były w pociągu nic nie powinno jej się stać. Prawda? Zatopione w swoje rozmyślania nawet nie spostrzegła się, że Emmet poszedł za nią. Zamknęła oczy i najzwyczajniej w świecie odcięła się do wszystkie pozwalają, by chłodne powietrze owiewało jej twarz. Dłońmi trzymała otwarte okno, które jednocześnie służyło jej za poręcz, bądź co bądź był to pociąg i czasem w nim zatrzęsło. Dopiero gdy czyjaś dłoń pojawiła się na jej ramieniu otworzyła powieki, jakby wybudzona z jakiegoś snu. Zamrugała kilka razy błękitnymi ślepiami. I wtedy dopiero zwróciła spojrzenie na swojego towarzysza. Widok Emmeta trochę ją zadziwił, toteż jej wielkie ślepia rozwarły się w wyrazie zaskoczenia. Dlaczego za nią poszedł? Nie miała pojęcia. Znali się, owszem, ale to przecież do niczego nie zobowiązywało. Sam zresztą nie wyglądał najlepiej. Wory pod oczami odznaczały się na jego twarzy przystojnej, jak przeszło przez głowę Nastce, choć przecież nic ich nie łączyło. I już miała coś odpowiedzieć, pewnie coś mało zaskakującego, czy też ujmującego, obleczonego w jej nienaganne jąkanie, gdy pociąg zahamował. I to nie tak, jak to hamuje pociąg ja staje na satcji. Gwałtowniej. Z większa mocą. Całe to zdarzenie i zdezorientowanie Nastki która stała i wpatrywała się w Emmeta zdziwiona jego widokiem, doprowadziły do tego, że hamowanie całkiem nieźle się z nią obeszło. A mianowicie gdy pociąg zahamował Nastka poleciała w tył i nawet dłoń chłopaka nie była w stanie ją od tego uchronić. Co gorsze w czasie upadku usłyszała nieprzyjemny dźwięk jaki wydaje łamana kość. Zachciało jej się próbować zamortyzować upadek ręką. Jej okrzyk bólu poniósł się po całym korytarzu, a w oczach zaświeciły łzy. -Blać. - mruknęła gdy pierwszy szok minął o ręką wyciągnęła przed siebie. Był wygięta w kompletnie drugą stronę a ze złamania sączył się dotkliwy ból. - Blać, blać, blać, blać. Zaczęła przeklinać, chyba był to jeden z nielicznych razów, gdy mozna było zobaczyć przeklinającą rosjankę. -Em?- sapnęła przez zaciśnięte zęby próbując jakoś wytrzymać ból. Dopiero teraz uświadomiła sobie, ze był z nią chłopak. Co z nim? Stało mu się coś. Może nie i będzie w stanie jej pomóc, ona wątpiła, by jej zaklęcie wyszło odpowiednio.
blać-kurwa
Emmet Andy Thorn
Rok Nauki : I
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Wilkołak, Kapitan Hufflepuffu, Ścigający
Sytuacja: pierwsza Pomagam: Nastazja Wodnicov Kostka: 4
Patrząc na Nastazję widział w niej kogoś, kto potrzebował pomocy. Sam wyraz jej twarzy niemal instynktownie kazał Emmetowi otoczyć ją chociaż najmniejszą opieką. Z drugiej strony nie był w stanie zapewnić tego, czego w takich sytuacja oczekiwali inni, toteż miał nadzieję, że dziewczyna przestanie się go bać. Wyglądała tak bezbronnie, kiedy gwałtownie nim szarpnęło, a Puchonka poleciała do tyłu. Emmet przykucnął, szukając oparcia w drugiej dłoni, byle tylko nie stracić równowagi. Bycie wilkołakiem nauczyło go kilku prostych sztuczek, choć miał świadomość, że ludzkie ciało nie posiadało tej sprężystości. Niemniej jednak udało się i chwilę później stał, z uwagą nasłuchując odgłosów. Te wszystkie krzyki, wrzaski, jęki bólu działały na niego nerwowo, ale nie zamierzał się nimi przejmować, gdyż głos Puchonki dotarł do niego bardzo głośno i wyraźnie. Nie rozumiał jej słów i tylko domyślał się, że pochodziły z ojczystego języka. Brzmiały dość sugestywnie, lecz Emmet nie był żadnym znawcą i prawdę mówiąc, im dłużej wsłuchiwał się w chaos panujący w pociągu, tym bardziej się denerwował. Chciał czymś zająć myśli, patrząc na Nastazję i osiągnął jakiś częściowy sukces, gdy do niej podszedł. Znalazł się w dość bezpiecznej odległości od dziewczyny, patrząc jak jej ręka została wygięta w tak nienaturalną stronę. -Nic mi nie jest - Odparł i niewiele myśląc, przykucnął obok Nastazji, po czym wyciągnął różdżkę. Znał kilka zaklęć, toteż parę razy obrócił w palcach patyk, by jakoś odpędzić resztę zbędnych myśli. Potrzebował jedynie skupienia na uleczeniu złamania i już miał to zrobić, kiedy dotarło do niego, że nigdy tego nie robił. Przez dłuższą chwilę obserwował ramię Puchonki, zastanawiając się nad następnym krokiem. Słowa zaklęcia leczącego kilka razy przemknęły mu przez głowę i przytykając koniec różdżki, wyszeptał je cicho. Żadnego światła, błysku ani nawet krzyku dziewczyny. Nie zadziałało. - Przepraszam, mogę tylko spróbować złagodzić ból. Będziesz musiała pójść do skrzydła szpitalnego - powiedział cicho, starając się brzmieć łagodnie. Na niego działał ten cały opiekuńczy ton, ale każdy był inny i musiał brać pod uwagę wszelkie możliwe okoliczności. Jeśli słowa nie pomogły, to przynajmniej jakieś zaklęcie. Miał je na końcu języka, trzymając różdżkę jakieś pół cala nad miejscem, przez które przebiegały złamane kości. - Asinta mulaf. - Poruszył delikatnie patykiem, czując jak delikatnie wibruje mu w dłoni. Przynajmniej to zadziałało. - Powinnaś jakoś wytrzymać do końca podróży, ale lepiej, jeśli zostaniemy tutaj. Nikt nie powinien robić problemów. - Ostrożnie poklepał ją po zdrowej ręce, chcąc dodać otuchy i w miarę możliwości poprawić nastrój. Przydałby się ktoś z darem opowiadania dowcipów, inaczej zanudzi ją na śmierć. - Wiesz, to nie wygląda tak źle. Zawsze możemy poczytać Borisa. Gdzieś tutaj leżał - Posłał jej słaby uśmiech w cieniu worków pod oczami i odwrócił się, rozglądając za książką. Leżała zaledwie dwa kroki. Nawet nie czuł, gdy stracił z nią kontakt, ale wtedy był zajęty czymś zgoła ważniejszym. Wycelował w egzemplarz różdżkę, mruknął wyraźnie Accio i chwyciwszy ją w dłonie, usiadł obok Nastazji, przewracając strony zapełnione treścią powieści.
Jak widać na załączonym wyżej obrazku w pociągu lepiej było się nie rozkojarzyć. Nie przynosiło to niczego dobrego. Wręcz przeciwnie. I to całkiem w drugą stronę. Nastka mała nadzieję spędzić tę podróż w spokoju i jednym kawałku. Jak widać, nie było jej to dane i do Hogwartu dojedzie z ręką w dwóch częściach. Doskwierał jej ból, fakt. Ale bardziej irytował ją wygląd ręki, która nienaturalnie wygięta wisiała podtrzymywana na barku. Oczywiście Nastka nie byłaby sobą, gdyby całkowicie skupiła się na sobie. Tak więc chwilę po ogarnięciu swojej krzywdy i zorientowaniu się w sytuacji zaczęła rozglądać się za chłopakiem. On na szczęście z całej sytuacji wyszedł w jednym kawałku, co sprawiło, że Nastka odetchnęła z ulgą. Tak bardzo w jej stylu, przejmować się całym światem najmniej sobą. Chwilę później Emmet znalazł się koło niej z różdżką w dłoni. Puchonka spojrzała na niego przeszklonymi z bóli niebieskimi oczętami i czekała. Nie bała się. Wierzyła, że chłopak jej pomoże. Zaklęcie jednak nie zadziałało. -To nic. To nic. To nic. - powtórzyła trzy razy, jakby próbując zapewnić siebie i jego i cały korytarz, chociaż usta musiała zacisnąć w linijkę przy każdym szarpnięciu Ekspresu. Na jego przeprosiny pokiwała tylko przecząco głową i powtórzyła raz jeszcze - To nic. Potem pozwoliła rzucić na siebie zaklęcie łagodzące ból, które na całe szczęście zadziałało. I Nastka sapnęła łapiąc wielki wdech. Jej warkocz kompletnie się rozleciał i niesforne kosmyki leciały jej teraz na twarz ale kompletnie nie zwracała na to uwagi. Pomagając sobie zdrową ręką przeczołgała się pod ścianę i oparła o nią plecami. Gdy dłoń chłopaka spoczęła na jej kompletnie speszona uniosła oczy, a jej policzki znów zalały się uroczą czerwienią. Nastka przygryzła wargę, nie wiedząc co zrobić, na całe szczęście Thorn odezwał się i nie była zmuszona na razie nic mówić. Poczuła jak chwilę później Emmet siada obok niej i zaczyna wertować strony książki. Zdrową dłoń położyła na książce i zwróciła swoje spojrzenie na chłopaka. -Wyglądasz na zmęczonego, nie powinieneś się przespać? - zapytała spokojnie. Worki pod oczami, które odznaczały się na jego twarzy były widoczne całkiem wyraźnie. A Nastka swoim zwyczajem zamiast przejmować się sobą i to teraz gdy miała złamaną ręką zwracała uwagę na wszystko poza sobą. - Mo...-zaczęła i jak zwykle za jąkała się. I tak powiedziała już za dużo bez jąkania przy prawie obcej osobie. - Możesz oprzeć się.. Końcówka jej zdania zniknęła niewypowiedziana, choć każdy normalny wiedziałby o co chodziło. Zamiast jednak wypowiedzieć brakującą część Nastka przełknęła ślinę i miała wrażenie, że robi to tak głośno, że słyszy to cały pociąg. Co oczywiście było jak zwykle wymysłem jej bujnego umysłu.
Emmet Andy Thorn
Rok Nauki : I
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Wilkołak, Kapitan Hufflepuffu, Ścigający
Siedząc pod ścianą, obok Nastazji, w odległości zapewniającej przynajmniej swobodę ruchu, Emmet dłuższą chwilę trawił usłyszane słowa. To nie tak, że próbował uniknąć odpowiedzi. Po prostu prawda była w jego oczach zbyt okrutna, by wyrzucić ją jednym tchem. Zwłaszcza komuś, kto był niemal obcy. Cóż, nie musiał jej mówić, że ugryzł go wilkołak i cierpiał na mały futerkowy problem raz w miesiącu, ale odrobina wyjaśnień nigdy nie zaszkodzi. - To nic - odpowiedział w końcu, dokładnie tak jak dziewczyna kilka minut wcześniej. - Ostatnio mało sypiam. Nie wyjeżdżałem do Indii i miałem dość intensywne wakacje. Raptem kilka dni temu wróciłem do domu, żeby zaraz przepakować plecak i lecieć do Londynu. - Wzruszył ramionami, jakby podróżowanie nie wycieńczało organizmu, ale nie żałował wyjazdu z ojczymem i bratem. Podtrzymywali tradycję, pomagali mu w czasie pełni. Byli prawdziwą rodziną, nawet jeśli jego rodzony ojciec nie żył, a matka wyjeżdżała, wracała, lądowała w szpitalu, by zaraz wyruszyć w kolejną podróż. - W tym roku daruję sobie powitalną ucztę. I tak nikt nie zauważy, że zniknął jeden Puchon - posłał jej kolejny, dość mizerny uśmiech i kontynuował: - Czytałaś Borisa? - Ziewnął, odwracając głowę od dziewczyny. Przecież nie zamierzał pokazywać swoich migdałków komuś innemu niż wykwalifikowanemu uzdrowicielowi. Instynktownie naciągnął trochę kaptur bluzy tak, by osłonił mu tył głowy i oparłszy głowę o ścianę wagonu, zamknął oczy. Może faktycznie powinien się zdrzemnąć. Nie chciał tylko stać się ofiarą jakiegoś przeglądu, jakby ktoś go oceniał pod kątem przydatności do jakiegoś niecnego eksperymentu. Znowu ziewnął, zakrywając twarz książką. Ciało wyraźnie okazywało bunt, jednak Emmet nie mógł zasnąć w takiej chwili. - Wiesz, może ta przemiła pani z wózkiem będzie tędy przejeżdżała i sobie coś zjemy? - Zaproponował zza książki. Dalej trzymał ją nad twarzą, wyczekując kolejnego napadu ziewania. Nadszedł chwilę później, wydając z siebie ten zawstydzający odgłos. - Przepraszam. - Wymruczał, otwierając książkę i patrząc na białe kartki. Musiał od razu przymknąć powieki, gdyż światło odrobinę zbyt mocno atakowało oczy, ale po niecałej minucie znowu mógł bez problemu przewertować kolejną stronę powieści. Milczał jeszcze przez chwilę, szukając w treści miejsca, które pozwoliłoby mu zająć się sobą na dłużej, ale myśli ciągle biegały wokół złamanej ręki Nastazji. - Na pewno cię nie boli? W razie czego mogę rzucić to zaklęcie jeszcze raz. - Dla pewności dopytał, przekręcając głowę w jej stronę. Z kapturem naciągniętym na potylicę, wielkimi worami pod oczami i wyraźnym zmęczenie musiał wyglądać przerażająco. Całe szczęście nie patrzył dziś na siebie w lustrze dłużej, niż było to konieczne. Właściwie to dziwił się, że Thomas odwiózł go na King's Cross, zamiast dostarczyć do Hogsmeade albo pod samą bramę Hogwartu. Widać miał ważniejsze zajęcia, niż opiekowanie się prawie dorosłym, przybranym synem i nie mógł go o nic obwiniać.