Korytarz na pierwszym piętrze jest chyba najbardziej oświetlony ze wszystkich. Wszystko dzięki ogromnym oknom przez które wpada światło słoneczne, a także jasnym, niemalże żółtym ścianom. Na samym końcu znajdują się spore drzwi wykonane z ciemnego drewna. Prowadzą do Skrzydła Szpitalnego, miejsca przez uczniów dość często, mimo ze niechętnie, odwiedzanego.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob Wrz 06 2014, 17:29, w całości zmieniany 1 raz
Uśmiechnął się do siebie delikatnie. A więc dziewczyna udała się za nim... W głębi duszy szczerze się cieszył, że okazała jakże rzadką w tych czasach empatię. Okazał jednak dość rozsądku by nie odwrócić się na pięcie i podziękować. Kącik jego ust drgnął delikatnie, gdy pomyślał, że ktokolwiek mógłby okazać się na tyle głupi i bezmyślny. Biegł przed siebie, a ranny chłopak stracił już tyle krwi, że patrząc na niego miało się wrażenie ,iż najzwyczajniej w świecie wyzionął ducha. Kości opinały policzki, a Nathanielowi natychmiast przyszło do głowy nieprzyjemne określenie; imperius. A tak w ogóle to co u licha stało się temu chłopakowi? Przechadzał się po korytarzu siódmego piętra i nagle zaczął się wykrwawiać!? Tsa... całkiem możliwe. Czy staczał z kimś pojedynek? Może przypadkowo powiedział coś nieodpowiedniego, a różdżka jedynie posłusznie zareagowała? Nigdy wcześniej nie widział tego chłopaka, ale był on dość wysoki i szczupły. Nie wyglądał na jakąś wyjątkową łamagę. Gdy schody skończyły się, rozejrzał się nerwowo na około. - Gdzie teraz, Blair?
No bez przesady, wiadomo przecież, że tak na serio to by nie walnęła głową. Przecież nie była aż tak głupia, żeby nie zwracać uwagi na cierpienie kogoś innego. Bo raczej niezbyt fajnie byłoby znaleźć się w takiej samej sytuacji. Kompletnie zapomniała o tym, że w Hogwarcie niezbyt często zdarzają się przypadki, że ktoś wykrwawia się na korytarzu. Sorry, ale to nie horror. W końcu z myśli wyrwało ją kolejne pytanie. - Eee... - rozejrzała się po wielu drzwiach na korytarzu, by znaleźć te największe - Tu! - wskazała na duże drewniane wejście.
- Nie umiesz? No, no, może cię kiedyś nauczę. Jak będziesz chciał. Stwierdziła wychodząc z Wielkiej Sali. Paliła spokojnie. Nie przejmując się, ze ktoś może wpaść i ją uraczyć minusowymi punktami. David po tym "wypadku" z oczami trochę dziwnie się zachowywał. Ale każdy miał swoje złe dni. Może tym ich był właśnie ten? Przyleciała sowa z jakąś fiolką. Davis miała nadzieję, że pomoże, nawet się zdziwiła, że tak szybko ona przyszła. - Ey, nie krzycz! Palę. - Zaśmiała się. Głowa zaczynała ją boleć. - A gdzie chcesz iść w takim razie? W sumie tam jest zimno, a nie ubrałam się, więc to był zły pomysł.
-Zawsze możesz pójść i się ubrać ja mogę poczekać. Sorry ale piecze jak nie wiem. Chcesz sobie polać? Zaśmiał się. -Nie umiem bo nie mam czasu, a po za tym skąd wezmę łyżwy? Zapatrzał się na naszyjnik widział go podwójnie dlatego że przed chwilą użył mikstury. Przypomniał sobie te chwile w schowku i w pokoju spólnym. -Wiem gdzie pójdziemy jak nie na łyżwy to narysujesz mnie? Zaśmiał się ponownie nie raz przypominał dziewczynie że może go narysować. -Będę spokojny a jak nie to użyjesz czaru i będę bez ruchu.
- Czyli chcesz iść do Sali Artystycznej, tak? - Poprawiła fioletową bluzę, która i tak była na nią za duża. Lubiła takie w sumie. Przypomniała sobie jak ostatnio spędziła tam czas z Audrey, wtedy wena nie mogła jej przyjść i w końcu nic nie namalowała, przynajmniej nie farbami i nie w tamtej klasie. - W sumie możemy iść. Czemu nie? - Wyciągnęła z kieszeni gumę i wzięła sobie jeden plaster, przy okazji pytając Thomsona czy też chce. - W takim razie na górę się kierujemy. Chyba, że zmieniłeś zdanie? - Już teraz malowanie Puchona wydawało się jej dosyć interesujące.
Rose pojawiła się na korytarzu. Szła na lekcję, chociaż nie miała na to zbytniej ochoty. Westchnęła cicho i skrzywiła się widząc grupkę rozchichotanych drugoklasistków. Pod jej wzrokiem dwie małe dziewczynki umilkły z przerażeniem, ale jakiś młodszy cwaniak pokazał jej środkowy palec. Wzruszyła ramionami. Niech się popisuje przed kolegami, sam pewnie narobiłby w gacie ze strachu.
Nudy, nudy i jeszcze raz nudy! Gween zawsze była znudzona jak nie miała nic do robienia. Ale nigdy nie pójdzie na jakąś z lekcji, brr, tym bardziej na mugoloznarstwo! Nigdy nie lubiła tego przedmiotu, a od najmłodszych lat nienawidzi mugoli. Szła po pierwszym piętrze, żując czarną, jagodową gumę do żucia, jedyna przydatna rzecz mugoli. Oczywiście, chociaż nie było słońca miała na oczach okulary przeciwsłoneczne, jak zwykle. Nie no, znowu młodziaki! Jak ja ich nienawidzę! Ale zaraz... One się mnie boją... Mam plan doskonały, o tak. Wyszła zza rogu, a jak zareagowały na to drugoklasiści? Tak jak zwykle, uciekli bez słowa. Ha, ha. Ale zaraz. Na korytarzu była jeszcze inna dziewczyna... Taka, prawie w jej wieku. - Cześć. - Powiedziała. Zerknęła na chwilę za okno. Padało. Tak, zapowiada się zima. Eh... Super!
- Cześć - rzuciła obojętnie, chociaż w duchu doceniła czyn nieznajomej. Przynajmniej żaden niewychowany pajac nie będzie się kręcił jej pod nogami, wymachując jednym z palców. - Słuszna decyzja, ale wybacz, ja nie ucieknę - powiedziała beztrosko, chociaż dziewczyna była na oko dwa lata starsza. Rose może była tylko piętnastoletnią puchonką, ale i tak mogę się pokusić o stwierdzenie, że należała do dojrzalszej i bardziej inteligentnej części zamku. Nie jeden siódmoklasista był niedojrzałym kretynem.
No jasne. Ona nie skrzywdziła by... Czego? To jest pytanie... Ona potrafi wszystko skrzywdzić. Komara, muchę, robale, muchomora, wielgachne liście, czasami kory drzew, klasy pierwsze i drugie Hogwartu... Właśnie, ostatnie jest w stu procentach pewne, skrzywdzi klasy pierwsze i drugie. Ale ta przyjemność niestety się skończy, przecież za rok jej już chyba tu nie będzie... A raczej, będzie! Nie będzie jedynie uczennicą, tylko studentką. I to się nazywa szczęście!Oderwała wzrok od okna i zerknęła na dziewczynę. - Wiem. Ten trik działa na pierwszaków i drugoroczniaków... - Powiedziała lekko rozbawionym głosem. Wygląda na puchonkę.... Na piętnastoletnią puchonkę...Usiadła na parapecie okna. Zrobiła z gumy czarny balon, jak zawsze. Balon pękł,ale nie wylądował na twarzy Gween, tylko w jej buzi. Ona już dawno opanowała ten trik. Jest taki prosty, nawet za prosty.
Wzruszyła ramionami. Oceniła dziewczynę jako przemądrzałą osobę, która koniecznie potrzebuje powszechnego podziwu, a jeśli go nie dostaje: przynajmniej autorytet. Co to jednak za sztuka - napawać przerażeniem młodszych uczniów? - Jeśli się nie mylę, powinnaś być na jakiejś fascynującej lekcji - powiedziała, błądząc wzrokiem po szybko pustoszejącym korytarzu. Wyraźnie uczniowie pędzili do sal lekcyjnych, żeby pogadać ze znajomymi i rozsiać najnowsze plotki, a przy okazji zarobić kilka minusowych punktów. - Ale oczywiście jesteś ponad to? - spytała, patrząc się na nią kpiąco. W sumie niewiele ją obchodziło, dlaczego ta dziwczyna nie siedziała na twardym krześle, zamiast tego pałętając się po szkolnych korytarzach. Nie miała jednak teraz nic ciekawszego do roboty, niż krótka wymiana zdań z tą nieznaną dziewczyną. Alternatywą była lekcja, na którą nie miała ochoty iść. W sumie mogła ją sobie odpuścić. I tak wyprzedzała materiał.
Jak wyglądała dla niej tamta dziewczyna? Piętnastolatka, a dom? Oczywiście, wygląda na Hufflepuff... Dlaczego jest tak dużo Puchonów w tej szkole?! Zerknęła jeszcze za dzieciakami. Ta, biegli już tam gdzie pieprz rośnie. Mają szczęście, że nie są w Slytherinie. Chociaż... młodszych Ślizgonów za nic nie skrzywdzi... - Raczej nie. - Odpowiedziała. Ona? I to na fascynującej lekcji? Chyba chodzi jej o mugoloznarstwo, a przecież Gweennie nienawidzi mugoloznarstwa i mugoli, a to przez to, co się działo w jej dzieciństwie, przez nich było zniszczone. To po prostu denerwujące jak sobie to przypomina. - Ale wiesz, ja będę musiała się zwijać. Wpadło jej do głowy zrobienie żartu dziewczynie, ale dopóki nie pozna jej imienia, nie zrobi tego. Ale pozostało pytanie - dlaczego? A dlatego, że panna Moss nigdy nie robi żartów tym osobom, których nie zna imienia, i oto cała tajemnica. Eh... Będzie ciężko... Ale... No i znowu, miłe uczucie... Luke... Oh, Luke... I znowu to samo! Ona się po prostu zakochała!
Pobudka, siusiu, lekcje, siusiu, kolacja, siusiu, spać. Ach, ta przytłaczająca monotonia w życiu ucznia Szkoły Magii i Czarodziejstwa. Trochę irytująca. Jakże irytująca. Cholernie irytująca! Wilkie stał się bardzo... radosną, szaloną i porywczą postacią. Wręcz karkołomną. Ta jego transformacja była wyjątkowo dziwaczna. Jakoby ktoś przyprawił mu Błyskawicę Felixem. Ilekroć dosiada swej miotły, ta przekazuje mu nieopisaną radość, która zaczyna krążyć w jego żyłach i przejmuje kontrolę nad umysłem, słowami, czynami... Oparł się ekstrawagancko o murek i zaczął wytężać mózg, aby sobie przypomnieć, po kie licho tutaj przyszedł.
Jego gryzlii ostatnimi czasy bardzo ożywiało się. Co chwilę dostawał listy, nie kojarząc zbytnio od kogo. Czy ta szczególna impreza sprawiła, że "zagraniczni" stali się sławniejsi? Oczywiście, Steve uważała, że cały Hogwart wiedział o amerykańskiej drużynie siania zamętu od dawien dawna i wręcz czekali aż się zjawią. Odliczali dni, godziny, tylko po to, aby Thomas Kennedy przekroczył próg zacnej szkoły. Cały czas powtarzał w sobie w myślach, jaki to był fatalny pomysł. Nie, nie, nie był aż takim marudą, lecz owe magiczne płatki śniegu nieźle dawały mu w kość. Zimno wcale nie sprzyjało jego nastrojowi. A przecież należało zapamiętać, że zmienia się on jak u kobiety w ciąży. Dziś również. Nie trawił kompletnie angielskiego jedzenia. Zszedł punktualnie (!) do Wielkiej Sali, bo żołądek grał mu marsz pogrzebowy. Chociaż mógłby się upierać, że jest to piąta symfonia Beethovena. Jego ojciec cały czas był zakochany w owych nutach kompozytora i gdy organizm sam zaczął je grać, mogło to nieść tylko i wyłącznie nieszczęście. Chyba nie trzeba było dodawać, że Steve dziś gryzł. Na szczęście jego cudowna, trzęsąca się z zimna, sówka przyniosła mu ciekawą wiadomość. Jakaś dziewczyna oraz piękna Effie zapraszały jego skromną osobę (wraz z seksownym tyłkiem) na imprezę. Niezbyt kojarzył solenizantkę, lecz jeśli się kumplowała z Piękną to musiała również dorównywać jej urodą, czyż nie? Dlatego właśnie tak sobie wytłumaczył kiepski początek dnia - przecież musiał skończyć się rewelacyjnie. Głodny i zmarznięty trzymał dłonie w kieszeniach bluzy od najlepszego magicznego projektanta dla mężczyzn. Nigdy nie wątpił w jego talent, a dzięki swojemu nazwisku pierwszy wiedział o wszelakich kolekcjach. Zamyślony kroczył korytarzem pierwszego piętra, aby dotrzeć do swojego skrzydła i móc wygrzebać coś z walizki, co nadawałoby się na imprezę. Niestety jego rzeczy uległy nędznemu dowcipowi Grigoriego. Lecz zaradny ojczulek przysłał mu paczkę, w której mieściły się jego nowe rzeczy. Wszystko ulokował u Ashlee, nie chcąc się, aby po raz kolejny jego ciuchy stały się jawnym pośmiewiskiem. Może Lotta pragnęła zemsty? Doprawdy nie rozumiał tej dziewczyny. Była zdolna i piękna, a zadawała się z jego ojcem. Toż to było obrzydliwe. Cały czas mu tego zazdrościł, bowiem wiedział, iż świetnie dogadywałby się ze Skandynawką. Byli podobnie szaleni, kochający ryzyko. Z zamyśleń wyrwało go ciało, w które uderzył. - Ain't dat some shit! - rzekł, nie przejmując się tym, że ten ktoś na pewno nie jest z Ameryki i za nic go nie zrozumie. W jego głosie można było wyczuć złość oraz gniew. Jak można było mu przerywać rozmyślania nad istotą relacji z Lotta?!
- Ajnt dat, boję się ciebie. - wrzasnął w odpowiedzi, równocześnie wzdrygając się, jakoby ktoś go właśnie poraził prądem. O tak, gdy biedny Wilkuś zacznie myśleć, oddala się ze świata i uuuh, żebyście Wy wiedzieli, jak on się wówczas musi męczyć. A ten bezczelny Steve, wytrącił go z równowagi. Proszę się nie dziwić, że Wilkie zareagował tak a nie inaczej. Nie mógł jednak puścić płazem tego, że właśnie zrobił z siebie debila. Chłopak ma swoją godność, honor i pragnie zostawić po sobie dobrą sławę, albowiem kolejne pokolenie małych, wrednych ślizgonków, musi być dumne ze swojego nazwiska. Zaraz potem, nie patrząc nawet w twarz mężczyźnie który wybudził go z odrętwienia, szturchnął go niby przypadkiem i wrócił pod swoją ścianę, od niechcenia wkładając dłoń do lewej kieszeni dżinsów. W niej zaś trzymał różdżkę, ponieważ po kontrowersyjnym tonie okrzyku, - którego nie zrozumiał - mógł się domyślić, że ów chłopak może być trochę agresywny. Albo czymś cholernie wkurzony. Po chwili jednak, chcąc obadać teren na którym stąpa... spojrzał mu w twarz. O nie, to niemożliwe. STEVE?! Zamrugał gwałtownie, ale on nie okazał się jedynie jakimś zjawiskowo ostrym złudzeniem optycznym. W takim razie... musi się udać do Scar. Jego ojciec zawsze powtarzał, że zdrowie psychiczne Wilkiego jest bardzo kruche i od zawsze wątpliwe. - Witaj. - Mruknął tylko, spoglądając na niego z bardzo głupim wyrazem twarzy. O taaak, ależ się zmienił od ich ostatniego spotkania. Kiedyś był wredny i przystojny... To zaś Steve zawsze w nim cenił. Mieli wówczas jedną wspólną cechę, która łączyła ich do tego stopnia, że zdawali się być nierozłączni. A teraz? Westchnął ciężko, po czym po raz ostatni zamrugał gwałtownie. Był w takim stanie, że nawet się nie zdziwił, iż spotkał go w HOGWARCIE. Na rogate gargulce, przecież on chodził do szkoły za górami, za lasami i siedmioma górami!
Doprawdy jak w ułamku sekundy może wyprowadzić kogoś z równowagi? Przecież tak naprawdę nic się nie stało. Obydwoje źle wycelowali i wypadli na siebie, powinni bąknąć coś o przeprosinach, a następnie ruszać dalej. Jednak pokrętne rozumowanie Amerykanina kazało zachować się zupełnie inaczej. W jego mniemaniu należało się oburzyć. Co prawda z trudem powstrzymał się od obelgi, która miała byś skierowana w stronę chłopaka. Zwycięstwo nad złymi emocjami musiało ograniczyć się do krótkiej pochwały w umyśle. Nie obchodziło go (bo po cóż by miało), co sobie pomyślał Krawacik, lecz jego reakcja była zdumiewająca. Steve uniósł brew, zastanawiając, co to jest za mężczyzna, który się boi. W zasadzie nie miał mu za złe tego, że nie zrozumiał slangu, ale ta reakcja...? Włożył dłonie do kieszeni, spoglądając na Twycross`a. - Jesteś facet czy ciota, że trzęsiesz portkami? - spytał, przechodząc na piękną angielszczyznę. Wkurzało go to, iż te pieprzone Krawaciki, nie rozumieją panicza. Powinni się pokładać ze słownikami i szukać znaczenia wszelakich słów! Ten badawczy wzrok chłopaka biegnący po jego ciele, wcale mu się nie podobał. Poczuł się, jak zwierzę w zoo. - Nie wiedziałem, że angielskie odpowiedniki mężczyzn są takie tchórzliwe. - odpowiedział, przyglądając się ciągle jego relacji. Wydawał się być uroczo przerażony. Zaśmiał się, widząc jego herb na szacie. - Zgrozo, jeszcze jesteś w Slytherinie?! - spytał, podważając w ogóle jakiekolwiek powiązanie jego charakteru z prawdziwym ślizgonem. Wiele się o tym nasłuchał od ojca. Ani wredny, ani odważny. Gdzie ta prawdziwa błękitna krew? Bezczelnie spoglądał na niego, zastanawiając się, czy zaraz chwyci nogi za pas. W razie czego sam trzymał rękę na różdżce, która znajdywała się również kieszeni. Nie pozwoli sobie, aby jakaś nędzna kreatura ślizgona pozbawiła go godności na zaciemnionym korytarzu w zaśnieżonej Anglii!
/Skrzydło Szpitalne/ Wbiegł na korytarz. Coś go tu ciągnęło, ale także coś nie pozwalało mu zostać w skrzydle szpitalnym. Nie miał zamiaru wysłuchiwać tego jaki to on jest, teraz okazał się być na prawdę słaby emocjonalnie tym razem usiadł za jakąś zbroją i najzwyczajniej w świecie schował głowę w kolana i po policzkach popłynęły mu łzy. Nie cierpiał gdy się to działo, ale nie panował nad tym. Każda jedna łza była dla niego tak ciężka jak milion łez pierwszoklasisty. Chciałby poznać kogoś, kto odmieni jego życie, a nie zniszczy je doszczętnie. Jak to możliwe żeby syn śmierciożercy tak marnował potencjał czarno magiczny na rozczulaniu się?! Postanowił być twardy, ale wiedział, że nic mu z tego nie wyjdzie... Po chwili zacisnął pięść i zrobił minę w stylu "nienawidzę tego świata". Wstał i oparł się o ścianę, oparł o nią również nogę. Był wściekły na cały świat, gdyby trzymał teraz w dłoni różdżkę to niechybni by kogoś zabił. Nie mógł się doczekać, kiedy Connie odzyska różdżkę. Przez tą wredną pielęgniarkę i odzywkę Connie przestał ją traktować tak jak jeszcze niedawno. Gdyby nie ta cała sytuacja w skrzydle szpitalnym to być może właśnie by sobie na spokojnie rozmawiał z Connie. Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło... Po chwili przyleciała do niego jego kochana, biała lecz z brązowymi kropkami na upierzeniu sówka. Wiedziała kiedy Jej potrzebuje i wystarczyło zawołać. Dał Jej liścik który przyczepił Jej do pazurki. Był zaadresowany do Connie... - Zanieś to Connie, pamiętasz która to, co nie? - powiedział i pogłaskał sówkę po czym ucałował w upierzenie na główce i pozwolił Jej lecieć. Po chwili jednak zmarkotniał ponownie i schował głowę w kolanach, siadając ponownie.
Ostatnio zmieniony przez Brian Heart dnia Sro Gru 15 2010, 18:03, w całości zmieniany 1 raz
/Początek/ Auri zaczytana szła sobie wolno korytarzem. Miała odrobinę czasu wolnego, więc postanowiła znaleźć jakieś przytulne miejsce, w którym mogłaby spokojnie poczytać. Nagle oderwała wzrok od książki by sprawdzić, kto znajduje się na korytarzu. Zamarła. Zauważyła Briana, którego wyraźnie coś zdenerwowała. Nie miała dokładnie pojęcia co się stało, nie wiedziała także czy powinna o to spytać. Miała ochotę uciec, lecz nie wiedziała czy to dobre wyjście. Przecież dzisiaj jej brat kończy siedemnaście lat! Chyba powinna mu złożyć życzenia, nie prawda? Nie miała pewności czy powinna to zrobić, jednak postanowiła zaryzykować. - Cześć.. - powiedziała trochę nieśmiało - Przypadkiem usłyszałam, że masz dziś urodziny, więc postanowiłam złożyć Ci życzenia. - uśmiechnęła się lekko - Przeszkadzam?
Podniósł wzrok na dziewczynę, po czym wstał. - Hej, dzięki. - powiedział patrząc na Nią, przypominała mu... jego samego! Było w tym coś dziwnego... bardzo dziwnego. - Czy my się przypadkiem nie znamy? Bo wyglądasz mi znajomo, ale nie wiem nawet jakim cudem. - powiedział przyglądając się dokładniej dziewczynie. - Jestem Brian, Brian Heart. - powiedział do Niej, po czym pocałował Ją w dłoń, zgodnie z obyczajem. - Wiesz, sam nawet nie pamiętałem że mam dziś urodziny. W domu nigdy ojciec nie obchodził ani moich urodzin, ani imienin, ani gwiazdki. Tzn. prezenty były, ale dla Niego ode mnie, urodziny też sobie wyprawiał, ale dla mnie nigdy nic nie miał. - powiedział tłumacząc swoje zapominalstwo. Była to czysta prawda. - Tak w ogóle to jestem ciekaw skąd mnie znasz... - powiedział uśmiechając się do Niej.
- Jesteś tu od niedawna. - powiedziała - Mówiło się trochę o tobie, zanim tu się przeniosłeś. - odetchnęła głęboko z zadowoleniem, że jakimś cudem udało jej się odpowiedzieć coś mądrego na pytanie brata - Nie, nie znamy się, to pewne. - skłamała - Twój ojciec był.. aż taki zły? - skrzywiła się - Ja swojego nie znam. Może to i lepiej? Wiem kim jest i jak mnie potraktował jak byłam mała, to mi wystarczy do osądzenia go.
Spojrzał na Nią. Podświadomie czuł że kłamie. Taka bliźniacza więź, o której nie miał zielonego pojęcia. - Czemu mnie okłamujesz? - zapytał wprost. Nie cierpiał jak ktoś robił go w balona i to jeszcze w dzień, w którym wszystko powinno iść po jego myśli. Ach... gdyby wiedział kim Ona jest dla niego na prawdę, najpewniej by podskoczył, przytulił Ją i cały czas by z Nią rozmawiał, żeby tylko nadrobić stracony czas. - Wiesz, pomijając to wszystko. Takim prezentem wymarzonym, jaki bym chciał dostać od ojca jest żeby powiedział "Niespodzianka! Masz rodzeństwo, tylko czekałem żeby powiedzieć Ci o tym w dniu twoich siedemnastych urodzin.", niestety, cudów nie ma. - powiedział uśmiechając się lekko.
Chwile jeszcze posiedziała w skrzydle szpitalnym. Dopiero po jakiś dziesięciu minutach wyszła z stamtąd. Głownie dla tego, że zachciało się jej jeść i miała straszną ochotę na pyzy. Same ciasta i inne potrawy, no w tyłek jej za chwilę pójdzie. No, ale trudno. Chyba jeszcze nie jest tak źle. Ruszyła na korytarz karcąc się za głupie myśli. Usłyszała dwa głosy. Jeden z pewnością należał do Briana, drugi był jej znajomy, ale nierozpoznawalny. Może nie powinna przeszkadzać? Mimo wszystko z ciekawości ruszyła przed siebie. Przecież ona tylko idzie korytarzem, wcale nie podsłuchuje. Wyszła za róg i ujrzała Auri, którą czasem widywała oraz oczywiście swoje przyjaciela. Byli dosyć podobno, ale Gryffon nie mówił, że jego rodzina przyjeżdża do Hogwartu. Więc może to tylko zbieg okoliczności?
- Ja.. nie kłamię. - spuściła głowę i przygryzła dolną wargę. - Cudów nie ma, ale są marzenia, które czasem się spełniają. - mruknęła sama do siebie i nagle ujrzała Connie. - O, cześć! - uśmiechnęła się wesoło do dziewczyny. Była zadowolona, że zobaczyła kogoś znajomego. - Co tam słychać?
No, jedna niewielu osób, które się z nią witały. Auri była nawet całkiem fajna. Nie taka głupia jak większość innych Krukonek. Nie wywyższała się też na boki swoją wiedzą, co u Connie było jedną z najgorszych cech. - Właściwie nic ciekawego - Kątem oka spoglądała na Briana, próbując coś wyczytać z jego twarzy - Nuda, lekcje oraz... Nuda. No i próbuję się cudem dostać do turnieju trójmagicznego. Będziesz startować? - W końcu miała już 17 lat, to mogła. Chociaż sama Connie zagłosowała na kogoś innego, w nadziei, że zginie.
- Eee. - spojrzał na Connie. - Ja także tutaj jestem... Hello?! - krzyknął spoglądając na Connie. - A Ty kiedy masz urodziny? - zapytał patrząc na nowo poznaną dziewczynę. - Tak w ogóle to Wy się znacie? No i co Ty tu Connie robisz. Nie jesteś u tego swojego kochanego Namidka? Co, znudził Ci się czy nie ma teraz czasu?! - zapytał się złośliwie, wyrzucając z siebie wszelkie negatywne uczucia.