Jest to najbardziej oblegany przez uczniów sklep w Hogsmeade. Cały to obszerne i przytulne pomieszczenie jest bardzo kolorowe i pełne regałów wypchanych po brzegi niezwykłymi i bardzo smakowitymi słodyczami. Mając taki wybór zawsze trudno zdecydować się co najlepiej kupić. A można tu dostać Gumy do żucia Drooblesa, Lodowe myszy, Czekoladowe żaby, Cukrowe pióra, Fasolki Wszystkich Smaków Bertiego Botta i wiele innych pysznych słodyczy.
To nie był łatwy dzień dla Adeli. Nadmiar pracy zdecydowanie ją przytłaczał, co chwila miała masę klientów, a jeśli nawet przez moment w sklepie było spokojniej, to zaraz znajdował się jakiś inny problem do ogarnięcia. Wybuchające bombonierki, krwotok współpracownicy i dziwnie brudna posadzka, której nie dało się doczyścić, sprawiały, że było jej coraz trudniej i z niecierpliwością oczekiwała końca zmiany. Godzinę przed jej wyjściem z pracy, zamiast wybawienia, w drzwiach sklepu pojawiła się kobieta - z jednej strony elegancka, z drugiej sprawiająca wrażenie tak chaotycznej, że Honeycott była przy niej niemalże zrównoważona. Z racji tego, że jej koleżanka musiała odpocząć po wspomnianym krwotoku, Adela ruszyła do obsługi klienta. Nie zdążyła jednak nawet porządnie się przywitać, bo klienta bardzo gwałtownie przeszła do rzeczy. - Dzień dobry - powiedziała tylko, wsłuchując się w wymagania kobiety - Jak najbardziej mogę przyjąć duże zamówienie, w czym mogę pomóc? To nie tak, że miała jakieś wielkie doświadczenie w zakresie dużych zamówień, ale w gruncie rzeczy, w obecnym układzie, tak czy siak była jedyną osobą, która mogła to zamówienie przyjąć, więc nie wahała się podjąć inicjatywy.
Kobieta rozejrzała się po Miodowym Królestwie. Lokal był dokładnie taki sam, jakim go pamiętała sprzed dwudziestu lat, kiedy jeszcze była uczennicą, przychodzącą tu po smakołyki. Jej brwi wygięły się w jakimś wyrazie niepocieszenia, nie była pewna, czy to świadczy o lokalu najlepiej - zasadniczo preferowała biznesy podążające za ciągle zmieniającymi się trendami. O ile lubiła tradycyjne smaki, to jednak liczyła na ofertę przynajmniej doganiającą czasy współczesne... - Potrzebuję tak: siedem czekoladowych bloków, trzy mleczne, trzy białe, jeden gorzki. Dwanaście różnych rodzajów żelek, najlepiej, jeśli ich kształt tematycznie nie będzie odbiegał od podwodnego świata. Smaki są mi obojętne, byle nie truskawka. Czy sprzedajecie cukrowe pióra? - podniosła wzrok niemal mechanicznie, na półkę, na której pióra leżały tych dwadzieścia lat temu i bez większego zdziwienia zauważyła, że to wciąż ich miejsce - Cóż... dziesięć. Zapakowanych oddzielnie, najlepiej w jednolite pudełka. Nie weźmie pani nic do notowania? - uniosła brwi, wyciągając z notesu kilka kartek i rozkładając je na blacie - Trzy bombonierki lessera, przy czym nie mogą mieć opakowania z napisem, muszą być jednolite. W miarę możliwości proszę o przepakowanie ich. Tuzin cukrowych myszy, w jednym opakowaniu, dwa kartony musów-świstusów, z terminem ważności przynajmniej do wakacji... - wymieniała dalej.
Biorąc pod uwagę tempo dyktowania kobiety, wzięcie pióra na wiele się nie zdawało, bo w gruncie rzeczy, nawet samonotujące miałoby problem z nadążeniem za jej słowami. Szczerze powiedziawszy, Adela słysząc o dużym zamówieniu spodziewała się czegoś biznesowego, typu zamówienia 120 czekoladowych żab, nie zaś czegoś tak różnorodnego. Niemniej, korzystając z sugestii kobiety, zaczęła zapisywać zamówienie, oczywiście operując różnorodnymi skrótowcami, bo w innym wypadku nie zanotowałaby nawet 1/4 tejże listy. - Tak, sprzedajemy cukrowe pióra - powiedziała, z trudem powstrzymując wywrócenie oczami, gdy klientka zaczęła wymyślać. Honeycott nie miała problemu z byciem miłą dla klientów, ale tutaj było już dość trudno. Niemniej, wiedziała, że szef by ją przetrącił, gdyby spaliła tak wspaniałe zamówienie. - Czy ma pani jakieś preferencje do kolorów pudełek do piór cukrowych i bombonierek lesera? - zapytała miłym i słodkim tonem, choć w gruncie rzeczy była o krok od zasrania majtek ze stresu.
Przyglądała się uważnie sprzedawczyni, jakby pilnując, czy ta bierze na poważnie jej zamówienie. Miała za dużo na głowie, by dokładać sobie martwienia się o to, czy będzie kompletne, liczyła więc na pełen profesjonalizm, za który chciała również dobrze zapłacić. - Świetnie. - skomentowała jej słowa - Tak, tu są próbniki, któryś z tych trzech. - pokazała palcem jedne z wyciągniętych kartek - Potrzebuję również oddzielnej paczki z kanarkowymi kremówkami i miodowym toffi, ale bez tych alergenów, to bardzo ważne. - podsunęła jej kolejny pergamin. Przełożyła torby z ręki do ręki, gmerając w swojej saszetce - Interesuje mnie również, czy robicie ciasto na zamówienie. Cukiernia odmówiła produkcji w krótkim terminie, ja rozumiem, że to trudne, ale również płacę za te utrudnienia odpowiednie pieniące. - jak na osobę tak pstrokatą, obwaloną taką ilością badziewia, z notesem, w którym nie umiałby się odnaleźć nawet najbieglejszy filozof, wydawała się być konkretna i rzetelna. Rozejrzała się po Miodowym Królestwie: - Kiedyś, dawno temu, były w sprzedaży takie migdałowe chrupaki ze słodzonym syropem z wnykopieńków. Nie widzę ich teraz, czy można je dostać? - znów wbiła spojrzenie w Adelę.
Adelę odrobinę zatkało, gdy kobieta wyciągnęła próbniki, ale na całe szczęście (była niemal pewna), że jeden ze wskazanych kolorów miała na stanie. Problem zaczął się przy produktach bez alergenów, bo jak się okazało, kobieta miała bardzo restrykcyjne wymagania. Na co dzień nie sprowadzali tych wariantów, bo po prostu nie schodziły ze sklepu. Po minie kobiety wiedziała jednak, że nie odpuści tak łatwo. - Słodycze w tych wariantach są dostępne tylko na zamówienie. Na kiedy je pani potrzebuje? - zapytała, starając się nie siać paniki. Miała nadzieję, że kobieta przyszła na zakupy trochę szybciej niż kilka godzin przed imprezą, ale kolejne pytanie wskazywało, że jednak nadzieja umiera ostatnia. - Niestety samodzielnie nie robimy ciast na zamówienie, ale współpracujemy z cukiernikami, którzy mogą wykonać dla pani takie zamówienie, zależnie od terminu - powiedziała ze stoickim spokojem, choć w głębi serca gotowała się, pewna, że spełnienie oczekiwań klientki będzie graniczyło z cudem. Właśnie dlatego nie lubiła tej pracy, mimo otaczających ją słodkości. - Powinnam mieć na magazynie 8 albo 10 sztuk migdałowych chrupaków - skomentowała rzeczowo, sama będąc pod wrażeniem własnej znajomości zasobów magazynowych - Jeśli potrzebuje pani więcej, to jestem w stanie złożyć zamówienie, do odbioru jutro rano.
Pogmerała wolną dłonią w przepastnej kieszeni pstrokatego płaszcza i wyciągnęła elegancki zegarek na łańcuszku, niemal jak biały królik z pewnej znanej dzieciom bajki, który przecież cały czas był gdzieś spóźniony. Naciskając guzik, otworzyła klapkę urządzenia, odczytując z niego zapewne nieco więcej informacji niż samą godzinę, po czym wróciła spojrzeniem do sprzedawczyni: - Na sobotę. - odparła bez zająknięcia, a jej mina wskazywała jedynie na to, że uważała całe przedsięwzięcie za wykonalne. To nie tak, że domagała się czegokolwiek na wczoraj, sama była w stanie osiągnąć pożądane cele w określonym czasie - tego samego oczekiwała od usługodawców, z którymi wchodziła we współpracę. Jej stoicka mina nieco skwaśniała na wieść o cieście. Zdawała się być odrobinę tylko zaniepokojona tą informacją, przy czym ten niepokój zaraz znów ukrył się pod warstwą informacji: - Termin, to sobota. - powiedziała, wyciągając z torby mały wizytownik - Proszę się dowiedzieć, czy będą mogli zrobić dwupoziomowy red velvet, przekładany kremem wiśniowym oraz dwa dodatkowe, jeden bezowy, nieco bardziej wytrawny, najlepiej z owocami - ale bez truskawek, drugi naleśnikowy, w Polsce nazywają je "marcinek" - położyła wizytówkę ze swoimi danymi na blacie i powróciła do gmerania w torbie - Potrzebuję informacji jak najprędzej, czy wasi cukiernicy się tego podejmą. - powiedziała, kładąc nacisk na "jak najprędzej". Wydawała się nawet uśmiechnąć, gdy Adela potwierdziła posiadanie chrupaków: - Wspaniale. Wezmę wszystkie, które są. - wyciągnęła z torebki niepozornie wyglądającą, ozdobioną złotymi pawiami i czerwonymi smokami sakiewkę.
Słysząc informację o sobocie, Honeycottówna lekko odetchnęła. To był krótki termin, ale wykonalny - była przecież wnuczką Rhysa Honeycotta i dobrze wiedziała, które kontakty można poruszać w tak awaryjnych sytuacjach. - Jasne, jak sobie pani życzy - odparła Adela, zaglądając do terminarza, w którym miała zapisany czas wykonywania poszczególnych zamówień specjalnych -Mogę zamówić te słodycze tak, by dotarły do pani domu w piątek wieczorem lub w sobotę rano, w zależności od pani preferencji. Może je pani także odebrać u nas, ale przy takim zamówieniu dostawa do domu będzie gratis. Kwestia ciasta wydała się zgoła bardziej skomplikowana, bo jednak co innego zwykły serniczek, a co innego wypasiaste torty. Biorąc jednak pod uwagę, że szef najprawdopodobniej by ją zabił, gdyby przepaliła tak intratne zamówienie, była gotowa ściągnąć pół rodziny do kuchni dziadzi Honeycotta, by wspólnie wykonali ten kontrakt. Zresztą tata na pewno wiedział, co to jest ten cały "marcinek", którego nazwę z trudem zapisała na pergaminie. - Wyślę sowy do zleceniodawców, w ciągu godziny będę miała dla pani odpowiedź. Myślę, że jest to możliwe w realizacji - odparła, chwytając wizytówkę i w duchu przeklinając swój brak asertywności i gotowość do zjebania sobie weekendu. - Proszę poczekać - odparła, spoglądając na portmonetkę kobiety - Za moment skompletuje zamówienie. Była przerażona tym, ile to zajmie i wyraźnie zbladła. No ale cóż, kobieta była gotowa zostawić w sklepie sporo więcej niż Adela zarabiała, więc tak czy siak, zamierzała stanąć na głowie, by jak najlepiej spełnić oczekiwania klientki, łącznie z naliczeniem zniżki, której ich szef zazwyczaj unikał.
Kobieta kiwała głową z namysłem, rozważając w głowie, czy zamówiła już absolutnie wszystko, co było jej potrzebne. Poczuła ulgę, widząc, że dziewczyna nie zaczęła powoli wycofywać się z przyjmowanego zamówienia, co znaczyło nie mniej, nie więcej, niż satysfakcjonujące potwierdzenie możliwości realizacji. - Doskonale, fantastycznie to słyszeć. - rozsupłała sakiewkę - Nie, nie do domu. Proszę w sobotę rano dostarczyć wszystko do domu spokojnej starości w Dolinie Godryka. - zaczęła wyciągać z saszetki złote galeony i układać je w słupki na blacie, by uregulować dwadzieścia procent w ramach złożenia zamówienia. Resztę przeleje bezpośrednio do skrytki. - W ostatniej chwili wykruszyła się nam organizatorka, a mamy przygotowane atrakcje, potrzebny jest poczęstunek, nagrody, wystawki, prezenty dla gości seniorów. To bardzo ważne, by trzymać się tej listy alergenów, jeśli nie uda się ich zdobyć, niektórzy nie będą mieli żadnych innych łakoci do podjadania. - wyrównała słupki, opowiadając całe back story swojego pośpiechu, ogromu zamówienia, jego szczegółowości i braku przestrzeni na kompromisy. Podniosła uważne spojrzenie na Adelę, widać było, że nie należała do osób lecących w kulki: - Jakbyś chciała, to zapraszam na wydarzenie. Będzie nawet sesja w bingo. - kąciki jej ust drgnęły w cieniu uśmiechu.
Adela była już w trakcie przynoszenia kobiecie pierwszych łakoci, gdy usłyszała informację o domu spokojnej starości. Jej miękkie, cukrowe serduszko, rozpłynęło się, wypełniając całe jej ciało wyrzutami sumienia, że była tak surowa i zirytowana "zachciankami" klientki. W tym wszystkim cieszyła się tylko z tego, że nie okazała swojej irytacji, jakimś cudem zachowując profesjonalizm, bo wypadłaby strasznie głupio. - Szanowna Pani - powiedziała z szerokim, ale lekko przepraszającym uśmiechem - Oczywiście dostarczymy słodkości dla alergików na pewno i każdy znajdzie coś dla siebie. Naliczę pani 10% zniżki, a torty załatwię w prezencie od firmy Sweet Honeycott Być może dla wielu ta hojność byłaby głupotą, biorąc pod uwagę, że torty nie były prezentem od firmy, tylko od niej samej, co oznaczało nie tylko konieczność ubłagania dziadzi i innych członków rodziny, ale też zmarnowanie całego dnia (i całej nocy, gdyby się nie zgodzili, ale Honeycottówna nie wierzyła, że jej odmówią). Adela miała to jednak w głębokim poważaniu i była gotowa na poświęcenia, byleby tylko impreza dla seniorów była możliwie udana. - Tylko niech pani nie mówi nikomu o tych tortach - dodała tylko cicho, kompletując kolejne elementy zamówienia. Szef pewnie przetrąciłby ją za utratę marży za ciasta, mimo tak dobrego zamówienia. Adela zamierzała zmienić tę pracę za kilka miesięcy, ale na razie nie była gotowa na otwarty konflikt z szefem - I oczywiście chętnie wpadnę. Potrzebuje pani jakiejś pomocy?
Takie to właśnie są sytuacje w pracy z projektem, że nie znając wszystkich szczegółów łatwo o gafę! Profesjonalizm Adeli jednak wziął górę i uratował jej twarz, czy tam godność, przed wstydem. Kobieta znów przełożyła pakunki z jednej ręki do drugiej, by pogmerać w drugiej kieszonce płaszcza. - Tu jest imię opiekunki, która odbierze zamówienie w sobotę rano. - sama miała jeszcze stanowczo za dużo rzeczy do ogarnięcia, by móc w sobotę wyczekiwać przesyłki. Podniosła spojrzenie na Honeycottównę, zaskoczona, że słyszy nazwę akurat tej firmy w tym miejscu. Skinęła głową, wiedząc, że Sweet Honeycott to solidna robota, ale jakim cudem dziewczynka z Miodowego Królestwa miałaby je załatwić w prezencie? Nie miała czasu nad tym dywagować. - Roboty jest co niemiara, ale na sobotę wszystko będzie gotowe. - spojrzała do swojego rozklekotanego notesu - Łakocie były ostatnią z martwiących mnie rzeczy. Cała reszta jest na ten moment osiągana. - odpowiedziała na jej uśmiech uśmiechem- Zapraszamy nawet z osobą towarzyszącą. Będzie sympatyczny festyn i seniorzy na pewno się ucieszą z gości w wieku poniżej sześćdziesiątki... - kieszonkowy zegarek wydał z siebie jakieś brzęczenie, wyciągnęła go więc i znów kliknęła guzik, a z wnętrza wypadł malutki, zielony motyl, który migocząc, wyleciał przez uchylone drzwi - Bardzo dziękuje, proszę o potwierdzenie zamówienia. - wskazała raz jeszcze swoją wizytówkę - I do zobaczenia. - machnęła na swoje lewitujące pakunki.
Być może bardziej profesjonalnie byłoby, gdyby Adela przedstawiła się kobiecie jako Honeycottówna, ale ważne, że mimo wszystko ta nie zwerbalizowała swoich wątpliwości. Adela mogła działać i oczywiście wiedziała, że choćby skały srały, a niebo się waliło, torty musiały zostać dowiezione. - Cieszę się w takim razie bardzo, że trafiła pani do nas - odparła Adela, bo chyba najlepiej wiedziała, że nie ma dobrej imprezy, czy nawet spokojnego, lecz przyjemnego pikniku, jeśli uczestnicy mieliby puste żołądki. - Oczywiście - skomentowała Adela, natychmiast zapisując przypomnienie, o tym, że musi potwierdzić zamówienie - Do zobaczenia, miłego dnia! Odetchnęła z ulgą i wróciła do pracy, dopinając wszystkie szczegóły, wiedząc, że czeka ją ciężki wieczór. Niemniej finalnie, wszystko udało się dopiąć, a także dotrzeć na sobotnie spotkanie, które okazało się wyjątkowo ciekawym przedsięwzięciem.
Adela już od miesięcy rozważała wypowiedzenie w Miodowym Królestwie. Nie dało się ukryć, że praca ze słodkościami była wielkim rozczarowaniem, a chodzenie do tego miejsca nie kojarzyło jej się już z pysznymi smakołykami, a z roszczeniowymi i często naprawdę rozwrzeszczanymi klientami. Honeycottówna zdawała sobie sprawę, że musi poszukać innej, bardziej pasującej do jej predyspozycji (np. kulinarnych) pracy, niemniej wciąż miała umowę w Miodowym Królestwie i powoli odliczała dni do jej końca. Trzeba było jednak czekać - a co za tym idzie, była ona skazana na to, by nadal wchodzić w konflikty z szefostwem, i nadal użerać się z klientami, którzy bardzo często po prostu jej nienawidzili. Zresztą z wzajemnością. Tego dnia incydent wyrósł na wyższy poziom absurdu. W sklepie pojawiła się matka z piątką urwisów, choć nazwanie ich "urwisami" wydawało się sporą obrazą wobec wszystkich małych urwisów. Tak naprawdę ta piątka to był diabły wcielone - od początku próbowały zdemolować sklep i powyjadać większość smakołyków. Gdy Adela próbowała zwracać uwagę na podobne przewinienia, matka dzieciątek reagowała histerią, robiąc z niej potwora. Szczerze powiedziawszy, Honeycottówna była gotowa wyłożyć galeony, żeby ta wariatka i jej bachory w końcu sobie poszły. Po niemal dwudziestu minutach dywagacji nad tym, jakie słodycze kobieta chciałaby wziąć, kupiła coś jedynie za 10 galeonów, co wydawało się Honeycottównie absurdalne, biorąc pod uwagę ile czasu zmarnowała. Nie miała jednak wpływu na to, więc grzecznie się uśmiechała odliczając sekundy do wyjścia kobiety. Gdy tak się stało, w końcu odetchnęła z nieskrywaną ulgą. To uczucie towarzyszyło jej jedynie przez moment, bo po chwili dotarło do niej, że dzieciaki ukradły całą partię czekoladowych żab. Szlag by to trafił... Niestety, w tej sytuacji i w starciu z małymi francami, moce Adeli się kończyły i konieczne było sięgnięcie po pomoc magicznych służb porządkowych. Złodziei udało się wprawdzie zatrzymać, ale stres, który kosztowało to Adelę, nie był warty nawet knuta. Zdecydowanie, musiała zmienić robotę...
/zt + rozliczenie pracowe
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
- Imogen, mamy problem. - oznajmił poważnym tonem a jego szeroko otwarte oczy mówiły jasno, że będą musieli szybko znaleźć rozwiązanie. Nie mieli dużo klientów wszak rok szkolny dopiero się rozpoczął ale za to każdy kawałek wolnej przestrzeni zawalony był pudłami - jedne lewitowały, drugie próbowały zwiać przez drzwi, inne turlały się pod nogami, tamte chichotały, te buczały, z tamtych coś ciekło... Roboty mieli po same uszy i nie było nawet chwili aby mogli usiąść. Zapach słodyczy był nęcący jednak po paru godzinach babrania się w łakociach tracił apetyt na jakiekolwiek podjadanie. - Ktoś z poprzedniej zmiany zostawił na otwartym słońcu, o tam, na tym pieprz... na tym parapecie... - wskazał palcem szeroki parapet okienny gdzie w godzinach szczytu panował ukrop i oczywistym było, że nie można tam postawić niczego słodkiego, co nie miało na sobie silnego zaklęcia schładzającego. - ... zostawił nierozpakowane pudełka pełne cukrowych piór. Rozpuściły się. Wszystkie. Cały lukier przesiąkł na tace, okleił gabloty i zaatakował resztę słodyczy. Nie wiem co za gamoń zapomniał o zaklęciu zabezpieczającym ale Chłoszczyść sobie z tym nie radzi. - pożalił się jej gdy mijali się na zapleczu. Miał na sobie śmieszny fartuszek, włosy roztrzepane co tylko podkreślało jak zapierdzielał. - Gruba warstwa lukru jest oklejona na eksplodujących cukierkach. Chętna mi pomóc rozbroić to tatałajstwo zanim szef przyjdzie? Lepiej powiedzieć mu o stratach jak będzie wszystko rozpakowane i posprzątane. - chwilę poczekał na jej odpowiedź, a potem westchnął, wziął różdżkę w dłoń i ruszył do gabloty. Odpiął metalowe zapięcia i z pomocą Imogen - lub samodzielnie - uniósł szklaną pokrywę i popatrzył z umęczeniem na tony pływającego lukru, kapiącego teraz i na podłogę.
Po tym, jak rozpoczął się wrzesień, a z nim rok szkolny, Imogen szybko pożałowała, że wakacje dobiegły już końca. Natłok obowiązków w życiu szkolnym jak i w życiu codziennym bardzo wcześnie dał się jej we znaki i dziewczyna powoli przestawała ogarniać, co się wokół niej dzieje. Nikt jej nie uprzedzał, że na drugim roku studiów czeka ją taka ciężka orka, niemniej nie żałowała, że kontynuowała naukę w zamku. Miała naprawdę dużo lekcji w ciągu tygodnia, profesorowie zadawali naprawdę sporo prac domowych, a w tym wszystkim musiała jeszcze znaleźć czas na pracę. Merlin jej świadkiem, że coraz częściej rozmyślała, z czego by tu nie zrezygnować, żeby jej życie na powrót miało ręce i nogi. Teraz, siedząc na wysokim stołku za ladą sklepową, na kolanie miała rozłożony pergamin a na jego szczycie widniał tytuł referatu, który musiała przygotować. "Transmutacja materialna i organiczna - wskazanie podstawowych różnic i zaawansowanych zaklęć używanych w tym celu". Dziewczyna głowiła się nad tym już drugi dzień i niestety nie poczyniła żadnych postępów. Miała nadzieję, że skoro nie pojawiło się w sklepie aż tylu klientów, będzie miała czas tutaj skrobnąć choć kilka słów. Niestety, wszystko wskazywało na to, że los miał dla niej inne plany. Słysząc "Imogen, mamy problem", westchnęła głośno, wykonała efektownego młynka oczami i podniosła wzrok na Trevora. Kiedy zobaczyła jego minę i to, w jakim stanie zwracał się do niej z prośbą o pomoc, od razu zapomniała o niedokończonym referacie i tym, co miała wcześniej zrobić. - Jak źle jest? - zapytała tylko, a kiedy Krukon zaczął opowiadać jej więcej, jęknęła głośno. Zakryła twarz dłońmi, słuchając go dalej i kręcąc z niedowierzaniem głową, jakby w ten sposób mogła zaprzeczyć rzeczywistości. Włosy fruwały wokół jej głowy, kiedy to tak nią kręciła, a ona dalej nie mogła uwierzyć w ich pecha. W końcu, rozchyliła palce i spojrzała ze zgrozą wymalowaną w tych niebieskich tęczówkach na Trevora. - Ty chyba żartujesz... - jęknęła, jednak zeskoczyła ze stołka i poszła za nim na miejsce zbrodni. To, co tam zobaczyła, przyprawiło ją o mdłości. - Merlinie... Przecież do końca dnia tego nie uprzątniemy - przeniosła zbolałe spojrzenie na chłopaka, nie wierząc w to, co widziała. Wszystko w gablocie było w takiej warstwie cukru, która nawet największemu łasuchowi wystarczyłaby na dobre kilka miesięcy. A oni mieli to uprzątnąć... - Założę się, że to Johny! On zawsze zapomina o takich rzeczach! - oskarżała kolegę z poprzedniej zmiany, choć w niczym to nie miało im teraz pomóc. Wzięła głęboki oddech, zsunęła z nadgarstka gumkę do włosów i związała je w koński ogon. Ze swojego fartuszka wyjęła różdżkę, nie bardzo wiedząc od czego zacząć. - Może jakby to namoczyć gorącym aquamenti to wtedy chłoczyść by lepiej podziałało? - zasugerowała, przy czym podrapała się różdżką po skroni. Lepszego pomysłu w tym momencie nie miała.
Pokazywał jej obiema wyprostowanymi dłońmi miejsce zbrodni. Cieszyła go jej adekwatna reakcja bo przecież nie chciał sam zostawać ze sprzątaniem. Zajmie mu to wieki. Użytkowe zaklęcia nie były jego mocną stroną. Zdecydowanie wolał zagadywać wesoło klientów i wciskać im dodatkowe porcje słodyczy, mając w nosie to, czy dostaną od tego próchnicy, cukrzycy czy zawału serca. - Jeśli ten lukier rozgrzejemy to on się wodniście rozpłynie po podłodze, która też jest do wyczyszczenia bo tamten ośmiolatek wylał tu płynne toffi a potem zwiał bez płacenia za szkody. - wskazał miejsce, którym zajmował się w ostatnich godzinach. Sięgnął po wiadro, poszedł na zaplecze nalać tam dużo zimnej wody, a potem wrócił, postawił je na parapecie i wsunął do środka różdżkę aby ją stopniowo nagrzać. - Dobra, to ja to nałożę na lukier a wtedy ty szybko rzuć "chłoszczyść". Jeśli zdążę to też je rzucę w kierunku podłogi aby się nie rozlało. - skoro podała taką propozycję pozbycia się problemu to nie planował się sprzeczać. - Musimy się sprężyć bo jest do rozpakowania jeszcze dwadzieścia dwie paczki. Sorry, Martuś ale nie dasz rady dokończyć tego referatu. Nie ogarnę sam tych pudeł, a jak przyjdzie klient i sobie głupie... i sobie zęby wybije gdy się o to potknie... - nie chciał odkładać tego na jutro. Wolał dzisiaj się pomęczyć z czyszczeniem i rozpakowywaniem niż przyjść rano, słuchać pretensji szefa, a potem jeszcze pomiędzy klientami próbować rozładować dostawę. - Sowy dostawcze narobiły bobków przy tylnym wejściu. - dodał na głos listę rzeczy do zrobienia. - Dobra, nakładam wodę... przygotuj się... raz... dwa ... trzy. - i podniósł wiadro, a potem stopniowo, starając się nie robić tego za szybko nalewał wodę na lukier i czekał aż Imogen potraktuje to zaklęciem czyszczącym. Widząc jakie mają straty na tych półkach wzdychał z poirytowania. Jak mają to wyjaśnić szefowi?
Im więcej Trevor mówił, tym bardziej Imogen pragnęła, aby jednak zamilkł. Nie przedstawiał jej żadnych dobrych informacji, jedynie wszystkie złe. Z każdym kolejnym jego zdaniem dziewczyna czuła, jakby głowa miała jej eksplodować niewyobrażalnym wręcz bólem, bo przecież podawał jej za dużo informacji, za dużo złych rzeczy zdarzyło się na raz, to niemożliwe, aby tak wiele katastrof spotkało ich na jednej zmianie! Ktoś tam u góry ewidentnie robił sobie z nich jaja i świetnie bawił patrząc na ich cierpienie. - Dobra, dobra, stój, cisza! - zarządziła, zakrywając mu usta wolną dłonią, bo miała wrażenie, że gdyby tego nie zrobiła, to chłopak nigdy by nie zamilkł i cały czas wymieniał coraz to nowsze tragedie. Kiedy upewniła się, że jej wzrok przekazał mu, aby nie dokładał, powoli odsunęła dłoń od jego ust. - Jeden problem na raz. Jak się ogarniemy i będziemy współpracować, to napiszę ten cholerny referat, jasne? - poczekała na jego zgodę, bądź jej brak, a nawet wtedy postanowiła przystąpić do działania. Nie można było siedzieć z założonymi rękoma, kiedy czekało ich aż tyle pracy. Cieszyła się, że Trevor zgodził się na jej pomysł poradzenia sobie z roztopionym lukrem, bo prawdę mówiąc innego po prostu nie miała, a nie widziała siebie w rękawicach, po mugolsku czyszczącą wszystkie powierzchnie płaskie. Poprawiła chwyt na swojej różdżce, pokiwała mu głową, że jest gotowa i kiedy tylko pierwsza ilość gorącej wody została wylana, odczekała kilka sekund, aby miała ona możliwość rozpuścić słodką masę. - Chłoczyść! - rzuciła zaklęcie, celując różdżką. Skupiła się na nim jak jeszcze nigdy w swoim życiu i w końcu dostrzegła, że tak, różdżka wysysała z miejsca zbrodni zanieczyszczenia! Szło to opornie i bardzo powoli, ale jednak zanieczyszczenia znikały, kiedy tylko Imogen podtrzymywała zaklęcie. W krótce po minucie czy dwóch znaczny kawałek gabloty był wyczyszczony z cukru, choć wciąż brudny. - Dobra, dawaj jeszcze raz - zawyrokowała, zadowolona z efektów i gotowa kontynuować to zaklęcie.
Mógłby wymienić jeszcze kilka rzeczy, którymi powinni się zająć aby nazajutrz mieli “tylko” klientów a nie ogarnianie całego zaplecza. Teoretycznie byli sprzedawcami jednak wiadomo jak to wygląda w praktyce… “Nie ma ruchu to rozpakujcie towar”. Nawet jeśli to była praca tymczasowa to wolał nie wylatywać przedwcześnie więc nalegał na połączenie sił i zwiększenie obrotów. Zamilkł, zatrzymany wnętrzem jej ciepłej dłoni choć to widok pełnej bólu twarzy miał zapamiętać. Oho, przytłoczył ją obowiązkami. Mogła poczuć jak się uśmiecha pod uwięzieniem jej dłoni i pokiwał głową na znak, że rozumie czemu to zrobiła. - Okej. Pomogę ci z tym referatem, jeśli żwawo się uwiniemy z tą gablotą.- obiecał w ciemno, nie wiedząc nawet jaki temat musi omówić. Może uda mu się coś doradzić choć nie był mistrzem nauki w Ravenclawie. Liczył, że Imogen na to pójdzie i będą mogli zabrać się do pracy z większą motywacją. Zsynchronizowali się z etapami czarowania, wziął na siebie podgrzewanie wody i kontrolę jej ilości a Imogen najcięższe zaklęcie. Udało się to w pewnym stopniu ale widział już, że do tych smug właściciel się doczepi. - Potrzebna tu piana.- zawyrokował i przywołał do siebie wielką fioletową butlę z pieniącym się płynem. Wlał trochę do wiadra, wymieszał i gdy byli gotowi to ponowili współpracę… wylał wodę… Imogen rzuciła zaklęcie… i mogli obserwować jak piana rozrasta się po całej gablocie. - Nie, nie, nie, zatrzymaj to!- zawołał i sam zaczął rzucać na pianę zaklęcie Tergeo. Piana znikała w jednym miejscu ale za to zaczęła “atakować” i Trevora - wchodząc mu na ręce i Imogen, zapewne chcąc dostać się do jej włosów. Chyba nigdy tak nerwowo nie rzucał zaklęć aby ratować sytuację. Ile minęło czasu? Dwadzieścia minut? Udało się im powstrzymać rozrost piany tak, że nie było szkód - poza ich mokrym ubraniem - a i lukier sprawnie się usunął! Widząc tę sytuację wybuchnął gromkim śmiechem. - Na gacie Merlina, lukru nie ma ale za to ta woda do ciebie ciągnie, że hej!- rechotał i zdjął ze swojej szyi warstwę piany, zdmuchując ją w stronę dziewczyny. - Może założymy spółkę ekipy sprzątającej? Zobacz jak gablotka pięknie lśni. No chodź na pianowego przytulasa, pracownico miesiąca!- wyciągnął do niej ramiona pokryte duża ilością piany i próbował ją złapać w uścisk. Nie ganiał jej jednak po sklepie bo nie mieli za bardzo miejsca. - O, zobacz, płynu należy nalać dziesięć mililitrów na pół litra wody. Wlałem chyba za dużo.- ale przynajmniej zyskali trochę zabawy i efektywną pracę! Odstawił płyn obok wiadra i próbował suszyć wszystko wokół lecz zaklęcie suszenia wychodziło mu raz na trzy inkantacje - tak się śmiał.
Sytuacja powoli wyglądała na opanowaną, bo okazało się, że pomysł Imogen, aby wszystko potraktować gorącą wodą był całkiem niezły. Dziewczyna, dumna z siebie, nawet uśmiechnęła się pod nosem, bo jeśli tylko utrzymają swoje siły i sposób pracy, powinni w po jakimś czasie pozbyć się tego paskudztwa i zająć resztą koszmarów, jakie czekały na nich w pracy. - Nie wydaje mi się, żeby piana była konieczna. Spójrz, całkiem nieźle to schodzi bez dodatkowych środków - patrzyła na ich dzieło a potem przeniosła powątpiewające spojrzenie na Trevora, kiedy to przyniósł jakiś płyn, którego wcześniej nie znała. - Trevor, to chyba nie jest dobry pomysł - dodała jeszcze, gotowa rzucać to chłoczyść tyle razy, ile to było konieczne. Nie potrzebowała zajmować się niczym innym. Najwyżej ona będzie czyścić, a Trevor latać obsługiwać klientów. Ale oczywiście krukon i jego krukoński mózg postanowili zastosować iście cudotwórcze rozwiązanie, a za chwilę pół pomieszczenia zostało zalane pianą. Imogen zapiszczała dziko, próbując jakoś to okiełznać. Rzucała finite i inne podobne mu zaklęcia, które oczywiście nie działały, bo piana rosła w zastraszającym tempie. Zaraz to dziewczyna jak i Trevor byli cali mokrzy. Na szczęście piana już nie przyrastała, ale to, jakie szkody narobiła, przyprawiło Imogen o ból głowy. - O nie, nie, nie, nie, nie! - powtarzała jak mantrę, kładąc dłonie na swoich policzkach i rozglądając się ze zgrozą po pomieszczeniu. - Przecież pan Callaghan nas zabije! - rzuciła mordercze spojrzenie Trevorowi, który to bawił się świetnie. A potem zaatakował ją pianą. I porwał w swoje objęcia. Stres i zdenerwowanie wyparowały niemalże w momencie a ona po prostu parsknęła śmiechem prosto w jego bark, kładąc na nim swoje zmęczone dzisiejszym dniem czoło. - Jak to jest, że za każdym razem, kiedy Cię widzę, to staję się w twojej obecności miss mokrego podkoszulka? - rzuciła, dalej przyciskając swoje czoło do jego barku. Uderzyła nim nawet kilka razy w to miejsca na jego ciele, jakby w ten sposób miała wybić sobie wszystko z głowy, ale oczywiście nic jej to nie przyniosło, prócz nasilenia się bólu. - Wiesz, że cię zabiję jeśli tego nie ogarniemy? Musimy zamknąć sklep, bo gdyby teraz ktoś tutaj wszedł, albo otworzył drzwi. - ze zgrozą podniosła głowę i spojrzała na drzwi. Od razu wycelowała w nie różdżką. Zamek kliknął, więc przynajmniej wiedzieli, że żaden klient ich teraz nie zaskoczy. Tabliczka zmieniła napis na "chwilowo zamknięte", a oni mogli zająć się ogarnięciem jeszcze większego bałaganu niż ten, który panował tutaj pierwotnie. - Merlinie, mamy przez Ciebie jeszcze więcej pracy, niż wcześniej - powiedziała, wyswobadzając sie w końcu z jego objęć. - Wisisz mi za to piwo! - a co jak co, ale na temat piwa Imogen nigdy nie żartowała!
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Nie słuchał jojoczenia Imogen na temat braku potrzeby wywołania piany. Nie zgadzał się z tym a ona nie walczyła o to, aby go powstrzymać a to znaczy, że nie była do końca pewna swojej postawy. Skoro ciepła woda rozpuszczała lukier, a Chłoszczyść usuwał papkę... to potrzebowali wzmocnić czar z użyciem płynu do szorowania wszystkiego. Nie patrzył na etykietę, po prostu wlewał i zapewniał swoją postawą, że się uda. Co mogłoby pójść nie tak? Efekt końcowy był całkiem niezły - gablota lśniła tak, że mógłby się tam przejrzeć. Inny fakt, że byli przemoczeni od wsiąkającej w ubrania i skórę piany, a i walała się też wokół ich stóp. Nie bez powodu dwanaście razy rzucił Tergeo, dzięki czemu katastrofa ograniczyła się do kilku płytek podłogowych. Śmiał się nie tylko z sytuacji ale też z Imogen, która myślała, że powstrzyma zwykłą, poczciwą pianę zaklęciem "Finite". - Ale kraczesz. Nie widzę tu żadnego lelka wróżebnika, który wróżyłby nam rychłą śmierć. Przecież gablota lśni a od piany nikt nie umarł. - nie widział żadnego problemu więc przytulał ją przez moment, zauważając jaka jest przy tym rozgrzana. Wydawało mu się albo temperatura ciała Imogen wzrastała za każdym razem gdy o coś krzyczała, burzyła się lub śmiała z bezsilności. Jego barki trzęsły się ze śmiechu gdy tak uderzała czołem w jego ramię. - Metamorfując siebie w Jęczącą Martę rzuciłaś na siebie trwałą klątwę. Co mnie zobaczysz, kończysz przemoczona. Sama zobacz, to był przypadek... - podobała mu się własna odpowiedź i planował przy niej obstawać za każdym razem gdy dziewczyna będzie marudzić, że znów musi się suszyć. - Nie zabijesz mnie bo będziesz mieć wtedy towar do rozpakowania a spodziewam się, że nie chcesz brudzić rąk w rozpuszczonym toffi. - odsunął się i strzepnął z głowy pianę... po prostu potrząsając głową niczym wielgachny pies. - Więcej pracy? Gablota jest czysta, nie ma na niej grama lukru! Warto było. - oburzył się, nie zgadzając się na przejęcie pełnej odpowiedzialności za tyci tyci katastrofę pianową. - Zabiorę stąd te wszystkie pudełka. - oznajmił, zostawiając jej walkę z wilgotną podłogą. Użył kilku czarów - najpierw kartony wskoczyły jeden na drugi, stając też w dwuszeregu, a następnie w ruch poszedł czar lewitacji i odpychania. Szło mu to całkiem sprawnie mimo ciężaru kryjącego się wewnątrz pakunków. Powoli, pomału, podłoga była całkowicie odgradzana choć towar nie został jeszcze rozpakowany. To zajmie im z dobre kilka godzin lecz zgadzał się z Martą... z Imogen, znaczy się, że najpierw trzeba usunąć wszelaką wilgoć zanim wpuszczą na nowo klientów. Lepiej aby nie przeciągali struny bo jeśli szef się dowie o tym tymczasowym zamknięciu to mógłby mieć pretensje.
Oczywiście Trevor w żaden sposób jej nie słuchał i szybko się okazało, że to jednak ona miała rację. Piana zaatakowała bardzo dużo przestrzeni w sklepie, oni byli mokrzy i od niej brudni. Choć tyle dobrego, że gablota była czysta, choć Imogen się zastanawiała, na jak długo i jakim cudem patrząc na to, co się tutaj stało. - No tak, najważniejsze, że gablota jest czysta. Co z tego, że my upierdzieleni po same pachy i w sumie to jeszcze wiele innych rzeczy w tym sklepie - ironizowała i to bardzo mocno, nie kryjąc się z tym w żaden sposób. Jego tokowi rozumowania brakowało naprawdę bardzo dużo logiki, a Imogen zamierzała to dokładnie wykazać. Westchnęła, odsuwając się od niego, wyraźnie załamana sytuacją w której się znaleźli. Tyle dobrego, że przez ostatnie kilka minut żaden klient nie dobijał się do drzwi, dzięki temu nikt prócz ich dwojga nie był świadkiem tego okropnego bałaganu, który opanował ten sklep. - Przysięgam, że następnym razem to ty będziesz cały mokry a ja wtedy pozostanę sucha - odgrażała się, gotowa zrobić wszystko, co w jej mocy, aby faktycznie swoje groźby spełnić. Bo coraz częściej miała wrażenie, że chłopak robił to specjalnie, byle tylko zobaczyć ją z przemoczoną koszulką, która znacznie uwydatniała naprawdę dużo rzeczy. Prychnęła głośno, kiedy obwieścił jej, dlaczego nie może go w tym momencie zabić, choć sytuacja była naprawdę bardzo kusząca. - Zabieraj te pudła, ja wezmę się za dalsze czyszczenie tego, co zdążyłeś ubrudzić swoim genialnym pomysłem. W ogóle pamiętaj, że jeszcze musimy zrobić zamówienie na jutro - przypomniała mu grożąc palcem. Sama nie zamierzała się zajmować tym wszystkim. Niemniej, kiedy Trevor zaczął ogarniać pudła wszelakie, Imogen wzięła głęboki oddech, zakasała rękawy swojej bluzki i z różdżką w ręku wzięła się do pracy. Rzucała zaklęcia gospodarstwa domowego jedno za drugim. Chłoczyść radziło sobie z większością zanieczyszczeń, niekiedy wymagając od Imogen większego skupienia, aby doczyścić ladę czy drewniany postument, na którym stała wspomniana przez Trevora gablota. Nie bardzo zwracała uwagę na to, co robił Krukon, zbyt skupiona na swojej własnej pracy. W końcu po jakiś dwudziestu minutach, Imogen ociekała potem, ale większość przestrzeni sklepowej była wyczyszczona. Dziewczyna usiadła na stołku za ladą, mocno wymęczona i odgarnęła wilgotne włosy z czoła. Bez najmniejszego skrępowania użyła metamorfomagii, aby doprowadzić się do porządku. Pot zniknął, jakby go nigdy nie było, jej włosy ponownie ułożyły się w idealne fale. Wyglądała, jakby ostatnią godzinę przesiedziała za biurkiem, a nie latała po sklepie i ratowała go od nieubłaganej katastrofy. Co z tego, skoro właśnie tak się czuła
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Działał spontanicznie i reagował na bieżąco na wydarzenia. Doceniał pozytywne efekty a te negatywne traktował z przymrużeniem oka. Nie może być przecież posępny bo inaczej zamiast zwabiać do Miodowego Królestwa płoszyłby swoją miną i brakiem poczucia humoru. - Marudzisz, Imogen. Doceniaj plusy a minusy zaraz się posprząta. Od czego jest magia? - rozłożył ręce na boki i jak na zawołanie z krańca jego różdżki wyskoczyła srebrzysta i miła dla oka drobna spirala światła. Bałagan zawsze można posprzątać. Najważniejsze, że nie mieli zbyt wielkich strat - od kilka pudełek cukrowych lizaków i piór lecz to akurat nie ich wina tylko poprzedniej zmiany. - Uwierzę jak zobaczę. - puścił jej oczko. - Ale tak, na piwo to ja chętnie. Wiesz, że ostatnio piłem je z tobą na Podlasiu? - odpowiedział z opóźnieniem, przypominając sobie, że coś takiego sugerowała. Wziął się do pracy, pudła wskakiwały na siebie dzięki czemu mógł je bezpiecznie ulokować w kącie sklepu, a nie na samym środku. - Tak, wiem, dopisz do listy rzeczy do zrobienia. Leży w drugiej szufladzie. - a nie chciała przecież aby wymieniał ile zadań ich czeka. Wywrócił oczami i uśmiechał się pod nosem. Wyczyścił parapet i okno na zapleczu z sowich bobków. Zaczął się uwijać jak szalony, sięgnął po jedno z cięższych pudełek. Dźwięk rozrywanej taśmy wrzynał się w bębenki uszne. Kręcił się, sięgając raz z półki formularz z listą zamówionych przedmiotów, przesunął pakunek po ziemi do odpowiedniego działu - Jadalne Karaluchy, a jakże inaczej - i z pomocą magii ostrożnie kierował czterdzieści osiem pudełek, jedno po drugim na odpowiednią półkę. Notował ilość, udowadniał podpisem, datą i doczepionym pokwitowaniem. Przez dłuższy czas nie zwracał uwagi na Imogen - sechł z piany w naturalnym tempie. Najwyraźniej lekko sztywne ubrania i ten denny fartuszek nie przeszkadzały mu - albo nie miał czasu aby się tym zająć. Stopniowo narastał głód i pragnienie, nadgarstek nieco bolał od notorycznego przekierowywania go góra/dół/ na prawo i lewo, a stopy od wspinania się po drabinie gdy zasięg zaklęcia lewitującego kończył się przy dwunastej półce licząc od dołu. - Skoro siedzisz i kwitniesz, ty mendo jedna, podaj mi pudełko 13R5VI bo zmieści się tu jeszcze siedem opakowań Jadalnych Karaluchów. I może weź zaraz otwórz sklep z powrotem. - wołał do niej przez ramię. Widział jak dobrze wyglądała - lepiej niż pół godziny temu, a na jego twarzy za to było widać już zmęczenie. - Do piętnastej rozpakuję jeszcze dwa większe pudła. Ogarniesz te zamówienie na jutro sama? - skoro już zaczął uzupełnianie towarów to wolał skończyć większą część niż teraz przerywać w połowie i zajmować się zbieraniem zamówienia po całym sklepie.
Zerknęła na niego nieco zaskoczona, kiedy wspomniał, że ostatni raz spożywał alkohol na Podlasiu i to jeszcze w jej towarzystwie. Może jednak to o nim dobrze świadczyło, a o niej niekoniecznie, bo ona sama do tamtego spotkania piła piwo wielokrotnie. Uwielbiała jego smak toteż nie przepuszczała okazji do tego, aby go skosztować. Kiedy to tak zaczął mówić o tym, co jest do zrobienia, Imogen bezpardonowo odwróciła go do siebie plecami i kładąc dłonie na jego łopatkach, popchnęła do roboty. - Więcej robienia, mniej gadania, bo musisz mi jeszcze referat napisać - oznajmiła na odchodne, po czym sama faktycznie wzięła się też do pracy. I kiedy on zajmował się rozpakowywaniem pudeł wszelakich, Imogen już swoje skończyła i próbowała w jakiś sposób doprowadzić swoje ciuchy do normalnego wyglądu, aby nie prezentowały się tak, jakby dopiero co przeszła przez piekło i wróciła z niego w kawałkach. Nawet nie spojrzała na Trevora, kiedy to zaczął ją ochrzaniać o to, że bezczelnie usiadła sobie na chwilę, aby nieco odpocząć. - Sklep już jest dawno otwarty, a jakbyś nie zauważył, ja próbuję doprowadzić się do porządku - wyjaśniła mu jakże rezolutnie, dalej wpatrzona w plamę na swoim fartuchu, którą właśnie próbowała usunąć różdżką. Kiedy poprosił o karton, nie odrywając wzroku od tej plamy, wycelowała w niego różdżką i posłała za pomocą wingardium lewiosa w stronę chłopaka. Miała nadzieję, że je przechwyci bez najmniejszego problemu. Wróciła do pozbywania się plamy i kiedy w końcu ta zeszła, uśmiechnęła się z zadowoleniem. Zgrabnie zeskoczyła ze stołka i sięgnęła po listę z wymienionymi łakociami, które były sprzedawane w miodowym królestwie. - Sprawdź ile mamy czekoladowych żab? Wydaje mi się, że na weekend powinniśmy mieć ich więcej - poprosiła Trevora, bo sama, zajęta uzupełnianiem listy, chciała skupić się tylko na tym. W końcu, kiedy wszystko było zrobione, mogli wrócić do normalnej pracy, czyli obsługiwania klientów. Imogen jeszcze przez godzinę czuła, jak ma zdrętwiałe nadgarstki od wielokrotnego rzucania czarów.
W towarzystwie profesora astronomii poczuła się swobodnie, dzięki czemu mogła zdjąć maskę wypełnioną kurtuazyjną sztywnicą, tak mocno charakteryzującą arystokrację, że w pewnej chwili zapomniała nawet o ich pozycjach. Oczywiście, nie było to okraszone żadnym dodatkowym aspektem, poza tym jednym, jakże krótkim - dotyczącym komplementu związanego z przyjęciem przez niego nowej roli w hierarchii studiowania w Hogwarcie. Sid Carlton sprawiał wrażenie człowieka, którego nie dało się nie lubić, dlatego też Francuzka nawet nie dopuszczała do siebie wizji, że słowa, jakie padły, byłyby tylko tymi iście kreowanymi nad wyraz, co by młody mężczyzna nie wlepiał jej ujemnych punktów za spóźnialstwo spowodowane brakiem szkolnej mapy. - Och, mon Dieu! - jęknęła cicho, zakrywając nieznacznie usta. Nie przypuszczała nawet, że w szkole mogą dziać się takie rzeczy, ale skoro faktycznie Craine rugał kogoś za bezeceństwa, to dobrze, że Oliver nie znał się wybitnie z dyrektorką. Plotki roznosiły się ekspresem po czarodziejskim świecie, a w gronie polityka dochodziła do kuriozalnych osądów, z którymi młodziutka Bardot nie byłaby w stanie walczyć; nie dość, że stała w pozycji niedojrzałej kobiety, to jeszcze należałoby się tłumaczyć z niedorzeczności wyprawianych przez innych uczniów. Całe szczęście z opresji wybawiły ją gumochłony, toteż skupiła się na ciekawostce, którą uraczył ją nauczyciel. Zmrużyła też oczy, przysłuchując się kolejnym sentencjom, jakby próbując odgadnąć każdy najmniejszy sekret skryty za zawoalowanymi stwierdzeniami. - Można zatem rzec, że Anglicy taki mają klimat, bo wszelkie plagi merlińskie spadają właśnie na nich, a może... Może po prostu są zakałami czarodziejskiego świata? Nie oceniam, tylko głośno myślę - uniosła dłonie w geście kapitulacji, żeby nie zostać źle odebraną. Owszem, czasami jej niewyparzona buzia dawała o sobie znać, szczególnie jeśli czuła się przy kimś swobodnie, jednakże... Niedługo oberwała obuchem w głowę, a wszelkie sprawy około-boginowe uderzyły w nią z impetem. Błękitne spojrzenie zaszkliło się niebezpiecznie, gdy przemierzali kolejne kroki, a Clementine ze wszystkich sił starała się nie rozpłakać. Było to trudne, gdyż Sid nieświadomie zupełnie poruszył ten czuły aspekt, którego wspomnienie nadal rozrywało dziewczęce serce. - Moja mama tak zginęła - wypaliła nagle, pozwalając sobie uronić jedną łzę. Starała się natomiast szybko rozpogodzić, bo przecież żartowali, wymieniali się kolejnymi poglądami, a to co akurat uleciało spomiędzy męskich warg... Cóż, było ledwie niefartownym stwierdzeniem faktu. Minęło kilka kolejnych minut, a oni wreszcie znaleźli się w Hogsmeade. Zadziwiający był ten skrót, dlatego też dziewczyna zmarszczyła nieco nos w krótkim zamyśleniu, po czym spojrzała podejrzliwie na Sida. - I to, że tutaj wyszliśmy... Nie powinno budzić naszych obaw? Nie chodzi o to, że się boję, ale... Jak sam pan słusznie zauważył, w Anglii dzieje się mnóstwo nieszablonowych rzeczy - głos miała spokojny, choć ciągle oscylował on w nutach niepewności, wszak kto miałby ich zapewnić o tym, że przed nimi nie znajduje się fantasmagoria, a ich umysły nie oszalały podczas spaceru w tunelu? N i k t.
Rzeczywiście, lepiej było nie wnikać zbyt głęboko w powody oburzenia profesora Craine'a i różne ekscesy jakich dopuszczali się co frywolniejsi uczniowie; Sid dużo bardziej wolał dyskutować o gumochłonach, dlatego podzielił się z dziewczyną fascynującą ciekawostką, zahaczając przy okazji o różne inne dziwactwa jakie dotykały Wielką Brytanię, przeczuwając że Bardot będzie miała coś ciekawego do powiedzenia na ten temat. I nie rozczarował się - bardzo rozbawiony jej dociekliwym i bezceremonialnym komentarzem, usiłował utrzymać powagę na twarzy, co nie do końca mu wyszło. - Bardzo możliwe... Całe szczęście, że moja matka jest Szkotką, to nie muszę się czuć urażony - napomknął, choć tylko żartował, bo prawdę mówiąc to nawet gdyby był synem samej królowej angielskiej, nie wziąłby słów Klementynki do siebie. Trzeba się było naprawdę postarać żeby go czymkolwiek urazić. - Może to jakaś karma za przewinienia z przeszłości... - dywagował sobie beztrosko dalej, uznając że przy Francuzce może sobie pozwolić na szukanie przczyny tych anomalii magicznych w narodzie angielskim i były to ostatnie chwile miłej pogawędki, bo moment później i jego własny niewyparzony język dał o sobie znać i palnął taką gafę, że gdyby jego matka go teraz słyszała, bez oporów walnęłaby go w łeb. Szedł trochę z przodu, skupiony na torowaniu im obojgu drogi, więc nie dostrzegł łez zbierających się w oczach dziewczyny, a szkoda, bo może wtedy zdołałby się jakoś przygotować na to co zaraz miał usłyszeć. W pierwszej chwili kompletnie nie zarejestrował znaczenia słów Clementine, w drugiej przyszło mu do głowy wyjątkowo nieczułe stwierdzenie że "mówiłem, statystyki nie kłamią" i dopiero w trzeciej, po dosyć długim milczeniu, zorientował się co właśnie mu wyznała. O Merlinie. Skarcił się w głowie za takie bezmyślne gadanie, za niedobory empatii i brak zdolności sensownej reakcji, bo nie wiedział, co zrobić ani powiedzieć. Zatrzymał się i przez chwilę wyciągnął ręce, jakby chciał ją pocieszającym gestem złapać za ramiona, ale zrezygnował z tego zamiaru, uznając go za niestosowny, i w efekcie tylko jakoś machnął rękami co nie dawało wyrazu absolutnie niczego poza bezradnością. - W takim razie nic nam nie grozi, bo już wyczerpałaś limit złych wydarzeń w swoim życiu - stwierdził, kierując się najprostszą logiką świata i dopiero potem się zreflektował: - Przepraszam cię, Clementine, że o tym wspomniałem, ja... przykro mi, naprawdę - dodał niezbyt składnie, przyglądając się jej z lekkim strachem, że nastolatka całkowicie się rozklei i wtedy to już absolutnie nie będzie wiedział co robić. Może by wiedział, gdyby zdążył nieco więcej czasu spędzić z Danielle, ale i z nią rozmawiał jak dotąd dopiero kilka razy. - Twoja mama była eliksirowarką? To, obok smoków, jedna z bardziej niebezpiecznych i nieprzewidywalnych dziedzin magii - zauważył, próbując jakoś delikatnie dać Klementynie możliwość rozwinięcia tematu, bo skoro już wywołał pustnika z lasu, to równie dobrze mogą spróbować go oswoić. Chyba, że sam jego widok był zbyt przerażający i bolesny - ale to musiała ocenić dziewczyna. Kiedy opuścili tunel, całkiem słusznie zauważyła że to nieco budzące wątpliwości i Sid nie mógł się z nią nie zgodzić. Zastanowił się chwilę, gapiąc w milczeniu na pomieszcznie, w którym się znaleźli. Przypominało jakiś magazyn lub zaplecze. - Słuszna uwaga... ale teraz to już nie mamy wyjścia, moja droga... Masz różdżkę w pogotowiu? Miej różdżkę w pogotowiu - zarządził, ruszając w stronę najbliższych drzwi i na wszelki wypadek powtarzając pod nosem wszystkie zaklęcia ofensywne jakie znał. Kto wie, co ich czekało po drugiej stronie. Spodziewał się wszystkiego - ale z pewnością nie tego, że zaraz uderzy go widok kilogramów fikuśnych, kolorowych słodyczy i roześmianych twarzy kupujących je dzieci. Spojrzał na Clementine szczerze zdziwiony, nie odnajdując żadnych słów by jakoś mądrze to skomentować. Prawdopodobnie byłby mniej zaskoczony gdyby wypadły na nich zza rogu inferiusy.
Gdyby Sid nie był taki stary, to zapewne Clementine mogłaby się w nim zauroczyć, bowiem mężczyznę charakteryzowało poczucie humoru, które idealnie współgrało z jej niewinną, francuską bezczelnością, a także ciekawostki i spostrzeżenia, jakimi się z nią dzielił - nie były sztampowe. Słuchało się go z przyjemnością, przez co ciemnowłosa czasami zatracała się w bezkresie własnych przemyśleń, chcąc błysnąć ponadprzeciętnym komentarzem czy też uwagą. Gdy odpowiedział na jej zaczepny komentarz, nie kryjąc śmiechu - zorientowała się, że niemalże popełniła uczelniane faux pas. Szybko więc zreflektowała się cichym odkaszlnięciem, spoglądając na niego przepraszająco. - Och, jestem taka durna - szepnęła w swoim ojczystym języku - kompletnie zawstydzona, pozwalając swoim policzkom spłonąć karmazynem. - Cały czas zapominam, że tu faktycznie mogą mieszkać Anglicy i pozostaję nieuważna, ale przecież... Oboje wiemy, że ich zasługi historyczne, to linia wiekowego absurdu, więc nie powinni być źli za te merlińskie plagi, prawda? - zagaiła nieśmiało z dozą subtelnej niepewności, dopuszczając do nieznacznego drgnięcia warg w przekornym uśmiechu. Ten szybko zniknął, bo ich rozmowa dotknęła bardzo wrażliwych tematów, na które gryfonka zareagowała intensywniej niż zamierzała, ale to wciąż pozostawało tak bardzo żywe w jej młodocianym sercu, że nie umiała z tym walczyć. Miała wszak tylko dziewiętnaście lat, wiodąc życie poukładanej i roztropnej, mimo iż wielokrotnie kłóciło się to z jej ciekawością wobec świata zewnętrznego. Spojrzała na Carltona szklącymi oczami, pozwalając jednej - samotnej łzie spłynąć po policzku, po czym szybko przetarła ją delikatnym swetrem, nie chcąc wychodzić na popadającą tak szybko w skrajne uczucia. Z drugiej strony, nie musiała się tym prawie w ogóle przejmować, bo był jej nauczycielem, był dorosły, był odpowiedzialny - powinien wiedzieć, co w takiej sytuacji należało wydukać, ale oboje zdawali się być słabi we frazesy pełne pocieszenia, dlatego Bardot uniosła w niemrawym uśmiechu kąciki ust, zaciskając smukłe palce na rękawie wierzchniego stroju. - Mogłabym pana zaskoczyć jeszcze jedną rzecz, ale lubię dozować emocje - starała się żartować i obrócić niezręczność w pokraczną dysputę dwóch osób, choć szło jej miernie. Nie miała w tym wielkiego doświadczenia, stąd brodziła po omacku wokół myśli i własnych odczuć, które teraz szarpały za struny tkliwej duszy. - Tak, a ja poszłam w transmutację, bo po tamtym wydarzeniu mam uraz do eliksirów i nieszczególnie za nimi przepadam - wyznała zgodnie z prawdą, utwierdzając się w tym również, gdy w ścianach czaszki zaczęło szumieć od wspomnień związanych z lekcją Caseya. - Jednak to nie jest tak, że nie mam po niej nic, bo mam... Była metamorfomagiem i ja też jestem, dlatego jak nagle zmienią mi się włosy albo wyrośnie kaczy dziób, to będzie to normalne i nie zahaczymy o żadną-niewiadomą plagę - wyjaśniła, by uspokoić mężczyznę, jednak czy w gruncie rzeczy takie szczegóły mogły go obchodzić? Nerwowość koiła frywolnością, bowiem to było znacznie prostsze od bycia dorosłą. Spełniła jego prośbę, ujmując w smukłe palce zdobioną różdżkę, która jak się okazało wcale nie była im potrzebna. Zmarszczyła nos na widok tych wszystkich smakołyków, podejrzliwie rozglądając się na boki, jakby wszelkie łakocie miały okazać się zdradziecką fantasmagorią i ulotnym wyobrażeniem o ukochanych słodyczach młodziutkiej dziewczyny. - Wow... Był pan tu kiedyś? Co to za miejsce? - no niestety, ona nie zdawała sobie sprawy z istnienia takich przestrzeni w magicznej części Wielkiej Brytanii, ale zawsze był ten pierwszy raz i nadszedł właśnie teraz.
Gdyby wiedział, że jego komentarz ją zawstydzi, z pewnością by się od niego powstrzymał, bo przecież wcale nie czuł się urażony, a co najwyżej rozbawiony jej bezpośredniością, w której jednak nie było ani śladu bezczelności czy czegokolwiek budzącego negatywne odczucia. Clementine była zwyczajnie tak sympatyczna, że nie dało się jej nie lubić. - Nie jesteś! I nigdy tak o sobie nie mów - podchwycił, gdy do jego uszu dotarł niemiły komentarz jaki rzuciła sama sobie w ojczystym języku, który, tak się składa, nieco znał, może nie na tyle, by prowadzić z nią poważną konwersację, ale by podsłuchać i sklecić parę zdań - owszem. Zastanowił się chwilę nad słowami dziewczyny, bo weszli na jakiś niespodziewanie filozoficzno-polityczny grunt, rozważając zasadność merlińskich plag zesłanych na Wyspy. - Hm... Teoretycznie masz rację, ale gdyby przyjrzeć się historii, to wszyscy mamy coś na sumieniu. Czasem nawet nie wiemy, że w czyjejś historii jesteśmy złoczyńcą, więc czy w takim razie cały świat nie powinien być ukarany? - rozmyślał głośno, oddalając się powoli coraz bardziej od sedna rozmowy tak jak to miał w zwyczaju. O czym w ogóle zaczęli mówić, że doprowadziło ich do takich wniosków? Nie miał pojęcia. Pewnym za to było, że niechcący stał się teraz takim właśnie czarnym charakterem w historii Clementine, gdy wywołał w niej powrót przykrych wspomnień. Próbował jak mógł, by naprawić sytuację ale chyba na niewiele się to zdało - zawsze wiedział co powiedzieć gdy była potrzebna jakaś nieistotna ciekawostka, ale nigdy gdy należało wykazać się empatią i delikatnością. Widział, jak Klementynka próbuje dzielnie się trzymać i bystrymi uwagami odwracać uwagę od swojego dramatu, ale sam nie wiedział czy to dla niej dobra opcja - może zamiast zagłuszać te reakcje, powinna je z siebie wyrzucić raz a porządnie? - Czasem chyba nie warto dawkować emocji - stwierdził ostrożnie, bo nie miał wielkiego doświadczenia w tej kwestii. Zwykle wszystko było mu na tyle obojętne, że mało czym się przejmował. Ale Klementyną się przejął. I słuchał jej słów uważnie, powstrzymując się z całej siły by nie wykrzyknąć z entuzjazmem, jak fascynująca była dla niego wieść o metamorfomagii i nie poprosić o zaprezentowanie jakiejś przemiany. To chyba nie byłoby na miejscu... - To zrozumiałe. Transmutacja to piękna i praktyczna dziedzina, specjalizujesz się w czymś konkretnym? - zainteresował się zamiast tego jej ulubionym przedmiotem. Wydawało mu się to bezpieczniejszą opcją. - W porządku, będę przygotowany. Wiesz... profesor Swansea też jest metamorfomagiem, może mógłby ci pomóc w kwestiach kontrolowania jej, bo domyślam się że to nie jest prosta sprawa - zasugerował, może nieco zbyt szybko zakładając że Elio będzie do tego chętny, ale odniósł wrażenie że młody nauczyciel należał raczej do tych zaangażowanych i miłych, więc czemu nie? Po wyjściu na górę ruszyli ramię w ramię, różdżka w różdżkę na spotkanie z... słodyczami, jak się okazało. Pokręcił powoli głową na pytanie Clementine, bo miejsce nie wyglądało ani trochę znajomo, a potem badawczym spojrzeniem otaksował kręcącą się na drugim końcu pomieszczenia czarownicę. Wyglądała zupełnie normalnie, ale wciąż nie mieli pewności, że nie wylądowali w... -...alternatywnej rzeczywistości - wymamrotał na głos, płynnie przechodząc od myśli do słów - Myślę, że z tym tunelem mogło być coś nie tak. Szukaj anomalii - polecił Klemce, bardziej zaintrygowany i podekscytowany niż zaniepokojony - Wiesz, zegarów z cyframi w złych miejscach, nieczytelnych napisów, ludzi bez twarzy... - dodał, zerkając na najbliższy regał i przeczytał: - M U S Y Ś W I S T U S Y. Nie mam pojęcia czy to prawdziwe słowo.