Nie wiadomo, czy o dekoracjach znajdujących się w parku decydowała jedna i ta sama osoba, ale z pewnością do takich właśnie wniosków może dojść każdy, kto widział zarówno pomnik Piotrusia Pana, jak i Bajkową Fontannę. Jeśli w wrzucisz monetę, do znajdującego się obok fontanny pojemnika, z którego później środki są przekazywane na organizację charytatywną dbającą o renowację zabytkowych londyńskich budynków, z fontanny zaczną dobiegać dźwięki znanych wszystkim melodii z bajek. Czy już przeniosłeś się wspomnieniami do słodkiego okresu dzieciństwa?
Ostatnio zmieniony przez Anthony Roberts dnia Pon 4 Lis 2013 - 22:10, w całości zmieniany 1 raz
Autor
Wiadomość
The author of this message was banned from the forum - See the message
Drgnęła kiedy usłyszała słowa Gryfonki. Nie wiedziała czemu, ale to ją przejęło, może dlatego, że nigdy nic jej się nie udawało? Że nikt nie wierzył w jej sukces, nawet rodzina, najbliższe jej osoby, które powinny ją wspierać. Jak w takim razie miała sobie wyrobić poczucie własnej wartości? Jak mogła wierzyć w to, że kiedyś osiągnie coś wielkiego, gdy tylko po pierwszym semestrze w szkole okazało się, że jest miernotą, nieukiem i beznadziejnym przypadkiem. Zacisnęła zęby mocno, że słyszała, jak chrupią. - O czarodziejach i jego wielkości decydują czyny nie słowa - skwitowała oschle patrząc jej w orzechowe oczy. Wyglądała jak panda, podpuchnięte oczy, tusz do rzęs, który jednak nie był dość wodoodporny stworzył na jej policzkach kreski. - Zawsze? Nawet jeśli ktoś ma rację i jest się beznadziejnym? Urodziłam się jako szlama, będę żyć jako szlama i dokonam żywotu jako szlama. Co tu więcej rozprawiać. Jestem beznadziejna, jedynie eliksiry obdarzają mnie ciepłym uśmiechem losu i mi się udają, trochę liznęłam zielarstwa, a jedyną magią jaką się potrafię posługiwać przy pomocy różdżki to uzdrawianie - nie była najwyraźniej w dobrym nastroju, a słowa dziewczyny nie dodały jej w żaden sposób otuchy. - Chociaż i wtedy się boję, że urwę komuś niechcący rękę - wycedziła gorzko przez zęby i zamknęła oczy. Westchnęła znowu głośno.
Harriette Wykeham
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168
C. szczególne : za duży, powyciągany wełniany sweter na grzbiecie, łańcuszek z obrączką na szyi
"O czarodziejach i jego wielkości decydują czyny... bla, bla, bla...". Automatycznie wywróciła oczami, ale w trakcie uświadomiła sobie co robi i zatrzymała wzrok w górze. Nie chciała jeszcze bardziej podkopywać dziewczyny. Niezbyt umiejętnie udała, że po prostu ogląda niebo. - Nikt nie jest beznadziejny - powiedziała poważnie, może nawet trochę surowo, patrząc Reinie w oczy - I daj spokój z tą szlamowatością. To o niczym nie świadczy - przemknęło jej przez myśl, że musi wyglądać teraz jak jej tato w swej najsurowszej odsłonie, więc po części tym faktem przestraszona, a po części zdziwiona zeszła z tonu - Wręcz przeciwnie. Ogarniasz oba światy. Masz przewagę i nad mugolami, i nad czarodziejami. Ja nie pamiętam, które to telewizor, a które telefon, a ty któregoś normalnie sobie używasz - mówiła to z nieudawanym podziwem. Dla niej elektronika była jak czarna magia. Gorzej! Czarną magię przynajmniej kojarzyła trochę w teorii. Kiedy dziewczyna zaczęła wyliczać z czego nie jest "beznadziejna", Ettie mentalnie opadły ręce. - Brzmi jakbyś umiała całkiem sporo - oceniła uprzejmie, dyplomatycznie nie dając sobie po sobie poznać załamania - Znam większe miernoty. Nikt nie jest doskonały. Myślisz, że jestem od ciebie lepsza? Nigdy nie zrobiłam dobrego eliksiru (niektóre były tylko mniej beznadziejne), ostatnio zwiądł mi kaktus, a na przykład astronomia... szkoda gadać - nawet gwiazdy polarnej nie umiem znaleźć. Mam wymieniać dalej? Bo wiesz, mogę bez końca - uśmiechnęła się - Zaraz się okaże, że jestem większą beznadzieją od ciebie. Wbrew pozorom Ettie też była całkiem poważnie zakompleksioną osóbką. Chociaż nie załamywała się nad sobą na okrągło i zazwyczaj nie myślała o swoich wadach, kiedy ktoś zwracał jej uwagę, brała wszystko głęboko do siebie, często nadinterpretując. W życiu jednak nie dałaby tego po sobie poznać. Przed każdą krytyką broniła się zębami i rękami (czasem nawet dosłownie), ale kiedy zostawała sam na sam ze swoimi myślami, dochodziła do wniosków, że nawet nie powinna była się rodzić... Przyznanie się do poczucia niższości byłoby jak opuszczenie gardy. Były osoby, które bez pardonu zmieszałyby ją z błotem, gdyby im na to pozwoliła. Ettie chciała być gruboskórna, a że nie była, to udawała - nikt nie widział różnicy. Nawet ona w to wierzyła. Jej zdaniem w ten sam sposób, można było "udać" każdą cechę charakteru.
The author of this message was banned from the forum - See the message
Ett, zaczęła ją pocieszać, nawet nie wiedziała kiedy po prostu położyła jej głowę na ramieniu. Czuła się dobrze, że odnalazła kogoś, kto się nie będzie z niej śmiać. Pociągnęła nosem. -Telewizor jest duży, telefon mieści się w kieszeni, jest podręczny - wyciągnęła swój i pokazała dziewczynie wsadzając jej bezceremonialnie w dłonie by mogła się nim pobawić. - Proszę, spróbuj, to fajna zabawa, masz tu gry, jeśli załóżmy, chciałabyś zagrać w szachy to możesz robić to sama z telefonem. Nie wiem, czy istnieje coś takiego w magii jak granie w szachy bez partnera - wyjaśniła jej i chciała się napawać jej zachwytem nad technologią. Miała tylko nadzieję, że się nie wystraszy i nie zatopi jej telefonu gdzieś w jeziorku. - Dzięki, mogę ci mówić Etti? - zaproponowała i oderwała się od jej ramienia patrząc jej w oczy. Miała nadzieję, że się zgodzi, w końcu to ładny skrót od jej imienia. - Chcesz pozwiedzać mugolskie budynki, może jakieś muzeum, kawiarnię, czy coś? Pokażę ci fajne rzeczy, które istnieją w tym świecie - zaproponowała Gryfonce i się uśmiechnęła. - Ale najpierw idziemy do jakiejś toalety, muszę zmyć makijaż - stwierdziła oczekując, że wygląda fatalnie.
To był kolejny dzień spędzony poza ścianami Ministerstwa. Chociaż i tak wygrała ten dzień, bo skończyła swoją pracę wyjątkowo szybko i miała całe popołudnie dla siebie. Skoro już tak się poskładało stwierdziła, że zrobi sobie dłuższy spacer ulicami Londynu w drodze na ulicę Pokątną. Przepiękna pogoda, dużo czasu wolnego,czego chcieć więcej? Od rana zrobiło jej się tak ciepło, że płaszcz musiała trzymać w rękach chociaż teraz się zastanawiała czy nie jest jeszcze zbyt chłodno by już nosić na takie stroje. To chyba kwestia przyzwyczajenia, chociaż czuła lekki dreszczyk na ramionach, ale był wyjątkowo przyjemny. Chcąc zobaczyć trochę drzew nie długo się zastanawiała by przejść przez Hyde Park. Tyle ludzi... mugoli, ale jakoś jej to nie przeszkadzało. W końcu i tak prawie codziennie z jakimiś ma do czynienia, więc żyje z nimi w pokoju. Chociaż woli unikać bliższych kontaktów. Przechodziła obok Bajkowej fontanny, może dwa razy w życiu tu była. Nie miała pewności, ale widziała, że po wrzuceniu monety można było usłyszeć miłą melodię. Skąd miała wiedzieć czym są? Za to bardzo przyjemne i z chęcią ich się słuchało. Akurat panowała cisza, postanowiła sama wyszperać monetę i wrzucić do pojemniczka. Gdy melodia wybrzmiała stanęła przy barierce fontanny i rozglądała się dookoła przysłuchując pieśni.
Dzień był piękny, słoneczny i z pewnością zapowiadał się wyjątkowo. Nic dziwnego, że w związku z tym, Anthony postanowił wyciągnąć Lili na powietrze i razem spędzić ten dzień. Czuł się już na tyle dobrze, że normalne funkcjonowanie nie sprawiało mu najmniejszego problemu. I dobrze. Jego córa zdążyła się już porządnie zniecierpliwić faktem, że tata nie był w pełni zdolny do życia i musiał dużo odpoczywać. Rozpierała ją energia. Chodziła, marudziła dniami i nocami, często nawet upraszała tatę, żeby spać z nim razem w jednym łóżku. Tony nie wiedział, skąd się to w niej wzięło, ale wiedziała, że czym prędzej musi pozwolić jej rozładować zakumulowaną energię. Park, nawet ten mugolski, wydawał się być idealnym miejsce do tych celów. Będzie mogła biegać, bawić się na tych tak zwanych placach zabaw, nie będzie mu nazbyt jojczyła nad głową. Plan idealny! Pozostawało go tylko zrealizować. Zapewne dlatego, niedługi czas po pospiesznie zjedzonym przez Lili drugim śniadaniu, Anthony powiedział jej o niespodziance, którą na dzisiejszy dzień przygotował. Początkowe niedowierzanie zmieszało się z ogromną radością, podtrzymywaną jeszcze większą dozą pisków i podskoków. Nie minęło 5 minut a dziewczynka już była naszykowana i czatowała obok drzwi wejściowych, niczym rasowy pies. Tony parsknął śmiechem widząc to, ale pozytywny nastrój dziecka jak najbardziej mu się udzielił. Chwilę później Anthony mocno objął swoją córkę w pasie i teleportował się razem z nią w bardziej oddaloną część Hyde parku. Jak na to,że była stosunkowo wczesna godzina, ludzi było sporo. Wszędzie można było zobaczyć jakichś spacerowiczów, pary ściskające się, dzieci, które biegały beztrosko. I coś, co uwielbia każde z nich. Stoisko z lodami. Tony wcale nie musiał patrzeć na Lili, by wiedzieć, gdzie poczyni swoje pierwsze kroki. Jej oczy były wielkie niczym galeony, kiedy wybierała swoje ulubione smaki. Czekoladowy, wiśniowy i malinowy! Sama słodycz w waflowym rożku. Tony również wybrał sobie jakiś smak, ale nie tak ekstremalne połączenie jak jego córka. Szli przed siebie, gadając o pierdołach w stylu, który miś dziewczynki jest ważniejszy i dlaczego. Lili wyjątkowo zafascynowała się tą opowieścią. Zajęła się nią na tyle mocno, że nawet nie zauważyła, jak przed jej stopami wyrosła kobieta z letniej sukience. Słychać było tylko głośny plask, kiedy lody dziewczynki spotkały się z kobiecym odzieniem. Świat zatrzymał się na chwilę, tak samo jak i serce Tony'ego. Lili z dziwnym wyrazem twarzy spoglądała to na gałki lodów, idealnie odciśnięte na spódnicy młodej damy, to na samą siebie, bo i jej bluzka ucierpiała. A Selwyn bał się powiedzieć chociaż słowo bo wiedział, że każde będzie złe. -Jeju! Tak bardzo Panią przepraszam! Córka się zapatrzyła. - zaczął kulawo, nie wiedząc, co tak właściwie może jeszcze powiedzieć. Gdyby miał pewność, że to nie jest mugol, to po prostu usunąłby plamę i byłby koniec śpiewki. Ale skąd miał wiedzieć, że ta kobieta (swoją drogą, piękna kobieta) reprezentuje świat czarodziejów, skoro nawet słowa nie zdążyła powiedzieć, a została zaatakowana w tak brutalny sposób?
Kto by pomyślał, że jeden krok w wykonaniu Yvonne może spowodować taką tragedię. Była zbyt zafascynowana chwilową samotnością, pogodą, widokiem oraz muzyką by myśleć o tym co się dzieje dookoła niej. Nie zwracała uwagę na ludzi, mugoli czy czarodziei.. wszystko jedno, kto mógł obok nie przechodzić i tak ją to jakoś nie interesowało, choćby był to sam Minister. Odbiła się od barierki, cofnęła kilka kroków by się odwrócić i iść dalej. Wtem właśnie zdarzył się niemożliwy wypadek! Katastrofa na miarę podrzuconego smoczego jaja w mugolskim zoo. Po prostu nie do wybaczenia i nie do zapomnienia. Coś koniecznie trzeba z tym zrobić, bo jak to tak można? No nie można, hańba! Kobieta na chwilę zamilkła nie wiedząc jak tak właściwie powinna zareagować. Dziecko, lody i przepraszający panicznie ojciec. Przeszła przez nią tak wielka chęć nakrzyczenia, że dzieci powinno się pilnować jak chodzą. Jednak mina smutnej dziewczynki, która już nie mogła zjeść lodów... Resztka na spódnicy kobiety, reszta na ziemi. Niestety już nie jadalne. Zacisnęła pięść z niemocy, nie chciała być nie uprzejma właśnie przez obecność małej dziewczynki. Podniosła głowę do góry by spojrzeć na mężczyznę, który przynajmniej przeprosinami chciał jakoś naprawić sytuację. Jego żona musiała być szczęśliwa mając takiego przystojnego męża, który do tego zajmuje się dzieckiem. Połączenie bardzo rzadkie. -Nic się nie dzieje, wystarczy różdżka i... - tutaj zdała sobie sprawę, że powiedziała o jedno słowo za dużo. Zapomniała się, że jest przecież w miejscu pełnym mugoli - Eh... dobry proszek i nie będzie śladu - nie zastanawiała by się i by wyjęła od razu różdżkę by wyczyścić spódnicę i jakoś naprawić sytuację z lodami dziewczynki. Zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu chusteczek. No cóż nie posiadała takich dziwnie pakowanych jednorazowych. Za to miała charakterystyczną z wyszytym symbolem Ravenclaw. Nie wiedziała skąd ją miała, ale miała. Nie zastanawiała się nawet nad tym, lepsza taka niż żadna by stworzyć pozory... normalnej kobiety. Przykucnęła przed dziewczynką i zaczęła wycierać plamę z jej bluzeczki, a przynajmniej na tyle starannie by nie pogorszyć sytuacji -Coś czuję, że będziesz musiała namówić tatę na kolejną porcję - puściła przy tym oczko do dziewczynki. Jakoś nigdy nie czuła, że ma "jakieś" podejście do dzieci. Nie wiedziała jak z nimi rozmawiać czy się bawić, zaczęła się zastanawiać jak ją traktowano kiedy była w tym wieku, ale jakoś nie pamięta.
Spodziewał się wszystkiego. Krzyku, wrzasku, wyrywania włosów z głowy, niemiłego zderzenia kobiecego kolana z jego kroczem, uderzenia go w twarz, jeszcze więcej krzyku i w ogóle wszystkiego, co najgorsze. Ale zdecydowanie nie spodziewał się TEGO. Tego, że kobieta wspomni o tym, że bardzo prosto można usunąć tą plamę za pomocą... Zaraz, chwila... RÓŻDŻKI? Przepraszający wyraz twarzy zastąpiła niemałe konsternacja. I zapewne, gdyby nie łzy, które zakryły błękitne oczka jego córki, zaraz by o to wszystko spytał. Dowiedziałby się, co ta kobieta wie o jego świecie. No, może nie tylko jego? Cichy kwik zaczął wydobywać się z ust Lili, do której w końcu dotarł fakt, że musi się pożegnać z tą właśnie porcją lodów. Jej ramionka zaczęły drżeć, a Selwyn poczuł, jak jego ciało ogarnia panika. Co on miał zrobić?! Zająć się umazaną od lodów kobietą, czy umazanym od gilów dzieckiem? W końcu jednak zdecydował się postawić na to drugie, bo to ta druga istota będzie zatruwać jego życie przez najbliższe kilka lat. -Lil, nie płacz. Spokojnie, zaraz kupimy kolejne lody, jeszcze lepsze, niż poprzednie. - powiedział, również kucając obok niej i uśmiechając się szeroko. Dopiero wtedy zauważył małe, dobrze znane mu logo na haftowanej chustce, którą kobieta próbowała pozbyć się śladów nieprzyjemnego zdarzenia. -Obiecujesz? - zapytała zrozpaczonym głosem jego córka, patrząc na niego przez załzawione oczy. -Tak, tak, obiecuję. - rzucił szybko, wciąż zaprzątając sobie głowę tą małą chustką. Chwila, dosłownie chwila minęła, a Lili wytarła oczy dłonią i zaczęła się uśmiechać. Mała gówniara osiągnęła dokładnie to, co chciała. -Bardzo Pani dziękuję za pomoc - powiedziała w kierunku przemiłej kobiety, która ścierała jej plamę, w tym samym momencie władczym gestem wysuwając dłoń w kierunku ojca, który musiał rzucić jej kilka monet na nową porcję, nim rozpęta się nowy kryzys. Tony sięgnął do kieszeni spodni i szybko wygrzebał jakieś mugolskie monety, podając je córce. A ta odbiegła, w kierunku stoiska z lodami. -Błagam, nie zabij się! - krzyknął jeszcze za nią, ale chyba już go nie słyszała. Podniósł się na równe nogi i wyciągnął dłoń w kierunku kobiety, tym samym oferując jej pomoc przy wstaniu. -Ravenclaw? - rzucił tylko, z czymś na kształt uśmiechu czającego się na ustach. -Jeszcze raz, bardzo Panią przepraszam. Mogę usunąć tą plamę, bądź oddać Pani pieniądze. A tak właściwie Anthony jestem. - dodał po chwili, rzucając w kierunku kobiety jeden ze swoich czarujących uśmiechów, tym samym podając jej dłoń, gdyby jednak chciała ją uścisnąć i również się przedstawić.
W sumie z miłą chęcią by komuś przywaliła, krzyczała, dawno nie miała okazji do wyżycia się by uspokoić emocje i tak dalej. Okazja niemal idealna, no ale nie będzie przecież bić mężczyzny z dzieckiem. Tylko ze względu na dziecko, co by sobie jeszcze pomyślało. Żeby obca kobieta biła jej ukochanego tatusia? No nie wypadało po prostu, dlatego musiała zacisnąć pięść i nie mówić ile to wdzianko kosztowało. Na szczęście świat czarodziei pozwala na radzenie sobie z takimi problemami. Ten nie zręczny moment gdy powie się o jedno słowo za dużo i ta nie wiedza, czy mogła sobie na to pozwolić czy nie. Co się zresztą za chwilę okaże. Brak kontaktu z dziećmi wiąże się często z brakiem podejścia. Każda taka "nie przyjemna" reakcja małej dziewczynki była dla Yvonne dość kłopotliwa, no bo nie wiedziała czy powinna w jakikolwiek sposób zareagować. Przynajmniej udawanie, że wie co robi w miarę jej wychodziło, ale to i tak z dużym dystansem. W końcu to obce dziecko i obcy facet. Przez myśl jej przeszło ile może mieć lat, że ma już taką dużą córę. Z uśmiechem przysłuchiwała się dialogu między ojcem a córką. Tyle problemów z dziećmi. Z jednej strony to było naprawdę słodkie, ale ile też odpowiedzialności jest związane z rodzicielstwem. Ciekawe czy kiedy kobiecie będzie to w ogóle dane, bo na razie nie ma nawet dobrych wiatrów w tym kierunku. Zwłaszcza myśląc o karierze w Ministerstwie. -To żaden problem - odpowiedziała mężczyźnie. No bo co innego mogła powiedzieć. Gdyby była w złym humorze pewnie by rzuciła czymś w stylu "Trzeba pilnować swoich ratorośli". Wzrokiem odprowadziła dziewczynkę, która szybko pognała po kolejne lody. Nie byłoby fajnie gdyby jeszcze się przewróciła. Wtedy usłyszała TO słowo z ust mężczyzny podając jej rękę by wstała, wygramoliła się z trudem bo taka spódnica nie pozwalała na dużą swobodę ruchów. Jak w ogóle to znał to już nie musiała się stresować udawaniem mugola, z dziwnego powodu zagryzła przez to delikatnie wargę zadziornie się uśmiechając - Najlepszy z całej czwórki - chciała wiedzieć co na to odpowie mężczyzna - Może lepiej nie usuwać? Nie zdziwiłabym się jakby było gorzej, w domu się tym zajmę... jakoś - podała mu dłoń by ją uścisnąć - Yvonne - jakim rodzajem uśmiechu się właśnie popisał Anthony? Zawsze miała problemy z rozróżnieniem - Czyżby żona skazała Cię na spacer z córeczką?
Na całe szczęście, kryzys został całkowicie zażegnany. Kobieta nie chciała go zabić, dziewczynka przestała płakać. Czy mogło być lepiej? Oczywiście, że tak! Do Anthony'ego dotarł fakt, że piękna Pani faktycznie ma coś wspólnego ze światem czarodziei! Uśmiechnął się szeroko, kiedy usłyszał wzmiankę o "najlepszym" z wszystkich domów Hogwartu. On miał zgoła inną opinię w tej sprawie. -To ty chyba w Gryffindorze nie byłaś. - prychnął przy tym w dosyć teatralny sposób, jakby chciał powiedzieć, że to właśnie TEN dom powinien być uważany za najlepszy. Cóż, faktem jest, że Selwyn od zawsze był dumnym gryfonem i cholernie cieszył się z faktu, że za czasów szkolnych, to tam właśnie trafił. Uważał, że Gryffindor jest ucieleśnieniem wszystkich najważniejszych cech w charakterze człowieka i cieszył się, że sam je posiadał i tam właśnie trafił. Miał również nadzieję, że jego los podzieli Lili, która za dwa lata powinna trafić do Hogwartu. -Wiesz, jeśli chcesz to naprawdę mogę oddać Ci pieniądze za Tą kreację. Nie mogę pozwolić na to, abyś miała złe zdanie o mnie, bądź o mojej córce po tym zdarzeniu. - powiedział szczerze, gotów sięgnąć nawet w tym momencie do kieszeni spodni i odliczyć odpowiednią ilość galeonów. Nie lubił pozostawiać po sobie złego wrażenia i nie mógł sobie wyobrazić, aby Yvonne miała o nim takie mniemanie. Nic dziwnego, że zwrócił uwagę na jej uśmiech razem z delikatnym zagryzieniem wargi. Anthony, pomimo długiego czasu posuchy, potrafił doceniać kobiece piękno i czasem nawet zdarzało mu się rozróżniać ich intencje. Ale to tylko czasem. Jego uśmiech przygasł, kiedy Yvonne wspomniała o żonie. Nie mogła wiedzieć, nie miała pojęcia co się stało z Jaśminą. W końcu widziała go po raz pierwszy w życiu. Dlatego też nie zamierzał opowiadać jej w tym momencie o bólu, który odczuwał po stracie ukochanej bądź o jej tragicznej śmierci kilka lat temu. - Nie mam żony - powiedział tylko, delikatnie się uśmiechając. Uznał, że to dobra odpowiedź, która wyjaśni to, co intrygowało kobietę, a nie zmusi go do opowiadania historii całego swojego życia. - Już dłuższy czas. - dodał po chwili ciszej.
Po prostu anioł nie kobieta. Gdyby tak te wszystkie myśl mężczyzny skrócić maksymalnie jak to tylko możliwe wyszłoby dokładnie takie określenie. Ach ta skromność. -Dokładnie takiej odpowiedzi się spodziewałam. Wiesz.. to samo by powiedział Puchon oraz Ślizgon- bo jakżeby inaczej. To chyba wrodzone lub tego się nabywa po siedmiu latach nauki. Przekonanie o tym, że twój dom jest najlepszy i ma najwięcej racji. Nie ma to jak życie z rywalizacją od najmłodszych lat. Oczywiście nie żeby Yvonne uważała się przez to za lepszą, bo "Ona tak naprawdę wcale nie uważa swojego domu za najlepszy i każdy ma swoje zalety i wady", gunwo prawda. Ravenclaw i tyle, reszta się nie liczy. Co z tego, że w każdym z nich na kogoś polowała.. No może wyjątkowo mniej wśród Puchonów. Większa szansa na trafienie na jakąś szlamę... fu. Co prawda z tego już dawno wyrosła i jest na tyle dobrze, że nie ma problemu by chociaż porozmawiać z kimś takim! -Naprawdę nie trzeba. Jakbym miała tylko jedną spódnicę w szafie, spokojnie nie zbiednieję nawet jakby nic nie wyszło z wyczyszczenia jej - na coś w końcu musi wydawać zarobione pieniądze. Żyje samotnie to nie potrzebuje dużo na utrzymanie jako takie, więc wydaje co nie co na przyjemności. Niestety nie takiej reakcji się spodziewała gdy kobieta wspomniała o ewentualnej żonie. Mina Anthony'ego mówiła dużo i mało, ale nie trzeba skończonych studiów by zrozumieć, że to raczej niezbyt miła historia. Rozwód, ucieczka... śmierć. Mogła się tylko domyślać, ale nie miała też zamiaru o to pytać i pogarszać humor mężczyźnie. Zwłaszcza słysząc jak w ogóle odpowiedział -Rozumiem - uśmiechnęła się delikatnie - Coś pana córka nie wraca z tymi lodami, ale skoro o tym mowa to może sama się skuszę - nie za bardzo wiedziała jak zmienić tą sprawę i przypomniała sobie, ze brakowało tutaj tej młodej istotki. Obejrzała się za nią po czym sama skierowała się w stronę budki grzebiąc przy tym w torebce w poszukiwaniu mugolskich monet.
Może trochę zbiła go z pantałyku. Ale hej, on był Selwyn, nie z takimi problemami sobie radził! Szybko odzyskał rezon doskonale wiedział co na słowa tej kobiety odpowiedzieć. -Ale oni nie mieliby racji. - powiedział, w tym samym momencie w charakterystyczny sposób strzelając palcami oraz uśmiechając się szeroko. Nie, zdecydowanie by nie mieli racji. On był dumnym gryfonem i nie zamierzał nigdy ze swojej dumy rezygnować. Wiedział, że przedstawiciele innych domów, to właśnie swój uważali za najlepszy, ale jak na dumnego gryfona przystawało, nie uznawał w ogóle takiego rozwiązania. Nie mógł przyjąć do wiadomości faktu, że Yvonne nie chciała żadnej pomocy od niego, przy przywróceniu do normalności spódnicy. Miał coś takiego, co nie pozwalało mu przejść wobec podobnych sytuacji obojętnie. Jeśli wiedział, że coś zniszczył, musiał to naprawić, bądź za to odpokutować. I w tym wypadku było tak samo. -To może chociaż zgodzisz się umówić ze mną na kawę, bądź cokolwiek innego. Oczywiście na mój koszt. - podrapał się po głowie, jakby zakłopotany faktem, że w ogóle wyszedł z taką inicjatywą. Ale skoro żadnej innej pomocy Yvonne przyjąć nie chciała, to może chociaż zdoła zapewnić jej mile spędzony czas? -Oczywiście o ile Twój mężczyzna nie będzie miał nic przeciwko temu. -dodał pospiesznie, świadom, że może kobieta posiada kogoś, kto mógłby nie przystawać na spotkania swej kobiety z innym mężczyzną. On sam nie byłby zadowolony z takiego obrotu spraw, więc wolał od razu sprostować wszystko, by nie było żadnych niedomówień i nieporozumień. Yvonne wydawała się być na tyle sympatyczną osobą, że nie chciał od razu kobiety względem siebie zniechęcić. Zdecydowanie, od razu złapała, że to nie jest temat, na który Anthony chce mówić. Kwestia jego żony był taką kwestią, której nie poruszał przez ostatnie kilka lat. Tym bardziej, w obecności zupełnie nieznanej mu kobiet, opowiadanie o zmaganiach Jaśminy z nieuleczalną chorobą, wydawało się być absurdalne. Uśmiechną się z wdzięcznością na tą zmianę tematu. -Proszę, Anthony jestem, bądź Tony, jeśli wolisz. - powiedział z uśmiechem i naprawdę mocno się starał, aby nie był on wymuszony. I o dziwo, mięśnie jego twarzy same reagowały odpowiednio. Może jednak ten temat nie ciążył mu już aż tak bardzo jak dawniej? Może będzie umiał z tym w końcu żyć? Pogodzi się ze stratą i ruszy dalej? Dopiero wspomnienie córki, jakby przywołało go do rzeczywistości. Fakt, Lili powinna już wrócić, ale miał świadomość, że ten mały skrzat mógł coś odwalić i ponownie zmusić go do wstydzenia się za nich oboje. -Na Merlina, Lili. - wysapał tylko, kiedy ruszyli w kierunku stoiska z lodami. Widząc, jak kobieta zaczyna szperać w swojej torebce, tylko złapał ją za dłoń i spojrzał z niedowierzaniem malującym się w tych jasnych tęczówkach. -No chyba sobie w tym momencie ze mnie kpisz. Nie chcesz pieniędzy za kreację, nie chcesz pomocy przy usunięciu plam, to od darmowych lodów na pewno nie uciekniesz, jeśli tylko masz na nie ochotę - powiedział głosem, który nie znosił sprzeciwu. Pod tym względem w ogóle nie przyjmował do siebie opcji, że Yvonne będzie chciała mu zaprzeczyć. W pewnym momencie, kiedy szli powoli, w ich kierunku zaczęła biec dziewczynka, której krzywe nogi Tony od razu rozpoznał. Lili biegła szczęśliwa, jej blond włosy powiewały na wietrze, a buzia była umazana w czekoladowych lodach, jej ukochanych. -Pan mi dał jedną porcję w gratisie, jak mu powiedziałam, co się stało. - powiedziała, szczerząc również umazane czekoladą zęby. Anthony tylko pokręcił głową, nie zdolny do tego, aby w jakikolwiek sposób to skomentować. Ale wiedział, że to dziecko bez problemu da sobie radę w życiu.
-A ja? - uśmiechnęła się przechylając delikatnie głowę w bok. Skoro już tak o racjach była mowa to i niech jej to przyzna, ze Krukoni wcale nie są najlepsi - Śmieje się, każdy i tak by stał przy swoim - machnęła po chwili ręką jakby to w ogóle nie miało znaczenia. A na pewno nie miało dużego znaczenia dla niej, przynajmniej na chwilę obecną. Kiedyś to darłaby koty z kimkolwiek za swoją racją, a teraz jest dużo bardziej pokojowo nastawiona. Szybko dało się wywnioskować.. po samej obecności takiej córy, że mężczyzna jest kilka lat starszy i mogą się w ogóle nie kojarzyć z Hogwartu o ile w ogóle się mijali na korytarzach... kto wie, może jest starszy niż się wydaje. Jednak to tylko gdybanie o niczym, jakby. Ten nie dawał spokoju z tą rekompensatą. Gryfon jak nic, uparciuch co nie lubi być dłużny lub chociaż chciałby się jakoś odwdzięczyć. Ah ten honor, a nawet i grzeczność. Nie spodziewała się, że wspomni coś o nieistniejącym w ogóle facecie kobiety. Jak w przypadku jego żony, skąd może wiedzieć jak znają się od pięciu minut bodajże? -Nie dasz mi z tym spokoju prawda? Może być kawa bo i tak pewnie się nie wymigam co? Zwłaszcza jak powiem, że raczej nikt nie miałby nic przeciwko temu. Nie mam faceta - bo co innego mogła zrobić? Ładnej buzi się nie odmawia, zwłaszcza męskiej, a jak nie ma co do tego przeciwwskazań to już w ogóle grzech odmówić. Tak trochę przedłużyła tą odpowiedzieć, kończąc ją zdecydowanym stwierdzeniem, że wiedzie życie singielki. Niech jeszcze udaje zdziwionego jak możliwe i tak dalej. Nawet gdyby tak nie było to co by jej szkodziło wyjść z kimś? Jak to się mówi, czego oczy nie widzą tego sercu nie żal, a Anthony wydaje się być naprawdę fajnym facetem, więc szkoda by było jakoś nie przedłużyć...? tej znajomości. Jakkolwiek to brzmi. -Oj, przepraszam. Anthony. To przez pracę, za dużo razy tak się zwracam do ludzi, zwłaszcza jak kogoś dopiero poznaję - westchnęła. Całkowicie przypadkiem to wyszło, mózg myśli jedno a usta robią co chcą, co poradzić. Zawód urzędasa i dobrych manier, nawet poza godzinami to zostaje. Zaśmiała się w myślach na jego reakcję o chwilowo zaginionej córce. No żeby tak obca kobieta bardziej o tym pamiętała niż ojciec? Nie ładnie. Kiedy była już w drodze do budki, to ten dalej swoje -Jejku, naprawdę uparty jesteś. Już nawet nie będę się znowu sprzeciwiać, dobrze? - oczywiście nie mówiła tego w złości, tylko w bardzo dobrym humorze. Jakby ta jego upartość była taka urocza, czego na głos nie chciała powiedzieć. Od razu rzuciła jej się w oczy szczęśliwa dziewczynka. Brudne dziecko to szczęśliwe dziecko i jeszcze z czymś słodkim. Raj. Chciałoby się byc dzieckiem -Lili? - spojrzała na mężczyznę chcąc się upewnić, że tak ma na imię dziecko - Jak myślisz, gdybym tak upaćkała Twojego tatę to też bym dostała darmową porcję? Tylko on jest taki czysty, aż nie pasuje do nas - pokiwała z dezaprobatą na ten fakt. Jak to w ogóle wygląda, widać kto chociaż się dobrze bawi i jeden jakiś pedancik, który tylko pilnuje rozrabiającego towarzystwa. Przy okazji dowie się czy ma dobre poczucie humoru.
Miał ochotę odpowiedzieć, że dzieci i wychowankowie Ravenclawu głosu nie mają, jednak uznał, że to by było już zbyt nietaktowne zachowanie. Dlatego tylko mrugnął porozumiewawczo w kierunku kobiety, tym samym uznając, że można powoli zakończyć ten temat. Faktem było, że on zawzięcie broniłby swojej racji, a ona obstawałaby przy swoim. Nigdy nie doszliby do konsensusu, bo Tony nigdy by nie przyznał, że jakikolwiek dom w Hogwarcie mógłby być lepszy niż ten, do którego on sam należał. Yvonne zapewne miała podobne podejście i ta dyskusja mogłaby trwać całe wieki. Zaśmiał się głośno na jej kolejne słowa. Owszem, miała rację co do tego, że nie wybaczyłby sobie, gdyby tak po prostu odpuścił. To po prostu nie byłoby w jego stylu i mimo, że go nie znała, to pewnie tą jedną rzecz już musiała się o nim dowiedzieć. -Dobra, masz mnie! - podniósł ręce do góry, jakby się bronił przed nieistniejącym atakiem. -Prawda jest taka, że jestem samotnym zboczeńcem, który posługuje się dzieckiem z lodami, aby podrywać atrakcyjne kobiety. - zaśmiał się na samą myśl, że ktoś taki w ogóle mógłby istnieć ale po chwili spoważniał i spojrzał na nią lekko przestraszonym wzrokiem. -Oczywiście żartowałem! - dodał szybko, pragnąc naprawić to, co zdążył powiedzieć. Wiedział, że jego poczucie humoru było, przynajmniej specyficzne, ale często o tym zapominał. I chlapał takie głupie teksty na prawo i lewo dopiero po chwili orientując się w tym, że nie dla każdego mogą być one śmieszne. Usłyszał, że nie jest w żadnym związku, ale nie mógł jakoś w to uwierzyć. Po prostu nie mieściło mu się w głowie, że taka piękna dziewczyna jak ona, była samotna. Nie wiedział, czy to zdziwienie wymalowało się na jego twarzy, czy też nie. Miał nadzieję, że niekoniecznie tym razem zdradził się ze swoimi emocjami a propos tej kwestii. -Nic nie szkodzi, ale może w takim razie zdradzisz, czym się zajmujesz? - zapytał z czystej ciekawości i chęci potrzymania konwersacji. Szli powoli na poszukiwanie jego zaginionej córki. Dziwne, że przez chwilę zapomniał o tym urwisie, bo zazwyczaj dręczyła go dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie to, żeby na to narzekał, ale nie mógł zrozumieć, jakim cudem doszło teraz do czegoś takiego. Może to znak, że potrzebuje chwili wytchnienia od tacierzyństwa? Uwagę a propos sprzeciwiania się, puścił mimo uszu. Tak jak podejrzewał, pod tym względem już go poznała. Mogło to tylko dobrze rokować na przyszłość jakby nie patrzeć. -Lil, jak ty wyglądasz. Jesteś cała brudna. - zaczął psioczyć, jak na prawdziwą kurę domową przystało. Ale córka nic sobie z tego nie robiła, w końcu miała swoje upragnione lody, co tam, że tata narzeka? Czym by się tu przejmować. Oderwał wzrok od dziewczynki w momencie, kiedy Yvonne wspomniała o umazaniu Tony'ego lodami. W jego oczach mogło malować się przerażenie. Że on? Że za co ja się pytam?! -Nie ośmielicie się tego zrobić - powiedział groźnym głosem, ze świadomością że gdy tylko tego zapragną, to i tak to zrobią. Mina Yvonne i jego córki mówiły jednoznacznie, że nie miałby z nimi szans pod tym względem. Kątem oka zobaczył tylko, jak sprzedawca lodów, znajdujący się niedaleko, tylko kręci głową z szerokim uśmiechem na ustach na ich widok. -Poza tym, zemszczę się za to. - dodał, jakby to miało je powstrzymać. Lili spojrzała to na niego, to na pannę Horan i uśmiechnęła się szeroko. -Ta Pani jest ładna. Nawet duża ilość lodów na jej ubraniach tego nie popsuje. - rzuciła, jak zwykle, rozbrajająco, nie zważając na jakiekolwiek konwenanse.
-Ha! Czyli dobrze myślałam, że coś musi być nie tak. To zbyt ładny obrazek by był prawdziwy - zboczeniec czyhający na panie, z dzieckiem i lodami jako punkt zaczepu? Pomysł bardzo dobry, niby nic zbyt wymagającego, ale jakie to skuteczne. Wystarczy powiedzieć dziecku "Upaćkaj tą panią lodami, tatuś będzie miał nową koleżankę", a że dzieci chłoną wszystko szybko jak gąbka to i chętnie to robią byleby mieć "Nową, może mamusię". Chociaż mężczyzna powinien wiedzieć, że chyba nie trafił na dobrą osobą jeśli szuka kogoś takiego albo inaczej. To Yvonne nie była przekonana, że to właśnie ona powinna być jego "ofiarą w polowaniu". -Tańczę w klubie nocnym, niestety nie miałam zbyt dobrych znajomości żeby znaleźć lepszą pracę - skoro już tak jego wzięło na żarty, to może i ona rzuci czymś podobnym chcąc zobaczyć jego minę. O ile w to uwierzy. Powiedziała to z taką pewnością i tak gładko, że trudno stwierdzić czy to była prawda czy kłamstwo. Na udowodnienie tego potrzebny by był dowód. Po prostu w pracy i tak musi kręcić nosem i zmyślać, że robi to z łatwością. Po ewentualnym zdziwieniu Anthony'ego mogła mu powiedzieć prawdę - Zostałam nie dawno awansowana na szefa biura Dezinformacji, oczywiście nie możesz zostać dłużny Zaśmiała się widząc jak mężczyzna reaguje na wygląd córeczki. Dziwne, zawsze myślała, że tatusiowie raczej nie zwracają na to uwagi póki dziecko nie jest szczęśliwa. A tutaj odwrotnie, jak oczko w głowie. Chociaż przez brak mamy to musi starać się odgrywać obie te rolę, zapewnić bezpieczeństwo oraz opiekę i zabawę. Nic tylko podziwiać. -Oj daj spokój, no chyba, że w planie macie jakiś bankiet za 10 minut - machnęła ręką. Niech się dziewczynka cieszy póki może, za jakiś czas sama będzie zwracać uwagę na to jak wygląda. Spoglądała to na dziewczynkę to na Tony'ego. To była bardzo trudna decyzja, kogo powinna zadowolić? Równie dobrze mogła na to spojrzeć jako taką małą zemstę, skoro nie potrafi dobrze upilnować córki to również powinien za to zapłacić - Na szczęście Krukoni są bardziej rozsądni, niech chociaż jedna osoba w tym towarzystwie wygląda na normalną i porządną - westchnęła w końcu wybierając dla siebie lody. Podwójna wanilia i pistacja. Wyśmienite, tak się w nich zasmakowała, że nie zwróciła uwagi na zielony wąsik nad górną wargą. Brawo Yvonne, ty siebie nazywasz przykładną panią z Ministerstwa? -Tak sądzisz Lil? A gdyby to była ta duża ilość lodów, że można by się w nich wykąpać? Chociaż pewnie by było za zimno, to lepiej w czekoladzie. Wtedy Twój tata by się wywinął, lubi on czasem popsocić?
Jego mina musiała wyrażać ogromne zaskoczenie. Dobrze, że akurat nie miał niczego w ustach, bo z pewnością w bajeczny wręcz sposób rozbryzgało by się to po najbliższej okolicy. Jej słowa sprawiły, że zamilkł na dłuższą chwilę, nie zdolny do tego, aby racjonalnie przetrawić to, co właśnie usłyszał. Coś, jakby szufladki w jego umyśle, brzydko się zaklinowały i nie było możliwości ich wysunięcia, tym samym pozwolenia na to, aby myśli znów mogły płynąć i w ogóle się tam pojawiać. -To musi być bardzo ekskluzywny klub - mruknął tylko pod nosem, bezczelnie patrząc na jej ubrania, które z pewnością nie pochodziły ze sklepu "wszystko po 5 galeonów". On sam raczej prezentował się przy kobiecie dosyć marnie, zważywszy na fakt, że miał na sobie powycierane dżinsy, sprany t-shirt i ulubione, brudne trampki. Chociaż w sumie, po tym jak kobieta w epicki wręcz sposób została umazana lodami, to prezentowali się oboje równie beznadziejnie. Przypadek? Nie sądzę. Uśmiech pojawił się na jego twarzy, kiedy usłyszał prawdziwy zawód kobiety i równie szybko zgasł, kiedy zagaiła go o zawód, którym on się zajmuje. Kurde, no przecież nie mógł babie z Ministerstwa powiedzieć, że zarabia na życie szmuglując magiczne stworzenia! Przecież to by było strzelenie sobie w stopę i to z tak bliskiej odległości, że tylko idiota by to zrobił. - Mam małą działalność na pokątnej, gdzie sprzedaję magiczne stworzenia. - odpowiedział po dłuższej chwili, może trochę wymijająco, jednak to było najlepsze co w tym momencie wymyślił. I niech tak pozostanie, oby nie dopytywała o więcej... Yvonne, może i chciała mu darować, ale Lili raczej do tego typu osób nie należała. -Tatusiu, weźmiesz mnie na barana? - zapytała w uroczy sposób od którego serce nie jednego i nie dwóch brutali z pewnością by zmiękło. Tony nie mógł jej odmówić, więc kucnął, a dziewczynka wdrapała mu się na barki z szerokim uśmiechem. Dopiero wtedy postanowiła odpowiedzieć na pytanie Yvonne. - Czekolada byłaby spoko. A mój tata jest najlepszy! - powiedziała, szczerząc szeroko zęby. Tony, chcąc nie chcąc, również się uśmiechnął, bo mimo wszystko, czuł się zaszczycony słysząc taki komplement z ust jedynej córki. -Słuchaj tej małej, nie kłamie. - rzucił w kierunku panny Horan, poruszając brwiami do góry i do dołu w dosyć komiczny sposób, kiedy połączyło się to z szerokim uśmiechem na jego ustach. Nim którekolwiek zdążyło cokolwiek powiedzieć, Lili zrobiła coś, czego nikt by się nie spodziewał. Palcami zdjęła jedną kulkę z rożka, którego wciąż trzymała w dłoni i w epicki sposób rozmaśliła ją na czole Selwyna. Tony zamrugał kilka razy nie do końca pewny, co w tym momencie powinien zrobić, a w tym samym czasie, język córki przykleił się do dziwnej brei na jego twarzy. -Mówiłam, że jest najlepszy? Jesteś pyszny, jak truskawka! - zapiszczała i zaczęła śmiać się wniebogłosy.
Ekskluzywny klub? Hmm... Powinna to wziąć jako komplement, czyż nie? Sama z siebie przecież nie zagląda do byle jakich miejsc o nie zbyt przyjemnej atmosferze i jeszcze gorszych opiniach. Całe szczęście nigdy nie miała powodów by w ogóle rozważać taką opcję zarabiania na życie. Nigdy niczego jej nie brakowało, do tego stopnia, że chciała się od tego odciąć i zdać się na siebie. Tak się wszystko poukładało, że już w takim wieku została szefową biura. To chyba nie tak źle prawda? Może kiedyś i na stołek samego Ministra by startowała, ale takiej odpowiedzialności już na pewno nie udźwignie. Już wystarczająco dużo głupoty czarodziei widziała i jeszcze więcej mugoli, którzy przystają na warunki Biura Dezinformacji. Nie wiadomo co gorsze. Mimo wszystko wolała zostawić tą miłą, jeśli tak to można ująć, odpowiedź Tony'ego. -Można wiedzieć jak ten sklep się nazywa? Mieszkam akurat na Pokątnej, ale tak jakoś nigdy nie wróciłam uwagi. Mam jedną sowę i tyle znam się na zwierzętach - wzruszyła ramionami jakby z bezradności. Niestety, nijak się znała na zwierzętach. Lubiła, ale w jej domu były akceptowane tylko sowy, nic poza tym i tak zostało również jej - Chociaż niedługo powinnam chyba kupić jakiegoś kota - wygięła lekko usta na bok i wydawała z nich dźwięk czegoś w rodzaju cmoknięcia. Chyba nie trzeba było tłumaczyć czemu akurat kot. Tak miło się na nich patrzyło. Ukochana córeczka tatusia, wspomnienia wracają na sam widok takiej uroczej scenki - Nie wątpię w to - nie wypadało zaprzeczyć dziewczynce zapatrzonej w najważniejszego mężczyznę w jej życiu. Najlepszy, najpiękniejszy i w ogóle inni mogli by się przed nim chować. Yvonne też taka była w stosunku do swojego ojca? Nawet jakby chciała, to nie często miała okazję. Wszystko było jak w obrazku. Ojciec z córką, na spacerze, jedzący lody. Do czasu, kiedy nagle mała postanowiła zrobić coś... niespodziewanego. Aż takich wybryków kobieta nie gwarantowała swojemu tatusiowi za dziecka. -O matko - mruknęła pod nosem widząc tą akcję. Chociaż trzymała jeden rożek w ręku próbowała wydobyć chusteczkę z torebki by jakoś uratować truskawkowego pana. Udało się z trudem, ale nie zastanawiała się nawet i chciała wytrzeć twarz mężczyzny. Teraz czuła się jak niania. Chyba właśnie włączył się w niej instynkt opiekuńczy, którego jakoś nigdy nie odczuwała - Słodko - skwitowała krótko z uśmiechem wycierając lody z okolic oczu mężczyzny
Przepraszam misiu, że dopiero teraz. Miałam małe urwanie głowy, aż mnie głowa bolała :(
To, że rzekomy klub był ekskluzywny, z pewnością było komplementem! Tylko jak większość wypowiedzi w życiu Anthony'ego, może trochę nie trafionym... No bo, przecież Yvonne na pierwszy rzut oka, była piękną kobietą. A tak piękna kobieta nie mogłaby się wywijać przy byle jakiej rurze. Tylko takiej, wręcz pozłacanej, jeśli już. Przy takiej, zobaczyć Yvonne... Nie, Tony, wróć. Nie galopuj tak daleko z myślami... To nie wypada, ta kobieta jest damą! Nie odpuszczała. Musiała wiedzieć. Że też ktoś taki ciekawski stanął na jego drodze, to nie mógł w to uwierzyć. Jakby nie mogła po prostu od tak przytaknąć i pójść dalej w swoją stronę. -Wiesz, to w sumie bardziej na Nokturnie, niż na Pokątnej jest. - zaczął spokojnie, nie do końca wiedząc, jak pociągnąć ten temat. -Bo wiesz, na Nokturnie są tańsze znacznie lokale, a klienci jeśli chcą to daleko z Pokątnej nie mają. Dlatego się zdecydowałem na otworzenie tam właśnie sklepu. Ale jeśli kiedyś będziesz chciała, wpadnij, dam Ci zniżkę na sowę czy tam kota. - dodał, uśmiechając się uroczo na koniec. Może chciał tym uśmiechem trochę poprawić swoje pierwsze wrażenie? Co prawda, chyba było na to zdecydowanie zbyt późno, ale hej, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, a obrażona Pani z Ministerstwa Magii mogłaby mu bardzo w życiu namieszać. Także tego wolał uniknąć. Moment, w którym lody jego ukochanej córki, zetknęły się z jego czołem, sprawił, że nie do końca wiedział, co powiedzieć. A gdy do tego doszedł jej język, to ręce mu po prostu opadły. I stał tak oniemiały, z Lili na ramionach i z Yvonne wycierającą jego twarz piękną chusteczką która na pewno nie służyła do pozbywania się lodów. Cóż, dzieci były nieprzewidywalne. A tutaj właśnie był dowód prawdziwości tego stwierdzenia. Może tak powinien ją oddać na wychowanie do jakiegoś specjalnego ośrodka dla trudnej młodzieży? Nie, tam też pewnie by nie dali sobie z blondyneczką rady. Uchachaną, zdjął ze swoich ramion, nie do końca pewny czy powinien być zły, czy śmiać się razem z nią. Dlatego postawił na... naburmuszenie się. -Zobaczysz, nie będzie czekolady na podwieczorek za to, co tu odwalasz dzisiaj. - burknął pod nosem, ale szybko uśmiechnął się, kiedy przeniósł spojrzenie na urzędniczkę. -Mam nadzieję, że nie odmówisz mi jakiegoś spotkania w ramach odkupienia swoich win, za wyczyny tej młodej damy. - zaczął i potem dodał ciszej, jakby trochę czulej. -I gwarantuję, że kolejne nasze spotkanie, odbyłoby się bez niej. - dodał po czym wyciągnął przed siebie dłoń i uścisnął dłoń Yvonne. -Dziękuję za dzisiaj i za przepyszne lody, ale my już będziemy uciekać. Mam nadzieję, do zobaczenia Yvonne. To powiedziawszy, złapał za rękę Lili i ruszył przed siebie. Dziewczynka odwróciła się po kilku krokach i pomachała radośnie w kierunku urzędniczki. -Paa Yvonne! - zawołała wesoło, a kiedy zniknęli za zakrętem, pozostał po nich tylko głośny dźwięk sygnalizujący to, że właśnie się teleportowali.
Tak jak ostatnie dni niemiłosiernie się jej dłużyły, tak ten uciekał jej pomiędzy palcami. Głowę miała pełną tych optymistycznych, jak i pesymistycznych myśli, niekiedy podsyłających jej rozmaite obrazy przed oczy. Poranek nie wyróżniał się niczym specjalnym na tle minionych, spędzony głównie na nadrabianiu materiału oraz grze na skrzypcach, którą ostatnim czasem wyjątkowo zaniedbała. Gdy zbliżało się południe, zjadła obiad i wróciła do swojego pokoju, chowając instrument do pokrowca. Czuła to irytujące poddenerwowanie, które narastało z każdą minutą zbliżającą ją do spotkania z Holdenem, które zresztą sama poprosiła. Wiedziała, czego może się spodziewać, jednak problem z gryfonem był taki, że oczekiwanie nieoczekiwanego to było zbyt mało. Nawet jeśli miałaby to być ich ostatnia konwersacja na podłożu tak prywatnym, nie mogła tego zostawić ot tak, w stanie takim, jakie było. Zrobiła wiele rzeczy źle, a ojciec zawsze jej powtarzał, że za podjęte decyzję należało ponosić konsekwencję. Nawet jeśli jego by to nie obchodziło, musiała powiedzieć te kilka słów, które krążyły od tak dawna w jej głowie, ukryte pod płachtą otumaniającej whiskey czy burbona. Chciała go przeprosić i załatwić to uczciwie, niezależnie od tego, jakie słowa wypłyną i co właściwie mogła usłyszeć. Tego akurat się nie bała, miała w głowie najróżniejsze zdania czy epitety, które z pewnością ugodzą niezwykle mocno, gdy będą wypowiadane akurat przez niego. Westchnęła cicho, uwieńczając jednego z holenderskich warkoczy gumką do włosów tak, aby się nie rozplątał przy najbliższej okazji. Drugi już dawno spływał po ramieniu, układając się łagodnie na biuście i niknąc gdzieś niżej, pod blatem białej toaletki. Detoks robił swoje, jej bladość była bardziej widoczna niż zwykle, podobnie jak podkrążone ślepia — nic więc dziwnego, że zdecydowała się na delikatny, naturalny makijaż, w którym główną rolę stanowiły pomalowane rzęsy i bezbarwna pomadka na usta lub delikatny błyszczyk, czego jeszcze nie potrafiła wybrać. Podeszła do szafy, wyciągając z niej kwiecistą koszulę i szorty, trzymając chwilę wieszak w ręku. Nie, nie miała ochoty ani na perły, ani na szpilki. Zamiast tego wciągnęła na siebie czarne getry, luźniejszy oraz dłuższy sweter w siwym kolorze i sportowe buty na grubszej podeszwie, co dodało jej kilku centymetrów. Przesunęła palcami po miękkim materiale, uśmiechając się pod nosem i podchodząc do łóżka, z którego podniosła mały, czarny plecak. Wrzuciła do niego trochę pieniędzy, niezbędne drobiazgi i małą butelkę z wodą, z którą w obecnej sytuacji ciężko było się rozstać. Był oczywiście magicznie powiększony. Zamknęła za sobą drzwi od pokoju, zbiegając po schodach i wychodząc z domu. Na szczęście wybrał miejsce, do którego pomimo swojej żenującej orientacji w terenie potrafiła dotrzeć. Teleportacja była czymś cudownym i to właśnie dzięki niej znalazła się w Londynie tak szybko, drepcząc w ciszy w stronę dziurawego kotła, przed którym byli umówieni. Oparła się wygodnie o murek, spoglądając gdzieś w przestrzeń przed sobą, pozwalając sobie na krótkie przymknięcie powiek. Jak zwykle była wcześniej, zawsze tak wychodziło. Poprawiła plecak na ramionach, chowając dłonie w nieco przydługich rękawach, które właściwie na nie naciągnęła. Pogoda była lepsza, jednak podmuchy wiatru wciąż potrafiły przypomnieć o minionej zimie. Ostatnio często było jej zimno, co z pewnością było efektem odstawienia procentów, podobnie jak niekontrolowane fale dreszczy. Rozejrzała się po jakimś czasie, dostrzegając znajomą sylwetkę wyłaniającą się z tłumu, co wywołało u niej falę jakieś dziwnej niepewności i ukłucia w brzuchu. Palce zacisnęły się w pięści, jakby próbowała dodać sobie odwagi, chociaż bardziej niż samej rozmowy bała się czegoś innego. Kiwnęła w jego stronę głową na przywitanie, lustrując jego twarz brązowymi oczyma. - Hej, dziękuje, że się zgodziłeś ze mną spotkać. - zaczęła, posyłając mu krótki i delikatny uśmiech. Brzmiała spokojniej i łagodniej niż sądziła, że będzie, co poniekąd wpędziło Lanceleyównę w zaskoczenie. On już chyba miał taką aurę. Już miała kontynuować, gdy dostrzegła tylko kierującą się w jej stronę dłoń Holdena, a potem poczuła ten charakterystyczny korkociąg w okolicach pępka, na który mimowolnie zamknęła powieki. No tak, teleportacja. Tylko dokąd? Wszystko to trwało chwilę, a jej uszu dobiegły całkiem inne dźwięki niż te, które usłyszeć można było w okolicach kotła. Karzełek rozejrzał się dookoła z ciekawością, zwabiony szelestem młodych liści na gałęziach wysokich drzew. Dopiero po chwili okazało się, że przed nimi maluję się urocza fontanna, której szum tak przyjemnie komponował się z wiosennym krajobrazem dookoła. Nie miała pojęcia, gdzie są. Ludzi jednak było sporo. Zaciekawiona wędrowała wzrokiem, poznając szczegóły otoczenia, trafiając w końcu na sylwetkę gryfona, co wywołało u niej bezgłośne westchnięcie. Właściwie największym problemem dla rudej nie było to, co chciała mu powiedzieć, tylko to, od czego powinna była zacząć. Objęła się rękoma, zaciskając dłonie na ramionach i zwyczajnie na niego patrząc. Znał ją na tyle, aby wiedzieć, jak bardzo trudno było jej patrzeć bezpośrednio w jego błękitne ślepia po tym, co przeszli. Wiedział tak, że mistrzem mówienia o takich rzeczach to ona nie była, stąd ten wyraz twarzy, który próbował cokolwiek przekazać. - Dobrze wyglądasz. Ładnie tu.. - zaczęła w końcu, mając zaraz ochotę przyłożyć sobie w twarz. Zacisnęła powieki, karcąc się w myślach i robiąc dwa kroki do przodu, podchodząc bliżej fontanny. Musiała tylko znaleźć punkt zaczepienia, uwolnić słowotok, który przecież tak długo przygotowywała. Nie chciała marnować mu czasu, zabrała go i tak zbyt wiele z jego życia, nie wypełniając go tak pozytywnymi wspomnieniami, jak powinna. On jej przecież tak wiele rzeczy pokazał, uświadomił. Zagryzła dolną wargę, odwracając się nieco nazbyt gwałtownie i znów stając przodem do niego. Zadarła nieco głowę, konfrontując karmelowe ślepia z bezkresnym błękitem.- Przepraszam Holden. Za moje ostatnie zachowanie, za butelkę, za wiele rzeczy i chyba jeszcze więcej słów. Nigdy nie powinnam była nią rzucać, to było okropne. Wyrzuciła w końcu cichym głosem, mówiąc nieco szybciej, niż by chciała. To był dopiero początek listy, a ona wyglądała na osobę, która boi się, że o czymś zapomni. Trzeba jednak przyznać, że gdzieś w środku poczuła jakąś ulgę, jakby ktoś zabrał jej ciężarek z sumienia. Nawet jeśli wszystko pójdzie źle i ta relacja umrze, to przynajmniej zachowała się tak, jak powinna dużo wcześniej. Niestety, odwaga wymaga czasu, ona go potrzebowała. Dotknięcie dna nie jest może najlepszą metodą, jednak sama próba odbicia się od niego świadczy o poczuciu winy oraz chęci zmian.
Holden A. Thatcher II
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175
C. szczególne : anorektycznie chudy, ma kilka tatuaży i kolczyków, naderwane ucho, blizny na twarzy, rękach i plecach, bardzo widoczne cienie pod oczami
I popatrz – ledwie poznaliśmy się, już życie knuło co mogło, żeby nas poróżnić. Przeczytane chwilę wcześniej słowa nadal rozbrzmiewają mi w myślach, odbijając się w mojej głowie niczym piłeczka kauczukowa i przejmując prawie całą moją uwagę. Gdzieś w tle słyszę przeraźliwe miauczenie kota, który niepostrzeżenie wtargnął do łazienki, w której zostaje zamknięty i domaga się wypuszczenia. Machinalnie otwieram mu drzwi, nadal jednak kontemplując nad tym, jak bardzo całe zdanie dotyczy mojego życia. Snuję się po domu, nie wiedząc, za co powinienem się zabrać. Wszystko leci mi z rąk, a gdy po raz kolejny potykam się, niosąc kubek z herbatą i ten uderza w ziemię, rozpryskując się na setki białych drobinek, leżących w wciąż parującym, zielonkawym płynie, nie wytrzymuję i przeklinając, jednym ruchem zrzucam wszystko z okolicznej szafki. Książki zsuwają się jedna po drugiej, lądując częściowo na kanapie, a częściowo na mokrej podłodze. Na nich ląduje donica z mugolską rośliną, która była już w tym mieszkaniu, kiedy się wprowadzałem. Przełamuje się na pół, a ziemia rozsypuje się na książkach, herbacie i pozostałościach z kubka, tworząc mozaikę rozpaczy. Przerażony kot z powrotem ucieka do łazienki, a ja tylko słyszę stukanie pazurków na podłodze, a potem głuche uderzenie, gdy próbuje wskoczyć do kosza na pranie, ale ląduje tuż obok niego. Siadam na łóżku, przygniatając jedyne z ocalałych książek i chowam twarz w dłoniach, tak jakby dzięki temu miało zniknąć wszystko wokół. Nie chcę widzieć się z Nessą. A jednocześnie tak bardzo tego pragnę, że sam już nie wiem, co powinienem zrobić. Denerwuję się tym, jak może skończyć się to spotkanie, a scenariusze układające się w mojej głowie coraz bardziej mnie dobijają, więc staram się odwrócić swoją uwagę błahostkami. Bezskutecznie. Ave, Caesar, morituri te salutant. Tylko kto w tym przypadku jest władcą? Mam wrażenie, że emocje, które nade mną panują, nie pozwalając dojść do słowa rozsądkowi. Próbuję je sobie wyobrazić bardziej materialnie, żeby się ich pozbyć, ale nie potrafię się na tym skupić, więc szukam w głowie sposobu, w jaki można zdetronizować niechcianego króla. Znam odpowiedź na to pytanie, ale muszę jeszcze zastanowić się, jak przenieść to na własne realia. Jak go zabić i obsadzić w jego miejsce kogoś innego? God, save the Queen. Podnoszę się, dość niechętnie i robiąc duży krok nad katastrofą, którą stworzyłem na podłodze, podchodzę do starego gramofonu. Wybieram jeden z winyli i włączam go, wywołując kolejną katastrofę w postaci niemal trzęsących się ścian, gdy przesadzam z głośnością. Muzyka jednak sprawia, że czuję się lepiej. Pochłania mnie w całości, pozostając jedyną istotną sprawą na tym świecie. Nie słyszę już nawet kropli deszczu odbijających się od szyb ani kota, który po raz kolejny utknął w łazience. Zaczynam skakać na podłodze i machać rękami jak głupi, a z moich ust wylewają się wrzaski na wzór wokalisty zespołu. Ostatecznie wskakuję na zaimprowizowane z materaca łóżko, gdy o mały włos nie wdeptuję w pozostałości kubka i tam wykonuję dalszy układ swojego tańca do momentu, gdy uderzam głową w półkę. Cholera jasna. Zatrzymuję się i rozmasowuję obolałe miejsce, uświadamiając sobie, że powinienem już wychodzić. Zdejmuję igłę z gramofonu, sprawiając, że wszelkie dźwięki ustają, otwieram łazienkę, by wypuścić tofu i zgarniam kurtkę z wieszaka, po czym opuszczam mieszkanie. W biegu ubieram starą pilotkę z futrem Scotta, którą wysłała mi sową Mona, jego narzeczona. Lubię ją czasem drażnić i nazywać Moną Lisą, chociaż wtedy grozi mi, że stracę za jej sprawą brwi i wtedy bardziej będę przypominał postać z obrazu, niż ona sama. Bywa irytująca, zwłaszcza gdy goni mnie do nauki i przypomina mi wtedy moją mamę, ale zaczynam ją lubić. Dopiero teraz dociera do mnie, że musi być niewiele starsza ode mnie, a mimo to prowadzi się z tym starym prykiem, moim chrzestnym. Pomimo słabej pogody, na ulicy jest sporo ludzi, więc nie mam szansy teleportować się w biegu. Próbuję zlokalizować jakieś mniej oblegane miejsce, przy okazji wstępując do małego sklepiku z używanymi rzeczami – tymi, z których dochód idzie na cele charytatywne – i kupuję parasol, dochodząc do wniosku, że może się przydać, skoro mam ochotę na spacer. Nie skupiam się na wyborze, więc kiedy rozkładam go na ulicy, okazuje się, że pomimo tego, że wydawał mi się brązowy, po zetknięciu z wodą pojawiają się na nim cętki niczym u geparda. No cóż, dość interesujące i przyciągające uwagę, choć na tym dzisiejszego dnia mi nie zależy. Znajduję w końcu jakąś ślepą uliczkę, więc składam parasol i okręcam się wokół własnej osi, wyobrażając sobie Ulicę Pokątną w okolicy ściany prowadzącej do Dziurawego Kotła. W mojej głowie jest jednak bardziej letnio, wszystko ma intensywne barwy, a słońce oświetla sklepowe witryny. Rzeczywistość okazuje się dosłownie szarobura, z odrobiną błota pod nogami, przyniesionego zapewne z okolicznych ścieżek przy budynkach mieszkalnych. Wokół jest jeszcze więcej ludzi niż w mugolskiej części Londynu, co nawet by mnie zdziwiło, gdyby nie międzysezonowe wyprzedaże u projektantów szat, na które wszyscy się rzucają, jak gdyby był to ósmy cud świata. Nie potrafię się z nimi zgodzić i nie wiem, czy to z praktyczności, czy też zwykłej zazdrości, że noszę na sobie ubrania ukradzione kolegom w dormitorium albo takie po czterdziestokilkuletnim (chociaż Scott równie dobrze może mieć i z dziewięćdziesiąt lat, patrząc na jego siwiznę) wujku z kryzysem wieku średniego, przez co ubiera się jak nastoletni motocyklista. Ponownie rozkładam przykuwający uwagę parasol z oberwanym jednym drutem i rozglądam się, szukając znajomej postaci. Chociaż dostrzegam dwa rude warkocze, pozostała jej część nie pasuje mi do Nessy, choć Nessą zdecydowanie być musi. Zbliżam się do niej ostrożnie, na wypadek gdybym się pomylił, ale okazuje się, że jednak miałem rację i ta istota w za dużym swetrze i getrach naprawdę jest Ślizgonką. Czuję gulę w żołądku, przesuwającą się do gardła, ale nie mogę już uciec, bo mnie zauważa, więc kieruję się w jej stronę, dzierżąc w dłoni przypałowy parasol, który ostatecznie ląduje nad jej i tak już przemoczoną głową. Mówi coś do mnie, ale nie odpowiadam jej, kładąc swoją dłoń na jej ramieniu i teleportując się z Pokątnej. Po raz kolejny wyobrażam sobie miejsce, do którego chcę trafić. Dwie kamienne nimfy, wypuszczające ze swoich dzbanów wodę wprost do ogromnego, otoczonego żeliwną barierką zbiornika, w który lubiłem się wpatrywać chwilę po tym, jak uciekłem z domu. Dawno tu nie przychodziłem i nie wiem, czemu to miejsce jako pierwsze wpada mi do głowy. Dopiero gdy przestaje mi wirować w żołądku i lądujemy na brukowanej drodze, uświadamiam sobie, co zrobiłem i rozglądam się przerażony, ale na szczęście nie dostrzegam tu żadnych mugoli. Park jest opustoszały i tylko ślepy, bezdomny jasnowidz snuje się po okolicy, mówiąc do gołębi. Nie wiem, czy naprawdę jest wróżbitą, bo nie wierzę w żadne jego słowa, nawet na temat własnej tożsamości, ale czasem przynosiłem mu jedzenie, gdy inni go ignorowali. Teraz jednak jest zbyt daleko, by mógł nas usłyszeć, za co jestem wdzięczny Fortunie, bo nie mam ochoty na to, by próbował nam wróżyć. Unoszę brwi, słysząc jej słowa i wpatrując się w jej twarz, tak jak ona wpatruje się w moją. Z parasola zwisa kolejny drut, zapewne uszkodzony podczas teleportacji, a płachta materiału rzuca na nas cień, przez co rzęsy dziewczyny wydają się jeszcze dłuższe niż w rzeczywistości. Zabieram rękę z jej ramienia, uświadomiwszy sobie, że nadal ją na nim trzymam, a ona odsuwa się ode mnie, zbliżając do barierki, przez co znów moknie. Przyglądam się jej, nie rozumiejąc zupełnie niczego, co właściwie nie jest niczym niezwykłym. Nie wiem jednak, co chce mi przekazać, bo wpatruje się w wodę przelewaną przez nieruchome nimfy. Mogłaby być jedną z nich, swoją urodą przypominając te morskie boginki. Nagle odwraca się, patrząc mi w oczy, a ja po raz kolejny czuję gulę w żołądku, bo przeczuwam, że zaraz przejdzie do sedna. A poza tym wpatrywanie się w jej tęczówki zawsze kojarzyło mi się z czymś miłym, a stan, w jakim się znajdujemy nie jest tym, czego bym pragnął. Nie rozumiem, czemu ona nadal tak na mnie działa. Widząc ją na lekcjach, w towarzystwie innych Ślizgonów, zdawało mi się, że wszystko wróci do normy sprzed roku – do momentu, kiedy ignorowaliśmy się lub rzucaliśmy sobie niewybredne uwagi. Teraz jednak dociera do mnie, że była to jedynie iluzja, którą próbowałem sobie wmówić, że nic więcej złego nie może się stać, a wszystkie te chwile nie miały żadnego znaczenia. Prawda jest taka, że miały i to ogromne, a tych wspomnień nigdy się nie pozbędę. Przepraszam. Nie jestem w stanie nic powiedzieć. Nawet nie wiem, co miałoby się wydostać z moich ust. Nic nie szkodzi? To nie byłaby prawda, a jednocześnie nie chcę jej mówić, jak bardzo byłem wtedy zły, mimo że powinienem. Zamiast tego wypuszczam z dłoni parasol, tym samym łamiąc kolejny jego drut, gdy uderza o drogę i kręci się do momentu, aż trafia na uszkodzoną część, by się zatrzymać. Przypomina trochę martwe zwierzątko, ale nie zwracam na niego uwagi. Stawiam kilka kroków naprzód, dość szybko, tak by się do niej zbliżyć i przytulam ją tak, ze jej twarz ukrywa się w materiale mojego swetra. Nie może w ten sposób nic więcej powiedzieć, obejmowana moimi ramionami, a ja wpatruję się w krople deszczu tworzące kręgi na wodzie z fontanny, zastanawiając się, co mam jej na to odpowiedzieć. Bo za cholerę nie mam pojęcia, chociaż zbyt mocno się nawzajem zraniliśmy, by tak łatwo pociągnąć to dalej.
Westchnęła cicho, przymykając na dłuższą chwilę powieki. Nie zwróciła nawet uwagi na spadające z nieba, zimne krople wody, które leniwie rozbijały się o jej skórę albo niknęły gdzieś w zaplecionych w warkocze włosach, przez co wydawały się znacznie ciemniejsze, niż były w rzeczywistości. Zamiast marchewki, zaczynały przypominać cynamonowe laski. Myśli były okropne, podsuwały jej coraz to gorsze scenariusze i słowa, które mogła dziś usłyszeć-teoretycznie chciała przygotować się mentalnie na wszystko, a w praktyce wiedziała, że gdy przychodziło do Holdena, nie miało to żadnego sensu, bo i tak zrobi po swojemu. Był unikalny, a nietuzinkowy sposób postrzegania świata sprawiał, że intrygował wszystkich dookoła, czarował swoją osobowością. Nawet jeśli ktoś miał go za głupka czy idiotę, w gruncie rzeczy przebywanie w jego towarzystwie sprawiało mu przyjemność. Uniosła leniwie powieki, unosząc dłoń i palcami ścierając krople deszczu z policzka, zadzierając głowę do tyłu i przyglądając się ciężkim chmurom. A co, jeśli szare niebo zwiastowało burzę nie tylko w strefie pogodowej? Los lubił jej płatać figle, zwłaszcza ostatnio. Poczucie winy wcale nie ułatwiało jej poskromienia nerwów, które zdawały się rosnąć z każdym przesunięciem się mosiężnych strzałek na starym, przyrdzewiałym zegarze. Niezwykle dziś irytującym. Była kobietą cierpliwą, zawsze przychodziła na miejsce przed czasem i nigdy nie marudziła, gdy ktoś się spóźniał. Nie rozumiała dlaczego, ale dziś wskazówki zegara tkwiącego na szczycie budynku, przed którym stała zdawały się tkwić w miejscu, jakby umówiona godzina nigdy miała nie nadejść. A jeśli to był kolejny znak od całego świata, że nie powinna się z nim umawiać, tylko pozwolić tej relacji odejść w zapomnienie w gniewie i złości, aby nigdy nie mogli się pogodzić? Przecież byli jak z dwóch różnych światów! Szkoda tylko, że Nessie takie rozwiązanie w ogóle się nie podobało, podobnie jak fakt pewnego rodzaju kontroli, który od jakiegoś czasu Holden miał nad jej głową. Uśmiechnęła się pod nosem do własnych myśli, kręcąc z niedowierzaniem głową. Deszcz padał coraz mocniej, a ona starała się uspokoić natłok myśli, kryjąc się pod szerokim parapetem okna na piętrze kotła, w którym tliło się światło. Oparła się plecami o mur, czując przebijający się przez sweter chłód. Jego zasługą, jak i odstawienia nadmiaru bursztynowych trunków były ciągłe dreszcze na drobnym ciele ślizgonki czy przejmujące zimno, którego wcześniej nie czuła. Aż nagle krople ustały, a gdy podniosła spojrzenie, dostrzegła parasol w panterkę i kryjącego się pod nią gryfona, o intensywnie niebieskich i głębokich oczach, których nigdy chyba nie potrafiła odczytać. Po minie wnioskowała, że wcale nie miał ochoty jej widzieć, że to spotkanie nie było mu na rękę i przyszedł tu z jednego powodu: był dobrym człowiekiem. Milczące oblicze chłopaka było dla niej czymś nowym, nieco może przerażającym, nawet jeśli Lanceleyówna zdawała sobie sprawę, że to ona dziś jest gospodarzem. Miała wrażenie, że bardzo dawno się nie widzieli, że coś w nim się zmieniło — chociaż równie dobrze mogła to być jej wina. Opuściła spojrzenie gdzieś na bok, zastanawiając się, co właściwie powinna teraz zrobić lub powiedzieć, zatrzymując je gdzieś na brukowanym chodniku przy ulicy. Thatcher miał już jednak plan, bo zaraz z jego dłonią zaciskająca się na ramieniu, skorzystał z teleportacji. Znów rzucając kartę, której w ogóle się nie spodziewała. Nie było sensu się sprzeciwiać, grzecznie więc przymknęła oczy, zastanawiając się, co napotka po ich otworzeniu, gdy kręcenie w okolicy pępka ustanie. Miejski szum ucichł całkiem, zastąpiony szumem i świergotem ptaków, tak przyjemnie łączącym się z pluskiem wody. Wciąż jednak padało, krople rozbijały się o materiał parasola tkwiącego nad ich głowami. Przesunęła dłonią po materiale swetra w okolicach brzucha, unosząc zaciśnięte wcześniej powieki i napotykając znajomą buzię o kamiennym wyrazie, otoczoną drzewami. Nie miała pojęcia, gdzie są — w ogóle tego parku nie kojarzyła poza nazwą. Wypuściła powietrze spomiędzy warg, przerywając panującą pomiędzy nimi ciszę, rzucając jakimiś błahymi słowami. Odwzajemniał jej spojrzenia z odwagą, nie uciekając wzrokiem i rozsiewając ziarna chaosu w jej umyśle, który próbował cokolwiek z nich wyczytać. Bezskutecznie. Gdy cofnął dłoń, przesunęła po niej spojrzeniem i cofnęła się, zwiększając panujący pomiędzy nimi dystans tak, aby żadne nie czuło się źle, mało. A właściwie, żeby gryfon tak się nie czuł, bo jej w żaden sposób to nie przeszkadzało. Musiała jednak na chwilę uciec, zebrać myśli, ułożyć coś w głowie. Przesunęła dłonią po mokrej buzi, po której znów spływały chłodne krople, dziękowała w myślach też wodoodpornym kosmetyką, bo z twarzą pandy wyglądałaby z pewnością jeszcze żałośniej, niż już wygląda, jeszcze gorzej. A współczucia wcale nie chciała, litości też nie, bo dla rudej było to całkiem bezwartościowe i jednocześnie niemiłosiernie bała się, że to właśnie z nimi z tego spotkania wróci. Było to gorszej od czystej nienawiści. Sweter robił się cięższy, męki materiał miał coraz więcej ciemnych kropek, coraz mocniej ciągnął się w dół. Przesunęła warkocze na plecy, błądząc spojrzeniem po sadzawce z fontanną i strzegących jej nimfach, po kołyszących się wysoko nad jej brzegiem gałęziach, po coraz większych kręgach tańczących na wodzie. Nie przyszła tu po to, nie mokła na próżno — musiała to załatwić tak, jak powinna już dawno temu. Dłonie zacisnęły się w piąstki, paznokcie wbiły się jej w skórę, pieczeniem sprowadzając jej myśli na właściwe tory. Później mogła nie mieć okazji, a im dłużej by zwlekała, tym gorzej. Zagryzła dolną wargę, zbierając się w sobie i znów stając twarzą w twarz z Holdenem, bo mówienie do jego butów nie miałoby żadnego sensu. Poszło jej zdecydowanie łatwiej, niż sądziła, nawet jeśli mówiła dość szybko. Wiedziała, że taki atak mógł sprawić, że gryfon poczuje się przytłoczony i powie, że za późno i mogła zrobić to wcześniej. Nie wiedział jednak, że nie mogła. Każda wcześniejsza próba pogodzenia się z nim nie byłaby właściwa, Szkotka sama musiała do niej dojrzeć i poniekąd przejrzeć na oczy. W głowie miała cały czas słowa ojca dotyczące konsekwencji, które wpajał jej od dziecka. Naprawdę nie wiedziała, jak zniesie nienawistne spojrzenie z jego strony, kierowane tylko i wyłącznie do niej. Oczywiście, wcześniej nie pałali do siebie sympatią i ich relacja opierała się głównie na prztyczkach w nos, jednak daleko temu było do złowieszczych życzeń czy przykrych myśli związanych z drugą osobą. A on milczał dalej, uparcie. Minęło raptem kilkanaście sekund przypominających jej godziny w swoim trwaniu. Wolałaby, żeby się na nią wydarł i teleportował, niż pozwalał tak układać w głowie paskudne dialogi i epitety, obstawiać, które padną spomiędzy jego warg. Nie odwracała jednak wzroku, chociaż coraz trudniej było jej go utrzymać, podobnie jak narastającą złość i irytację. Upadający parasol wyrwał ją z kołowrotku myśli, sprawiając, że drgnęła w miejscu zaskoczona, co zresztą wymalowało się na jej twarzy. Nie był to wybuch, którego się spodziewała. Fala nienawiści zmieniła się w fale ciepła, które poczuła, gdy wtulił ją w siebie i sprawił, że jej twarz utonęła w materiale jego swetra. Nozdrza wypełnił znajomy zapach, a ona nawet nie miała ochoty się bulwersować czy krzyczeć, wymagać od niego jakichkolwiek słów. Jakby wszystko dookoła przestało mieć znaczenie, a ramiona Thatchera stworzyły bezpieczną bańkę, która odcinała ją od całej reszty świata. Poczuła jakiś dziwny wewnętrzny spokój, który przypieczętowały silne uderzenia serca i rozlewające się po przemokniętym ciele dreszcze, tym razem ciepłe. Nie powinien był tak robić, to było złe, okropne, a jednak jakakolwiek próba ucieczki była pozbawiona sensu. Przypominające dzwon lub raczej młot pneumatyczny, uderzenia w klatce piersiowej sprawiły, że zakręciło się jej w głowie, chyba z nerwów. Blady policzek pokrył delikatny rumieniec, który z pewnością zrzuciłaby na pogodę, gdyby tylko go zobaczył. Nie mogła na to pozwolić. Jej dłonie w końcu ruszyły, a ciało jakby na ułamki sekund rozluźniło się w objęciach jego ramion. Z początku niepewnie objęła go w pasie, aby zaraz lewa dłoń wspięła się wyżej i ułożyła na jego plecach, sprawiając, że mocniej się w niego wtuliła, zamykając oczy. Palce zacisnęły się na swetrze chłopaka, tkwiąc pod kurtką, chronione przed deszczem. I nawet jeśli wiedziała, że czar może zaraz prysnąć i to równie dobrze może być pożegnanie lub wstęp do tragedii, nie miało to znaczenia. Zupełnie jakby to jedno przytulenie było gestem, którego najbardziej na świecie potrzebowała. Nie wiedziała, czy czas znów stanął w miejscu, czy po prostu jej tkwienie w kroplach deszczu razem z nim w ogóle nie przeszkadzało. Poczuła dziwny impuls, maleńką iskierkę gdzieś wewnątrz. Zatańczyły jej przed oczyma wspomnienia, które razem mieli i wszystko to, co jej pokazał. Był jej przyjacielem, był dla niej ważny, a do tego wszystkiego, ukradł jej pierwszy pocałunek. Może nie tylko to. Nie mogła po prostu o tym zapomnieć i iść dalej, zawsze mijając go na korytarzu czy słysząc plotki na jego temat, miałaby to uczucie nostalgii rozchodzące się po ciele. Skoro to ona była gospodarzem, skoro rola miała się odwrócić, a on dalej milczał jak zaklęty. W głowie rozbrzmiały jej słowa Aleksandra, które usilnie próbowały nakierować ją na życie dla siebie, pod siebie. Jak nie teraz, to kiedy? Znów drgnęła, niechętnie się odsuwając, cofając dłonie. Nie uciekła jednak całkiem, pozwalając im przemknąć po jego swetrze i szyi, aż w końcu dotknęła palcami jego chłodnej szyi. Wspięła się na palce, trzymając jego twarz w dłoniach i zmuszając go, aby na nią spojrzał. Głębokie spojrzenie, w którym tliły się niebezpieczne iskierki. Nie wróżyły nic dobrego dla niego, dla niej pewnie też. - Cokolwiek się stanie, przynajmniej będę wiedziała za co. - mruknęła jedynie, bardziej do siebie niż do niego. Jakby potrzebowała wytłumaczenia dla własnych działań przed sobą. Miała oczywiście na myśli tak często odtwarzany w jej głowie wybuch i przykre słowa, które niczym pociski padałyby z jego ust w jej kierunku. Skoro ma ją nienawidzić, to przynajmniej nie będzie miała czego żałować, chociaż raz zrobi to, na co właściwie miała ochotę, za czym pewnie się stęskniła, chociaż sama przed sobą nigdy by się do tego nie przyznała. I faktycznie, przysunęła się i zamknęła mu usta pocałunkiem, skoro i tak nie używał ich do mówienia. Może nieco nazbyt nachalnym czy intensywnym, jednak w pierwszej sekundzie nie potrafiła się opanować, znów czując przebiegający przez ciało dreszcz, a także spływające po dłoniach czy czole krople wody, niknące gdzieś w ubraniu czy warkoczach. Nie podejrzewała nawet, że tyle słowa "przepraszam" i "tęskniłam za Tobą" da się upchnąć w tak krótkim geście, który mógł przecież w każdej chwili przerwać. Tego nie chciała, więc ten ruch również musiał należeć do niej. Nie miała pojęcia, jaki armagedon mogła wywołać, chciała to więc zachować w swojej głowie w wersji idealnej, nadającej się na nostalgiczne wieczory przy kubku gorącej czekolady. Naprawdę nie było jej łatwo przestać, jednak przez myśl jej przeszły zasłyszane na korytarzach słowa dotyczącego jego oraz dziewcząt, z którymi tak często przebywał. Nie miała prawa się tak zachowywać bez jego zgody, nie znając właściwie całej sytuacji. Cofnęła się więc, łapiąc oddech i unosząc leniwie powieki. Ten jeden raz nie zamierzała go jednak przepraszać, nawet jeśli powinna i stawiało go to w złym świetle przed jego dziewczyną. Nie byli przecież nawet przyjaciółmi, żeby mogła tej wymówki kolejny raz użyć. Właściwie chyba niczym nie byli, poza parą przemokniętych nastolatków w zapomnianej części olbrzymiego parku. Dopiero po chwili odważyła się spojrzeć na jego twarz, odgarniając kosmyk mokrych włosów za ucho. Będzie ,co ma być, ale chociaż częściowo byli za kradzieże buziaków rozliczeni. Czy to ten moment, w którym powinna raz jeszcze przeprosić i sobie pójść, czy może wspomnieć o tym, że byłoby naprawdę miło, gdyby byli w stanie się kumplować? Nawet nie zauważyła, że jedna z jej dłoni tkwiła na piersiach, zaciskając pomiędzy palcami teraz już grafitowy, całkiem mokry sweter.
Holden A. Thatcher II
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175
C. szczególne : anorektycznie chudy, ma kilka tatuaży i kolczyków, naderwane ucho, blizny na twarzy, rękach i plecach, bardzo widoczne cienie pod oczami
Coraz częściej, niczym irytująca czkawka, powraca do mnie uczucie, że moje życie ogranicza się w swym idiotyzmie do wyborów. Istnieją dwie możliwości, nic poza tym. Albo coś jest dobre, albo złe, ze zdecydowaną przewagą tych drugich, a intuicja podpowiada mi, że jeśli zrobię jeszcze jeden krok, nie będzie już odwrotu. Przemoknięte buty chlupoczą mi od napływającej do nich wody, która brnie coraz większym strumieniem w stronę banku Gringotta, jakby chciała zostać rzeką porywającą kociołki i sowie klatki z wystaw przed sklepami. Krople deszczu uderzają głucho w parasol w panterkę, zostawiając na nim dodatkowe cętki, aż w końcu staje się on jednolicie ciemny, choć jednocześnie nadal kropkowany. Chodzi mi po głowie bajka o tym, jak ocean chciał zostać złodziejem na lądzie, ale potrząsam głową, by pozbyć się napływających mi pod czaszką słów, bo nie czas i nie pora na to, by tworzyć historie, kiedy powinienem zakończyć – a może napisać zupełnie od nowa? – tę, która rozpoczęła się rok temu i trwała do dziś bez wypowiedzianego ostatniego słowa. Czy Słońce jest w stanie uspokoić chmurę burzową bez rozwiania jej? To zbyt trudne pytanie, ale w tej bajce Ona jest Słońcem, które nie panuje nad tym, co wydaje mu się normalne, codzienne. A ja jestem woskową lalką, Ikarem, który zuchwale zbliża się, nie myśląc o konsekwencjach i pozwalając promieniom się zranić. Rozpuścić w nicość. A może zupełnie na odwrót? Krótka chwila, zaledwie pstryknięcie palców, a ceglane mury i strumienie wodne rozpływają się niczym wosk pod wpływem płomienia, wspomniany wcześniej skrzydlaty heros, a my znajdujemy się w zupełnie innym miejscu. Fontanna, choć nieruchoma, zdaje się żyć swoim własnym życiem. Nimfy przelewają wodę, która skapuje też z nieba, sprawiając, że mają jeszcze więcej pracy. Sadzawka jest zamknięta. To, co do niej wpadnie, już nigdy się nie uwolni, krążąc między dnem a dzbanami w rękach kamiennych boginek. Gdybym się teraz skurczył i tam wskoczył, pewnie też krążyłbym w nieskończoność, zapominając o tym, że istnieje jakiś świat poza tym. Ptaki skryte między pąkami liści i kwiatów wygrywają swoje melodie, a na ziemie sprowadza mnie głos Nessy. Chociaż w myślach mam tak tyle słów, nie potrafię uwolnić żadnego z nich. Mógłbym teraz otworzyć usta, a nie wydobyłby się z nich żaden dźwięk, więc decyduję się na jedyną możliwość, jaką teraz przed sobą widzę. Zbawienną czy też zgubną? To się dopiero okaże. Mój umysł nie chce współgrać z ciałem, co niezmiernie mnie irytuje. Chciałbym zupełnie nic nie czuć, a czuję się jakbym znów wdychał kadzidła na lekcji wróżbiarstwa. Nessa pachnie deszczem, jak wszystko wokół; jak ja i cały park, ale jej zapach jest zupełnie inny niż kropli opadających na trawę czy beton. Przypomina coś bezpiecznego, uczucie ciepła, mimo że jednocześnie niepewność. Jej serce bije równie szybko, co i moje, jakby ścigały się, które pierwsze wypadnie z piersi, a kiedy czuję dłonie dziewczyny poruszające się na moich plecach, wiem już, że ten krok był zgubą. Kolejny wybór, znów nieprawidłowy. Wpatruję się w fontannę jeszcze przez krótką chwilę i zamykam oczy, biorąc głęboki oddech, jak gdybym zamierzał zanurzyć się pod wodą. Próbuję się uspokoić, ale deszcz sprawia, że włosy Ślizgonki pachną jeszcze intensywniej szamponem i – mimo że nie powinienem – mam ochotę ją pocałować. Jednocześnie czując gdzieś w środku, że może jednak lepiej będzie, kiedy stąd zniknę i nigdy więcej się nie zobaczymy, nie robiąc sobie nadziei. I wtedy ona się odsuwa, tak jakby czytała mi w myślach. W tej pierwszej chwili nie wiem jednak, jak bardzo musiała wniknąć do mojego umysłu i nieco mnie to przeraża. A może i podnieca? Jej dłonie wędrują w górę, aż w końcu lądują na mojej twarzy, zmuszając mnie do tego, żebym na nią spojrzał. Nie chcę. Nie mogę. A jednocześnie nie potrafię oderwać od niej wzroku, gdy dostrzegam w jej oczach iskrę, która nigdy wcześniej się tam nie pojawiała, zwiastującą chyba jakiś chytry plan. Cholera jasna. Te dwa słowa prawie padają na głos po wypowiedzianych przez Nessę, ale nie pozwala mi nawet otworzyć ust, przysuwając się do mnie i całując. Może to i lepiej, że pierwszym dialogiem z nią nie będą przekleństwa. Mam ochotę ją odepchnąć i nawrzeszczeć na nią, że nie powinna tego robić, że zupełnie nie myśli i nie może tak robić, kiedy jej się zachce. Ale nie dość, że byłbym hipokrytą, to ciało znów odmawia mi posłuszeństwa, co uświadamiam sobie, gdy nagle zdaję sobie sprawę, że obejmuję ją w pasie i unoszę nieco w powietrze, by nie musiała wspinać się na palcach. Krople deszczu spadające nam na twarze wydają mi się jeszcze chłodniejsze, kiedy stykają się z moją rozgrzaną skórą, ale nie mają żadnego znaczenia. Liczą się tylko miękkie usta dziewczyny, które łapczywie dotykają moich, jak gdyby już nigdy więcej nie miały tego robić. Ostatki rozsądku, które pojawiły się u mnie chyba pierwszy raz w życiu, całkowicie zanikają, pozwalając mi chłonąć tę chwilę z równą intensywnością. Próbowałem zabić uczucia, którymi ją darzę, irytacją i ciągłym przypominaniem sobie naszego spotkania w Hogsmeade, które okazało się wtedy ostatnim na dość długi czas. Bańka ta jednak została przebita w momencie, gdy nasze usta się zetknęły, sprawiając, że wszystko to, co w sobie tłumiłem, wychodzi na zewnątrz. Tęsknota, pragnienie bliskości, ale też zranione zaufanie. Spycham to wszystko w tył głowy, pozwalając sobie na tu i teraz. Tyle że wszystko znów się kończy w momencie, kiedy nie powinno, a Nessa odsuwa się ode mnie, wyplątując z moich ramion. A ta przeklęta bańka znów wisi nad moją głową. Wpatruję się w nią przez chwilę, nie do końca rozumiejąc, co właśnie się stało, by po chwili obrócić się w stronę fontanny, która znów wydaje się jedynym ratunkiem. - Dlaczego teraz?– pytam i choć nie miałem tego w planach, mój głos brzmi dość ostro, a dłonie zaciskają się na barierce tak mocno, że aż bieleją mi palce. Mam ochotę ją wyrwać i rzucić do wody, ale nie znajdę w sobie aż tyle siły, więc przyglądam się swoim rękom, bojąc się spojrzeć na Nessę, chociaż niezmiernie mnie to kusi. Ostatecznie odwracam się na moment, by sprawdzić, czy nie rozpłynie się niczym widmo, którego tu nigdy nie było. Palce zaczynają mnie boleć od ściskania metalu, więc puszczam swoją „ofiarę” i schylam się, by sięgnąć po i tak już rozpadający się parasol. Wyciągam go w stronę rudowłosej, żeby nie mokła jeszcze bardziej, chociaż wygląda to trochę, jakbym celował do niej z broni – łachmana w cętki, który i tak chybi niczym Szturmowcy w Gwiezdnych Wojnach.
Nigdy nie chciała postrzegać życia jako ścieżki, która wiecznie rozwidlała się tylko w dwie strony. Nie potrafiła uwierzyć, że wybór był tylko zły i dobry, że nie było nic pomiędzy tym, co tworzyłoby harmonię lub równowagę, dzieląc pozytywne i negatywne uczucia na równi. Jedne wzmacniały drugie, potęgowały ich efekt, sprawiając, że uderzały w człowieka niczym grom wywołany przez jedno z najpopularniejszych magicznych stworzeń Ameryki, które tak uwielbiała. Gromoptak w tym przypadku były losem. Nessa nie chciała się nad tym teraz zastanawiać, chociaż była przekonana, że dzisiejsze spotkanie z gryfonem będzie odtwarzała w głowie tysiące razy, niezależnie od jego przebiegu, tworząc scenariusze. To zdecydowanie Holden był tu słońcem, wiosną oraz latem, zostawiając jej te chłodniejsze miesiące i srebrnego strażnika nocnego nieba. Może dlatego nie potrafili się odnaleźć i życie wcale nie chciało, aby znaleźli wspólny język, rzucając im kłody pod nogi, głównie tworzone przez nich samych oraz ich słabości? Często wyolbrzymione, przesadzone emocjonalne i z pewnością dla dorosłych, doświadczonych ludzi śmieszne. Błądzili niczym dzieci we mgle, próbujące wspólnie, a jednak osobno, wydostać się z lasu. Musieli jednak poradzić sobie sami, nikt nie zrobi tego za nich, niezależnie jak przerażające i trudne miałoby to być. Kropla wody spłynęła jej po twarzy, niknąc gdzieś na ustach, zabierając ze sobą resztki bezbarwnego błyszczyka. Jej palce zacisnęły się w pięść, jakby próbowała dodać sobie odwagi. Chciała i nie chciała uciec jednocześnie, bo niezależnie w jakiej kondycji psychicznej była, nienawidziła tkwić w niedomkniętych sprawach. Zwłaszcza gdy były tak ważne. Poprawiła sweter, śledząc wzrokiem nieobecną twarz Holdena, która zdawała się przypominać posąg, może o nieco surowszym wyrazie. Wypowiadane przez rudzielca słowa szybko niknęły w deszczu, rozbijając się niczym jego krople o brukowany chodnik, zastąpione innym dźwiękiem. Pomimo przemoknięcia, cieszyła się, że szare niebo płakało nad ich głupotą i być może celowo wypłoszyło z parku pozostałych ludzi, dając im pełną swobodę. Prawda była taka, że o towarzyszącym im bezdomnym całkiem zapomniała, podobnie jak o strzegących tego miejsca oraz fontanny nimfach. Musiały być świadkiem wielu wydarzeń, słyszeć rozmaite historie i przejęcie się dwójką wchodzących powoli w dorosłe życie ludzi nie było im potrzebne. Na pewno wiele tych opowieści była lepsza, bogatsza - Nessa byłaby gotowa się jednak z nimi kłócić, że mało która była tak intensywna, jak ta ich. Nim zdążyła znów przerwać ciszę czy chociażby wypuścić gorące powietrze spomiędzy subtelnie rozchylonych warg, zamknął ją w ramionach, pozbywając się całego świata dookoła i skupiając uwagę ślizgonki już tylko na sobie. Myśli w jej głowie przypominały karuzelę, która zwalniała i miała się w końcu zatrzymać, po tak długiej przejażdżce bez trzymanki. Ogarniał ją spokój, złudne poczucie bezpieczeństwa, któremu tak bała się zaufać — pewnie w innych okolicznościach oddałaby mu się całkowicie, jednak teraz było to zbyt ryzykowane. To, że Thatcher ją przytulił, mogło oznaczać równie dobrze początek wojny, pożegnanie, zbliżającą się bombę atomową — wszystko. Nie chciała jednak teraz się nad tym zastanawiać, skupiając się tylko na chwili obecnej. Nie wiedząc dlaczego, czuła bijącą od niego frustrację, słyszała szybkie uderzenia w piersi, do której przytulona była jej głowa, wzmożone bezczelnymi ruchami jej rąk. Dlaczego ulegała wszystkiemu, przed czym całe życie się broniła? Czy pójście za własnym głosem było dobrym rozwiązaniem dla kogoś, kto lubił mieć zaplanowany cały czas, całe życie? Zacisnęła wargi, unosząc powieki, stopując własne myśli, uciszając rozsądek. Obiecała sobie przecież, idąc tutaj, że dziś ma być tylko dziś, bez nadchodzącego jutra. Pewnie dlatego, tak głupie i odważne myśli pojawiały się w jej głowie. Kto wie, może faktycznie podsłuchała wewnętrznych rozterek gryfona, kryjących za jego spojrzeniem, utkwionym w fontannie, tkwiącym poza jej zasięgiem. Czuła, jak drgnął pod wpływem jej nagłego odsunięcia się -zły, zaskoczony, szczęśliwy — nie potrafiła teraz stwierdzić. Poczuła, jak kropla deszczu spływa jej po buzi, przyklejając rudy kosmyk do polika, usilnie próbujący dostać się do ust. To było ich ulubione miejsce do przywierania, jednak na wargi miała całkiem inne plany, całkiem do niej samej niepodobne. Nie czuła się źle, z tym że zmuszała go do kontaktu wzrokowego, którego pewnie nie chciał. Zdecydowanie wolałby sobie pójść — potrafiła to stwierdzić na podstawie wyrazu jego twarzy, bladych policzków i błyszczących od deszczu ust. Nie chciała mu jednak pozwolić, dając jedynie krótkie ostrzeżenie, które w rzeczywistości bardziej było wymówką dla niej samej. Nawet nie wiedział, jak silnym argumentem popychającym ja do złodziejstwa była hipokryzja, o której musiał pomyśleć. Sam z nią robił wcześniej tak samo, kiedy chciał i jak chciał. Mógł sobie tupać nogą, wyzywać ją czy nawet odepchnąć, nie przeprosiłaby za ten jeden pocałunek, uparcie twierdząc, że się jej należy. W pierwszej chwili było od niego zawahanie się, jakby walczył sam ze sobą, aby ostatecznie przegrać z bańką mydlaną, w którą chciała go złapać. Poczuła dreszcz, gdy jego dłonie mocniej zacisnęły się na jej pasie, sprawiając, że jedna z jej rąk zsunęła się z policzka i objęła szyję chłopaka, układając palce na jego karku, uniemożliwiając mu ucieczkę. Jej stopy jakby uniosły się nad ziemię, nawet nie zauważyła, że delikatnie ją uniósł. Sprawił w ten sam sposób, że mocniej przywarła do jego ust i ciała, pozwalając, by materiał mokrego swetra przywarł do jego torsu, natomiast wolna dłoń zsunęła się na okolice szyi, delikatnie zaczepiając palcami o kraniec swetra. To było chyba najskuteczniejsze odcięcie od rzeczywistości, którego doświadczyła. Wolała go całować tak, jakby był to ostatni raz, niż pozwolić sobie na krótkiego buziaka i ogrom niedosytu, zostawiający za sobą słodko-gorzki posmak. Miała wrażenie, że podobnie jak ona — przelewał w ten gest tak wiele uczuć i emocji, których nawet nie potrafiła teraz nazwać, walcząc z zawrotami głowy i uściskiem w brzuchu, rosnącym uczuciem ciepła, które rozchodziło się z każdym oddechem, który uciekał spomiędzy ich złączonych ze sobą ust. I na Merlina, odsunięcie się od niego było najtrudniejszą rzeczą, którą musiała zrobić. Z jednej strony była ciekawa, dokąd zaprowadziłaby ich trwająca dłużej chwila, wypełniona deszczem i zapachem zbliżającej się wiosny, pomieszanym z ich perfumami — z drugiej jednak bała się, że przez samo poleganie na fizyczności, stracą to, o co jej w całym tym spotkaniu chodziło. Że stracą słowa. Przywarła stopami mocniej do ziemi, łapiąc oddech i ogarniając mokre włosy na plecy. Warkocze pod wpływem wody wydawały się jej niemożliwie ciężkie. Dopiero po chwili na niego spojrzała, czując na sobie jego przepełnione zagubieniem spojrzenie. Zaraz jednak uciekł, odwracając się i skupiając na fontannie, zaciskając palce na barierce. Nessa odetchnęła, przymykając na chwilę oczy, zastanawiając się nad odpowiedzią. Ostry ton głosu ciemnowłosego dawał jej tak wiele wskazówek i sugestii, że nie wiedziała, której się złapać. Sam fakt, że w ogóle się odezwał i nie zniknął, nie teleportował z sytuacji mało dla siebie komfortowej, świadczył o tym, że wcale nie był tchórzem, tak jak nazwała go wcześniej. Uśmiechnęła się pod nosem, luźno opuszczając dłonie wzdłuż ciała. Odchyliła głowę do tyłu, obdarzając niebo spojrzeniem. Wciąż było pełne ciężkich, szarych chmur, które uwalniały strugi deszczu, tak szybko spływające jej po twarzy i szyi, niknąc gdzieś w dekolcie i ubraniach, docierające do skóry brzucha czy ud. Zimne, chociaż wyjątkowo jej to teraz nie przeszkadzało. - Dlaczego nie? Może dlatego, że to koniec? Albo dlatego, że to początek? Nie wiem... - przerwała z delikatnym wzruszeniem ramion, wciąż uśmiechając się pod nosem. Nie wiedziała dlaczego, wcześniejsze nerwy całkiem odpłynęły, jakby wszystkie je zabrał. Było jej teraz znacznie łatwiej mówić, na co wskazywał łagodny ton głosu studentki. Nie czuła na sobie jego spojrzenia, nie obserwowała jego ruchów, pogrążona w przypominających brudną watę, chmurach. Dopiero gdy się schylił, a podnoszony parasol wydał z siebie świst, wyprostowała głowę, posyłając mu pytające spojrzenie. Przekręciła głowę na bok zaskoczona jego postawą, przypominającą broniącego się za pomocą miecza — rycerza, który tylko czekał, aż przeciwnik się nadzieje i padnie trupem. - Chcesz mnie zabić parasolem w panterkę? Zapytała bez cienia wyrzutu w głosie, bo wcale by mu się nie dziwiła, gdyby tak było. Nie zamierzała jednak się dać ot tak, bez walki. Ruszyła wiec do przodu, mijając parasol i przechodząc po jego jednej stronie. Stanęła naprzeciw Holdena, wyciągając dłoń i kładąc ją na rękojeści parasola, aby zaraz go zabrać. Poczuła jednak przez ten ułamek sekundy chłód jego palców, które wcześniej zaciskały się na barierce. Uniosła go do góry i rozłożyła, chroniąc się na kilkanaście sekund przed deszczem, który w gruncie rzeczy w ogóle jej nie przeszkadzał. Dlatego zaraz zrobiła jeszcze pół kroku, wyciągając rękę do góry i chowając pod materiałem jego, sama zostając poza bezpieczną strefą, starając się aż tak nie naruszać jego przestrzeni osobistej. - Może po prostu nigdy nie jest za późno, aby zrobić coś, co być może powinno się zrobić wcześniej. Jest też opcja, że kłamię i zwyczajnie nie chcę Ci powiedzieć, że po prostu kradzież Twojego pocałunku w deszczu, gdy jesteś na mnie tak niemiłosiernie wściekły, była rzeczą, której chciałam. Bo się za Tobą stęskniłam? Wybierz sobie, bo każda opcja jest prawdziwa. Zakończyła cicho z zadziornym uśmiechem, który za grosz nie wyrażał wrzutów sumienia. Wiedziała, że nie była pomocna, siała mu w głowie jeszcze większy zamęt i chaos, jednocześnie mówiąc o tym, co działo się w jej wnętrzu, razem z zadanym przez niego pytaniem. Dłoń z parasolem drgnęła, a po chwili wcisnęła mu go w rękę, zaczepnie muskając palcami skórę na jego nadgarstku. Zrobiła pół kroku w tył, tą samą dłonią zbierając z twarzy nadmiar kropelek wody.
Holden A. Thatcher II
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175
C. szczególne : anorektycznie chudy, ma kilka tatuaży i kolczyków, naderwane ucho, blizny na twarzy, rękach i plecach, bardzo widoczne cienie pod oczami
Chciałbym naszkicować teraz swoje myśli, by nadać jakiejś formy temu, co w tym momencie czuję. W mojej głowie nie powstaje jednak nic konkretnego, a jeden wielki bazgroł. Zbieranina spirali i ostrych kresek, łączących się ze sobą i nachodzących jedne na drugie, przekraczających granicę marginesu, wychodzących poza stronę i ciągnących się w dal po blacie i ścianach. Na nic mi się to zdaje, bo moja wyobraźnia nie chce współgrać z pierwotnym zamierzeniem. Gdybym z kolei miał to spisać, słowa mieszałyby się, łączyły ze sobą i rozdzielały nie tak, jak powinny. Nie byłoby przecinków, ani kropek, za to mnóstwo znaków zapytania i wykrzykników. Czasem pojawiałyby się po każdym słowie, ale nigdy nie pojawiłoby się: n i e. Nawet przypadkiem, w środku jakiegoś stwierdzenia. Zero zaprzeczenia, a tylko to, co teraz. Przynajmniej do momentu, kiedy Nessa odsuwa się, oddając mi oddech i powrót do rzeczywistości, choć niewyraźny i niechętny. Bawi się mną, kieruje jak marionetką i w końcu, najwyraźniej, jest tego świadoma, co jednocześnie mnie przeraża, ale też mi się podoba. Chociaż dawno temu starała się postawić między nami granicę, teraz wychodzi poza nią niczym ta spirala przecinająca kąty ostre. Otwieram usta, by powiedzieć coś na temat wspomnianego przez nią końca, ale nim zdoła się ze mnie wydobyć jakiekolwiek słowo, ona już wypowiada początek. Skraca mi linię do odcinka, znów wybierając te przeklęte granice, chociaż ich brak stanowi o wiele lepsze rozwiązanie. Zamiast zatrzymywać się w miejscu i budować mur między sobą, trzeba go zburzyć. Zresztą, co ja pierdzielę? Chociaż puszczam barierkę, zaciskam na moment dłonie w pięści, chyba trochę na jej wzór, tak mocno, że wewnątrz odbijają mi się półksiężyce z paznokci. - Ja tym bardziej nie wiem – stwierdzam cicho. Zbyt cicho jak na siebie, ale jednocześnie na tyle głośno, by była w stanie mnie dosłyszeć ponad śpiewem ptaków. – Może to jakieś wyjście… …żebyś nie mąciła mi w głowie, kończę w swoich myślach, bo nie potrafię jej tego powiedzieć. Czuję, że nie powinienem, bo chociaż męczy mnie to, że nigdy się nie dowiedziałem, na czym stoi nasza relacja, ciekawi mnie, czy coś się zmieni. Chciałem zapomnieć, a okazuje się, że nie potrafię. Że nadal mi zależy, już nawet na zwykłej przyjaźni, ale żeby było choć trochę po staremu. Nie umiem się z nią kłócić, nawet jeśli czasem nam tak wychodzi. I przede wszystkim ona sama nie daje mi się wyrzucić z głowy, bo gdy wydaje mi się, że już się udaje, znów się pojawia. Nadal celuję w nią parasolką, wyciągając jej rączkę tak, jakbym nabijał broń albo pompował koło od nieszczęsnego roweru, który ostatnio zepsułem podczas lekcji. Zamiast jednak nabić Nessę na jego koniec, co nawet niespecjalnie by się udało, zważywszy na to, że to wersja chyba-torebkowa z płaskim czubkiem, chcę go rozłożyć, ale nie pozwala mi na to, odbierając mi przedmiot. Jej równie chłodne, co moje, palce, muskają moją dłoń, przez co przechodzi mnie dreszcz – przyjemny, a jednak niepokojący. - Nie jestem niemiłosiernie wściekły. Ale dlaczego oczekujesz, że ci uwierzę, skoro sama nie ufasz mi? – pytam, odrywając od niej wzrok i mimo wszystko trochę zdenerwowany, patrząc na parasol tuż nad moją głową, który prawie przejeżdża po moich włosach, bo Nessa jest jednak dużo ode mnie niższa, zwłaszcza w tych butach, które ma na sobie. Mimo wszystko, kiedy słyszę jej słowa, ponownie czuję ogromną gulę w żołądku, ale też jakby przez moje ciało przechodził prąd. W końcu mówi to, co chciałem od niej usłyszeć dawno temu. Nie rozumiem tylko, dlaczego akurat teraz; dlaczego nie wtedy, kiedy najbardziej mi na tym zależało? – Możesz przestać? – proszę, albo raczej bardziej żądam, gdy ponownie wciska mi w rękę parasol, dotykając mojej dłoni. Gdyby nic nie powiedziała, być może aż tak bardzo by mnie nie rozdrażniła, zważywszy na to, jak bardzo się jej poddałem. Przygryzam jednak dolną wargę, na której nadal czuję smak jej ust i wyciągam ten nieszczęsny parasol w jej stronę. – Przeziębisz się – dodaję już spokojniej. Emocje skaczą we mnie jak na trampolinie i nie wiem, czy to kwestia tej pogody, mojego durnego stanu i problemów, jakie ostatnio mam, czy po prostu jej obecności i zamętu, jaki sobą wywołuje, na dodatek z pełną premedytacją. Parasol z ułamanymi drutami ledwie się już trzyma, więc powiew wiatru, który nadchodzi sekundę później wygina go jeszcze bardziej, sprawiając, że staje się bezużytecznym. Mogłem się tego spodziewać, zważywszy na jego cenę. Nie przetrwał tej krótkiej próby czasu; czy mam to traktować jak jakąś metaforę? Odrzucam go na bok, nie patrząc już na to, że zaśmiecam środowisko, bo woda leje się na nas z nieba coraz bardziej, mimo że chwilę temu ledwie kropiło. Ściągam z siebie kurtkę i unoszę ją rękoma do góry tak, że jej część opada mi na głowę, ale reszta tworzy prowizoryczną osłonę. Czuję, jak krople ściekają mi po szyi za sweter, przez co znów czuję dreszcz, tym razem jednak lodowaty i nieprzyjemny. Zbliżam się do Nessy, która odsunęła się ode mnie o kilka kroków i zasłaniam ją przed ulewą. Znów znajdujemy się niebezpiecznie blisko siebie, ale nie mamy innego wyjścia, przynajmniej według mnie. - Proponuję znaleźć cieplejsze miejsce – mówię, patrząc jednak nad jej głową, by znów nie kusiło mnie nadmierne zbliżenie, skoro jednak chciała coś ze mną obgadać. – Chyba że chcesz się pożegnać – dodaję jeszcze awaryjnie, chociaż sam chciałbym, żeby w końcu przeszła do sedna, aczkolwiek gdzieś, gdzie nie będziemy skazani na wodospad zesłany na nas z chmur. Po lekcji wróżbiarstwa, na której trochę pomieszało mi się w głowie przez kadzidła, zaczynam dostrzegać we wszystkim wróżby i metafory. Może jednak powinienem zrezygnować z tych zajęć? Nie tylko dla własnego, ale i dla Nessy dobra.
Chociaż nie było tego widać na pokrytej kroplami deszczu, drobnej buzi Nessy — jej umysł również pogrążony był w chaosie, przeplatany strachem. Nie lubiła niespodzianek, nie potrafiła poradzić sobie z brakiem zorganizowania czy nawet kontroli nad swoim życiem, swoimi emocjami. Bezgłośnie wypuściła powietrze spomiędzy warg, starając się uspokoić wciąż walące w piersi serce, pobudzone nagłym wybuchem sprowokowanym przez Holdena. Tak mocno, jak ciekawiły ją kłębiące się w jego głowie myśli, tak bardzo nie chciała ich znać, mogąc po prostu sobie z nimi nie poradzić. Nawet jeśli mieliby powrócić do ich pierwszego spotkania, nie przepadać za sobą i w jakiś sposób unikać wspólnego spędzania czasu- nie zniosłaby krążącej pomiędzy tym wszystkim nienawiści. Przesunęła dłońmi po swoich ramionach, poprawiając materiał mokrego, ciężkiego swetra. Ruchem głowy strąciła mokre, ciemno-cynamonowe warkocze z ramion na plecy, prostując głowę i obdarzając go spojrzeniem, którego od samego początku spotkania chciał uniknąć. Przez myśl jej nawet przeszło, że może zrobiła błąd, pisząc do niego i prosząc o czas, bo przecież mógł sobie już wszystko układać inaczej w życiu, bez niej. Egoistycznie nie chciała na to pozwolić, zwyczajnie lubiąc jego towarzystwo. Nie musieli przecież naruszać w żaden sposób swoich granic czy przestrzeni osobistej, wystarczyłyby jej rozmowy o niedźwiedziach czy bajkach, mugolskim świecie, który tak często starał się jej pokazać. Nie była przyzwyczajona do tak cichych odpowiedzi, nic więc dziwnego, że gdy ta dobiegła jej uszu, poczuła dziwny niepokój. Dźwięk jego głosu ledwo przebijał się przez ciężkie krople spadające z nieba, szum wody w fontannie i szelest młodych liści na drzewach, pozostając dla Nessy jednak niesamowicie wyraźnymi. Gdyby tylko był dokładniejszy! Skąd miała wiedzieć, czy dobrym wyjściem był koniec, początek czy pożegnanie? Zrobiła pół kroku, przechodząc z nogi na nogę, rozluźniając dłonie i puszczając je wzdłuż ciała, prostując palce. Nigdy nie określiła ich relacji, nawet nie próbowała, bo wychodziła im niesamowicie naturalnie, niezwykle szybko — z czym ułożona ślizgonka słabo sobie radziła. Nie umiała być taka jak Holden i w tym momencie nawet nie wiedziała, czy była człowiekiem, za jakiego ją uważał. Jednak czy on poza złodziejstwem, porwaniami dłoni, nagłymi wybuchami przytulania — powiedział jej wprost, czego oczekiwał? Nigdy nie brała pod uwagę innej możliwości kontaktów z drugim człowiekiem niż te czysto przyjacielskie. Nie pozwalała sobie na takie myślenie, co z perspektywy czasu było niemożliwie głupie i przez co tak wiele rzeczy ją ominęło. Czy dopiero dosięgając dna, mogła stwierdzić otwarcie, a przede wszystkim głośno, że nie da się tak żyć? Patrzyła gdzieś na jego sweter, nie bardzo wiedząc co zrobić ze sobą, własnymi rękoma. Nie wiedziała dlaczego, ale parasolka w panterkę niemożliwie ją irytowała, a należące do niego palce wydawały się chyba bardziej lodowate, niż powinny. Aż za szczypały, niczym zrobione z lodu. Czyżby chłód barierki przeszył je na wskroś? Zastanawiała się nad jego słowami, szukając odpowiedzi. Odchyliła głowę do tyłu, patrząc na jego twarz, nie chcąc znów uciekać czy odwracać wzroku. - A powinieneś być, to byłoby naturalnie i mniej niepokojące. - zaczęła cicho, czując jakąś dziwną suchość w gardle z gulem jednocześnie tak, że jej słowa zabrzmiały znacznie łagodniej i słabiej, niż brzmiały w jej głowie. Gryfon zaraz uciekł spojrzeniem, znów utrudniając jej próbę poszukiwania jakichkolwiek wskazówek na jego twarzy. Zmarszczyła brwi i nos, nie bardzo rozumiejąc, o co dokładniej mu chodziło — o rujnowanie fryzury i dawanie mu parasola, czy może zadane pytanie miało drugie dno i chciał, aby przestała, zamilkła, a najlepiej zniknęła? Przez chwilę otwierała usta, aby coś powiedzieć, rzucić jakiś komentarz czy zapytać, jednak ostatecznie kiwnęła głową, cofając się pół kroku, wychodząc spod tej cholernej parasolki, którą jej oferował. Nie chciał źle, martwił się — był dobrym człowiekiem, wszystkich próbowałby chronić czy ratować, prawdziwe słońce. Dla Nessy jednak wizja przeziębienia była najmniejszym problem, więc skwitowała to jedynie delikatnym wzruszeniem ramion.- Ty też. Rzuciła to, zanim zdążyła ugryźć się w język, zaciskając następnie usta i odwracając wzrok na bok. Coraz mocniej padało, wiatr był chłodniejszy. Cały świat wydawał się szarzeć. Jej dłonie zacisnęły się na materiale legginsów, a przez rudą głowę przebiegła myśl, że to wszystko jest bez sensu i stawia go po prostu w złej, niekomfortowej sytuacji. Ciężko było jej walczyć z rosnącym w głowie pesymizmem, a jednocześnie powstrzymywać chęć zwykłego przytulenia się do chłopaka. Opcja ucieczki wydawała się jej też coraz bardziej kusząca. Nie była dobra w ludzi i ich emocje, nie potrafiła sobie radzić w takich sytuacjach. Było dobrze, dopóki nie dotyczyły jej — umiała słuchać, doradzała, pomagała. Gubiła się we własnych uczuciach, chyba nawet nie do końca je rozumiejąc. Przerażało ją to, zostawiało na skórze dreszcz uwieńczony gęsią skórką. Bała się też tego, że Thatcher po prostu to widział, nawet jak starała się to maskować. Odrzucenie parasola wytrąciło jej umysł z dziwnego transu, w który wpadł. Powędrowała za nim wzrokiem, patrząc, jak toczy się po brukowanym, mokrym chodniku. Wygięty, zniszczony, samotny. Nie trwało jednak długo, jak wyprostowała głowę i spojrzała na niego, śledząc jego ruchy bez słowa. I już nie miała siły domyślać się, o co mu chodzi i dlaczego zdejmował kurtkę, pozwalając, aby plecy mu mokły, a sweter zmieniał się w mokrą szmatę tak, jak ten który miała na sobie. Przybliżył się tak, że znów czuła w nozdrzach zapach Holdena, sprawiając, że mimowolnie oparła głowę o jego tors. Czy był świadomy, w jak beznadziejną relację się wplątał i jak beznadziejną dziewczynę polubił? Przymknęła oczy, nie bardzo wiedząc, co zrobić. Znów. Z jednej strony chciał, aby przestała, a pożegnanie stało się faktem, a potem znów robił rzeczy nieprzewidywalne, których nie mogła zaplanować i wymyślać dobrej odpowiedzi, aby była gotowa, gdzieś z tyłu głowy. Nie była przygotowana, ulegała. - Myślę, że ważniejsze jest to, czego Ty chcesz w tym momencie. -odparła cicho, unosząc powieki i odchylając głowę do tyłu, tak, aby na niego spojrzeć. Opierała się brodą o jego tors, bezwstydnie lustrując mu twarz wzrokiem — a właściwie policzek i zarys ust, bo robił wszystko, aby na nią nie patrzeć. Nic dziwnego. Wzruszyła delikatnie ramionami.- Ciepłe miejsce brzmi dobrze. Czegokolwiek nie zrobi, będzie musiała się z tym pogodzić. Pozwoliła sobie jednak na delikatny uśmiech w kierunku chłopaka, aby następnie nieco się odsunąć. Miała wrażenie, że przez swoją nachalność narzuca mu działania, co wcale nie było zamierzonym efektem. Skoro miał sam zdecydować, musiał to zrobić uczciwie wobec siebie. Nie mogła sobie ot tak pozwalać na gesty, na które być może wcale nie miał ochoty. Wciąż jednak głowy nie wyprostowała, patrząc na niego z dołu, mając zagubienie wymalowane w karmelowych ślepiach i na buzi.
Holden A. Thatcher II
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175
C. szczególne : anorektycznie chudy, ma kilka tatuaży i kolczyków, naderwane ucho, blizny na twarzy, rękach i plecach, bardzo widoczne cienie pod oczami
Posyłam jej spojrzenie pochmurne na równi ze sklepieniem tuż nad nami. Pewnie i tak efekt nie jest taki, jakbym chciał, bo nie mogę zmienić koloru oczu i pomimo największego pragnienia, nie staną się szare i burzowe a pozostaną jasne jak przejrzyste niebo. - Nie decyduj za mnie, jak powinienem się czuć – mówię, znów nie potrafiąc znieść jej spojrzenia niczym rasowy tchórz. Powinienem to sobie wypisać na czole, żeby przynajmniej wiedziała, dlaczego wciąż odwracam wzrok od jej twarzy. Znam ją na tyle, by wiedzieć, że pewnie układa sobie w głowie niestworzone historie na ten temat, podczas gdy prawda jest tylko jedna. Po prostu się boję, co znów się stanie, jeśli zbyt długo będę się jej przyglądał. Minęło tak wiele czasu, odkąd byliśmy zupełnie sami i nie wrzeszczeliśmy na siebie. Właściwie to mam ochotę teraz krzyczeć, ale nie na nią. Chciałbym stanąć na dachu jakiegoś budynku i wyrzucić wszystkie swoje frustracje, które kłębią się gdzieś w środku. - Ja sobie poradzę – stwierdzam na jej uwagę o tym, że również mogę zachorować. Nie przejmuję się tym, bo tworzenie eliksiru pieprzowego mam akurat opanowane do perfekcji, mimo że matka zawsze po złości leczyła mnie na mugolską modłę. Strasznie to męczące i jeśli mam być szczery, to dziwię się, że czarodzieje wciąż nie współpracują z niemagiczną służbą zdrowia, bo ułatwiłoby to funkcjonowanie wszystkim wokół. I może zmniejszyło kolejki w szpitalach, co zdołałem zauważyć, mieszkając ze Scottem. Ten cwaniak akurat spotyka się teraz z uzdrowicielką, więc może się pożegnać z czekaniem do usranej śmierci na lekarza. Ale nie o tym teraz mowa… Parasol, któremu nawet nie zdążyłem jeszcze nadać imienia, chociaż wygląda mi na George Sand, wydaje się opadać na ziemię w zwolnionym tempie, a jednocześnie tak szybko, że niemalże w mgnieniu oka. To w ogóle możliwe? Czyżby dwa wymiary przemieszały się ze sobą i postradałem zmysły? Deszcz leje mi się wciąż za kołnierz, sprawiając, że się wzdrygam, a ręce nieco drętwieją mi z zimna, gdy trzymam je w górze pod materiałem swojej kurtki, ale w jednym miejscu czuję ciepło. Dokładnie tam, gdzie Nessa opiera się o mnie głową, a jej oddech wplątuje się w materiał swetra. Znów czuję się niepewnie, nie wiedząc, co mam zrobić lub jej powiedzieć, więc w końcu decyduję się na propozycję zmiany miejsca. Gdybym się nie odezwał, pewnie stalibyśmy tak jeszcze długo: ona oparta o moje ciało, a ja odrętwiały z zimna i zbytniej bliskości. Kiedy mi odpowiada, spuszczam na nią spojrzenie – zdziwiony, bo spodziewałem się, że zdecyduje się na ostatnie słowo i pożegnanie. Wiem jednak, że nie ma zielonego pojęcia, jaki pomysł narodził się w mojej głowie i gdzie możemy się schronić przed deszczem. Zresztą skąd miałaby to wiedzieć? Kiwam głową, starając się wytrzymać jej spojrzenie i opuszczam ręce, narzucając jej jednocześnie kurtkę na ramiona, tak że lodowate krople deszczu spadają teraz na całe moje ciało. Mokre włosy przyklejają mi się do czoła, ale nie widzę sensu w wycieraniu ściekającej wody. Obejmuję więc dziewczynę ramieniem i szybko się rozglądam, dostrzegając tylko tego niewidomego bezdomnego, który kręci się tutaj od początku, więc przymykam oczy, wyobrażając sobie odpowiednie miejsce i – jakby to ujęli mugole – rozpływamy się w powietrzu.
zt x2
Varian Ironwing
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 187cm
C. szczególne : Naczyjnik ze srebrnym skrzydłem, blizny na kolanie i ramieniu
Gdy razem z Tori wyszli z kina od razu popędzili do najbliższej budki z lodami, Były naprawdę pyszne, jednak usta Tori były dużo lepsze, nachylił się by szybko skraść jej małego buziaka. Był naprawdę szczęśliwy, że może spędzać z nią czas, ona sprawiała, że Vairian czuł, że żył. Gdy tak sobie szli i rozmawiali o wszystkim , zaszli do naprawdę do pięknego miejsca jak na tak skromne, to niezwykle piękne, może to przez obecność Tori wszystko wydawało mu się taki piękne. Może przystaniemy tutaj romantycznie popatrzeć się na siebie?- powiedział niskim poważny głosem, żeby podkreślić zabawne wybrzmienie jego propozycji. Dalej nie mógł wyjść z podziwu jej piękna... za każdym razem co raz bardziej to doceniał, tak jak co raz bardziej doceniał ją. Miał przeczucie, że to już tylko kwestia czasu, aż ona da radę mu zaufać tak jak on już ufa jej, musiał być cierpliwy, a czekać na Tori było warto.