Urocza kawiarnia, zapraszająca w swoje skromne, acz wyjątkowo kolorowe progi wszystkich przechodniów. Zapach świeżo parzonej aromatycznej kawy można poczuć już na ulicy i trzeba mieć naprawdę nieludzkie pokłady silnej woli, by mu się oprzeć i nie zboczyć ze swojej wyznaczonej trasy na małą przerwę przy kawałku domowego ciasta.
A czy sławna osoba może zawsze zacząć ot tak? Nie wiem czy sława jakkolwiek pomaga w nowym życiu. Właśnie moim zdaniem bardziej utrudnia! Nowe życie nie zaczyna się od włożenia czarnych okularów i chustki. Mówi się, że aby uporządkować wszystko, trzeba się przeprowadzić. Cały ten syf zostawia się nawet nie tknięty, modląc się, aby demony przeszłości nie wróciły z nawiązką. Kiedy zaczynamy być tchórzem? Gdy nie kończymy spraw czy celowo unikamy własnej historii? Cassandra nie raz myślała, aby zabawić się w metamorfomaga po całości i przyjść do Hogwartu jako nowa osoba. Dlaczego w zasadzie nie? To jest dopiero reset całego życia. Ile da się żyć w kłamstwie? Czy jest to porównywalne do pustki? Człowiek bez uczuć tylko bawi się życiem. Codziennie rano wstaje, traktując ten dzień jako wyjątkowy. To super ideologia, nigdy nie może być źle. Skoro dzień ma przejść do pamięci, to nie pozwalamy na to, aby coś nam popsuło humor. Znajomości, to naprawdę dobry temat. Czy skrzywdzony człowiek łatwo podejmie się podejścia do nowych ludzi? Moim zdaniem właśnie będzie uciekał, krył się po kątach albo ruszy z kopyta, traktując ich jak śmiecie. Co jeśli Cass wróci do poprzedniej siebie, która rozkochiwała w sobie ludzi, gdy jej się nudziło? Nie możemy zaprzeczyć, że w arystokratycznych rodzinach uczyło się tej kokieterii i manipulacji. Rodzina Cassandry nie występowała w telewizji, ponieważ nie miała genów mugolskich. Pochodziła z magicznej arystokracji, nie miała styczności z księciem Williamem. W zasadzie Lancasterowie brzydzili się ich. W końcu byli mugolami, czyż nie? Mało kto wiedział, że była magiczna część rodu królewskiego. Jednak w rodzinie Lancasterów liczyła się aż za bardzo czystość krwi. W końcu „wyznawali” Czarnego Pana. Ależ to dziwnie brzmi! Swoją drogą, Cassandra musiała być na językach przez swoich mężów, problemy i ogólne latanie po Europie. Ach, i ta matka, która nie wyjeżdża praktycznie z Paryża. Chyba powinnam wspomnieć coś o rozwodzie rodziców! Jednak tym zajmę się później, aby miało ręce i nogi. Hufflepuff słynął ogólnie z pomocy i cały czas się gubię, gdy mówisz do mnie per Kasiu. Zawsze jednak brak weny postaram się wyganiać! Jednak apropos przyjaźni… Trudno, aby te dziewczęta nie trzymały się razem! Czy nie były trochę czarnymi owcami w tej śmietance towarzyskiej? Charlotte, idealna córka, zdolna, odważna, a jednocześnie homoseksualna. O Cassandrze nie będę się rozpisywać, bo to drama na dramie. Ich nieszczęścia się przyciągały. Działały na siebie też jak magnesy. Chyba na tym powinna polegać przyjaźń, prawda? - Pytasz się czy już jestem pijana czy zamierzam być? – zaśmiała się, wstając na chwilę, aby przytulić mocno do siebie przyjaciółkę. Trudno było opowiedzieć, o tym jak bardzo źle się czuje. Miała ochotę rozłożyć ręce i krzyczeć, jak bardzo nie ogarnia swojego życia. Wszystko po prostu wymykało jej się spod kontroli, lecz nie chciała tego pokazywać swoich słabości. Nie chodzi o to, że jej nie ufała. O nie! Skoro musiała zacząć nowe życie, to nie powinna się użalać. Puściła przyjaciółkę, a następnie ucałowała ją w policzek. Kelnerka już zmierzała do nich dziarskim krokiem, lecz Cassandra wyciągnęła tylko rękę po kartę. - Na co masz ochotę Lotta? Podoba Ci się lokal? Mam nadzieję, że żadna szumowina jak obserwator nie przyczłapie się tutaj. Co u Ciebie? – szepnęła, stukając paznokciami o blat stołu. Nie ma co się okłamywać, musiała wykorzystać Charlotte do poważniej rozmowy. I nie chciała koniecznie mówić o sobie ani narzucać jej swoich racji. Przecież Cassie taka nie była! Uśmiechnęła się do niej, poprawiając swoje loki. - Jak myślisz, czy stabilizacja daje szczęście czy działanie spontaniczne? Bo już sama nie wiem – rzekła z przekąsem, składając zamówienie na ciasto kruche i herbatę z rumem. W końcu nie karmiła piersią i mogła pić alkohol. Cassandra trochę jakby oczekiwała pozwolenia Charlotte na swawolne życie. Nie potrafiła pogodzić się z myślą, że jest matką i że jedyne co jej wypada to: nie wypadać. Miała twardo trzymać się dekalogu i żyć w celibacie. Jednak w Lancasterównie wciąż kryła się kokietka, żądna przygód kobieta, która nie potrafi spocząć na jakiś laurach. Skoro nie czuła się tu szczęśliwa, to dlaczego nie miałaby próbować czegoś innego? W końcu raz się żyje! Tylko raz.
Och, mam tylko nadzieję, że jeśli Cass miałaby podjąć się konkretnej zabawy w metamorfomaga, to poinformowałaby o tym Charlotte, bo dosyć niesprawiedliwym ruchem byłoby zaczynanie wszystkiego od nowa i uwzględnianie w tym jednej ze swoich najlepszych - jeśli nawet nie najlepszej - przyjaciółek! Wtajemniczając ją w to dałaby sobie trochę więcej czasu na życie w tym kłamstwie, bowiem Lotta wspierałaby Lancasterową w tej decyzji całym sercem, nawet jeśli na początku zarzucałaby jej pewne tchórzostwo. Hm, kiedy zaczynamy być tchórzem? Pewnie wtedy, kiedy zaczynamy uważać ucieczkę za najlepsze wyjście dlatego, że nie wymaga ono kontaktu z konkretnymi osobami. A przecież trzeba podnieść głowę do góry i stawić im wszystkim czoła, tak? "Oczywiście, że tak!" - powiedziałaby Windsorówna, spytana o tą kwestię. Jakoś nigdy nie wyobrażała sobie, aby miała uciekać przed spotkaniami z, dajmy na to, jakąś dziewczyną z którą nie wyszedł jej związek. Chociażby taka Axie, z którą przecież całkiem hucznie romansowała (cały Hogwart tak o nich plotkował, że aż szumiało!), ale w końcu coś im nie pasowało i postanowiły się rozstać. Dalej się przyjaźnią bez jakichkolwiek zgrzytów, chociaż może to zależeć od nastawienia obu panien. Oj tak, teoretyzowanie w tym temacie nie powinno być opierane na konkretnych przykładach, więc lepiej będzie, jak przejdę dalej. Ach, lanie wody przez onieśmielenie postem partnerki, dziwnie się czuję! Charlie jakoś nigdy nie mogła przyjąć do wiadomości, że Cass była kiedyś prawdziwą Puchonką. No bo jak to możliwe? Hufflepuff kojarzył się jedynie z mięczakami, poniekąd tchórzami, oraz nieśmiałymi i bardzo, ale to bardzo fajtłapowatymi osobami. A ona wydawała się bardziej pasować do Gryffindoru, albo może Ravenclawu. Przecież te jej wszystkie szaleństwa i otwartość w wyrażaniu swojego zdania za nic, powtarzam, za nic nie pasowały do Puffu. Tiara Przydziału ma chyba całkiem potężne humorki, nie sądzicie? Gdyby jakimś cudem wrzuciła Szarlotę do domu Puchonów, straciłabym w nią całą wiarę. Całe szczęście, taka katastrofa wcale się nie przydarzyła, a dziewczyna mogła sobie dumnie nosić kolory Godryka Gryffindora, pokazując wszystkim wokoło, jaka to ona jest wspaniała i w ogóle super. Nawet, jeśli ktoś miałby ją uznać za czarną owcę rodziny królewskiej. W sumie to można się zgodzić z tego typu teorią, bo przecież początki Lotty w Hogwarcie nie były wcale wspaniałe, a dołączając do tego jej homoseksualizm, to rzeczywiście nie wychodzi na taką wspaniałą córeczkę. Problem jednak w tym, że nie powinno się jej nazywać w ten sposób głównie dlatego, że była lesbijką. Czy to coś złego, być dziewczyną i widzieć siebie jedynie w związku - no i oczywiście jakimkolwiek zbliżeniu - z inną dziewczyną? Nie sądzę. Ba, tego typu osoba w rodzinie królewskiej powinna całą Wielką Brytanię nauczyć tolerancji. Czekajcie tylko, aż obejmie tron! - Daj spokój, aż tak źle to zabrzmiało? - powiedziała rozbawiona i odwzajemniła uścisk. Prawdę mówiąc, wolałaby nie być świadkiem załamania Cassandry, bowiem widziała w niej swoją wspaniałą, niewzruszoną, starszą siostrę, której przecież nigdy nie dane jej było mieć. Gdyby ona miała stracić panowanie nad swoim życiem, to najpewniej Charlotte również by je straciła, nawet nie tak długo potem. Oczywiście nie miała zamiaru zostawiać jej sam na sam z problemami, bo wtedy okazałaby się najgorszą przyjaciółką na świecie, po prostu nie czuła się jakoś bardzo pewnie w roli pocieszycielki. - Cappuccino, definitywnie - mruknęła, spytana o swoje preferencje - A, nic ciekawego. W sumie to mogłoby być lepiej, wilkołaki z pewnością nie są dobrym dodatkiem do roku szkolnego. Poza tym, pewnie obleję eliksiry, bo coraz mniej chce mi się spędzać noce na zakuwaniu składów coraz to głupszych napojów - dodała z nutą żartobliwości, mając nadzieję na rozładowanie napięcia, które chyba zaczynało rosnąć. Czuła, że zbliża się bardzo poważna rozmowa, ale chciała opóźnić jej nadejście tak bardzo, jak tylko się dało. - Szczerze mówiąc to nie mam pojęcia. Jeśli o mnie chodzi, to taka porządna stabilizacja w postaci małżeństwa i dziecka musiałaby być trochę... no wiesz, skomplikowana. Ale nawet, jeśli miałaby przyjść, to chyba nie czułabym się za dobrze. To w sumie zależy od charakteru, tak sądzę - odparła, kiwając po wszystkim głową. Był to typowy dla niej gest, którym raz - pokazywała, że jest pewna swoich słów, dwa - tworzyła sobie sztuczne poczucie aprobaty od słuchaczy, nawet jeśli żaden z nich nie drgnął. Tak w ogóle, to celibat chyba zbliżał się również do Lots, która przecież niedługo upatrzy sobie pewną rudą panienkę, dla której niemalże straci głowę. Skończą się przygody z Josephine, skończą się niewinne, zboczone żarciki z Axelandrą i skończą się plany co do przypadkowo spotkanych na korytarzu ładnych dziewcząt!
Och, to zależy w jakiej bylibyśmy sytuacji. Gdy Cassandra zamienia się w inną postać, a następnie chodzi po zamku, nie oznacza to, że prowadzi jakieś podwójne życie. Można powiedzieć po prostu stara się dobrze bawić, nawet wtedy kiedy życie płata figle. Lancasterówna nigdy nie potrafiła pogodzić się z samotnością. Zawsze ciągnęła kogoś do sklepu, toalety. Nie potrafi zbyt wiele rzeczy robić sama. Po prostu nie chce. Chciałaby mieć pewność, że gdy nagle przestanie milczeć, ktoś będzie obok i wysłucha albo zacznie żartować. Czy aż tak wiele wymagała od losu? To było zdecydowanie trudniejsze niż mogło się wydawać. Odwiedzała lekcje, bawiąc się w prymuskę albo w buntowniczkę. Umilała sobie życie, robiąc z siebie okropnego trolla. Czuła się jak gówniara, która cieszy się metamorfomagią do tego stopnia, że nie potrafi sobie odmówić takich przyjemności. Jednak jeśli mówimy o tej drugiej opcji rozpoczęcia wszystkiego od nowa, to tu Cassandra byłaby chętna wszystkimi kończynami. Jestem pewna, że wtedy urwałaby każdą relację i na pewno nie wróciła do Hogwartu. W ogóle to dziwne, że wróciła, zważając na obecną sytuację. Teraz co prawda miała urlop macierzyński, ale głęboko zastanawiała się, czy nie pozostać w Ministerstwie Magii już na dobre i nie mieć nic wspólnego ze Szkołą Magii, która zmieniła się z biegiem czasu. Trudno byłoby zakończyć przyjaźń z Lottą. W zasadzie pewnie zrobiłaby tak, że wymusiłaby na niej obietnicę, że nikomu nie powie o jej decyzji. Może nawet upozorowałaby swoją śmierć? Ach, to samo mówiłam! Nawet chciałam chyba Cass dać do Slytherinu, bo wbrew pozorom ma też tą suczą stronę. Uznajmy jednak, że Lancasterówna jest doprawdy taką mieszanką charakterów, iż trudno oceniać, gdzie pasowałaby najlepiej. W sumie i tak więcej bywała w Slytherinie niż we własnym dormitorium (a częściej nawet w szpitalu). Nigdy jakoś nie była tchórzliwa. Czasami wolała się wycofać, aby nie rozpętać kolejnej wojny światowej. Lepiej oczywiście byłoby, gdyby obydwie dziewczyny mieszkały w tym samym dormitorium. Mogłyby wtedy do siebie wskakiwać do łóżka i nie byłoby żadnych problemów i kombinowania, gdy trafiały na korytarzach na jakiegoś paskudnego nauczyciela. W końcu żadna z nich nie potrafiła nagle stać się niewidzialną. Jeśli zbierzemy wszystkie ich szaleństwa, przykre jak i radosne chwile do kupy, to zobaczymy znów, że Cassandra nie potrafiłaby ot tak zerwać tej przyjaźni. Kochała swoją przyjaciółkę całym swoim sercem. Nie przeszkadzała jej orientacja Lotty. W końcu sama była biseksualna i tym bardziej otwierała się na wszystkie romanse swoich znajomych. Nie miała nic przeciwko. Chętnie wręcz słuchała o wszystkich stanach zakochania Windsorówny. Czasem na bankietach obydwie uśmiechały się do siebie, gdy słyszały słynne „och, Charlotte, a gdzie Twój narzeczony?”. A wtedy Cassandra kłamała jak z nut, jaki to jest przystojny. Szkoda tylko, że mówiła o kobiecie, oczywiście zmieniając rodzaj. - Bardzo. Powiedziałaś to gorzej niż ciotka Amelia. Ona pewnie dodałaby tylko: och mam nadzieję, że nie jesteś w kolejnej ciąży – zaświergotała Cassandra, udając członka swojej rodziny. Nawet zmieniły jej się włosy! Teraz siwe, obcięte do ramion, zawijały się w stronę twarzy. Tak zawsze nosiła je ciotka Amelia, nerwowo zaczesując je za ucho. Cassandra wręcz dostawała palpitacji serca, gdy widziała, jak bardzo są zniszczone. Zaraz potrząsnęła głową, przywracając porządek. Trudno głupio, że dziewczyna po dwóch rozwodach z tak dramatycznym życiem osobistym była dla Charlotte wzorcem. Gdy Cassandra usłyszała o oblewaniu eliksirów, zmarszczyła brwi i krytycznie spojrzała na dziewczynę. - Żarty sobie ze mnie robisz, Ty się urodziłaś w kotle, z resztą u Brendana jest ciężko – uśmiechnęła się lekko w stronę kelnerki, gdy przyszło zamówienie. Nawet nie pamiętam, co Cassandra zamawiała, ale na pewno były to same pyszności! Wątpię, aby Cassie chciała przeprowadzać tu mega poważną rozmowę i rozważać być albo nie być. Chciała wybadać grunt, czy jej postanowienie jest poprawne. Kto wie, czy dziecko nie zniszczyło psychiki biednej dziewczyny? - To chyba nie jestem dobra w stabilizacji. Zawsze wtedy się coś waliło, a gdy działało się spontanicznie, nie patrząc na konsekwencje i obserwatora, było… dużo zabawy. Zastanawiałam się, jak tu czekałam na Ciebie, czy to poprawna postawa. Nawet nie chcę wiedzieć, co wyczynia Casper, bo zawsze był casanovą, ale zdałam sobie sprawę, że codziennie jestem sama z dzieckiem i nie czuję się z tym za fajnie. Tęsknie za tymi czasami, gdzie budziłam Cię skakaniem po łóżku i potem nie martwiłyśmy się o nic. Po prostu… żyłyśmy. Dlaczego teraz niby to nie wypada? – spytała, upijając łyk herbaty. Naprawdę Cassandra nie rozumiała, dlaczego rok młodsze od niej osoby nie były tak surowo oceniane jak „dorośli”. W końcu co ich tak naprawdę różniło? Kiedyś nie przejmowało się ani konsekwencjami ani tym, co ludzie będą gadali. Teraz Cassandra czuła jakby stworzyły się dwie drużyny. Ona zła matka, która nie chce, aby wielki casanova, który ma wszystko w dupie, zajmował się dzieckiem.
Rzeczywiście, Cassandra nie prowadzi od razu podwójnego życia poprzez spełnianie swojego kaprysu. Nie oszukujmy się, gdyby Charlotte dane było otrzymać taką zdolność do metamorfozy, to przez pierwsze kilka tygodni biegałaby tylko między ludźmi, zmieniając co dziesięć minut twarz i robiąc niebywały obciach przeróżnym, spotykanym przypadkowo na ulicy osobom. Zresztą nie tylko ona - ja sama też nie pogardziłabym taką zabawą, no bo co może być fajniejszego od robienia z siebie idioty zupełnie bezkarnie? Jak tak sobie teraz myślę, to w sumie nic. Lotta też, nawet gdyby dać jej na namysł cały tydzień, nie odnalazłaby tego typu frajdy w czymkolwiek innym. Zresztą, to nic złego. Każdy potrzebuje czasem wyzwolić swoją wewnętrzną gównażerię, więc Cass nie ma się o co obwiniać. Może i była dorosłą kobietą, matką przy okazji, no ale jak to tak, blokować swoje wewnętrzne instynkty? Przecież metamorfomagia jest taka przydatna, taka ciekawa... Ach, chyba czas napisać podanie o genetykę! Tak czy inaczej, gdyby Kasia (nie wiem co w tym widzisz dziwnego, doprawdy!) miała ot tak zerwać przyjaźń z Windsorówną, ba, jeszcze wymusić na niej obietnicę myślenia, to popełniłaby chyba największy błąd w swoim życiu. Ta Gryfonka nie była typem dziewczyny, która puszcza wspomnienia wolno, wręcz przeciwnie, była osobą bardzo pamiętliwą i za taki akt tchórzostwa, nawet pomimo całego swojego wsparcia, troszkę znielubiłaby swoją dwudziestodwuletnią psiapsiółę. No bo jak to tak, nie dość że zwiewa i zachowuje się jak ostatni niewiadomokto, to jeszcze zostawia swoją najlepszą przyjaciółkę samą sobie? Do tego z taką perfidną przysięgą milczenia? Ha, dobrze że nie zmusi jej do Przysięgi Wieczystej, bo wtedy byłoby całkiem nieciekawie. A gdyby jeszcze upozorowała swoją śmierć, oj, brońcie jej niebiosa i Merlinie we własnej osobie, bo jeśli Lotcie przyszłoby się dowiedzieć o sfingowanej tragedii, którą ona opłakiwałaby dniami i nocami, to trzeba by ją było najpotężniejszymi zaklęciami unieruchamiać, żeby przypadkiem własnymi rękoma nie przerobiła Cassandrze tej jej ślicznej buźki, do której swoją drogą miała niezły pociąg, ale powstrzymywała się z wielu bardzo poprawnych moralnie powodów, które czasami były nawet do niej niepodobne. No bo przecież była zdolna do romansowania z Josephine, swoją najlepszą przyjaciółką, to czemu nie zabrać się za... ZRESZTĄ, NIEWAŻNE! Jeszcze wyjdzie, że zupełnie przypadkowo zaplączę Charlie w jakieś szemrane stosunki z nauczycielką, a wtedy jej królewska reputacja już kompletnie legnie w gruzach. A ja z moją Lots nie miałam wcale problemu. Od samego początku miała polecieć do Gryffindoru, zresztą to nawet nie do końca mój twórczy kaprys. Bo kiedy tylko wpadł pomysł na pochodzenie z Windsorów, nie było innej możliwości. Jak strasznym faux pas byłoby dla tego typu rodziny wydać dziecko, które miałoby trafić do Slytherinu, albo - brońcie wszelkie siły - Hufflepuffu? Cóż, może określenie faux pas jest tutaj w charakterze pewnego nadużycia, ale to nic! Wszyscy powinni załapać główną myśl. Tak więc Charlie, ze swoją lwią odwagą, ambicją, a także skłonnością do przewodzenia poszła do Hogwartu, gdzie jej ojciec był w pełni przekonany, że trafi do tego, a nie innego domu. Nawet sama gra słów na to wskazywała! Lwia odwaga, lew w herbie domu, czy to nie jest przeznaczenie? - Och, błagam, Cass! - powiedziała głośno, chowając twarz w dłoniach i nie kontrolując swojego śmiechu. Nikt nie potrafił tak wiernie odwzorowywać ciotki Amelii jak właśnie Cassandra, w całej jej zgorzkniałości i ogólnej, starczej, wrednej aurze. O tyle, o ile starsza z przyjaciółek zwracała na włosy staruszki bardzo dużą uwagę, o tyle Charlie nawet nie spoglądała na nie kątem oka, będąc odrzuconą już przez całą kompozycję, którą twarz kobiety tworzyła razem z fryzurą. Windsorównie niespecjalnie chciało się wymiotować na szlacheckich obiadach, więc swoimi brązowymi oczami unikała ciotuni szerokim łukiem. Niestety, całą żartobliwą atmosferę zrujnował krytyczny wzrok nauczycielki. Lepiej było nie wspominać o eliksirach, co? Dziewiętnastolatka machnęła obojętnie dłonią. - Tak na dobrą sprawę to nie wiem po co mam je zdawać. Nie sądzisz, że trochę zbyt mocno nalegałaś, żebym zmieniła swoją pierwszą decyzję? - spytała z pewnego rodzaju oskarżeniem, bowiem wspomniana pierwsza decyzja była jednoznaczna - NIE. ZDAWAĆ. ELIKSIRÓW. Co za tym idzie: NIE. OŚMIESZAĆ. SIĘ. Niestety, Cassandra jakoś tak postanowiła wykorzystać swój z reguły duży wpływ na Charlotte i pokierowała jej ręką w ten sposób, że pięknymi literami zapisała swoje imię i nazwisko na liście pod wielkim napisem "Eliksiry". Po co? To wie chyba tylko Lancasterowa... Brytyjka wzięła swoją kawę z życzliwym uśmiechem, wysłuchując w międzyczasie wywodu na temat stabilizacji. Podnosiła ponownie kącik ust, aby zaraz znowu go opuścić, pomiędzy tymi zmianami wyrazu upijając coraz to kolejne łyki wspaniałego napoju. W końcu przyszedł czas na jej własny komentarz. - A kto powiedział, że to nie wypada? Jak dziecko podrośnie, to możesz je zabierać ze sobą, wszyscy uwielbiają skakanie po łóżkach jak mają ledwie siedem, maksymalnie dziesięć lat. Jedna para stóp czy dwie, skaczące po mnie bezlitośnie, to żadna różnica. No a tak na poważnie, to nie powiem ci, że się pospieszyłaś, bo przekroczyłaś magiczną granicę dwudziestki i miałaś pełne prawo do takiej a nie innej decyzji, problem w tym, czy przypadkiem nie podjęłaś jej pod wpływem impulsu. Sam fakt, że rozmawiasz ze mną w ten a nie inny sposób sprawia, że mam takie obawy, wiesz? - powiedziała, kiwnęła raz głową, jak to miała w zwyczaju i znów upiła łyk kawy. Dobrze było się rozbudzić, kiedy wkoło taka senna aura.
Chyba nie zdawała sobie dotąd sprawy z tego, jak bardzo w czasie swojego pobytu w domu tęskniła za Hogwartem, angielską pogodą, lekcjami, swoim mieszkaniem, Clarcią, Jossie - no i Philem. Dopiero kiedy data powrotu była już ustalona, ogarnęła ją niecodzienna dla niej euforia, okazująca się w roztargnieniu, rozleniwionym uśmiechu i niezdarności w ruchach. Ale jednocześnie nadal obawiała się powrotu. Bała się, że razem z widokiem szkockich wzgórz wróci wszystko, co zostało w tym kraju, a od czego mogła przez ten czas odpoczywać. Wcale nie była to jedyna obawa, jaka ją ogarniała. A ta druga tyczyła się właśnie Phillipa, z jakichś nieokreślonych przyczyn i zdawała się być tak irracjonalna, że Mia prychnęła głośno, kiedy zdała sobie z niej sprawę - ale nic nie mogła poradzić na to, że miała wrażenie, że coś jest inaczej niż przedtem, a wszelkie niespodziewane zmiany zawsze działały na nią nienajlepiej. Phil pojawił się właściwie niecałą minutę po tym, jak zdążyła przeczytać list od niego i jednocześnie się zmartwić odrobinę i uśmiechnąć szeroko. Ostatecznie jednak nie było jak się martwić, kiedy wreszcie się zobaczyli po tak długim czasie jej nieobecności; nie udało się jej też utrzymać zawsze powściągliwej pozy i uścisnęła go zamaszyście (co można byłoby spokojnie nazwać rzuceniem się w ramiona, ale rzucanie się w ramiona jest poniżej jej godności przecież). Pożegnanie się z rodziną i spakowanie kilku klamotów nie zajęło jej nawet pół godziny i wkrótce Philippe przetransportował ich dwójkę do Hogsmeade (a Mia starała się skupić na czymkolwiek innym poza tym, że zemdliło ją lekko, jak zawsze podczas takiej podróży). Nie było sensu wybierać się do Hogwartu ani jeszcze do jej mieszkania, więc weszli do kolorowej kawiarni - chyba jej ulubionej w miasteczku - i zajęli stolik, a Mia uśmiechała się cały czas szeroko, chociaż mówiła właściwie tyle, co zawsze. - Co bierzesz? - spytała, gdy poproszono ich o złożenie zamówienia.
No cóż, gdy Mijka opiekowała się swoją babcią, gdzieś na końcu świata czyli w Grecji, Philowi cały świat stanął do góry nogami. Nie ulegało wątpliwości, że od ich ostatniego spotkanie wiele się zmieniło, choć Lorrain w głębi siebie wolał mówić, że przecież ciągle jest tym samym niczym i nikim nieprzejmującym się facetem co wcześniej. Realia jednak się zmieniły, a część jego niewzruszonej obojętności zastąpiły ciekawość i smutek po utracie Taitiane. W końcu już widział jej wyrzuty, gdy po takim liście i tym wszystkim zamiast smęcić w domu, postanowił spotkać się z jedną z niewielu osób bliskich jego sercu. Tak samo było z Jossie na lekcji historii magii po ich pierwszym i chyba jedynym nieudanym spotkaniu. Rozpamiętywanie tego wszystkiego dla mnie nie ma jednak większego znaczenia, a on na pewno nie chciałby się tym dzielić z nikim, przemilczmy więc całą resztę tej smutne opowieści z tego jakże długiego okresu ich niewidzenia się i przejdźmy dalej. Listy dawały mu ostatnimi dni trochę kontaktu z rzeczywistością, pozwalały nie zamknąć się całkowicie na otaczającą go rzeczywistość. Dodatkowo wrócił do trawki, w końcu może mu znowu nie zależeć. Tak więc humor miał względnie niezły. Gdy jednak przeczytał list, w którym Ursullis napisała, że jedyne co jej zostało, to znaleźć sposób powrotu do szkoły, postanowił przyjść jej 'na ratunek'. W parę minut znalazł się poza terenem szkoły, by po teleportacji zobaczyć rozchmurzoną Mijkę. Ostatnim razem gdy się widzieli nie była tak bardzo radosna, więc przyjemnym zaskoczeniem było dla niego, gdy tak po prostu go objęła. Zdecydowanie na przestrzeni ostatniego roku coś się w nich zmieniło, w ich wzajemnym podejściu. To już nie było tylko leżenie wspólne na podłodze i patrzenie w sufit, przy okazji wymieniając losowo wybrane słowa. Philippe jednak po całej jego 'cudownej' historii miłosnej, postanowił wrócić do błogiego nienazywania swoich uczuć. To pozwalało mu myśleć, ze tak po prostu ma być, taki to już jest ich los. Po niedługim czasie znaleźli się w kawiarni, oboju tak dobrze znanej. Nie mógł powiedzieć, ze jest to jego ulubione miejsce, bo każdy znający go niego lepiej kojarzy, że najwspanialsza przestrzeń to ta na dywanie w pokoju wspólnym. Tu jednak było równie przytulnie, co cicho, więc na spotkanie tej dwójeczki idealnie! - To raczej ja powinienem zapytać. - Przypomniał, w końcu z domu od Celie wyniósł nienaganne maniery. Chyba tylko za to mógłby być jej kiedykolwiek wdzięczny. - Dla mnie woda. Gdy już oboje złożyli zamówienie, nie było sensu toczyć tego tematu rozmowy dalej. Niby co mieliby mówić? "Philippe a wodę mokrą czy suchą?" - no litości, gdzieś trzeba takim absurdom mówić kategoryczne nie. Pozwolił więc sobie zacząć jak zawsze od jakieś nic nie znaczącej pierdoły. - Jak widzę skorzystałaś z śródziemnomorskich klimatów Grecji. Świetnie wyglądasz - I w sumie tu urwał, przypominając sobie obrażoną minę Taitiane. Litości, jej różnorodne wyrazy twarzy krążyły przy nim niczym zmory. /sorkensik za długość, musiałam ;* /
Nienazywanie uczuć pewnie było całkiem dobrym rozwiązaniem ich problemów, które oboje mieli teraz podobne. Szkoda, że gdyby nawet Mia na to wpadła, nie byłaby w stanie czegoś takiego dokonać - nienazywanie i nieklasyfikowanie czegoś było dla niej równie nienaturalne, co chodzenie na rękach na codzień. Każda przepełniona emocjami sytuacją była dla niej o tyle trudniejsza, że w głowie wciąż i wciąż starała się rozłożyć mieszaninę uczuć na części pierwsze i nazwać je odpowiednio - to się nigdy nie udawało, ale na upartego nie przestawała próbować. Teraz, siedząc z Philem w kawiarni też to robiła. Słowa przesypywały się przez jej głowę, ale ona nie potrafiła wyłowić pasujących. Strach, niepewność, radość, wdzięczność, tęsknota, euforia, spokój, rozdarcie, przywiąznie, żal, nadzieja, kłębiło się w niej wszystko, a ona pewna była tylko tej tęsknoty, bo już jakiś czas temu odkryła, że ona jest jej stałym gościem. - Herbata imbirowa - powiedziała zaraz po tym, jak już przewróciła pczami w odpowiewdzi na kurtuazyjne zachowanie Philippe'a. Nigdy nie lubiła być obsługiwana i wyręczana, obdarowywana czy też cokolwiek jeszcze innego wiązało się z byciem kobietą wśród tradycjonalistów. Czasem więc zdarzało się, że dobre maniery Lorraina zbijały ją z tropu. - To raczej kwestia tego, że jakiegoś czasu spędzam trzeźwe noce śniąc o kolorowych barankach - stwierdziła, uśmiechając się półgębkiem. Oficjalnie wszyscy mogą być z niej dumni, bo oto Mia wreszcie dostrzegła zupełny brak jakiegokolwiek sensu i skuteczności w topieniu smutków w kieliszku i ostatniego kaca miała we wrześniu. Należą jej się gromkie brawa, nawet pomimo tego, że tak dużo czasu jej to zajęło. Sama też była z siebie dumna i dumy tej wcale nie ukrywała, chwaląc się swoimi dokonaniami Lorrainowi, ale jej wyraz zniknął, ustępując miejsce skrywanemu zmartwieniu, gdy dostrzegła wyraz, jaki na chwilę pojawił się na twarzy Krukona. Wyraz, który często widziała w lustrze przez ostatnie kilka miesięcy, jeśli jej się nie przywidziało. Na chwilę otworzyła usta, żeby go o to spytać, ale zrezygnowała. To nie był dobry moment i dobre miejsce, a zresztą jeśli Lorrain będzie chciał opowiedzieć jej o tym cokolwiek, to zrobi to sam. - A dla mnie wystarczyło jedno spojrzenie na ciebie, żeby stwierdzić, że wciąż jestem zdania, że gdybyś był animagiem, zmieniałbyś się w szympansa - powiedziała spokojnie, niby obojętnym tonem, niby lekceważąco przekręcając przy tym głowę, żeby spojrzeć na kelnera nadchodzącego z ich zamówieniami, ale Philippe znał ją na tyle dobrze by wiedzieć, że w jej przypadku jest to wyraz radości na jego widok. Gdy kelner stawiał przed nimi szkladnkę i filiżankę z parującą intensywnie zawartością, Mia zwróciła oczy na Philippe'a, przyglądając mu się trochę bezmyślnie, tak, że niepewność odmalowała się wyraźnie w jej spojrzeniu i twarzy.
No tak, współczesny feminizm skutkiem problemów damsko-męskich XXI wieku - Już widzę jak któreś z nich wydaję książkę o takim lub podobnym tytule. W końcu jeśli to ma być jedyny temat jakiś tam ich mniejszych sprzeczek to warto by go było opisać. Zawsze możemy pójść w ślady Platona, pisząc z tego jakiś krótki dialog na skalę "Uczty" czy "Parmenidesa". Wtedy też na pewno dogłębne nazywanie uczuć przez Krukonkę będzie miało jakiś większy sens niż tylko zadręczanie siebie. - Nic tylko brać z Ciebie przykład, na prawdę. - W sumie to się trochę rozchmurzył, jakoś myślenie o Taitiane próbował zepchnąć na boczny tor, zastanawiając się, czy kiedykolwiek widział Mijeczkę w innym stanie niż teraz. Bo i owszem czasem słyszał coś od Jossie, ale tak to raczej nie nawiedzał Ursulis, by wyrywać jej butelkę w ręki. Sam na swoim sumieniu miał parę grzeszków, ale to raczej nie alkoholowych. Ostatnio nawet zaczął do niech wracać, z czego zapewne zdawał sobie tylko on sprawę. Wracając jednak do dziewczyny, to zdecydowanie może być z niej dumny, nie lubił jak dziewczyny piły z byle powodu. Niestety ostatnio stawało się to coraz modniejsze, jakby myślały, że da im to coś więcej niż poranny ból głowy. Dodatkowo w sumie dobrze się złożyło, że Mijka nie zapytała o nic Phila. Wiemy obie przecież, że szybciej postradałby zmysły niż zaczął opowiadać od tak po prostu co się u niego działo. Nigdy nie był skory do rozmów, a zwłaszcza tych niewygodnych, dotyczących jego lub kogoś mu bliskiego. dziewczyna jednak po pewnym czasie się domyli, w końcu nie raz i nie dwa ten smutny obraz będzie wpełzał na jego jak to zauważyłaś małpią twarz (choć w sumie powinnam użyć mordę, bo mała jest zwierzęciem). - Uważaj, bo zamiast banana ukradłbym ci co innego... na przykład szczotkę i już by tak prosto nie było - Tak, widział to jak bardzo się cieszy, choć wolał nie dochodzić przyczyn tej radości. Zawsze mogło to być spowodowane zwyczajną zmianą otoczenia. W końcu nie podejrzewał, ze mogłaby się tak cieszyć na jego widok. Wyglądała jednak obłędnie, czego nie można jej było odjąć.- Z resztą na pewno świetna byłaby ze mnie małpa. Byłoby mi bliżej do człowieczeństwa niż większości - Dokończył, jakby zdając sobie sprawę, że to było już zbyt... Ślizgońskie? Soph? Taitiane? Nieee!
A tam od razu feminizm, tak raczej się Mii opisać nie da (feministka by się przecież nie dała tak sponiewierać facetom, co?), zwyczajnie się wychowywała wśród greckich buców, którzy nigdy nie otwierają drzwi przed damami ani nie odsuwają im krzeseł i nie wydaje jej się to naturalne. Ale filozoficzny dialog? Mia bardzo chętnie, chociaż strach się bać, co by z tego wyszło, pewnie skończyłoby się na hołdowaniu jakimś radykalnym ideom, z których by wyszła nowa forma teorii tyranii, bo lud nie pojąłby żadnej z jej zawiłych ironii czy coś w tym rodzaju. Przykry los nierozumianych przez świat geniuszy, sniff. - Dzięki, aczkolwiek branie ze mnie przykładu w dalszym ciągu może być tragiczne w skutkach - mruknęła, sięgając po swoją parującą herbatę. Może już skończyła z zapijaniem się, ale dalej byłą dopiero na początku drogi do normalności i grzeszki na sumieniu miała. Zresztą czasem jeszcze śniła jej się jakaś popijawa, ale nie samotna, raczej dla niepoznaki w jakimś doborowym towarzystwie. Poza tym jej zachowanie i myśli czasem były irracjonalne, mózg wciąż był rozregulowany. Starała się jak mogła, ale niekiedy nie mogła nic poradzić na przemożną chęć olania wszystkiego i w Oia już chyba wszyscy mieli jej dosyć, zwłaszcza goście, których wcale nie traktowała podłóg zasady, że gość panem i tak dalej. Wiecznie musiała kontrolować swoje odruchy, żeby nie popaść w poprzednią skrajność i skupiała się na tym tak bardzo, że niektóre ważne aspekty życia pozostawały w strefie głębokiego poważania, a sama Mia była tym na tyle zmęczona, by chodzić poirytowana. Teraz nie dało się tego zauważyć, bo wyjątkowo była w dobrym nastroju, a treść listów była starannie redagowana, żeby nic nie wyszło na jaw i żeby się nikt broń Merlinie zbyt o nią nie martwił. Sedna sprawy już nawet przyszło się jej domyślić - było to wszystko zbyt jej bliskie, żeby stało się inaczej - i nie znała jedynie okoliczności i szczegółów tego, jak sobie z tym wszystkim Lorrain radzi, a przyjacielski instynkt wołał, by nieść pomoc i wsparcie - stąd jej zainteresowanie całą sytuacją, bo wścibska nie jest, ploteczki jej nigdy nie interesowały i nie chciała, a nawet nie lubiła, wchodzić z butami w czyjeś życie. Na chwilę obecną wiedziała też, że jeśli chodziło o ofiarowanie wsparcia, musiało wystarczyć jej zbawienne towarzystwo. Sama też wolała, gdy się na tym w pomaganiu jej ze złamanym sercem poprzestawało. Uśmiechnęła z wyższością, rozbawiona. - A proszę cię bardzo, nawet nie wiem, gdzie ona jest - powiedziała. Ach, te zalety bycia metamorfomagiem, niepotrzebne jej były zbędne gadżety, wystarczyła chwila skupienia i voila! Zresztą to też był jeden z powodów, dla których wyglądała, tak, że Lorrain mógł się nad nią rozpływać w zachwytach, gdyby nie to i chęci zachowania pozorów uporządkowania, wyglądałaby jak, nie przymierzając, orangutan w damskich fatałaszkach. Ach, te małpy. - I tak jest ci bliżej - rzekła, schodząc z żartobliwego tonu i uśmiechając się krótko, a później zwyczajnie wpatrując się w Phila intensywnie w zastanowieniu, wciąż trzymając w górze nietkniętą herbatę, która intensywnie parowała jej w twarz.
To wychodzi na to, ze Mijce bliżej do Platona niż dalej, w końcu obie wiemy, że Plato do władzy dopuscił by filozofa, a idealne państwo to takie zarządzane przez despotę, gdzie nie istnieje chaotyczny podział władzy. Najwyraźniej wszyscy wielcy popadali ze skrajności w skrajność, tu najlepszym przykładem będzie teoria form, do której Platon zmieniał swoje podejście częściej niż zawieje wiatr. - Nigdy nie próbowałem, nie wiem, czy byłoby aż tak źle. Nie sądzę. - Wrócił do swojego analitycznego sposobu myślenia, w którym można rozpatrywać każdą sytuacje w nieskończeniu wielu przypadkach. Na szczęście nawet ja nie jestem w stanie zajrzeć do jego głowy by to zrozumieć. Jedno jest jednak pewne. To rozważanie w porównaniu do wieczności to chwila, ale chwila tego rozważania może być ważniejsza niż wieczność. W tak refleksyjnym nastroju dopiero mogę ci opowiedzieć o tym snach czy nieświadomych marzeniach Philippa. Zapewne zdajesz sobie sprawę, ze jako facet nie ma ich za wielu. Szczęście w tym momencie raczej jest dla niego nieosiągalne, gdyż myśli o takiej jednej, o której już nie raz wspominałam. Ma jedna gdzieś małe przebłyski typu dostanie kluczy do największej biblioteki na świecie znajdującej się w Watykanie czy po prostu spędzenie całego dnia na podłodze z książką w ręku, bluzą pod głową i zerem problemów. Na pewno czytanie Parmenidesa byłoby o wiele przyjemniejsze gdyby nie wszyscy ludzie tak usilnie zakłócający jego święty spokój. Nawet teraz coś mu mówiło, ze lepiej by było, gdyby był całkiem sam. W końcu obie wiemy jaki z niego 'rozmowny' typek. Jeśli jednak spojrzeć na to trochę mniej pesymistycznie, czy po prostu z miejscą dozą goryczy, to gdzieś w tych jego małych marzeniach też było spotkanie z Mijką, o którą swojego czasy sporo przecież wypytywał. Czy to znaczy coś więcej? Gdyby nie poplątanie jakie panuje w jego głowie, na pewno bym napisała, a tak to muszę zostawić cię w tej beznadziejnej nieświadomości. - Dzięki za pozwolenie, ale pamiętaj to był tylko przykład - Rzeczywiście będąc metamorfomagiem ma się takie bajeranckiej asy w rękawie. Najprawdopodobniej jednak Phil ie znał nadzwyczajnych zdolności dziewczyny, więc nie mogę zakładać, że wie o co chodzi. Zabawne... W rodzinie ma niemal same wile, a jego bratnia dusza to metamorfomag. Jeszcze do tego brakuje jakiejś animagi, tak by czasami za nudno się nie zrobiło. - Ale teraz też mi jest, wiec zostanę jaki jestem. Tak, byś nie musiała tylko w zwierzętach szukać czegoś normalnego - Skończył, w sumie też schodząc z żartu, bo temat zaczynał się robić równie cieżki, co jego ostatnie parę tygodni życia. Przez chwile też się w nią wpatrywał, wyglądała korzystnie owiewana oparami herbaty. Trochę jednak dziwnie się zrobiło, gdy ten gorący dym zaczął się lekko skraplać na jej twarzy, przypominając Philowi o tym, ze gdy ostatni raz ją spotkał, ona była blisko płaczu. Dalej nie wiedział dlaczego, smuteczek.
Zdecydowanie teoria zakładająca odrodzenie się Platona w Mii byłaby bardzo trafiona. Nie dość, że pochodzenie odpowiednie, to jeszcze wszystko tłumaczyłoby ten niesamowity geniusz! I popadanie ze skrajności w skrajność również. Nie od dziś wiadomo, że tendencje do tego Ursulis ma niecodzienne, ale nie warto się o tym zanadto rozpisywać. - To miłe, że tak uważasz, ale nawet gdybyś chciał, nie pozwoliłabym ci sprawdzać swoich przypuszczeń na ten temat. - Uśmiechnęła się słodko do Lorraina, ale tak naprawdę tylko po to, by schować za tym uśmiechem całą gamę emocji i myśli, które przewinęły się przez głowę, nie chcąc wprowadzać w atmosferę spotkania zbyt wiele złej energii, w końcu chciała spędzić beztroskie popołudnie ze swoim przyjacielem przy herbatce imbirowej, a nie błyszczeć smutkiem w spojrzeniu i pouczać na temat tego, co można, a czego nie można robić, żeby się nie stoczyć, zwłaszcza że na teorię pogląd, owszem, miała, ale praktyka postawiłaby ją w strefie hipokrytów i Mia bardzo dobrze o tym wiedziała. A gdyby okazało się, że Philippe w podobny co ona sposób odreagowuje te ciężkie tygodnie, zareagowałaby tak czy siak. Nie było jednak po co dmuchać na zimne, bo Lorrain był dużo mądrzejszy od niej, tak sądziła. Może i była inkarnacją Platona, a jej patronus to najmądrzejsza z małp, ale nie potrafiła korzystać z tych dobrodziejstw w życiu uczuciowym, smutek. Z nią było podobnie - o szczęściu nie mogło być mowy z wiadomych przyczyn, więc jedyne, na co mogła liczyć, to proste zadowolenie wynikające z drobnych przyjemności. Jak czytanie do późna przy świetle różdżki, kiedy cały świat dawno już spał, długie, samotne spacery po Hogsmeade i rozmowy z najbliższymi przyjaciółmi. I gdzieś tam też były rozmowy z Lorrainem, ale co oprócz tego? Ciężko było stwierdzić, kiedy myśli wciąż błądziły po dwóch greckich miastach. - I mam się bać? - spytała uśmiechem. I nie tylko takie asy ma się w rękawie, gdy jest się metamorfomagiem. Czasami, kiedy miało się dość bycia sobą, można było zmienić się w kogokolwiek innego szybciej, niż gdyby powiedzieć "idźcie się wszyscy pieprzyć". Nawet na takie okazje Mia miała soczewki zmieniające kolor oczu, ale dawno nie korzystała z tych dobrodziejstw swojej natury, bo soczewki znajdowały się w pudełku, którego dawno nie otwierała, a które dla jej samopoczucia było istną puszką Pandory. Zresztą nie było okazji. - To dobrze, bo z małpą nie pogadasz - posumowała, jednak robiąc z tego żart, bo faktycznie zrobiło się poważnie w tych rozważaniach, a ona z poważnych rozważań ostatnio potrafiła tylko żartować. Napiła się w końcu herbaty - jak się spodziewała, była trochę za słaba - i odstawiła filiżankę na spodeczek, żeby sięgnąć po serwetkę i wytrzeć czoło i policzki z drobnych kropelek, które na nich powstały. Może kiedyś Philippe się dowie! Właściwie gdyby zapytał, pewnie by mu powiedziała - żartem, żeby nie zrobiło się zbyt nieswojo, ale łatwo by było się domyślić, że sprawa wcale śmieszna nie jest.
Spojrzał na Mijkę z lekkim niedowierzaniem. Na prawdę "nie pozwoliłabym ci"? No na pewno, w końcu to byłoby takie proste obserwować go czy czasem nie sięga po butelkę i wytrącać mu ja za każdym razem. Z drugiej strony zakazany owoc najbardziej kusi, więc może to nie najlepszy pomysł? Taki pijany Philippe to pewnie by gadał na temat wszystkiego co przeczytał i robiłoby się po prostu przykro. Nigdy nie lubiłam i raczej nie polubię paplaniny o niczym pijanych osób. On jest do tego zdolny, czuje to. - No jasna, przyczepiła kajdankami do kaloryfera i nie miałbym szans - Powiedział lekko rozbawiony, widząc to w swojej zdziwaczałej wyobraźni. Prawie jak na tych wszystkich memach z serii forever alone, tylko na nich nie ma kajdanek. Jeśli dziewczyna będę miała błyszczeć smutnymi oczami, to on i tak to wychwyci. W czasie ich długiej znajomości nawykł, ze one mówią najwięcej o jej nastroju w danym momencie. Nie wiedział jednak, że to one mogą być jej jedynym, prawdziwym obliczem. Tak wiec sielankowe spotkanie przy herbatce będzie sobie można w buty włożyć, jeśli on czego nie wymyśli, by rozluźnić atmosferę. Będzie trochę ciężko, bo życie takie trudne, ale da rade. Powiedzmy Mijka natchnie go weną czy coś w tym guście. Niczym Platon, taka tam kolejna zbieżność. "Bo w tym cały jest ambaras, by oboje chciało na raz". Sądzę wiec, ze nie ma się czym przejmować, w końcu jeśli będzie im dane być dla siebie kimś więcej to będą, a jak nie to i tak mają takie sponio kontakty, że na pewno nie zapomną o sobie. Takie specyficzne przyjaźnie mają ten urok, nigdy nic nie wiadomo. Człowiek żyje zawieszony gdzieś pomiędzy niemożliwymi do sprecyzowania przez słowa uczuciami, które zmieniają się jak wiatr zawieje, jednak obraz tej osoby zostaje niezmienny, prawie idealny, choć zawsze może sobie wmówić, że tak nie jest. Wszyscy żyjemy w świecie subiektywnym, wiec to co widzimy, zależy tak na prawdę od nas samych. Nie ma dobra i zła, bieli i czerni, jest tylko mglisty szary, który od nastroju zmienia swój odcień. - A myślisz, że powinnaś? - Ciągnął temat, widząc w nim jakiś niesprecyzowany potencjał. W sumie zbyt często tak miewał, dobrze więc, że zbyt często nie rozmawiał. Jeszcze odmieniłoby mu się o 180stopni i nagle stałby się niepohamowaną gadułą - to byłoby dopiero straszne. W końcu wszyscy umarliby od natłoku jego analiz związanych z jakimiś historyczno-filozoficzny bzdurami. Ewentualnie cała szkoła dowiedziałaby się, że w przeliczeniu bułka w Dani kosztuje 30% więcej niż papierosy w Kirgistanie, co raczej najważniejszą informacją ich życia nie jest. Co jednak do metamorfomagii to te soczewki i tak pewnie nieznacznie pomagały, w końcu większość osób nie pamięta koloru oczy danej osoby, a raczej ich kształt. Na to raczej nie ma zmiłuj, choć okulary w lecie mogą być wybawieniem. Tak wchodzisz na randkę do nadmorskiego baru, ogarniasz, że osoba z którą jesteś nie za bardzo ci odpowiada, idzie do toalety, wychodzisz jako ktoś inny, a frajer zostaje samemu. Dobry pomysł, szkoda tylko, że tak nieludzki, czy może lepiej powiedzieć po prostu nieetyczny.
No tak, tu trzeba by było założyć, że Mia ma albo wystarczające zaufnie Philippe'a, by ten podzielił się z nią faktem, iż się stacza i upija, albo że dopuści się niecnej inwigilacji, co byłoby wbrew jej zasadom i absolutnie odnośnie Lorraina nie wchodziło w grę, chyba, że byłaby już kompletnie zdesperowana przez zmrtwienie albo coś. Czyli raczej pozostawała kwestia zaufania, chociaż trudno to tak rozpatrywać. W końcu ona Krukonowi ufała, ale i tak nie wiedział nic o jej wybrykach, ani o ich genezie, ani obecnym samopoczuciu. Przynajmniej Philippe paplał, ona w większości przypadków od czerwca robi się agresorem i grozi wszystkim naokoło jakimś prześmiercionośnym przedmiotem, jak tabakierka albo krzesło, ewentulnie pięściami, różdżką rzadziej. Raz nawet prawie rozbiła komuś butelkę na głowie, dobrze, że była zbyt twarda i nikomu nie stała się krzywda (jej też, bo szczęśliwie uniknęła potłuczenia się razem że szklankami że stołu, na który niemal wpadła, gdy zatoczyła się pod wpływem zamachu, nie mogąc utrzymać równowagi). Uniosła z ciekawością brwi na jego słowa. - A wolałbyś zostać przykuty kajdankami do czegoś innego? - Heheh, Mia, jesteś przezabawna. Chociaż w sumie wcale nie siliła się na żart, po prostu przecież wiadomo, że kajdanki nie są atrybutem grubaska forever alone, wręcz preciwnie, więc no, tak wyszło. Istniała też możliwość szybkiego przewałkowania pewnych temtów, żeby rozładować atmosferę, a później z czystym sumieniem wrócić do beztroski. Ale jakoś tak chyba było, że Mia niezbyt entuzjastycznie podchodziła do wizji rozmowy o Janku z Lorrainem, chociaż ufała mu, jak już wspomniałam. Tego typu wyznania kierowane do jego osoby wydawały jej się w jej wyobrażeniach na tyle niezręcznie, że aż zniechęcające, jakoś nie kwapiła się do opowiadania mu o swojej tęsknocie, pustce, samotności, nieszczęśliwej miłości, bla, bla, bla, bla. W rozmowie z Jossie czy z Clarcią brzmiało to w porządku, ale z Philippem jakoś nie do końca i trudno jej było stwierdzić, czego to kwestia - Lorrain jednak nie dociekał, co eliminowało problem natury "powiem, nie powiem" i Mijka mogła że spokojem tego nie roztrząsać. - Myślę, że można byłoby rozważyć taką opcję - odpowiedział na jego pytanie, opierając się jakże niekulturalnie na łokciach, kładąc lekko zaciśnięte dłonie na stole i przechylając się w stronę Lorraina z lekko zmrużonymi oczami i cieniem figlarnego uśmieszku błąkającym się po twarzy. Dla niej to wcale nie byłoby takie złe! Sama lubić nie mówiła, ale słuchać a i owszem, a Lorrain miałby ciekawe rzeczy do powiedzenia, przynajmniej dla niej. Przyjemnie by się jej słuchało jego filozoficznych wywodów. Za to zgrozą by było dla reszty uczniów, gdyby oboje porzucili swoją małomówność, pewnie szkoła z Krukonami na czele miałaby śmiertelnie dosyć ich dysput przeplatanych kwiecistymi monologami na najwyższym poziomie retoryki, prawiące o nowych teoriach ontologii tudzież epistemologii. No zgroza. Zawsze jednak kolor był zmyłką, kiedy już chciała od czasu do czasy pofolgować i zaszaleć ze zmianą tożsamości. Ale patent na wyjście z nieudnej randki był bardzo dobry, problem z ubraniem, ale prawdopodobnie Mijka nigdy i tak go nie wykorzysta, bo takie typowe randki w restauracjach, świece, deliktna muzyka i te sprawy jakoś jej nie kręciły i nigdy na takiej nie była, no cóż.
Wiesz, znając życie nie wiedział tego dlatego, ze nigdy nie pytał o to. Jakoś nie należał do osób, które lubiłby wcinać się w czyjeś życie czy nim kierować. Zwłaszcza, że on zawsze miał o niej dobrą opinie, wiec jak nawet zobaczył w jakiś obserwatorze coś o niej, to uznawał to za głupotę ludzką, a jak ona coś mówiła, to pewnie przyjmował to do wiadomość rozpatrując jednak część jej wypowiedzi jako przesadzoną. W końcu nikt oceniając siebie samego nie jest obiektywny. Kobiety zwłaszcza, co oczywiście nie oznacza, ze jest jakimś szowinistą. Po prostu widząc swoje siostry czy matkę na prawdę ma podstaw by zwątpić. To, ze grozi na pewno dla Phila byłoby interesujące. W sumie już sobie wyobrażam tę dwójeczkę idąca pianą przez miasto. Byliby tak piękni i groźni, że nie wiem, czy której wyszłoby bez nagany czy wywalenia ze szkoły. Nikomu jednak by się nie nudziło, a ten dzień zostałby zapamiętany na długo. Rozegramy to kiedyś, czuje to w powietrzu! - Przez ciebie? Z chęcią - Czy ja wiem, czy kojarzą się tylko z łóżkiem? Ja raczej pisząc wcześniej Philem widziałam scene z jakiegoś gangsterskiego filmu, gdzie by się pozbyć niewygodnego koleżki przykuwają wroga do grzejnika w jakimś domku na środku pustyni. No nic, najwyraźniej za bardzo mam przeżarty mózg psycho filmami. Wiesz, o Janku zawsze mogła pogadać z Josephine, jakoś nie dziwi mnie jej niechęć do rozmowy o nim z Lorrainem. W końcu mogła zakładać, że Phil Janka zna i pewnie lubi (choc w sumie to nie mam z nim relacji, taka faza). Dodatkowo Phil jakoś nigdy nie był osobą, której by się ktokolwiek zwierzał. Pewnie dużą rolę grało w tym to, że był raczej uznawany za ignoranta, którego prawie nic nie interesuje. Taki chłopaczek zamknięty w świecie swoich książek. Co złośliwsi mogliby go nawet podejrzewać o autyzm. No cóż, nikt nie jest idealny... - Rozsądnie. Widzisz niektóre rzeczy się nigdy nie zmienią - W sumie to teraz nawet nie za bardzo wiem co on chciał przez to powiedzieć, ale mniejsza z tym. Jakoś ostatnio nie był mistrzem sensownych wypowiedzi. To pewnie wszystko przez te problemy i problemiki w jego życiu. Los taki zły... Pewnie dlatego, że nikt nie zniósłby by ich paplaniny, zostali obdarzeni tą małomównością. Chwała im za to, bo znacznie lepiej pewnie idzie im dogadywanie się tak bezsłownie. Ludzie przez tyle tysięcy lat nie znali pisma ani mowy, że każdy ma w sobie wyrobiony głęboki wachlarz gestów czy min, które określają daną myśl czy emocje. Oni z tego po prostu korzystają ponad przeciętną. Pielęgnują tę piękną i pierwotną sztukę. Tak pewnie pogadali jeszcze trochę, nie mówią nic konkretnego, ale rozumiejąc się doskonale, po czym Phil odprowadził Mijkę do dormitorium, by mogła odpocząć
z/t (sorry za taki nudny odpis i za czas jego oczekiwania, ale jakoś ostatnio nie mogę ogarnąć życia :/)
Przesunęła dłonią po materiale nowej sukienki, którą właśnie uszyła... A raczej nadała jej na razie kształt, choć mogłaby ją tak zostawić. Była dość elegancka. Pasowałaby na wizytę w domu, jakąś kolację... Choć z żalem spojrzała na zapas koralików, który wylądował na biurku, gdzie stała maszyna do szycia. Miały zdobić górę stroju. Lśniły, odbijały idealnie światło jakby krzyczały o tym, że należy je przyszyć do materiału zanim się obrażą na zawsze. A czy koraliki potrafiły się obrażać? Math fuknęła słysząc jakiś szmer. Była w domu sama. Wszak Gilbert dopiero, co dał jej znak życia, a ona sama nie spieszyła się do spotkania. A Feliks jakby po prostu ją zostawił. Nie miała do niego żalu, cieszyła się, że potrafi żyć i ma na to ochotę. Ona się wypalała jeśli oto chodziło i było jej bardzo smutno z tego powodu, że nie odpisywała rodzicom na żaden z listów. Ostatni brzmiał dość stanowczo... Matka miała przyjechać, ale z jakiegoś chińskiego powodu nie pojawiła się w progu domu, choć Mathilde czekała przy schodach szukając przy okazji swojego kota. Mizerniała od tej samotności, a od feralnego duchowego zdarzenia wciąż miała wrażenie, że ktoś za nią chodzi... Teraz patrzyła na tą sukienkę zastanawiając się czy byłaby gotowa ją włożyć... Chyba nie. Ta czerwień była zbyt wyzywająca, choć tonęły w niej oczy. Lecz czyje oczy chciały tonąć w ciele Mathilde, kiedy miałaby to na sobie? Natychmiast przeanalizowała listę koleżanek i stwierdziła, że chyba zagalopowała się ze zbyt wąskim przeszyciu w talii. Mruknęła coś niezadowolona, a potem przestraszona spojrzała na okno, bo oto tam pukała sowa... Math poznałaby tego ptaka wszędzie. Jakby przestraszona wywróciła oczami, lecz nazbierała w sobie tyle odwagi, by odebrać list i po chwili przeczytać o tym, ze Gilbert chciałby się z nią spotkać w Kolorowej Kawiarni. Spojrzała zatem zaciekawiona na jego pismo jeszcze raz doszukując się pośpiechu w stylu pisania, albo zniecierpliwienia. Niestety litery były idealne. Gilbert... Kochany Gilbert. Czy dla niego już wymyśliła kłamstwo? Zeszła powoli na dół dotykając czule poręczy oglądając się na morelową ścianę, którą jednak zdecydowała się przemalować na delikatną żółć, która koiłaby jej skołatany wzrok. Ale jeszcze nie teraz. Zapach farby był nieznośny, wolałaby, żeby ktoś to za nią zrobił. Ale przecież nie chce tu obcych. Bała się ostatnio obcować z ludźmi, nawet spotkania z Raphaelem były rzadsze. Wyciągnąwszy z szafeczki płaszczyk obtuliła się nim dokładnie sięgając również po parasolkę i wyszła z domu, by wykonać równo sto pięćdziesiąt sześć drobnych kroków ku kawiarence, której drzwi pchnęła z uśmiechem. Wszak zawsze była radosna, zatem czy istniał jakiś powód, aby wyprowadzać Gilberta z błędu? Raz, dwa, trzy... Zlokalizowała go wzrokiem. Szmaragdowe oczy pomknęły szybko ku wieszakom, które były tak miłe, że zrobiły dla niej miejsce i mogła tam zostawić swoje rzeczy. Co prawda nie wzięła z domu nawet portmonetki, ale teraz to nie było istotne. Szła w stronę brata przy okazji poprawiając cztery razy zegarek. Ale nie usiadła na przeciwko niego, a jedynie podeszła do brata, aby się do niego mocno przytulić. - Bardzo za Tobą tęskniłam, ale ostatnio miałam bardzo dużo pracy. Nasza kuzynka Kayla prosiła mnie, żebym jej poprawiła kilka sukienek. Nie miałam serca jej odmówić, przecież wiesz jakiego ma fioła na punkcie idealnych kreacji. - Idealne kłamstwo Villadsen. Jasne, że szyła. Uszyła dokładnie sześć sukienek, których nigdy nie miała zamiaru włożyć, bo nie było już na to dobrej okazji. Namalowała kawą dokładnie jeden obraz przedstawiający twarz jej siostry, który wyniosła od razu na strych. Mieli pełne prawo, aby określić ją zdziwaczałym człowiekiem. - Poza tym tata prosił, abym zapisała się na zajęcia tańca towarzyskiego. Myślisz, że mógłbyś pójść ze mną na zajęcia? - Spytała ze słodkim uśmiechem godnym najlepszego ciastka w tej kawiarni.
W Hogwarcie znalazł się głównie właśnie po to żeby przypilnować siostry. Rodzice okropnie się o nią martwili, zwłaszcza że teraz to ona wpadła w szpony tego pochodzącego z patologicznej rodziny Younga, a przecież jednak z bliźniaczek już umarła i też była jego dziewczyną. Tak, tak, lepiej dmuchać na zimne. Tak mówią. Gilbert trochę się dziwił rodzicom, że są aż nader zapobiegawczy, bo Kai nie był chyba takim złym facetem za jakiego go mieli. Tak przynajmniej myślał do czasu kiedy otrzymał od siostry list, w którym żaliła mu się z tego co ten drań zrobił. Przecież to była słodka, mała Mattie! On po prostu nie rozumiał jak można było w jednym momencie odebrać jej wszystko co najbardziej kochała i wymieszać ją z błotem. Byłaby to nawet zbrodnia doskonała gdyby Young wpadł jeszcze na pomysł żeby przyłożyć jej w łeb maszyną do szycia. Na samą myśl o tym, napięły mu się żyły na twarzy, a ona sama poczerwieniała. Mimo, że nie należał do osób konfliktowych, był pewien że kiedy spotka tamtego na drodze to mu zdrowo wpierdoli. Przykro mi, że musiałam w tym momencie użyć tak kolokwialnego słowa jak to, ale nic nie brzmiało bardziej szczerze , oddając Romkowe intencje. Wiedział jak bardzo bolało to jego siostrę i nie mógł patrzeć na jej cierpienie. Co śmieszniejsze, wcale na nie nie patrzył bo nie widział się z nią milion lat i to pewnie właśnie przez tego frajera, ale to nic. Po to właśnie przyjechał, żeby się nią zaopiekować. Siedział przy stoliku, wybijając palcami rytm o blat stolika i ze zniecierpliwieniem wypatrując zza okien kawiarni, rozwianej blond czupryny. Wpadła niczym wichura, roztaczając wokół siebie fluidy pozytywnej energii, o czym sama zapewne pojęcia nie miała. Złapał ją mocno w objęcia i aż smutno mu było ją wypuszczać. Odsunął się na kilka centymetrów, jakby próbował w myślach przelać jej postać na kartkę, co mu się zdarzało nieustannie. Widział, że coś było nie tak. Jej wiecznie roześmiane oczy, teraz nieco przygasłe, dalej próbowały wmówić mu że wszystko jest w porządku. Jak zawsze został zasypany jej beztroską paplaniną o wszystkim i o niczym, ale nie wyłapał w niej nic co by mogło udzielić odpowiedzi na zadawane sobie w głowie przez niego pytania. Dalej milcząc, odsunął dla niej krzesło i ruchem głowy wskazał żeby na nim usiadła. Już wcześniej zamówił dla nich ulubiony napój obojga, gorącą czekoladę z karmelem i bitą śmietaną, która idealnie pasowała na zimne, zalane deszczem dni. Zaletą czarodziejskich kawiarni było to, że niezależnie od tego ile kto się spóźniał, napój pozostawał ciepły, czekając na właściciela. Tyle wygrać, co? - Mattie... Nie miałaś nawet czasu napisać do mnie żadnego listu? Kuzynka może zaczekać, nic jej się nie stanie. Poza tym Kayla, nie oszukujmy się, do pięknych nie należy więc w sukience czy w worku będzie wyglądać jednakowo brzydko - stwierdził z powagą, nie spuszczając z niej wzroku i zupełnie nie przejmując się tym, że właśnie obraził własną rodzinę. - Jasne, pójdę z Tobą gdziekolwiek zechcesz, ale powiedz mi do cholery, co się z Tobą dzieje? Przecież widzę, że coś jest nie tak. Musiałabyś sobie wypalić oczy żebym Ci uwierzył - zaśmiał się krótko, zamykając jej dłoń w swojej o wiele większej.
Zaprawdę Mathilde nie chciała nikogo skrzywdzić, nawet muchy by nie tknęła obawiając się, że tli się w niej nadzieja na coś, co jest dla niej ważne. I na nic gadki, że zwierzęta nie miały duszy. Ona głęboko wierzyła, że jej kotka rozumie więcej niż wszyscy, którzy odeszli. Fakt faktem skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie było jej ciężko. Ona sama z żalem zauważała, że od feralnego rozstania stała się inna, bardziej skupiona na krótkich celach, zamknięta przy maszynie do szycia, przy kochanych tkaninach, których faktura potrafiła doprowadzić jej szmaragdowe oczy do blasku, który dawniej miała naturalnie... Teraz od czasu do czasu. Lecz przecież nie jest to przepaść wieczna. Każdy z nas ma gorszy okres. Dla niej to był właśnie taki czas. Nie do końca rozumiała czemu i kiedy to się wszystko tak poplątało. Wszak jej kochana siostra miała jej pomóc z paroma rzeczami zanim umarła... Tak młodo. Czy gdyby Veronique wiedziała jak ma mało czasu żyłaby jeszcze bardziej intensywnie? A może podświadomie o tym wiedziała i dlatego z taką zażartością oddała się związkowi z Kaim, a później imprezom i innym rzeczom, po które sięgała z taką pewnością siebie. Spieszyła się, bo kochała żyć i chciała przeżyć jak najwięcej. Mathilde była leniwsza, spokojniejsza, wolno zmierzała do celu głęboko wierząc, że wszystko ma prawo układać się właśnie tak jak jest teraz... I nie można tego zmienić. Odszedł Kai? Och Gilbert, nie przejmuj się nim. Najwidoczniej chciał odejść, musiał to zrobić w imię wyższego dobra, a jednocześnie wyrządził jej przysługę, wszak gdyby z nią był i zdradzał ją jednocześnie czułaby się jeszcze bardziej upokorzona. Może lepiej, że nadał sobie nową wolność niżeli miałby bawić się małą Villadsen... Taka dobroć. Taki Kai... I choć można by tu napisać rozprawkę o miłości, o uczuciu... To jedyne, co Mathilde mogłaby zacytować właśnie to: "jeśli kogoś kochasz, to daj mu odejść". Nie raz przecież miała ochotę go poszukać, ale przecież on nie chciał być znaleziony. I tak poszła do Skrzydła Szpitalnego wbrew sobie... Ale przecież poddała się. Wszak czuła, że nie był im dany wspólny związek, a wszystko co było wspólne zdążyło się skończyć i choć obiecywał, że nigdy jej nie zostawi... To czymże są obietnice? Podsumowując chyba lepiej czuła się sama, choć może zagubiona. Ostatnio dużo myślała o Raphaelu, o sobie, o tych, którzy chcieli ją tu zatrzymać. Fakt faktem uciekła z Red Rock nie bez powodu... I choć teraz nie wiedziała dokąd chce iść to zamykała się w czterech ścianach domu obawiając się, że zaraz znajdzie się ktoś/coś, co ją jeszcze bardziej zniszczy... Mathilde kiedyś powiedziała, że czasem trzeba się nauczyć kogoś kochać, że da się tego nauczyć jak wiersza, że czasem miłość przepełniona rozsądkiem niżeli żądzą jest zdrowsza, lepsza, bardziej przyswajalna dla jej delikatnego serca. Zatem właśnie tak myślała o Raphaelu, może gdyby nauczyła się jego kochać... Może gdyby dała szansę dla przyszłości, stałaby teraz w zupełnie innym miejscu i nie kłamałaby patrząc na Romea? Uśmiechnęła się do niego, kiedy ten sprawił jej olbrzymią niespodziankę stawiając przed nią jej ulubiony smakołyk. - Jesteś kochany, a Kayla jest ładna. Nie obrażaj jej, po prostu... Po prostu wiesz. Każdy ma inny gust, Ty możesz uważać, że Kay jest przeokropna, a ktoś może kochać ją chociażby za kolor oczu, albo ten wysyp piegów. - Zauważyła dość obiektywnie przystawiając usta do pucharka przy czym zrelaksowała się na tyle, by szczerze się uśmiechnąć. Dobrze, że nie wiedziała o tajemniczych planach Gilberta, co do sprania Younga, bo pewnie czułaby się skołowana, że faktycznie jest tu po to, żeby się nią zająć. Nie miała dwóch lat... Nie miała. A może miała? - Po prostu zastanawiam się nad powrotem do Red Rock, a jednocześnie mama zaproponowała mi staż u niej... Przy okazji mogłabym studiować w mugolskiej akademii sztuki... Zawsze o tym marzyłam, żeby poznać ich artystów... Ale przyszedł ten moment i nie wiem czy chcę rzucić się w wir nowych wydarzeń. Raphael nie chce, żebym wyjeżdżała. Mówi, że to błąd. A jeśli wyjadę na pewno nie wrócę... Za bardzo bym się bała. Nie wiem Gil, to bardzo bardzo trudne, a ja po prostu mam wrażenie, że wszystko się skruszyło. - Szmaragdowe oczy przebiegły dzielnie po kawiarence próbując znaleźć coś, co odwróciłoby ich uwagę od gilbertowej twarzy, która miała w sobie sprzęt do rentgenu emocji...
To właśnie za to Gilbert cenił najbardziej siostrę. Za to, że się nigdy nie poddawała, że wbrew wszystkim przeciwnościom szła do przodu. Ona to potrafiła, on nie zawsze. Często popychały go do tyłu widma przeszłości, co między innymi wpłynęło właśnie tak, a nie inaczej na jego zastój w pisaniu. Nie potrafi. Za każdym razem kiedy się rusza, zatacza koło, jakby jego życie było niekończącą się karuzelą, która prowadząc go do przodu, sprawia że się cofa, co w wyniku końcowym daje tłuściutkie zero. Czasami zastanawiał się czy to powinno być tak, że to Vera spadła z klifu, może to on powinien zająć jej miejsce? Co by zrobił gdyby w jego ręce trafiła się rzecz potrafiąca cofnąć dla niego czas? Już nie raz zatajał fakty, wyłącznie dlatego żeby jego rodzina miała się na kim wesprzeć. Chciał być dla nich tu, teraz i zawsze. Bez niego na kim wsparłaby się Mattie? Nie na Veronique. Uwielbiał ją i każdego dnia jego serce krzyczało z bólu po jej stracie, jednak wiedział że to nie ona byłaby wsparciem dla swojej bliźniaczki. Co by się stało z Mathilde gdyby jego zabrakło? Co prawda to on często przybiegał do niej z głupimi problemami, do których nie przyznałby się nikomu, a ona cierpliwie go słuchała i wyjaśniała najskrytsze tajemnice kobiecego mózgu, którego on totalnie nie ogarniał. Bywały jednak momenty takie jak ten, kiedy potrafił czytać w niej jak w otwartej księdze, a emocje widocznie odbijały się w jej smutnych oczach, podważając ten radosny uśmiech, który prawdopodobnie był wymuszony, bo właśnie tego wymagała sytuacja. Może nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, ale znał ją jak własną kieszeń. Tak samo było na odwrót. We dwójkę byli do siebie pod wieloma względami bardzo podobni i może to właśnie, dlatego żadnego z nich nie dało się przez to drugie oszukać, bo jestem pewna, że Math również by spostrzegła, kiedy z Romeem działoby się coś niedobrego. - Rany boskie Titi, tak dawno Cię nie widziałem, że aż na chwilę udało mi się zapomnieć jakie Ty masz dobre serduszko. Czasami wstydzę się za to, że nie mogę być taki jak Ty - stwierdził pół żartem, pół serio, zaglądając w jej szmaragdowe oczy żeby na chwilę dostrzec w nich przebłysk radości. Miał tylko nadzieję, że to z jego powodu, a nie z powodu tej smakowitej czekolady! Chociaż jeżeli z obydwu powodów, to wręcz znakomicie. - Ej maleńka, nie przejmuj się tym co mówią inni. Rób to na co masz ochotę. Zastanów się czy rzeczywiście chcesz jechać na ten staż czy może chciałaś? Bo to też jest istotna różnica. Mama zrozumie... Spodobało Ci się tu w Hogwarcie? Czy to ten... Raphael. To jakiś Twój nowy chłopak? Bo wiesz... Mam nadzieję, że z tym frajerem Youngiem już się nie spotykasz? Wiesz, że nie możesz Titi, zajebię tego skurwiela przy pierwszej lepszej okazji, PRZYSIĘGAM - tak jak nie zdarza mu się przeklinać, czy unosić przy swojej młodszej siostrze, tak teraz na samą myśl o tym buraku, który miał się za kapitana Red Rock, wręcz się w nim zagotowało. Zatłukł by go serio. Napluł w twarz, a potem ubił i zakopał na wpół żywego. - I wiesz... Nie musisz wracać do Red Rock, naprawdę, zastanów się mała czy Ty tego naprawdę chcesz, czy nie jest to kierowane ekhm... Tymi zjebanymi sytuacjami, jakie ostatnio namieszały w Twoim życiu, bo wiesz... Przyjechałem to specjalnie żeby Ci w nim posprzątać Tits - wyszczerzył się przeuroczo, tak bardzo zadowolony z własnego żartu, który umiejscowił na końcu!
To na swój sposób smutna historia, że Romeo nie mógł być sobą w rodzinie, i że wszyscy mieli go za zupełnie inną istotą, niż był w istocie. Mathilde miała go za najbardziej odpowiedzialnego człowieka na świecie, któremu ojciec kiedyś powierzy polityczne tajniki, a ten zostanie kiedyś podobnie jak tata Ministrem Magii. Bo tak Mathilde go widziała... Jako kogoś, kto może się nie tylko zaopiekować swoją drugą połówką, ale też całym światem. Tyle było w nim dobra, ciepła... Miłości, troski, wiary. Nie to co w Youngu, który ją zostawił. Jednak prawda była taka, że naiwna Mathilde pewnie nawet teraz potrafiłaby go przeprosić za to, że była dla niego złą dziewczyną, że nie była taka jak CoCo, z którą spał, choć wcale jej nie znała, to z pewnością w tym polu była od niej lepsza... Że nie była tak jak te wszystkie dziewczyny, których piersi ledwo trzymały się bluzki wyskakując zza stanika... Że nie była kimś, kogo potrzebował. Już całkowicie ignorowała swoje potrzeby, swoje łzy, swój ból i swój żal. Może nie zasłużyła na to wszystko, ale teraz to nie było takie ważne. Powstrzymałaby Gilberta przed zrobieniem mu krzywdy, bo w istocie wiedziała, że nikt nie powinien karać kogoś innego za potrzebę wolności, własny lot, własny cel... I choć czasem to raniło drugiego, to musimy dawać komuś wolność. Wszak to życie, a życie nie może być klatką. Dlatego Tillie tak bardzo to wszystko w sobie dusiła i poszła dalej. Nie zamykając się już dłużej w domu. Im dłużej by w nim siedziała, tym bardziej utwierdziłaby wszystkich w przekonaniu, że oto jest załamana i potrzebuje pomocy. A tak bardzo chciała wszystkim udowodnić, że już jest dorosła, że już można jej powierzyć poważne zadania. - Nie wiem Gill. Bo to wszystko bardzo trudne jest. Raphael nie jest moim chłopakiem, choć może powinien? Myślisz, że Kai by się przejął? - Ostatnie pytanie dodała bezsensu łapiąc się na swoim głupawym rozumowaniu, ze w oczach Australijczyka mogła coś jeszcze znaczyć. Wszak ona już była nic niewarta. - Przepraszam. Ostatniego pytania nie było... Po prostu wiesz. Z jednej strony jest jak mówię. Nie ukrywam, że powrót do Red Rock mi się nie marzy. Każdy korytarz przypomina mi Veronique. Choć jest tam pięknie... To nie chcę chyba. A zostanie tutaj... Kai też tu jest. Nie wiem czy nie powinnam właśnie wyjechać stąd, żeby pozwolić sobie na uwolnienie od niego. Dopóki tu jestem słyszę jak o nim mówią. Martwię się, a wiem, że nie mam prawa się odzywać. Bo Ty Gill widzisz go w tych podstawowych kategoriach. Bardzo chciałabym mu pomóc, choć on już mnie nie chce. Czuję się przez to tak bardzo bezużyteczna... - Dodała smutnym głosem przez chwilę czując, jak zbierają się w niej łzy, lecz zaraz skradła łyk napoju i spojrzała spokojnie w sufit kawiarni zastanawiając się czy rzeczywiście kolorowa kawiarnia nie powinna mieć kolorowego sufitu. - Gill, ja już nie wiem. Naprawdę nie wiem. Hogwart to było moje marzenie. Mama się nie obrazi, mama nie... Ale ja nie chcę, żebyście całe życie czekali na mnie aż się podniosę, aż mi pomożecie. Wszak byłam na tyle dorosła, żeby zdecydować się na wyjazd, żeby wstąpić do drużyny, być z Kaim, postawić się rodzicom... A teraz mam być na tyle mała, aby czekać na Twoją pomoc? Gill... Ja nie chcę. A wiem, że to się posypało mocno. Sam widzisz, że to wszystko nie tak. - Ostatnie zdanie wyrzuciła z siebie zdenerwowana łapiąc za rąbek obrusu, który zaczęła gnieść w dłoni. Boże jakie to było dla niej trudne.
To nie tak, że on nie potrafił być sobą. To też zupełnie nie tak, że udawał kogoś innego niż był. Po prostu pewne etapy z życia łatwiej jest przeskoczyć niż obarczać nimi innych. W końcu to on miał być podporą, to od niego wszyscy oczekiwali, że zajmie się młodszym rodzeństwem, uchroni od tego zła które tylko czekało na nich żeby odebrać im pociechy. On po prostu starał się być wszystkim tym czego każdemu brakowało, swoje potrzeby odkładając na bok. Przecież był facetem, prawda? Faceci nie płaczą. Niektórzy uważali go za chodzący ideał. Daleko mu jednak od niego było. Umiał prać, sprzątać, gotować, być, kochać, pocieszać, dać na sobie polegać, ale za cholerę nie rozumiał kobiecego toku myślenia. Może to dlatego tak dobrze mu się dogadywało z młodszą z bliźniaczek, bo wcale nie należała do typowych. Dopiero kiedy zaczynały się jednak problemy takie jak u każdej nastolatki on milkł i tylko kiwał głową, szukając usilnie w głowie czegoś co mógłby powiedzieć. Na próżno. Poniekąd to właśnie było przyczyną tego, że niejedna kobieta potrafiła owinąć go sobie wokół palca. Co śmieszne potem i tak to kończyło się płaczem. Wcale nie z jego strony. On niczego nie chciał, nie oczekiwał, wręcz stronił od zobowiązywania się do czegoś. Prawdę powiedziawszy jedyną osobą wobec, której dopuszczał się do jakichkolwiek zobowiązań był jego ojciec, którego kochał i szanował, dlatego każda jego prośba była jak gwóźdź do trumny, której wcale sobie nie przygotował. Między innymi to właśnie dlatego znalazł się w Hogwarcie. Pan Villadsen okropnie martwił się o małą Mattie. Jego oczko w głowie samo, gdzieś daleko, a na dodatek z tym złym Kaiem Youngiem? Skoro już tak się stało to niechże ktoś nad nią czuwa! Przewidywania ich ojca były tak się składa słuszne, gdyż perłowowłosa dziewczyna nie posiedziała w Anglii długo, a już na koncie miała rozstania i płacze. Co lepsze, tylko o tym Gilbert wiedział, bo przecież jakby do jego uszu doszły wieści o jakiś seansach spirytystycznych to mogę przysiąc, że Mathilde byłaby teraz w drodze do jakiegoś ośrodka resocjalizacji gdzieś daleko na przykład w Peru. Nie wiem czemu akurat tam, ale brzmi to bardzo dramatycznie i zarazem malowniczo, a że Romeo lubi tego typu rzeczy, na pewno takiego ośrodka szukałby właśnie tam. - Chryste Math, przestań wiecznie patrzeć w przeszłość. Nie zmienisz tego co się stało, możesz jedynie budować swoją przyszłość, a nie pójdziesz prawidłowo w przód, patrząc przez cały czas w tył. Rozumiesz to? Veronique nie ma. Nie musisz wcale wracać do Red Rock i na litość boską, przestań mówić o tym pieprzonym Youngu, bo przysięgam że jeszcze jedno słowo, a ktoś zginie. Nikt Ci nie każe zostawać w Hogwarcie. Chodź ze mną, wybierzemy się w podróż dookoła świata. Spędzimy każdy semestr na innej uczelni. Nie możesz przecież rzucić studiów, bo ojciec mnie zabije - stwierdził, patrząc na nią błyszczącymi z podekscytowania oczami. Przez jego dziwną, niezrozumiałą czasem dupkowatą osobę, od czasu do czasu przebijał romantyzm, który objawiał się w wielu postaciach. Chciałby podróżować. Mógłby nawet rzucić szkołę. Przelać wszystko na papier. Sam nie wiedział. Czasami ciężko mu było odgadnąć czego chciał, ale chciał dobrze dla Math. To było pewne. - Nie jesteś mała, po prostu zgubiłaś się. W życiu każdego człowieka nadchodzi taki moment, w którym potrzebuje kogoś kto wskaże mu drogę. Czasami mamy swoje słabości i potrzebujemy ramienia, na którym możemy się wesprzeć, więc hej, czemu to nie mógłbym być ja? - uśmiechnął się do niej, łapiąc mocno za dłonie. - Dam Ci trochę czasu na namysł. Niedługo ferie, a Ty chyba jedziesz z jakąś swoją koleżanką tak? Po powrocie wrócimy do tej rozmowy - dodał poważnie, wbijając wzrok w jej szmaragdowe oczy. Zaopiekuje się nią. Nawet jeśli nie będzie chciała. Najwyżej obydwoje skończą w Peru.
Każdego dnia Wendy zastanawiała się jak właściwie powinna do tego wszystkiego podchodzić. Martwiła się. Nie miała już takiego kontaktu z Mandy jak kiedyś. Córka chyba nie chciała, aby matka była jej koleżanką. Kobieta nie rozumiała skąd w ogóle to odrzucenie. Czyżby od tych kilku lat gdy mieszkały w Londynie coś się zmieniło? Nawet nie potrafiła jej powiedzieć niczego o drugiej córce wymigując się tym, że jak chce to niech się sama dowie, a nie zgrywa matkę roku próbując na siłę wyciągnąć z Maurine jakieś informacje. Pluła sobie w brodę, napisała wiele listów, ale żadnego nie wysłała. Widywała dziewczę, jednak zawsze brakowało tego ryzyka, by podejść i przytulić Scarlett... Miała dziwne wrażenie, że dziewczyna tego by nie chciała, poczułaby może nawet nadszarpnięcie nad jej strefą intymności, więc Wendy trzymała się na uboczu. Nie wiedziała co się dzieje w życiu bliźniaczek. Najpierw jedną straciła na własne życzenie, a teraz i druga jej uciekała. Nie była aktywna, nie walczyła o kontakt. Zatopiła się w świecie literatury opisując historię dwóch dziewcząt, w której jedna była odbiciem lustrzanym drugiej i obie uzupełniały się w wadach i zaletach. Tworzyła tą opowieść, ale na trzydziestej stronie zdała sobie sprawę, że opisuje zewnętrznie swoje córki,a psychicznie? Opisuje wersje, którymi chciałaby żeby były. A może były, ale ich nie znała? Kto je tam wie. Tęskniła. Po tylu latach obudził się w niej instynkt macierzyński. Nareszcie... Teraz dowiedziała się, że Scarlett miała problemy zdrowotne, że była poza zasięgiem wszystkiego, załamana światem? A może była chorowita? Tego Wendy też nie wiedziała. Zagryzła nerwowo wargę, kiedy spotkała Johna, a ten zaczął ją o wszystko obwiniać. Sam już tego nie wytrzymywał. Zmienił się, a teraz jeszcze wszystko rosło. Wendy nie miała pojęcia dlaczego wszyscy obarczają ją tym, ze ona chciała po prostu żyć. Wzruszyła ramionami zatem tak, jakby nie dotyczył ją problem tego, że siedemnaście lat temu powiła dwie dziewczyny z czego obie były przepięknymi istotami, ale... Nie były jej istotami. Uciekały, albo i odwrotnie. Teraz jednak zebrała się w sobie, żeby zaproponować Scarlett spotkanie, spróbować ją poznać, odzyskać. Może dać coś od siebie, od matki... Ale czy to w ogóle zostanie rozpakowane? Ta chęć rozmowy? Czy po tylu latach rozłąki ma w ogóle to jakąś wartość? Wendy siedziała jakby kijem przebita w Kolorowej Kawiarni co raz mieszając łyżeczką kawę, nie zważając na to, że napój już dawno wystygł. Nie zważając na to, że przyszła za wcześnie, a czas się teraz niemiłosiernie dłużył, a powoli dochodziła dwunasta. Przyjdzie? A może list nie doszedł? Wendy uśmiechnęła się głupkowato do jakiegoś mężczyzny, który patrzył na nią od dłuższego czasu, jednak nie była to zapowiedź flirtu. Przecież przyszła tu dla... Córki.
Wściekła się. Wściekła się to nawet mało powiedziane. Dostała ataku furii, kiedy zobaczyła na kopercie nadesłanej przez sowę imię Wendy. C Z E G O O N A K U R W A C H C I A Ł A ? Jak śmiała w ogóle odzywać się do niej po siedemnastu latach? Jakim prawem? Kto jej pozwolił? Kogo chciała wkurwić? Komu chciała zamieszać w życiu? Jej? Scarlett Mayi Saunders? S E R I O ? Miała ochotę wpierdolić ten list do kominka w pokoju wspólnym i patrzeć jak zajmuje się ogniem. Z radością patrzeć, jak to, co nabazgrała ta suka znika w płomieniach, krzycząc o ratunek. Ostatecznie targana jednak głupią ciekawością, schowała ten świstek papieru do szuflady w biurku. Nie otwierała go przez jeden dzień. Potem następny. I następny. Po tygodniu o nim zapomniała. Dopiero później przy szukaniu tam jakiejś pierdoły natknęła się na niego ponownie. Znów poczuła, jak wzbiera w niej złość, ostatecznie więc nerwowo rozpakowała to, co potem miało wprawić ją w jeszcze większą wściekłość. Jak ona mogła mieć taki tupet, aby proponować jej spotkanie? Po tylu latach? Scarlett poczuła, jak nagle ogromna fala uczuć zalewa ją z całą siłą. Jakby przez całe życie ta sprawa nigdy jej nie ruszała, a teraz te wszystkie durne emocje postanowiły nadrobić stracony czas. Nie wiedziała, czy ma płakać, skakać z okna, pobić wszystkich wokół czy biegać po zamku i wydzierać się w najlepsze. Siedziała dobrą godzinę nad listem, nie ogarniając, co się dzieje. Ręce jej drżały, a ona sama nie potrafiła się zdobyć na nic. Na żaden gest, żadne słowo, żadną konkretną myśl. Zamarzła w pozycji siedzącej, pochylonej nad pergaminem. Kiedy się wreszcie obudziła z letargu, zgniotła papier w kulkę, by rzeczywiście poddać ją działaniu ognia. Niech spłonie. Niech ta wstrętna dziwka spłonie. Co ją ostatecznie podkusiło, aby spotkać się z tą jędzą? Nie wiadomo. Wiadomo jedynie, że spędziła pół dnia na przygotowywanie się do tej wizyty. Wyglądała idealnie. Jak gdyby chciała dać jej do zrozumienia, że świetnie sobie bez niej radzi. I nie potrzebuje jej. Nie teraz. Nigdy. Spokojnie przekroczyła próg kawiarni. Widać jednak było, że jest spięta i wkurzona. I wcale nie cieszy się z widoku tej kobiety, która siedziała przy jednym ze stolików i robiła durne miny do kelnera. Saunders poczuła, jak zbiera jej się na wymioty. Mimowolnie skrzywiła buzię w niezbyt przyjemnym grymasie, a potem bezceremonialnie usiadła na przeciwko tej osoby, żałując bardzo, że zdecydowała się tu przyjść. - Czego chcesz? - spytała szorstko, nawet nie zdejmując kurtki. Była przekonana, że to będzie szybkie spotkanie i zaraz stąd wyjdzie. Pewnie nie radzi sobie ze swoją ukochaną córunią Mandy, więc w akcie desperacji chce poprosić o pomoc drugą bliźniaczkę. NIEDOCZEKANIE.
Wendy nie miała pojęcia, jak zmierzyć się z tym, co zrobiła Scarlett gdy ta marzyła kiedyś jedynie o tym, bo prostu spać i jeść. Nie wiedziała czemu wybór padł na Mandy i dlaczego to wszystko stało się właśnie tak, a nie inaczej. Było jej przykro, nigdy nie miała odwagi przyznać się do tego błędu. Zabrakło jej sił, aby po powrocie znów starać się Johna, albo… Albo o córkę. Zatem wychowała Mandy, która oddalała się od niej co raz bardziej. Również miała żal do niej o ukrywanie faktu o istnieniu siostry. Koligacje u Saunders’ów były przerażająco trudne i Wendy nie miała pojęcia, kiedy jej życie stało się jedną z książek, których nigdy sama nie miałaby odwagi napisać, bo to już za dużo kłopotów nawet dla głównych bohaterów… Tragicznych. Naprawdę nie miała pojęcia, że swoją propozycją spotkania skłóci jeszcze bardziej dziewczęta, które chyba żyły według zasady: oko za oko, ząb za ząb. Gdyby miała choć względne pojęcie o tym , co się działo w ich głowach życie byłoby o stokroć łatwiejsze. Ale nie… Musiały ją traktować z góry. Scarlett rozumiała, Mandy nie. Może poddała się wzorowi siostry? Nie. Nie mogła oskarżać Scarlett, to była jej córka, o którą nie potrafiła zadbać, a teraz co? Teraz chciała grać dobrą matkę, która kocha ją całym sercem i sprzeda jej teraz ckliwą historyjkę, gdy Maya uwierzy w to dobrowolnie i od razu? Boże, jaka ona była naiwna. Właśnie sączyła kolejny łyk wspaniałej kawy, która była już jednak zimna i gorzka, gdy do środka weszła… Scarlett. Nie miała problemów z rozpoznaniem córki. Jej krok był dość zamaszysty, napuszony pewnością siebie i przede wszystkim… Złością? Pytanie, stanowcze, bezpośrednie… Na moment wybiło ją z rytmu uśmiechu. Zatem poderwała się nagle z zajmowanego miejsca. – Scarlett… Siadaj proszę. – Odetchnęła jednak w myślach z ulgą, że córka była w całości, z zewnątrz nie wydawała się być chora, ani skrzywdzona, ale jednak zła… A to wszystko tylko z zewnątrz, co w środku? – Wiem, że mi nie uwierzysz… Ja wiem. Ale… Ale gdy tylko dowiedziałam się od Johna, że byłaś w szpitalu… A ja, a ja byłam na miejscu, a on mnie nie poinformował poczułam się zobligowana do tego spotkania. Zbyt dużo rzeczy w życiu zepsułam, a teraz nie umiem Ci tego wynagrodzić. Jestem mi bardzo przykro, choć wiem, że te słowa też niczego nie zmieniają. Chciałam Cię zobaczyć, żeby dowiedzieć się czy wszystko w porządku z Twoim zdrowiem… Może mogłabym pomóc. – Wydusiła z siebie ostatnie zdanie mając wrażenie, że zaraz usłyszy jeszcze gorsze słowa, cięższe. Wszystko co mówiła było nieodpowiednie. Wszystko.
Scarlett nie interesowało jak to się stało. Nic jej nie interesowało, co tyczyło się Wendy. Wiedziała jedynie, że nigdy nie nazwie jej matką. Wiedziała, że pragnie jej śmierci, bo dopiero wtedy będzie spokojna. Nienawidziła jej jak nikogo innego. Ciężko więc stwierdzić, dlaczego postanowiła się z nią spotkać. To było chyba silniejsze od niej. Ta ciekawość tego, co może się wydarzyć. Że może powiedzieć jej w twarz, że dla niej jest jedynie nic niewartą dziwką. I że John myśli dokładnie tak samo. Że niepotrzebnie wracała do Wielkiej Brytanii, bo nikt jej tu nie chce. Widocznie nie nadaje się do życia z innymi, bo widocznie Claude także się na nią wypiął. Nie była zdziwiona. Miała taki obraz o tej kobiecie jaki miała. Dla Scarlett zawsze była zlepkiem najgorszych cech. Przecież gdyby naprawdę było jej przykro, albo odczuwałaby jakiekolwiek matczyne uczucia, odezwałaby się już dawno, dawno temu. Albo powiedziałaby swemu kochankowi, że jednak mają dwie córki. I wszystko potoczyłoby się inaczej. Nie rozumiała, co się stało. Czemu nagle Wendy dostała oświecenia. Podejrzewała najgrosze. Czyli właśnie to, że miała być jakąś cholerną przepustką do drugiej bliźniaczki. To chyba byłby cios poniżej pasa. Chyba zwyzywałaby ją, a może i nawet walnęła w twarz. Na nic więcej nie zasługiwała. Matka? Dobre sobie. Nigdy nią nie będzie. Jest potworem bez uczuć. Wstrętną egoistką, która pieprzy się z kim popadnie. Tak samo było z ojcem Schuyler. Co prawda trwało to krótko, ale sądziła, że ona o niczym nie wie? Perreira szybko wyśpiewała jej to, co miało miejsce w ich życiach. A teraz zgrywała niewiniątko, znów próbując dostać się do Johna? Żałosne. Saunders patrzyła na nią z pogardą, bo inaczej nie potrafiła. Była tym wszystkim, czym nigdy nie chciała być. Paradoksalnie stając się jeszcze gorszą jej kopią, która idzie do łóżka ze swoim każdym, chwilowym zauroczeniem. Nie, nie z pierwszym lepszym. Ale z każdym, od którego oczekiwała zrozumienia. Bliskości. Uwagi. To byli ludzie, którzy mieli ją uwielbiać, adorować. A ostatecznie zostawała sama. Z kolejną odrąbaną częścią swojego kamiennego, zdawałoby się, serca. W miarę, gdy kobieta mówiła, brew ślizgonki unosiła się co raz wyżej do góry, aż osiągnęła maksimum swoich możliwości. SMS nie poczuła nic. Nic w niej nie drgnęło, nic nie chwyciło ją za uczucia, nie napłynęły jej łzy do oczu, nie zapragnęła nagle mieć matki. Patrzyła na nią jak na wariatkę, jak na kogoś trędowatego. To było dziwne, ale jakby kolejne jej emocje zostały wypalane przez kolejne życiowe doświadczenie. I dla siedzącej tu po przeciwnej stronie nie zostało już nic. - Wzruszająca opowieść - rzuciła ironicznie, wygodniej opierając się o oparcie krzesła. - Czuję się dobrze. Coś jeszcze? Spieszę się - dodała szorstko, wbijając mało sympatyczny wzrok w Wendy. Jestem prefektem, wiesz? Mam dużo zajęć. pomyślała, ale w tym samym momencie podjęła decyzję, że niczego jej o sobie nie powie, nawet, gdyby ją to interesowało. Niech po prostu zdechnie i da jej święty spokój. Takie miała życzenie na chwilę obecną. Bo przecież nie będzie się jej zwierzać, bez przesady.
A najgorsze było to, ze Scarlett miała rację. Wendy nie była dobrą matką, nawet biorąc na siebie pięćdziesiąt procent odpowiedzialności w postaci jednej bliźniaczki, nie potrafiła zachować się wobec niej tak, by Mandy ją uwielbiała i chciała jej opowiadać o swoim życiu. Zdecydowanie zepsuła kolejną rzecz, która miała być jej. Przecież nosiła obie dziewczyny pod sercem przez dziewięć miesięcy. Dziewięć miesięcy zapewniania Johna, że wszystko będzie w porządku i stworzą szczęśliwą rodzinę, gdy tak naprawdę myślami była we Francji. Potem natomiast kilka miesięcy przebywania w domu i zniknięciem z dzieckiem bez żadnych wyjaśnień, gdy to drugie zostało z ojczymem. Chciała przeprosić Johna, napisać przepiękną powieść, ale na swoje usprawiedliwienie nie miała nic. Napisała wiele listów do pana Saunders, ale nie stać jej było na to, by go tam wysłać. Zdecydowanie bała się konsekwencji, a raczej tego, że nie dostanie żadnej odpowiedzi. Podobnie było z SMS, gdy wróciła, spodziewała się, że John przyjmie ją pod swój dach, wybaczy jej. Bliźniaczki wychowają już razem, a one same polubią się, pokochają i będą stanowiły duet doskonały. Jak bardzo się myliła? Londyn przyniósł brutalną odpowiedź. Nie mogła dłużej z tym walczyć, nie miała żadnych wyjaśnień, których ktokolwiek chciałby słuchać. Zatem wywróciła oczami po raz kolejny, jak to i jej córki miały w zwyczaju. Pogodziła się z losem, ale jednak... Jednak interesowała się Scarlett i Mandy cały czas, gdy ją odrzucały obie z dość dobrym efektem. Wendy wiedziała, ze Maya została prefektem i chciała jej pogratulować, ale nie wyobrażała sobie momentu kiedy wysyła jej jakieś drobne np. na nową sukienkę z dopiskiem "gratuluję córeczko". Przecież to się równało z wywołaniem jeszcze gorszej sieczki uczuć niż kiedykolwiek. Nie chciała robić ze Scarlett przejścia do Mandy, ani odwrotnie. Nie... To byłoby zbyt złe. - Scarlett, proszę Cię. Chciałabym, żebyś spróbowała dać mi szansę. Naprawdę nigdy nie chciałam Cię w ten sposób skrzywdzić, to było silniejsze ode mnie, po prostu się stało. Nie wiedziałam jak miałabym Cię przekonać do tego, byś mi zaufała. Teraz też nie wiem, ale próbuję... Po prostu próbuję. Chcę Ci pomóc, jeśli potrafię. - Rzucała słowa luźno, a te zaczęły się układać w obietnice. Obietnice, które sprawiły, że była gotowa przebudować swój grafik, co by tylko poświęcić całe dnie dla SMS, posłuchać o jej życiu. Może na początku bez relacji matka - córka, ale tak po prostu... Potrzebowały chyba tego obie.
To było bez sensu. Przychodzenie tutaj. Sądziła, że okaże trochę więcej jaj. Nie będzie zgrywać wielkiej mamuśki, która pogubiła się w życiu. Że niby ona tu była w tym wszystkim pokrzywdzona? Naprawdę? Miała tupet. Jej egoizm wylewał się uszami. Scarlett ponownie się skrzywiła, słuchając jej słów. Były krzywdzące. Były raniące. Były tak absurdalne, że aż beznadziejne. Jakim prawem mówiła jej to wszystko? A gdzie była, kiedy dzień w dzień była gnębiona przez matkę Johna? Gdzie była, kiedy jej ojczym nie wyrabiał i spychał ją na bok? Gdzie była, kiedy stanęła oko w oko z wężem? Gdzie była, kiedy rozpadł się jej związek z Oliverem? A kiedy zostawił ją Twycross? Gdy rozstawała się z Cedem? Kiedy prawie umarła w ataku akromantuli? Kiedy kilka miesięcy leżała w szpitalu i nikt nie wiedział, czy za parę minut będzie wciąż żyć? Gdzie była, kiedy wstąpiła do Lunarnych, ryzykując w ten sposób swoją egzystencję? No właśnie. W dupie byłaś, gówno widziałaś. I teraz masz czelność zjawiać się tutaj jak gdyby nigdy nic i pierdolić takie farmazony? Sądząc, że twoja córeczka jest małą, wrażliwą kruszynką potrzebującą matczynej opieki? Nie, kurwa. Wyrosła na potwora bez uczuć. Na najgorszą kopię ciebie, jaką tylko mogłaś sobie wyobrazić. Na zimną sukę, którą nic nie obchodzi. Do tego doprowadziłaś. Patrz i podziwiaj swoje dzieło. Zapoczątkowałaś je z dniem, kiedy teleportowałaś się do Francji tylko z jednym zawiniątkiem w ramionach. To właśnie był ten moment, w którym przesądziłaś o jej losie. O tym, że zamiast przyjaznej, uśmiechniętej córki masz to coś, co siedzi przed tobą i tak szczerze cię nienawidzi. Nienawidzi też wszystkich wokół, a w głębi duszy nawet samej siebie, za to, jaka jest. Patrz na to i płacz, męcząc się z tym do końca swoich dni. Bo to, co tu teraz widzisz jest ostatnim obrazem Scarlett, jaki przyjdzie ci zobaczyć. Zamiast próbować naprawić coś, co jest nie do naprawienia, powinnaś skupić się na tym, co masz. Na Mandy. Ona może cię jeszcze kocha. Wredna żmija siedząca przed tobą nie zna tego uczucia i już nigdy nie pozna. - Po prostu się stało? PO PROSTU SIĘ STAŁO?! - Nie wytrzymała. Wstała i zaczęła krzyczeć. Czuła, jak wzbiera w niej złość, która nakazała zrzucić ze stolika filiżankę, która się na nim znajdowała. Całość rozbiła się z nieprzyjemnym hukiem o podłogę. Była wściekła. Serce zaczęło bić szybciej, poziom adrenaliny skoczył do góry, krew napływała jej do głowy. - Zniszczyłaś mi życie, ty wstrętna dziwko, a teraz mówisz o tym tak lekko, jak gdyby chodziło o złamany paznokieć? Pojebało cię do reszty?! - syczała podniesionym głosem, patrząc na Wendy rozwścieczonym spojrzeniem. Udało jej się. Wyprowadziła ją z równowagi. Doprowadziła na skraj wytrzymałości czterema słowami, które wbijały się niczym drzazga w jej urażoną dumę. Tak, uważała, że całość win leży po jej stronie. Obwiniała ją o całe jej nieudane życie. Więc musi się teraz z tym zmierzyć.