Lokal dobry na każdą porę roku, nie tylko zimę! Przyjdź i zajmij miejsce przy ogromnym kominku, w którym wesoło skaczą magiczne płomienie i który zimą wytwarza przyjemne ciepło, a latem, o dziwo, działa niczym najlepsza klimatyzacja i chłodzi wnętrze. W pubie obowiązuje zakaz palenia, nie kupisz tu również wyrobów tytoniowych.
Dostępny asortyment:
■ Grzane wino z korzeniami i koglem−moglem ■ Ognista Whisky ■ ”Najlepsza Stara Whiskey Campbell'a” ■ Wino skrzatów ■ Wino z czarnego bzu ■ Sherry ■ Piwo kremowe ■ Miętowy Memortek ■ Absynt ■ Rum porzeczkowy ■ Malinowy Znikacz ■ Rdestowy Miód ■ Łzy Morgany le Fay ■ Papa Vodka
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
Clement rozejrzał się po pubie i odetchnął głęboko przyjemnym zapachem starego drewna, alkoholi i dobrego żarcia, które z pewnością tu serwowali. Sam się sobie dziwił, ale wyskoczył z tą propozycją spotkania zupełnie spontanicznie. Czuł, że coś się w nim przełamało, że chyba nareszcie zrobił krok do przodu- w stronę normalnego życia, a wiedział, że Kim bardzo na tym zależy. Właściwie nie rozumiał, skąd w niej tyle ciepła i cierpliwości do niego i jego lakonicznych odpowiedzi, zmarszczonych brwi i powtarzanych w kółko słów, że jego prawdziwe życie skończyło się razem ze śmiercią Todda. Być może nie mogła zaakceptować, że nie jest już tym starym, pogodnym Clementem, z którym grała w jednej drużynie i z którym zazwyczaj była w parze na zajęciach dotyczących magicznych zwierząt. On sam uważał siebie za nic nie warty strzęp człowieka, cień dawnego Wellingtona, a ona wyraźnie tęskniła do jego pierwotnej wersji. Dlatego tak bardzo chciał jej powiedzieć, że chyba będzie lepiej, że jest jakaś nadzieja i żeby się o niego nie martwiła, bo zaczyna się wygrzebywać z emocjonalnego bagna, w którym tkwił od trzech lat. Był jej to winny za te godziny szczebiotania w jego chacie, kiedy on odpowiadał monosylabami, a ona robiła wszystko, by zmusić go do uśmiechu. Wybrał stolik przy oknie i zamówił sobie piwo kremowe. Nie był pewien, na co Kim będzie miała ochotę, dlatego postanowił nic dla niej nie zamawiać. Rozparł się wygodnie na obitym skórą krześle i zaczął kontemplować wystrój pubu.
Cóż, z pewnością bardzo się ucieszy na wieść, że Clement uznał, że jest jeszcze nadzieja! Ona ją czasem traciła przy nim, jednak na szczęście z Kim jest bardzo ambitna osóbka. Niekiedy bywało tak, że pełna niechęci i czująca smak porażki wracała do domu, uznając, że to bez sensu, że nie potrafi. Kładła się jednak wtedy spać i rano miała już nowy zapał do tego, aby próbować dalej i się nie poddawać. Hej, była kiedyś mężną gryfonką i wytrzymałym pałkarzem, radziła sobie z wieloma rzeczami, z tym miałaby sobie nie dać rady? O nie, za bardzo jej zależało, aby uczynić życie swojego przyjaciela nieco lepszym. I choć zdawała sobie sprawę, że to trochę za mało, to nie miała pomysłu, jak inaczej mogłaby mu pomóc. Była tylko nauczycielką, a nie psychologiem. W dodatku zdecydowanie bardziej rozumiała naturę zwierząt, aniżeli ludzi. Jednakże podobno ktoś kiedyś powiedział, że liczą się chęci, więc każdego dnia łudziła się, iż jej starania w końcu zostaną docenione i przyniosą jakiś skutek. A przynajmniej bardzo by tego chciała. Ostatnio zaś bardzo brakowało jej energii do walki z "ciemną stroną" Wellingtona. Bo przeżywała swój ogromny dramat i... swoją skończoną głupotę. Nie miała pojęcia, co ją podkusiło do tego, co wydarzyło się na London Eye. Jeden, cholerny, życiowy błąd i seria kataklizmów... ostatnio źle się czuła i choć podejrzewała, czego to mogą być objawy, odpychała tą myśl ze wszystkich sił. W nadziei, że może jednak miną. Niestety, ciąża nie ma takich właściwości, że nagle mija, zniechęcona brakiem entuzjastycznego przywitania. I to wprowadziło ją w istną rozpacz, bo... co ona miała teraz zrobić? Była taka głupia, taka głupia! Nie mogła się pozbyć poczucia winy i tego, że okazała się kompletnym bezmózgiem. Zachowała się jak jakaś gówniara, nieświadoma konsekwencji swych czynów. Nienawidziła siebie i jednocześnie próbowała znaleźć jakieś rozwiązanie. Nigdy nie chciała być samotną matką, zawsze wyobrażała to sobie zupełnie inaczej. Jej ukochany, ślub, potem dzieci. Taka kolejność była jak najbardziej na miejscu. Na samotne macierzyństwo mogłaby się zdecydować ewentualnie wtedy, kiedy czas mijałby nieubłaganie, a ona wciąż byłaby sama. Ale teraz przecież była jeszcze młoda, w tym roku skończy dopiero 27 lat! Jasne, że nie była wystraszoną 15-latką, miała pracę, mieszkanie, ale... i tak zachowała się kompletnie nieodpowiedzialnie. Idiotka. Wciąż to sobie wyrzucała, ale to do niczego nie prowadziło. Z drugiej strony nie chciała o tym mówić temu wstrętnemu Debrau. Nie chciała od niego żadnej pomocy. Nie nadawał się na ojca w żadnym wypadku. Musiała myśleć o dziecku. Z drugiej zaś strony, czy na pewno lepszym dla niego będzie, jak sama podejmie się trudu wychowywania go? Tyle wątpliwości i... żadnych odpowiedzi w zamian. Istna tragedia. Nie chciała jednak zwierzać się Clementowi ze swojej głupoty. Nie pochwaliłby tego i była tego oczywiście świadoma, też by tak zrobiła. Z drugiej strony nie miała z kim o tym porozmawiać i się wyżalić, dlatego kumulowała niezdrowe emocje w środku i... to chyba też nie było najlepszym rozwiązaniem. Jednakże dzielnie postanowiła, że zajmą się dziś Wellingtonem, tak, właśnie tak. To on miał większe, życiowe problemy, powinien więc zająć się próbą życia na nowo, a nie zasypywaniem go problemami nieodpowiedzialnej Kimberly. Tak. Weszła zatem do pomieszczenia, starając się cały czas uśmiechać, ale bywała z niej raczej marna aktorka. Nie mniej jednak postanowiła grać swoją rolę do końca. Czy to się uda, to już inna kwestia. - Hej - przywitała się z nim ciepło, kiedy go tylko zobaczyła i przysiadła się do niego. Wciąż z tym samym, dziwnym uśmiechem. Może to autosugestia, ale zdawało jej się, jakby wyglądał nieco lepiej w porównaniu do wyglądu z ich poprzedniego spotkania. Może chciała w to po prostu wierzyć. Kiedy kelner do nich podszedł, zamówiła sok dyniowy i chwilę zastanawiała się, co powiedzieć. To było dziwne, bo wszystko zazwyczaj przychodziło jej automatycznie. - Co tam u ciebie? - zadała w końcu najbanalniejsze pytanie świata, zaciskając dłonie gdzieś pod stołem i wpatrując się w swego towarzysza. Tak, zaraz pierwsze zażenowanie minie i będzie mu trajkotać jak zawsze. Tak, tak właśnie będzie.
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
- Cześć, mała- uśmiechnął się Clement. Tak, U Ś M I E C H N Ą Ł się! To powinno wzbudzić w Kim autentyczne zdumienie, bo jedyne, na co silił się ostatnimi czasy, to gorzkawe półuśmiechy, a raczej grymasy, które miały wyrazić jego ciepły stosunek do przyjaciółki. Wstał szybko i poczekał aż usiądzie. Pan Wellington jest trochę dziki, ale mimo wszystko ma jakie takie pojecie o dobrym wychowaniu! Dobrze widział, że coś nie gra. Miał intuicję podobną do tej zwierzęcej, bo przecież zwierzęta zawsze wiedzą, kiedy człowiekowi coś dolega, gdy jest smutny albo chory. Wyczuwają to instynktownie, wyłapują gesty i potrafią odczytywać mowę ciała. Nauczywszy się mowy ciała zwierząt, nie jest trudno zrozumieć to, co przekazuje nam niewerbalnie drugi człowiek. A ciało Kim przez pewną nienaturalność, usztywnienie, próbę kontrolowania mimiki i gestów wołało o jego troskę! Odkąd przestał się użalać nad sobą, a w każdym razie próbował z tym skończyć, zaczął dostrzegać daleko więcej niż do tej pory. To zabawne, że człowiek dotknięty nieszczęściem nagle przestaje widzieć, że inni też cierpią, też mają swoje kłopoty. Z człowieka cierpiącego często wychodzi egocentryk, chociaż nie zawsze. Z Clementem niestety tak było. Dzięki Nikoli i jej historii dostrzegł z przerażającą jasnością, że nie tylko on doznał straty. Że takich ludzi jest więcej, ale potrafią sobie z tym jakoś poradzić. A on- wielki, dwumetrowy facet, były Gryfon, mazał się jak dziecko. Toddowi by się to nie podobało. Walnąłby go w plecy i nazwał beksą, kazałby wziąć się w garść, iść na piwo albo wyrwać jakąś laskę. Tak by zrobił. Kazałby mu żyć za nich dwóch, łapać chwile, które by spędzali razem. Wellington poczuł złość na samego siebie, na swoje zachowanie, na to wszystko... jego rodzice, jego siostra, jego przyjaciele- wszyscy próbowali mu to powiedzieć, wszyscy próbowali go wyciągnąć z tego dołu, z tej depresji, z tej bolesnej skorupy, w której sam się zamknął, a udało się to dopiero osiemnastoletniej Puchoneczce o słabym zdrowiu i wielkich marzeniach. Jakie to wszystko dziwne. Przesunął dłonią po szorstkim policzku i spojrzał uważnie na Kimberly. Wyglądała naprawdę blado, a w jej oczach odbijało się coś na kształt paniki... - Zaskoczę Cię, Kim. U mnie lepiej. Zdecydowanie. Nie przyznam się, skąd ta zamiana, bo będziesz się ze mnie śmiać...- pogłaskał delikatnie jej dłoń i uśmiechnął się ponownie, po czym spoważniał.- Dobra. A teraz mów, co się dzieje.
"Cześć mała"? Czy ona aby na pewno dobrze usłyszała? Może ktoś mu wcisnął jakieś podejrzane eliksiry? Cóż, nie da się ukryć, że Kimberly wpatrywała się chwilę w niego ze szczerym zdumieniem. Zamrugała nawet gwałtownie, aż nie wiedząc zupełnie co powiedzieć. Problemy problemami, ale to już zakrawało na sytuację co najmniej szaloną. I jeszcze ten uśmiech! Naprawdę przez dłuższy moment siedziała i nie wiedziała co powiedzieć. W końcu pokiwała z wolna głową, nie będąc do końca przekonaną, jak powinna się teraz zachować. Nie mniej jednak również się uśmiechnęła i ułożyła splecione dłonie na blacie. Możliwe, że oczekiwała jakichś wyjaśnień, aczkolwiek znając rozmowność Clementa z ostatnich lat, nie spodziewała się niczego porywającego czy szczegółowego. A może w ogóle nie spodziewała się odpowiedzi? Tak czy siak odebrała swoje zamówienie, kiedy kelner znów przyszedł i wlepiła w mężczyznę uważne spojrzenie. Zmiana? Dosyć nieoczekiwana, trzeba dodać! Cóż, z pewnością będzie jej trochę przykro, że ona przez ten cały czas nic nie wskórała, ale to nie było najważniejsze. Najważniejszym było, że Wellington powoli odzyskiwał siły. Nie mogła być przecież skończoną egoistką! I dlatego cieszyła się z jego stopniowej przemiany, naprawdę! - To super. Ale wolałabym, abyś mi jednak coś więcej o tym opowiedział - dodała naprędce, uśmiechając się nieco mniej sztucznie. W końcu miała powód do zadowolenia! Jednakże na prośbę, aby mówiła co się dzieje, wpierw się lekko spłoszyła, a potem sięgnęła po swój sok. - Nic się nie dzieje - odparła spokojnie, spuszczając jednak wzrok na szklankę.
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
Clement poskrobał się ponownie po zarośniętym policzku, zastanawiając się, czy lepiej się przyznać, czy wymyślić jakąś wiarygodną bajeczkę. Nie, wiarygodna bajeczka nie wchodziła w grę, bo on zwyczajnie nie potrafił kłamać. Odetchnął więc głęboko i upił łyk piwa kremowego. - Hm. Bo wiesz. Była ta tajna korespondencja. No wiesz. I... i, cholera, stary człowiek, a głupi... wziąłem w tym udział. I krótko mówiąc... taka mała Puchoneczka, ledwie co opierzone toto, ale jak się okazało miała gorzej ode mnie. A ja myślałem, że to niemożliwe. I tyle- zakończył swój jakże rozbudowany i szczegółowy wywód, nie patrząc na Kim. Gdyby nie jego broda pewnie zarumieniłby się jak pensjonarka albo pierwszoroczna Puchoneczka, więc całe szczęście, że ma brodę, bo rumieniący się dwumetrowy facet to trochę... wstyd. W ogóle cała ta sytuacja była głupia, zwłaszcza że Kim wychodziła ze skóry, żeby go przywrócić normalnemu światu, a tu- pyk! i Clement zaczyna się zmieniać pod wpływem osiemnastoletniej dziewczyny. Chyba się starzeje i głupieje, to musi być to. Słysząc jej odpowiedź, zmarszczył groźnie brwi i pochylił się w jej kierunku. Nie, on wiele zniesie, ale nie kłamstwo. Gdyby powiedziała, że boli ją głowa, ma okres, pogryzły ją bahanki, podrapał kuguchar... ale nie takie coś! Teraz zaczął się naprawdę denerwować, bo nagle role się odwróciły- najwyraźniej to Kim potrzebowała wsparcia, a on miał zamiar jej go udzielić- nieważne czy tego chciała czy nie. Miał wobec pani profesor dług wdzięczności, o takich rzeczach się nie zapomina. - Byłbym zobowiązany, gdybyś przestała mi kłamać w żywe oczy- powiedział równie spokojnie, jednak jego niebieskie oczy wpijały się w Kim, jakby próbował zajrzeć do jej myśli.
O, jednak zamierzał coś powiedzieć! Kim była naprawdę zdumiona, ale oczywiście bardzo pozytywnie. Dlatego słuchała go przez cały czas, uśmiechając się lekko. Przy okazji chciała to oczywiście wszystko przetrawić i usystematyzować. Tajna korespondencja? A, tak, słyszała o tym. Nie chciała jednak brać w tym udziału. Nie, żeby uważała to za coś głupiego - ale obawiała się trochę, że jeszcze nie daj Merlinie jakiś uczeń zacznie zwierzać jej się z jakichś nastoletnich problemów, a ona go potem spotka i nie będzie już mogła na niego patrzeć tak jak dawniej. Tylko jeszcze będzie czuła się w obowiązku, aby mu pomóc. Niby nic w tym złego, ale co jeśli po prostu spotkał go zawód miłosny? Ona nie potrafiła radzić sobie ze swoim życiem uczuciowym, a co dopiero cudzym, co gorsza dużo młodszym od niej! Wolała więc unikać takich sytuacji, jednak ani przez chwilę nie pomyślała, że Clement jest głupi czy coś. Miał ochotę to pisał z kimś, to przecież żadna zbrodnia! Nie był przecież pedofilem, hehe. Nie spodziewała się jednak, że jego zmianę zapoczątkuje jakaś młoda puchonka. No, no, kto by się spodziewał! Tyle, że miała gorzej od niego? Chyba mimowolnie nieprzyjemny dreszcz przeszedł przez jej ciało. Cóż, była dosyć empatyczną osobą i szczerze mówiąc nie wyobrażała sobie niczego gorszego od tego, aby mogła stracić kogoś najbliższego swemu sercu. A niewątpliwie kimś takim dla Wellingtona był jego brat. Czy mogło go spotkać coś gorszego? Teoretycznie tak, ale zupełnie nie potrafiła sobie tego wyobrazić w stosunku do młodej dziewczyny. To musiało przewrócić jej całe życie do góry nogami... i to aż zastanawiające, że miała jeszcze tyle siły, aby pomóc dorosłemu już mężczyźnie! - Rozumiem. Przykro mi oczywiście z jej powodu, ale cieszę się też, że zacząłeś to dostrzegać. I że zacząłeś żyć. To naprawdę cudowna wiadomość! - ostatnie słowa powiedziała z ogromnym entuzjazmem, serio. Przynajmniej coś dobrego się stało ostatnimi czasy. Bo ona miała wrażenie, że jej egzystencja to ogromne pasmo nieszczęść. Nie takich poważnych, jak strata bliskiej osoby, ale ogółem chodzi po prostu o porażki. Drgnęła mimowolnie odnośnie kłamstwa i odstawiła swój sok, przełykając go szybko. Co miała mu powiedzieć? Że jest skończoną idiotką? Nie chciało jej to przejść przez gardło. Nie miała pojęcia, czy takie coś da się powiedzieć w jakiś... łagodny sposób? A wiedziała już po minie przyjaciela, że nie odpuści i co więcej lepiej by było, aby mu nie ściemniała. Cholera, to było takie trudne! - Zostanę samotną matką - wypaliła więc szybko, znów sięgając po sok, tym razem dosyć nerwowo trochę go upijając. Jakby to miało sprawić, że może Clement tego nie usłyszy? EHE, SURE. W dodatku... trochę z tym przekłamała, bo nie powiedziała o niczym Xavierowi i równie dobrze mogłoby się okazać, że upiera się, aby przyznać się do ojcostwa i tak dalej, ale ona tego nie chciała. Cóż, to była skomplikowana sprawa! I tak czuła się już sobą wystarczająco zażenowana, bo zachowała się jak nieodpowiedzialna gówniara, a teraz jeszcze przyznała się do tego swojemu przyjacielowi. O LOSIE, ZA CO?
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
Clementa dosłownie wmurowało. Siedział naprzeciwko Kim, patrząc na nią bez słowa i próbując zrozumieć te trzy słowa, które osobno brzmiały jakoś normalnie, ale zestawione w jednym zdaniu zupełnie traciły dla niego sens. To znaczy w tym przypadku. No oczywiście, Wellington dobrze wiedział skąd się biorą dzieci i w czasach studenckich bardzo dbał o to, żeby jakiś smarkacz nie latał za nim po Hogwarcie, wołając "tata, tata". A teraz jego przyjaciółka oświadcza, że będzie matką, w dodatku samotną i nie wyglądała na uszczęśliwioną. A to się Clementowi bardzo nie podobało. - A-ale jak to...?- wykrztusił, odchylając się gwałtownie na krześle i patrząc na nią ze zdumieniem. Osz cholera, no jest niedobrze, bardzo niedobrze, Kim matką? Teraz? Już? No nie, może jeszcze nie już, zdaje się, że dopiero teraz się zorientowała, więc przed nią jeszcze kilka miesięcy, jeśli zdecyduje się donosić... nie. Nie wierzył, żeby Kim mogła nie urodzić tego dziecka, żeby mogła się go pozbyć. To po prostu nie w jej stylu, niemożliwe. Więc faktycznie będzie matką. Ładne kwiatki. Teraz pytanie jaki skurwiel jej to zrobił. Zasadnicze pytanie.- Z kim?- spytał rzeczowo, chociaż w środku aż się w nim gotowało. Znajdzie gnoja i zabije, zatłucze, wypruje mu bebechy i powiesi je na czubku wieży astronomicznej, a genitaliami nakarmi wieprze. Nie wiedział, skąd weźmie wieprze, ale to jakoś dobrze brzmiało. Machnął na kelnera i zamówił podwójną Ognistą. Zwykle tego nie robił, ale tym razem potrzebował czegoś mocniejszego. Tu trzeba było mocnych nerwów.
Cóż, nie do końca takiej reakcji się spodziewała...! Nie no, dokładnie takiej, ale łudziła się, że może będzie to jednak trochę inaczej wyglądać. Biedaczka nie miała pojęcia, co czeka Xaviera, zgodnie z tym, co myślał Clement. Nie mniej jednak nie dopuściłaby do czegoś takiego! Debrau był okropny, ale nigdy nie chciała jego śmierci przecież, a już na pewno nie tak okrutnej. Chciała raczej, aby nie pojawiał się w jej życiu, ale żeby tam sobie gdzieś egzystował z dala od niej. Bądź co bądź miała dobre serduszko! Tymczasem zaś próbowała się mierzyć z tym, że jej przyjaciel, hm, NO NIE WYGLĄDAŁ NA BARDZO ZADOWOLONEGO HEHEHE. I chyba trochę nie dowierzał. Ona też zresztą nie wierzyła w to, że okazała się aż tak głupia. I lekkomyślna. I... mogłaby tak wymieniać bez końca. Jednak nie o to się rozchodziło. Oczywiście, że zamierzała je urodzić. Nigdy w życiu nie pomyślałaby, aby usunąć ciążę. Nawet gdyby była piętnastolatką bez przyszłości. Jednakże wszystko było nie tak, jak powinno... patrząc na swoją rodzinę zawsze obiecywała sobie, że jej dziecku nie zgotuje takiego losu. I co się okazuje? Że historia lubi zataczać koło. Została sama. Bo nie chciała się płaszczyć przed Debrau, o nie, na pewno nie! Poza tym nie potrzebowała pomocy materialnej, tylko ojca dla swojego syna/córki, aby miało normalną rodzinę. A wiedziała, że Francuz się do tego nie nadaje. Skoro nią się znudził, podejrzewała, że z dzieckiem będzie tak samo. Pozna jakąś inną, szalenie fascynującą kobietę, do której odejdzie, albo znów ją zdradzi i tyle zostanie z ich wspaniałej rodzinki. Nie chciała tego, bardzo. - Nieważne - mruknęła, odkładając szklankę na bok. - To znaczy, wiem z kim! Ale to nieważne - sprostowała, żeby nie wyszło, że spała z mnóstwem osób i teraz nie miała pojęcia kto jest ojcem. Nie, to nie było w jej stylu! Do tej pory zresztą jej jedynym partnerem był Xavier i nic się w tej materii nie zmieniło. Niestety. Powinna była poszukać sobie jakiegoś porządnego mężczyzny, ale podobno serce nie sługa... często zastanawiała się, czemu nie mogła zakochać się w kimś takim jak Clement? Z pewnością byłby czuły, opiekuńczy i odpowiedzialny. A nie takim dupkiem jak tamten. Ech, czasami siebie za to nienawidziła. W każdym razie też by się napiła czegoś mocniejszego na ukojenie nerwów, ale nie mogła. Westchnęła więc, sprawiając, że zapadła dosyć nerwowa i niezręczna cisza.
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
Nie, to było stanowczo zbyt wiele. Clement znał historię Kim i szczerze jej współczuł, zwłaszcza że jego życie rodzinne aż do śmierci Todda było właściwie idealne. Oczywiście- czasem się kłócili, ale o błahostki, bo w ważnych momentach stawali za sobą murem. A teraz dziecko Kim miało wychowywać się bez ojca tylko dlatego, że ten gnój, by nie użyć mocniejszego słowa, nie pilnował swojego interesu?! Ojciec Clementa wbił mu do głowy wiele rzeczy- między innymi to, że to mężczyzna jest odpowiedzialny za te sprawy i powinien ponosić konsekwencje swojej lekkomyślności. Mężczyzna ma dbać o kobietę, chronić ją i w miarę możliwości zdejmować z jej barków ciężar problemów, zamiast ich jej przysparzać. Może Ignatius Wellington był konserwatywny w swoich poglądach, ale wychował synów na porządnych i odpowiedzialnych facetów- dlatego naszemu gajowemu nie mieściło się w głowie, że można zrobić dziewczynie dziecko, a potem zostawić ją na lodzie. Upił łyk Ognistej i spojrzał na Kim uważnie. - No, co jak co, ale to jest ważne. Zresztą, jak chcesz- mruknął, ale zawziętość w jego głosie mówiła zupełnie coś innego. Clement nie odpuści tak łatwo.- On oczywiście wie? Wellington dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że przecież on kiedyś ją kochał. Kochał Kim jeszcze w czasach szkolnych, a może to były już studia...? Nie był pewien. Nic z tym nie zrobił, bo... sam nie wiedział dlaczego. Może za bardzo cenił jej przyjaźń? A może po prostu tchórzył? W każdym razie, gdyby wtedy zaczął działać to... kto wie? Może siedzieliby teraz w tym samym miejscu- na ich palcach połyskiwałyby obrączki, a Kim promieniałaby tym dziwnym blaskiem, właściwym kobietom w ciąży, które czują się kochane i oczekują przyjścia na świat owocu miłości a nie pomyłki i chwili zapomnienia... Gdyby to było jego dziecko i jego kobieta... Clement drgnął zaskoczony własnymi myślami. Chyba jego matka do reszty wyprała mu mózg tymi napomnieniami, że powinien się ustatkować, założyć rodzinę, zapewnić ciągłość rodu i takie tam... - Pomogę Ci, Kim. Nie wiem, czy Twojemu dziecku przyda się taki duży, mrukliwy i niezgrabny wujek, ale Tobie przyda się taki przyjaciel- oświadczył tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Cóż, Kimberly czasem tęskniła za normalną, prawdziwą rodziną, ale raczej była zawsze na tyle twardą i wytrzymałą osóbką, że ta sprawa nie była w stanie jej zniszczyć. Nie płakała za ojcem po nocach, nie marudziła, jaki to świat jest okrutny i nie zwierzała się z tego nikomu. No, wiadomo, ci najbliżsi przyjaciele to inna bajka. Ale ogółem nie czuła nigdy potrzeby, aby inni jej współczuli z powodu rozbitej rodziny. Była raczej typem osoby, która bierze problemy na swoje barki i optymistycznie brnie do przodu. Sytuacja z ciążą jednak... była zbyt wielkim dla niej problemem. Głównie dlatego, że naprawdę chciała zapewnić dziecku jak najlepsze warunki wychowawcze. I jasne, będzie się starać, ale prawda jest taka, że to nie będzie to samo, gdyby miało ono oboje kochających rodziców przy sobie. Cóż, być może Wright była trochę niesprawiedliwa, bo nie powiedziała o niczym Xavierowi. Teoretycznie powinna, z jednej strony bardzo nie chciała. Bo wiedziała, jak to się skończy. Teraz będzie chciał, będzie miał pewnie zapał, jak zawsze, kiedy dostaje się nową zabawkę. A ta się potem nudzi, więc odchodzi w kąt. Nie chciała czegoś takiego serwować swojemu dziecku. O ile oczywiście byłby w ogóle na tyle odpowiedzialny, aby choć na początku wziąć konsekwencje swych czynów na swoje barki. Bo cóż, nie uważała go za takiego człowieka. On chyba był stworzony do tego, aby być wolnym duchem, zmieniać partnerki co noc i tyle. Nie miała pojęcia, że Debrau coś do niej czuje. Nie było go rok. A teraz przybył i oczekuje, że rzuci mu się w ramiona. Cóż, poniekąd tak się stało w Londynie, ale... to było głupie i nierozsądne. Impuls chwili i tego, że ona chyba także żywiła do niego jakieś uczucia. Ale musiała myśleć przede wszystkim logicznie i kierować się rozumem. A ten ewidentnie mówił jej, że to nie jest mężczyzna na całe życie, na trwały związek. Musi zacząć nowe życie, bez niego. Kiedy zadał jej to krępujące pytanie, wciąż nie była w stanie podnieść wzroku na swojego przyjaciela. Miała wrażenie, że on to widzi w taki bardzo prosty sposób - że się z nim umówi, powie, że jest z nim w ciąży i tyle, o. Sprawa załatwiona. Ona sobie nie wyobrażała takiej sytuacji. Sądziła, że ten człowiek pomyśli, że ona coś od niego chce, albo co gorsza, chce go złapać na dziecko! Nigdy w życiu. - W zasadzie... to nie. Ale nie chcę mu o tym mówić - odparła w końcu, trzymając w rękach szklankę. Patrzyła się w nią co najmniej, jak w kryształową kulę, która miałaby podsunąć jej gotowe rozwiązanie. To jednak nie przychodziło. No dobra, przyszło za chwilę, wypowiedziane z ust Wellingtona. Na które Kimberly podniosła energicznie głowę i patrzyła na niego ze szczerym zdziwieniem. Chwilę jej zajęło przetrawianie informacji, bo wywoływały u niej ogromne zdumienie! - Nie, Clement, to znaczy, dziękuję, doceniam, ale... nie mogę oczekiwać od ciebie takich poświęceń. Masz swoje problemy, a ja muszę sama wypić piwo, które naważyłam - odpowiedziała w końcu, choć szczerze mówiąc nie do końca wiedziała, o jaką pomoc mu chodzi. Założyła jednak, że jakkolwiek miałaby ona wyglądać, to lepiej, aby ze swoimi problemami radziła sobie sama. A nie, że robi coś głupiego, a potem przyjaciele muszą wszystko rzucać i ruszać jej na ratunek, bo TAK. Nie, nie, nie mogła mu tego zrobić.
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
Odetchnął głęboko, patrząc na nią z troską. No jasna cholera, czy oni nie mogą mieć normalnego życia? Ledwie on zaczął wygrzebywać się z depresji, w której tkwił od trzech lat, to Kim zaszła w ciążę, a ojcem jej dziecka był typ, z którym najwyraźniej nie chciała mieć do czynienia... Gdyby Clement się dowiedział, że tym typem jest Xavier, zostałaby z niego mokra plama, a w każdym razie straciłby kilka zębów i miał złamanych kilka kości. Może kilkanaście. Albo kilkadziesiąt. - Uhum. Rozumiem, że chcesz go wywalić na zbity pysk ze swojego życia? Pewnie na to zasłużył...- westchnął Clement, marszcząc lekko brwi i upijając kolejny łyk Ognistej. Co za paskudna sytuacja, najgorsze było to, że Kim nie mogła teraz myśleć wyłącznie o sobie- ale i o nienarodzonym dziecku. Jej sprzeciw najpierw go zaskoczył, potem rozbawił, a na końcu zakłopotał. - Kimmie... hm... ja nie... to znaczy, cholera- zirytował się Wellington, czując, że to, co chce powiedzieć wymaga duże delikatności. A z tą było ostatnio różnie.- Nie proponowałem Ci małżeństwa, jeśli tak to odebrałaś. Byłbym najszczęśliwszym z ludzi, ale... hm... tak- odchrząknął i spojrzał na nią z niepokojem. Miał nadzieję, że jej to nie urazi, nie miał pojęcia jak inaczej to ująć.- Chciałem tylko powiedzieć, że zawsze możesz na mnie liczyć. I że nie będziesz taką zupełnie samotną... matką- wymówienie ostatniego słowa sprawiło mu pewien problem, ale jakoś dał radę. Kropkę nad "i" stanowił kolejny łyk Ognistej, która rozpełzła się po żołądku Clementa rozkosznym ciepłem. Ujął jej dłoń i uśmiechnął się- miał nadzieję, że krzepiąco.
Niestety, widocznie szczęśliwe i spokojne życie to nie dla nich! W kółko dramaty, rozstania, powroty i wielkie tragedie. Ale chyba bez tego zanudziliby się na śmierć... W każdym razie dobrze, że dalej nie wyjawiła któż taki jest ojcem tego dziecka, bo naprawdę nie chciała, aby ci dwaj się kiedykolwiek bili. Bo cóż, nie ulega wątpliwościom, że to raczej Xavier miałby marne szanse w starciu z Clementem. A nie chciałaby, aby ktokolwiek stracił przez nią życie! Nie była typem mścicielki i zemsta nie napawała jej satysfakcją. Była dosyć uczuciowym osobnikiem i nie bawiła ją krzywda nawet tych, których nie lubiła bądź nie znosiła. I nigdy nikomu źle nie życzyła. Nawet swojemu ojcu. - Cóż... on po prostu się nie nadaje do budowania trwałej przyszłości - odparła, bo głównie się o to rozchodziło. Gdyby był miłym, porządnym człowiekiem, który jest dodatkowo odpowiedzialny, to nie byłoby teraz tego problemu. A tak? A tak to był istny dramat. Ona zaś napiła się swojego soczku, wyobrażając sobie, że to mocny alkohol, który z pewnością rozwiąże jej wszystkie problemy! Tak, mhm. Zdziwiła się nieco dziwnymi, postępującymi po sobie reakcjami swego przyjaciela, a gdy usłyszała jego słowa, to wpierw ją zamurowało, a potem nie mogła się powstrzymać, by nie zachichotać pod nosem. W ostatniej chwili przystawiła wolną dłoń do ust, starając się ukryć rozbawienie i zakłopotanie jednocześnie. Hm, wyglądali doprawdy uroczo w tym momencie! Jak para nastolatków na pierwszej randce. No, pomijając ich dosyć dorosłe aparycje. - Nie, nie, wiem, że nie proponowałeś mi małżeństwa. To byłoby dosyć szalonym przedsięwzięciem, aby oświadczać się ciężarnej przyjaciółce - odpowiedziała, trochę się śmiejąc z tej dziwnej wizji. Aczkolwiek jego słowa o byciu tym najszczęśliwszym z ludzi trochę ją zbiły z tropu, co spowodowało nieco niespokojne drgnięcie, ale szybko sobie przetłumaczyła, że po prostu ją bardzo lubi i tyle. Sprytnie! Wolała jednak nie drążyć tej kwestii, zrobiło się już i tak dostatecznie niezręcznie. - Rozumiem, po prostu myślałam, że będziesz nas doglądać codziennie i się martwić i siłą rzeczy rezygnować ze swojego życia. Jeżeli jednak chcesz być wpadającym od czasu do czasu wujkiem to nie ma sprawy. To znaczy, nie zrozum mnie źle, po prostu... wystarczy, że moje życie się teraz diametralnie zmieni, nie chciałabym, abyś po prostu tracił swój cenny czas, na coś, co tak naprawdę nie jest twoim problemem. Musisz zacząć żyć swoim życiem i czerpać z niego jak najwięcej - dokończyła, aby postawić sprawę jasno. I żeby nie myślał, że naprawdę sądziła, że wszystko rzuci, weźmie ślub z osobą, której nie kocha i będzie wychowywał z nią nie swoje dziecko. Nie, nie! Ale trzeba przyznać, że nieco zabawnie to wszystko wyszło. A na pewno z perspektywy czasu będą się z tego śmiać.
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
Fakt, starcie Clementa i Xaviera mogłoby być brzemienne w skutki. Zwłaszcza dla tego drugiego, bo Wellington ze swoją posturą, krzepą i ze swoim zaprawieniem w bojach z najgroźniejszymi stworzeniami stanowił groźnego przeciwnika. Szczególnie gdy wpadł w furię, co nie zdarzało mu się zbyt często, ale pociągało za sobą poważne konsekwencje. Raz prawie wyrzucono go ze szkoły, kiedy pobił się z pewnym Ślizgonem, który obraził jego ówczesną dziewczynę, nazywając ją „szlamą”. Emily nie pochodziła z magicznej rodziny, była Krukonką i Clement przez krótki czas nie widział poza nią świata, więc kiedy tamten... osobnik ją obraził, naszemu Gryfonowi puściły nerwy i w kilku celnych ciosach wyjaśnił dupkowi, co o nim myśli. Miał z tego powodu mnóstwo nieprzyjemności, zwłaszcza że Ślizgon przez miesiąc nie wychodził ze Skrzydła Szpitalnego- połamane gnaty, złamany nos i utrata trzech zębów- ale jakoś się wykaraskał, jako że zwykle nie sprawiał większych kłopotów i miał dobre stopnie. Clement był tym spokojniejszym z braci, ale jako Gryfon nie puszczał płazem zniewag i kiedy zachodziła taka potrzeba, potrafił zakasać rękawy i dać komu trzeba po mordzie. Miał swego czasu duże powodzenie u płci przeciwnej- pomijając jego zalety ducha i intelektu oraz fakt, że grał w gryfońskiej drużynie Quidditcha, to po prostu każda dziewczyna czuła się przy nim bezpiecznie- nawet na Ulicy Śmiertelnego Nokturnu, nawet w środku Zakazanego Lasu. - Mhm, rozumiem- skwitował Clement, chociaż tak naprawdę zupełnie nie rozumiał. Prawdziwy facet powinien być odpowiedzialny za swoje czyny! Jeśli nabroił- trudno, niech zaciska zęby i ponosi konsekwencje. Ale jeśli obecność takiego ojca miałaby tylko namieszać w życiu dziecka Kim, to może faktycznie lepiej, żeby w ogóle go nie poznało. No tak, sytuacja zrobiła się równie niezręczna, co zabawna i Wellington nie był pewien, jak zareagować. W końcu uśmiechnął się szeroko i uciekł wzrokiem, żałując, że w ogóle doszło do tej wymiany zdań. Powiedzenie jakiejkolwiek kobiecie, że wcale się nie chciało z nią ożenić, zawsze jest krępujące, zwłaszcza dla faceta, który kobiety szanuje i nie chce sprawiać im przykrości. Ale kto wie! Może to rozwiązanie wcale nie byłoby takie głupie, jak im się teraz wydawało! Clement miał duże serce, równie duże, co on sam i z pewnością przywiązałby się do dziecka Kim i wychowałby jak własne. A kiedy już by się dorobili wspólnych, to świat stałby się w ogóle pięknym miejscem, bo Clement nareszcie miałby po co żyć i odkryłby w sobie niespożyte pokłady energii, byle tylko zapewnić swojej rodzinie wszystko, czego mogłaby potrzebować. Stara miłość nie rdzewieje, więc jego uczucie do Kim pewnie niedługo znów się odezwie- gorzej z jej stosunkiem do Wellingtona, ale przecież są w życiu gorsze nieszczęścia niż wyjście za mąż za dobrego, odpowiedzialnego, mądrego i czułego faceta, którego zna się od podszewki, któremu można zaufać i oddać się w opiekę, prawda? W takich wypadkach miłość niejednokrotnie przychodzi z czasem, łączy się z przywiązaniem... no oczywiście, dopóki na horyzoncie nie pojawi się jakiś gnojek pokroju Debrau i nie zmąci rodzinnej sielanki. Ech. Oczywiście- są to jedynie przemyślenia autorki, która swoją postać szalenie lubi i życzy jej, żeby nareszcie zaznała w życiu trochę szczęścia. Clementowi takie rzeczy nie przyszły do głowy- on tylko stwierdził, że może szkoda, że wtedy, lata temu, stchórzył i nie dał sobie i Kim szansy. - Kimmie, ja nie mam własnego życia. Moje prawdziwe życie skończyło się razem z życiem Todda- stwierdził spokojnie. Tak, to było jego motto, powtarzał je do znudzenia, wciąż z tą samą pewnością.- Jeśli teraz mam zacząć od nowa, to muszę zacząć od wypełnienia go osobami. Byłaś moją przyjaciółką na każdym etapie, więc naturalnym będzie, jeśli również Twoje dziecko stanie się częścią mojego nowego życia- tłumaczył jej cierpliwie, tonem nieznoszącym sprzeciwu, jakby miał do czynienia z małą dziewczynką, która upiera się, że nie założy kaloszy, mimo że pada.- Nie mam z czego rezygnować. A Tobie przyda się pomoc i nie próbuj mi wmawiać, że jest inaczej. Swoją drogą, byłaś już u uzdrowiciela?- spojrzał na nią badawczo. Pamiętał, że kiedy jego siostra była w ciąży ciągle latała na jakieś badania, miała specjalną dietę, cholera wie co. Szczerze mówiąc, trochę nawalał jako wujek, ale jego siostrzeniec pojawił się na świecie tuż po śmierci Todda i w dodatku nosił jego imię... to było dla Clementa stanowczo zbyt wiele, nie mógł tego udźwignąć. Obawiam się, że Kimberly nie ma nic do powiedzenia- Wellington podjął decyzję i na nic jej protesty. Będzie się nią opiekował, w każdym razie tak długo, jak będzie to konieczne. Od tego są przyjaciele, prawda?
Cóż, nie bez powodu uważała Clementa za swojego przyjaciela. Był po prostu dobrym człowiekiem, który troszczył się o innych, nawet, jeżeli wymagało to przywalenie komuś w twarz. Ona jednak nigdy nie była zwolenniczką tego typu rozwiązań, była zawsze zadeklarowaną pacyfistką i nigdy nie podobało jej się, kiedy Wellington wdawał się w jakieś bójki, ale prędzej czy później i tak puszczała to w niepamięć, bo taki po prostu był. Każdy z nas ma jakieś swoje poglądy, zachowania, wady, zalety. I to wszystko składa się na spójną całość danej osoby i albo ją akceptujemy, ze wszystkim, co ma, albo nie. I Wright wybrała to pierwsze w stosunku do mężczyzny, który z nią tu teraz siedział. Także przymykała na takie rzeczy oko, można by rzec! Tylko jak to się stało, że nigdy nie uległa jego urokowi? Ech, może gdyby tak się stało, nie byłoby tej całej sprawy z Debrau, a właśnie kto wie, może byliby już jakiś czas po ślubie i to z nim Kimberly byłaby w ciąży? Może wreszcie miałaby spokojne, ustatkowane życie wypełnione miłością? A nie obawą o swoje nienarodzone jeszcze dziecko i o siebie samą? Cóż, widocznie nie zgadali się albo charakterami, albo nie wiadomo czym... w każdym razie szkoda. Może gdyby byli razem, to Clement lepiej przeżyłby śmierć Todda? Ech, można gdybać, ale czasu się już nie cofnie, a teraz byli w takim punkcie swojej egzystencji, że nawet nie dałoby się tego naprawić. Widziała po nim, że nie rozumiał, ale nie miała mu tego za złe. Ona czasem też siebie nie rozumiała, Xaviera tym bardziej. Nie chciała się jednak zwierzać ze szczegółami, po nich na pewno Wellington doszedłby, o kim ona mówi. I nie byłoby już tak sielankowo, bo musiałaby za nim biegać, aby przypadkiem nie wyrządził Francuzowi krzywdy! Jak już było wspomniane, nie chciała mieć nikogo na sumieniu, nie chciała też aby ktokolwiek kogokolwiek bił. No tak, z pewnością nie chciałaby tego usłyszeć kobieta, która jest zakochana, albo w związku z tym mężczyzną i oczekuje od niego jakichś deklaracji. Tak nie było w ich przypadku i Kimberly absolutnie się na to nie nastawiała, ciężko było nawet stwierdzić, jak by zareagowała na taką propozycję. Niezręcznie jej tylko było, że on mógł tak pomyśleć przez to, co ona powiedziała. A przecież nie miała tego na myśli. Nigdy by nie chciała w ten sposób wykorzystać przyjaciela, nigdy! Powstrzymała się, aby nie wywrócić oczami, bo tak, słyszała to już miliony razy. Oczywiście szanowała żałobę Clementa, ale nie można się tym tak zadręczać nieustannie. Takie było jej prywatne zdanie. I skoro postanowił, że ruszy z miejsca, to nie może przecież wracać do przeszłości. - Dlatego musisz zacząć nowe, ale nie jestem przekonana, czy zaczynanie go od zwalania na swoją głowę dodatkowego problemu jest jak najbardziej wskazane... - broniła się mimo wszystko. Zależało jej na jego dobru. Ale zapewne zaraz i tak skapituluje, bo nie będzie miała siły, aby upierać się przy swoim. On będzie także upierał się przy swoim i nic z tego nie wyjdzie. - Um... nie jeszcze - odparła, nieco zmieszana i zbita z tropu. Zaślepiona swoją tragedią nawet o tym nie pomyślała! Ech, będzie z niej beznadziejna matka.
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
-Kim, ten problem będzie początkowo ważył kilka kilogramów, a ja jestem duży chłopiec. Poza tym karmienie i przewijanie zostawiam Tobie, a reszta to pestka- spróbował zażartować, dotykając lekko jej dłoni swoją wielką, długopalcą i chropowatą łapą. Tak naprawdę w tej chwili nie miała już specjalnie wyboru- musiała zaakceptować fakt, że Clement będzie się troszczył o nią i jej dziecko. Koniec. Kropka. Może i była dorosła, ale fakt, że wpadła w taki sposób, niekoniecznie świadczył o jej rozsądku, poza tym tak naprawdę była sama. Nie miała rodzeństwa, nie miała kochającego faceta... Miała za to Clementa, który po początkowym zaskoczeniu postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Przyjaciół nie zostawia się w chwilach kryzysowych, zwłaszcza takich jak ta. Wellington zawsze był człowiekiem czynu- gadanie zostawiał Toddowi, chociaż i on zazwyczaj wprowadzał swoje plany w życie, po uprzednim opisaniu ich i omówieniu ze wszystkich stron. Clement działał. Mówić? Owszem, kiedyś tak, teraz mniej, ale jeśli już zdeklarował się słownie, to żadna siła nie mogła go powstrzymać. Zawsze więcej robił niż mówił. Jego dziewczyny (pomyśleć- miewał swego czasu dziewczyny...!) zawsze były pod wrażeniem jego rycerskiego zachowania i pomysłów, które urozmaicały ich randki. Nie mogły liczyć na zbyt wyrafinowane wyznania miłosne, to po prostu nie leżało w naturze Clementa, ale potrafił pokazać, że mu zależy. Nawet bez słów. Słysząc odpowiedź Kimberly spojrzał na nią z dezaprobatą, po czym uśmiechnął się lekko. Ewidentnie go potrzebowała. Kobieta ciężarna potrzebuje punktu oparcia, kogoś kto znajduje się poza jej rozszalałymi hormonami, nastrojami i zachciankami, kogoś kto spojrzy na sprawę obiektywnie, na tyle, na ile to możliwe. Kim mogła sobie protestować, zapewniać, że sama sobie poradzi, ale Clement jakoś tego nie widział. Przeskok między beztroskim życiem młodej kobiety a odpowiedzialnością ciążącą na przyszłej matce był dość poważny i Wellington był dziwnie przekonany, że jego rozsądek i wola działania okażą się pomocne. - No, pani profesor. To najwyższa pora. Który to miesiąc?- spytał, starając się robić wrażenie profesjonalisty. Okej, przeżył tylko jedną ciążę... to znaczy nie on! Jego siostra! Ale ciąża w rodzinie, zwłaszcza tej najbliższej, jest ciążą wspólną i chcąc nie chcąc Clement był zaangażowany w jej przebieg. Kiedy przypadkiem był w domu rodzinnym, gdzie siostra i jej mąż mieszkali przez pierwsze dwa lata małżeństwa, zdarzało mu się towarzyszyć Elen podczas wizyt w Szpitalu Św. Munga, nie wspominając o tych wszystkich koszmarnych nalotach starych ciotek i kuzynek, które udzielały przyszłej matce miliona rad. Kobiety jednak mają ciężko, Clement w życiu nie chciałby się zamienić, co to, to nie.- A propos pani profesor... co masz zamiar zrobić z... no wiesz, posadą?
Cóż, teoretycznie miała rodzeństwo, przyrodnie, ale tych od strony ojca zupełnie nie znała, a ci od strony matki to... no cóż, nie lubili się, co tu dużo kryć. Więc rzeczywiście znikąd wsparcia. Jej matka pewnie się tym nie zainteresuje, bo przecież ma swojego kochasia, nowe dzieci, nowe życie... tylko Kim była stara i do niczego niepasująca. Ale to nic, ona tam ich nie potrzebowała! Poradzi sobie sama. No, teraz już niezupełnie sama, bo jednak Clement strasznie się upierał przy tym, aby jej pomóc. Doceniała to, naprawdę. Dlatego ścisnęła mocniej jego dłoń i uśmiechnęła się lekko. - Dziękuję - powiedziała w końcu, bo na pewno mu się należało. No i przestała z nim walczyć, bo chyba rzeczywiście na nic by się to zdało. Szczególnie, że jak widać, przydałby się ktoś rozsądniejszy w tej całej dziwnej "rodzince". Ona zupełnie zwariowała przez to, że to wszystko pojawiło się tak niespodziewanie i zupełnie nie tak, jak by tego chciała. Powinna się jednak w końcu otrząsnąć i zachowywać dorośle, jak wcześniej. Biedny Wellington, że akurat musiał ją widzieć w takim stanie! I widzieć u niej taką niedojrzałość! Z jednej strony od czego są przyjaciele, a z drugiej... no było jej po prostu głupio. Raczej miał ją może za wybuchową osobę, ale zapewne bardziej dojrzałą... a tymczasem nic na to nie wskazywało. Głupia Kimberly. A ona przez chwilę aż się kuliła pod tym spojrzeniem, jakby była jakąś niedobrą uczennicą, a Clement surowym belfrem, który miał ją zganić za lenistwo i brak postępów w nauce. Jednakże szybko się opamiętała i po prostu wysłuchała tego, co mówił, choć nie było tego zbyt wiele. I cóż, ciąża na forum trwa jakieś trzy miesiące, a od tamtego czasu minął maksymalnie miesiąc, więc możemy założyć, że Wright jest w trzecim miesiącu. Tak chyba powinno być okej, po przeliczeniu na nasze i na forumowe? - W trzecim - rzuciła tylko. Oczywiście niezbyt dumna z siebie. Za dwa kolejne miesiące będzie mogła poznać płeć! Rany, ten czas leci zastraszająco szybko. I jeszcze niczego nie przygotowała (nie wspominając o tej nieszczęsnej wizycie u Uzdrowiciela), żadnych wózków, łóżeczek, zabaweczek, śpioszków... rany, gdzie ta kobieta ma głowę? Na szczęście po tym spotkaniu spojrzy na sprawę trzeźwiej i od razu zabierze się za całą organizację swojego nowego życia. Pomimo tego, że nie zapewni dziecku ojca, to i tak... zaczęła się w końcu cieszyć. Zawsze chciała mieć dzieci, kochała dzieci. I teraz nastał te wyjątkowy czas. Może nie w porę, może z nieodpowiednią osobą, ale... hej, poradzi sobie! A jak nie, to spyta się swojego przyjaciela i jakoś to będzie, heheh. Na jego ostatnie pytanie uniosła nieco brwi ze zdziwienia. No jak to co? Musiała pracować, przecież nie utrzyma dziecka na bezrobociu. - Cóż, będę pracowała dopóki będę mogła, potem wezmę urlop macierzyński, a potem... potem chyba będę musiała zatrudnić opiekunkę - przy tym ostatnim westchnęła. Zawsze chciała sama zajmować się swoim potomstwem, ale niestety nie da się jednocześnie pracować i spełniać się jako matka. Oczywiście pomijając wolny czas. Ten zamierzała poświęcić w całości berbeciowi, tak, właśnie tak. Czy to jednak nie będzie za mało? Cóż, nie jest jedyną samotną matką na świecie, na pewno podoła i wychowa je na wspaniałego człowieka! Grunt to optymizm.
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
-To ja Ci powinienem podziękować... już dawno- westchnął Clement, patrząc Kim w oczy.- Że mnie nie zostawiłaś, kiedy chciałem ze sobą skończyć i że znosiłaś to wszystko- chciał powiedzieć jeszcze coś, ale dał spokój. Nigdy nie był dobry w przemowach i podziękowaniach, starał się wypowiadać w miarę zwięźle, więc miał po prostu nadzieję, że Kimberly dokładnie wie, co chciał zawrzeć w tych słowach. To dopiero będzie dziwna rodzinka! Ani wspólne dziecko, ani związek, a jednak Clement był zdecydowany zaopiekować się zarówno Kim, jak i jej maleństwem, kiedy to przyjdzie już na świat. A nawet wcześniej! Zmarszczył brwi, myśląc intensywnie- nie ma sensu rozwodzić się nad faktem, że Wright jest w ciąży, bo to i tak nic nie zmieni. Teraz trzeba patrzeć w przyszłość i temu miał zamiar się poświęcić. Clement znalazł się w pustce. Do tej pory, zasklepiony w swoim cierpieniu, nie zwracał uwagi na nic- rozdrapywał stare rany, żył wspomnieniem i to stanowiło jedyny sens i punkt zaczepienia w jego życiu. Teraz zaczynał się powoli wygrzebywać z depresji, bo z pewnością była to depresja, i odkrył, że nie ma wokół siebie nic i nikogo, oprócz Kim, Mylesa i Nikoli, z którą znajomość była wciąż zbyt świeża. Siostra i matka doprowadzały go do szału swoim biadoleniem nad jego zmarnowanym życiem, brakiem kobiety, porzuceniem ukochanej profesji i powolnym osuwaniem się w coraz głębszą rozpacz. Jedynie ojciec go rozumiał, ale obaj byli zbyt milczący i zamknięci w sobie, by porozmawiać o śmierci Todda. Wellington odciął się od innych znajomych, nie szukał niczyjego towarzystwa, a przyjaźń z Kim i Mylesem utrzymywał tylko dlatego, że znali go w poprzednim wcieleniu i przypadkiem również pracowali w Hogwarcie. Potrzebował jakiegoś celu, jakiegoś sensu, a Kim była jego przyjaciółką, która akurat znalazła się na życiowym zakręcie. Szczęście w nieszczęściu można powiedzieć, bo Clement musiał jakoś rozpocząć nowe życie, a taki start był pożyteczny dla nich obojga. Oczywiście, w innej sytuacji Wright również mogłaby na niego liczyć- nieważne, czy miałby już żonę i dzieci, byłby wziętym smokologiem, czy samym Ministrem Magii. Po prostu w tej chwili potrzebowali siebie wzajemnie i to było dobre! - Uhm, no tak, tylko wiesz... kobieta ciężarna raczej nie powinna się zajmować niebezpiecznymi zwierzętami. Jak sama nazwa wskazuje- są niebezpieczne w normalnej sytuacji, a co dopiero w... no, stanie odmiennym- zauważył Clement, patrząc na nią z troską. Jasne, musi pracować, żeby jakoś się utrzymać, ale teraz potrzeba jej spokoju i przede wszystkim bezpieczeństwa.- Musisz mi obiecać, że koniec z hipogryfami i akromatulami. Teraz tylko gumochłony i puszki pigmejskie, w ostateczności chochliki kornwalijskie. A jeśli musisz realizować program, czy jak to tam się nazywa, i pokazywać im naprawdę groźne zwierzęta, to Cię zastąpię na tych zajęciach. Mam kwalifikacje, znam się na rzeczy, a Ty nie możesz się narażać- powiedział poważnie, mierząc ją przenikliwym wzrokiem. Obawiam się, że panna Wright dostała się pod opiekę prawdziwego Cerbera, który mimo pewnej szorstkości i swojego nieznoszącego sprzeciwu tonu, doprowadzi ją bezpiecznie do rozwiązania, a potem roztoczy opiekę nad nią i maluchem. Taki szkocki, zarośnięty anioł stróż, który nie tyle osłoni skrzydłem swojego podopiecznego, ile zawlecze go w dobrym kierunku i da w zęby każdemu, kto spróbuje go skrzywdzić.- Wiem, że ciążę mojej siostry prowadził jakiś świetny uzdrowiciel, znajomy szwagra... jeśli chcesz, spytam o niego, załatwię kontakt, bo dzięki niemu Elen ma dwa tłuste i zdrowe dzieciaki.
Kim rozumiała. Mimo wszystko była domyślną, mądrą dziewczynką. Dlatego jedynie uśmiechnęła się szczerze do swego przyjaciela, którego chyba już za długo trzymała za rękę i nie wypadało. Zamówiła więc u przechodzącego kelnera kolejny soczek, nie komentując już słów Clementa. W sumie wiedziała, że nie lubi się rozckliwiać, więc nie zamierzała tego robić. Ona raczej też tak nie postępowała, ale teraz wiadomka, buzujące hormony i te sprawy. Dlatego zapewne trzasnęłaby mu bardzo podniosłą przemowę na temat życia, a potem malowniczo by się rozpłakała. Wellington nie wiedziałby, co robić i zrobiłoby się niezręcznie, szczególnie, że Kimberly zaczęłaby go przepraszać. Jak dobrze, że przyszedł sok i jak dobrze, że się powstrzymała, próbując się go napić. Ufff. Wright chyba nie miała tu przyjaciół poza panem gajowym i... chyba Myles był ich wspólnym kumplem, ale nie pamiętam, niestety. A tak była skazana na siebie, bo jej bliższe przyjaciółki gdzieś zniknęły... ech. Szkoda w sumie, bo nie miała się komu wypłakać w ramię, zjeść masę lodów, najlepiej ze śledziami (ehehe!), a potem położyć się spać, czując, że wszystko będzie dobrze. Cieszyła się jednak, że taki Wellington się ostał, naprawdę! I choć wątpiła, że jej pomoże ze względu na swoją depresję, tak teraz wszystko zdawało się wyglądać idealnie. W stanie odmiennym. To zabrzmiało bardzo rozkosznie, serio! Całą siłą woli powstrzymywała się od prychnięcia śmiechem. Nie mniej jednak kąciki jej ust lekko drżały, a sama Wright uznała, że to bardzo miłe, kiedy ktoś się o ciebie martwi i troszczy. Dawno tego nie czuła, może to też dlatego czasem nie do końca wiedziała, jak się zachować przy swoim przyjacielu. Na szczęście wszystko da się przeżyć. - Tak, zajmę się mniej niebezpiecznymi zwierzątkami, obiecuję - odparła, wzdychając lekko i kręcąc głową. Ech, niedługo dojdzie do tego, że wcale nie jest w ciąży, tylko chora! I będą jej kazali tylko leżeć i ładnie pachnieć. Chyba zwariuje. Na szczęście to się jeszcze póki co nie działo, a jak się zacznie dziać, to się będzie denerwować i zaszkodzą dziecku, więc bez takich numerów mi tutaj! - W każdym razie nie musisz za mnie pracować, ale jak coś to oczywiście dam ci znać - dopowiedziała, aby wszystko było jasne jak słoneczko. - Cóż, tłuste to chyba niezbyt dobrze, ale jak zdrowe to pewnie skorzystam - dodała jeszcze naprędce. Cóż, dobrze się wybrać do kogoś zaufanego. Oby tylko w rodzinie Wellingtonów nie zaczęły krążyć jakieś ploty odnośnie naszej parki!
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
Jak dobrze, że Kim rozumiała. Clement nigdy nie wątpił w mądrość swojej najlepszej (i jedynej) przyjaciółki! Co to, to nie! Po prostu tak wiele jej zawdzięczał, że bardzo mu zależało, by wiedziała, że... że docenia i może nie umie tego w pełni okazać, ale naprawdę podziwia Kim i jej determinację, by wyciągnąć go z tego emocjonalnego bagna, w które wpadł po uszy. Rzeczywiście, już trochę za długo trzymali się za rączki, ale Clement był tak pochłonięty poruszonym tematem, że nie zwrócił na to uwagi. Zakłopotany zabrał dłoń i odchrząknął, próbując dodać sobie animuszu. W końcu teraz musiał być zdecydowanym, dojrzałym mężczyzną, skoro podjął się roli głowy rodziny. Nawet jeśli nie swojej. - Pamiętaj, że moja praca jest bardziej niebezpieczna- tu uśmiechnął się z przekąsem- niż pracochłonna, więc... no. Nie wahaj się, jakby co. Och, nie, nie, nie! Dzieci jego siostry nie były tłuste! To znaczy... były rumiane i zdrowe, jadły i krzyczały, i biegały po całym domu. Znaczy Todd, bo Nessie była jeszcze na to za mała. Chyba powinien odnowić kontakty z rodziną, bo ostatnio nawalał. Ciągle nawalał, nie nadawał się do niczego, wszystkie przejawy troski doprowadzały go do szału, a na nic więcej nie mógł liczyć ze strony swoich puchoniastych matki i siostry, więc... - Uhm. Z tymi tłustymi to taka przenośnia. Myślę, że są... normalne, chociaż ja się nie znam. A zdrowe na bank, mąż Elen jest uzdrowicielem i... . Poproszę Elen o kontakt i dam ci znać- zapewnił Kim. Przez głowę przemknęła mu myśl, że pewnie matka i siostra zaraz będą szaleć, że to jego dziecko i że to może dobrze, że sobie kogoś znalazł, że założy rodzinę, bla bla bla. Mało go to obchodziło, chociaż wolałby uniknąć takich niezręczności. Pewnie będzie musiał wymyślić dla Kim jakąś nową tożsamość- na przykład młodej mężatki. Tylko czy Clement był zdolny do takich złożonych strategii i kombinowania, tylko po to, by uniknąć niewygodnych pytań? Kto to wie...
Och, niepotrzebnie się tak peszył, wszystko było w porządku. No, powiedzmy. W sensie... ona już je zabrała i nie musieli czuć się zakłopotani. Tylko raczej rozbawieni! Naprawdę czasem zachowywali się jak para nastolatków. A byli już dorosłymi ludźmi! Choć Kimberly tak naprawdę nigdy nie wyrosła z niektórych swoich dziecinnych zachowań. Ale dobrze jej z tym było. Gorzej, że teraz naprawdę musiała stać się dorosła i odpowiedzialna, bo teraz nie jest już sama przecież. Jeden wypadek, a tyle konsekwencji za sobą poniósł! Momentami ją to wszystko przerażało, ale wtedy przypominała sobie, że jej przyjaciel nie zostawi ich na lodzie, więc jakoś da radę. - Dobrze, obiecuję, że będę pamiętać - wyjaśniła cierpliwie, uśmiechając się lekko i znów sięgając po sok. Zaraz będzie musiała iść do kibelka jeżeli będzie tyle chlać, hehe. Z pewnością jednak takowy tutaj był, więc spoko luz! A poza tym możliwe, że niedługo się będą zbierać. W końcu ile czasu Clement będzie chciał z nią siedzieć? Bez przesady. Zazwyczaj się szybko irytował, kiedy ta mu trajkotała o czymś nad głową, więc zapewne i teraz tak będzie. Choć niewątpliwie już widać było u niego zmiany! No spoko, tak się domyślałam, Kimberly pewnie też, choć wolała i tak sobie trochę pożartować. Bo zawsze śmieszyło ją to określenie, jakoby tłuste dzieci niby są zdrowe. W którym miejscu? A że były rumiane i tak dalej, to akurat chyba dobrze. Nie znała się na dzieciach... dopiero się pozna, hehs. - Rozumiem - zaśmiała się cicho, odgarniając włosy do tyłu. - W każdym razie dziękuję ci. Zawsze to lepiej wybrać się do kogoś zaufanego - dodała naprędce, nie myśląc już o tym, że Wellington mógłby mieć problemy. I dzikie domysły ze strony rodziny. Był dużym chłopcem, z pewnością wytłumaczy im sytuację, a one są dorosłymi kobietami, więc zrozumieją, tak? Tak właśnie działało idealne życie panny Wright.
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
Jej zapewnienie trochę uspokoiło Clementa, chociaż wciąż jej nie dowierzał. Chciała być taka dorosła, samodzielna, odważna i tak dalej, no i pewnie nadal będzie miała skrupuły, nie chcąc zawracać mu głowę. Ale on już sobie z Kim poradzi, spokojna głowa! Nie to, że się irytował czy tracił cierpliwość, zresztą w chwili obecnej panna Wright mówiła mało... zdecydowanie za mało jak na siebie i jak na tę sytuację- nadal się nie przyznała, kto ją tak urządził, nie zdradziła współautora tej małej istotki, która właśnie rosła w jej brzuchu, ale przecież nie wyciągnie z niej tego siłą, prawda? Nie bardzo wiedział, co jeszcze może powiedzieć, bo właściwie temat został wyczerpany. Na razie najważniejsze było zagonienie Kim do uzdrowiciela, ale chyba przejęła się jego reprymendą, więc nie ma problemu! Clement uśmiechnął się do niej. Postarzał się przez te trzy lata, może nie jakoś drastycznie, ale... w jego spojrzeniu było coś ze starego, steranego życiem człowieka. Kiedy się uśmiechał, wydawał się znowu tamtym beztroskim facetem, który gonił za smokami i przygodami. - Tak więc... odwiedzę Elen i wypytam ją o wszystko. Umm...- nie miał pojęcia, co jeszcze dodać, więc upił ostatni łyk Ognistej. Nie chciał sugerować, że czas się zbierać do domu, żeby nie było, że ma jej dosyć, czy coś w tym guście! Kim nie była tak rozgadana jak zazwyczaj, a on do nadmiernie rozmownych nie należał. Chyba się nam wątek wyczerpał, a szkoda!
Ach, jak on ją doskonale znał! Oczywiście, że chciała zawsze wychodzić na odważną i zaradną, dlatego proszenie kogokolwiek o pomoc zdarzało się raczej w sytuacjach kryzysowych. Nie mniej jednak Clement i tak sobie nieźle z nią radził! Bo kto by przypuszczał, że jednak zastosuje się do jego wskazówek? No, no. W każdym razie cieszyła się bardzo, że jej przyjaciel chciał jej pomóc, serio. I jakoś jej się tak raźnie zrobiło. Ciąża przestała być końcem świata a początkiem czegoś bardzo cudownego i niesamowitego! Już nawet nie pamiętała o tym wstrętnym Debrau. Jej dziecko jest bezojcowe, heheh. Mówiła mało, bo mimo wszystko sytuacja była dosyć kłopotliwa i delikatna. Mimo wszystko nie była dumna z tego, co się stało. I było jej najzwyczajniej w świecie głupio. Jasne, że teraz nie ma się już co zadręczać, tylko szukać pozytywów i tak dalej, ale wciąż miała jakąś głupią blokadę i nie potrafiła się przemóc. Nie mniej jednak uśmiechała się do Wellingtona pogodnie, sącząc swój sok. - Super. Dziękuję ci za wszystko - dodała więc na zakończenie, przytrzymując jeszcze na chwilę dłoń Clementa. Zaraz potem ją puściła i uznała, że czas się zbierać. - Zajęłam ci mnóstwo czasu - zauważyła bystrze, poprawiając włosy. Zostawiła pieniądze za swoje napoje na stoliku. - Do zobaczenia! - dodała jeszcze raźnie, a potem wyszła z pubu i udała się... nie wiem gdzie. Szkoda, że temat się wyczerpał, ale może za jakiś czas znajdziemy jakiś inny, ciekawy wątek!
z/t
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
- Nie ma za co, Kim- powiedział z uśmiechem, ściskając w odpowiedzi jej dłoń. Było mu... dziwnie na sercu, z jednej strony martwił się o nią, z drugiej czuł, że wszystko będzie dobrze. Wellington i optymizm? Świat się kończy, naprawdę. - Miło cię było zobaczyć. Do zobaczenia- dodał po chwili, patrząc za nią. Zapłaciłby za ten jej nieszczęsny soczek, ale chyba nie miał siły się kłócić o kolejny drobiazg, więc dał za wygraną i zapłacił tylko za swoją Ognistą, która pozwoliła mu jakoś przetrwać tę trudną rozmowę. No, panie Wellington, musisz się teraz wziąć do kupy, jeśli masz zamiar zaopiekować się Kim i jej dzieckiem pomyślał sobie, po czym skinął głową gościowi za kontuarem i wyszedł z pubu, wbijając dłonie w kieszenie. Trzeba jeszcze zrobić obchód Zakazanego Lasu. A to oznaczało, że spędzi trochę czasu pod postacią niedźwiedzia. Zawsze to lubił.
Josephine weszła do pubu zdecydowanym długim krokiem i rozejrzała się bacznie dookoła. Ellie jeszcze nie było, bo natychmiast dojrzałaby jej jasne włosy w panującym tu przyjemnym półmroku. To miejsce zdawało się stworzone do zwierzeń i niespiesznego sączenia czegoś dobrego. Jossie nie była pewna, czy Ellie ma naprawdę ważny powód, by się z nią spotkać, czy po prostu stęskniła się za pogawędkami z przyjaciółką, ale właściwie jakie miało to znaczenie? Grunt, że w końcu się umówiły, znalazły chwilę i zaraz będą siedziały razem nad jakimś soczkiem albo czymkolwiek innym. D'artois często czuła się odpowiedzialna za swoją puchońską przyjaciółkę i właściwie nie było w tym nic dziwnego, bo Ellie wzbudzała instynkt opiekuńczy. Nie bardzo radziła sobie z podejmowaniem ważnych decyzji, a zagubienie, które odbijało się na jej twarzy, ilekroć ją do tego zmuszano, wzruszyłoby nawet kamień. Jossie wiedziała, że związek z Bennettem to poważna sprawa i właściwie była z tego zadowolona. Nareszcie znalazł się ktoś, kto mógł udzielić Ellie wsparcia, a na Drake'u z całą pewnością można było polegać. Może nie zawsze dowierzał Krukonce, co widziała wyraźnie w jego uważnym spojrzeniu, kiedy traktowała Ellie jak dziecko, ale właściwie ich stosunki były dość pozytywne. Josephine była kobietą zdecydowaną. W końcu to ona dość szybko przejęła dowodzenie w domu, jako jedyna przedstawicielka płci żeńskiej. To ona rządziła w kuchni, to ona dobierała ojcu i bratu ubrania, żeby nie było wstyd się z nimi pokazać, to ona rozdzielała obowiązki. Była najmłodsza, teoretycznie najsłabsza, a praktycznie stanowiła filar całego domostwa. Martwiła się o ojca. Chciała, by w końcu kogoś sobie znalazł, ale nie było to takie proste. Tak czy inaczej, brak matki wyraźnie wpłynął na charakter panny D'artois, na jej samodyscyplinę i pewność z jaką podejmowała decyzje. To ona musiała ogarniać swoich dwóch mężczyzn, stąd pewna skłonność do dominacji, która miała na celu dobro zdominowanego. Cóż, ten typ tak ma. Jossie usiadła wygodnie w jakimś kąciku, bawiąc się swoimi niesfornymi lokami. Na Rowenę, gdzie ta Ellie? Właściwie nie wiedziała, jak się zaprzyjaźniły. Chyba kiedyś uderzyło ją zagubienie panny Hemingway i udzieliła jej rady, ot tak, żeby mieć na koncie dobry uczynek. I tak jakoś zostało na długie lata. Zabawne, jak czasem drobiazgi potrafią zmienić wszystko.
Krukonka nie musiała długo czekać, bowiem parę chwil po jej wejściu do pubu, w drzwiach stanęła też Ellie. Rozejrzawszy się po pomieszczeniu, od razu natrafiła na niesforną czuprynę Jossie, do której też zaraz spokojnym krokiem podeszła. Klapnęła na krzesełko naprzeciwko, rozglądając się nieco niespokojnie po pozostałych klientach lokalu. Czyżby obawiała się, że kogoś tutaj spotka, hehehs? Upewniwszy się, że w pomieszczeniu nie ma gryfona, z którym mogłoby dojść do bardzo krępującej sytuacji, lekko odetchnęła z ulgą. - Cześć! - w końcu przywitała się z przyjaciółką, uśmiechając się doń szeroko. Była przecież bardzo szczęśliwą mężatką, chyba nie dało się ukryć, że po prostu nabrała tej ochoty do życia, której tak bardzo brakowało jej w tym roku. Co prawda już się zdążyli z Drake'iem o Jiro pokłócić i na dobrą sprawę kłótnia się jeszcze nie skończyła, aby stwierdzić czy pani Bennett powinna być z tego powodu jakoś bardzo smutna. Podejrzewam jednak, że tragedii nie będzie, dlatego szczerzyła się do Jossie wesoło. Szczerze mówiąc jednak, trochę obawiała się reakcji przyjaciółki na wieść o ślubie... podejrzewała, że D'artois może nie być specjalnie zachwycona, zwłaszcza, że Ellie poinformuje ją już po fakcie... niemniej jednak, musiała jej w końcu o tym powiedzieć! Po cichu liczyła, że przyjaciółka jednak podzieli jej szczęście, przecież znała puchonkę, wiedziałaby, że gdyby nie była do końca pewna, nie wyszłaby za Drake'a. - Co tam, Jossie? Daaawno nie rozmawiałyśmy! - rzuciła, bardzo niewinnie. W ogóle chciała też opowiedzieć krukonce o tym wszystkim, o co się z Drake'iem tak naprawdę posprzeczała... o powód tego, dlaczego siadając, rozejrzała się nerwowo. Wszystko zostało wyjaśnione, to fakt, ale Ellie wciąż męczyły wyrzuty sumienia w stosunku do Moore'a... nawet pomimo tego, iż wiedziała, że po prostu nie mogła zrobić inaczej, chciała po prostu raz na zawsze zamknąć tamten rozdział w swoim życiu. Zastanawiała się tylko, czy nie postąpiła zbyt bezwzględnie, informując go od razu o ślubie. Wierzyła jednak w to, że Jiro to przełknie, wmawiała sobie też, że przesadza, zresztą tak jak zwykle. Prawdopodobnie w istocie tak właśnie było, przesadzała! Ten typ tak ma, co poradzić, dla Ellie każda pierdoła była wagi państwowej. Dlatego z wielką ochotą posłucha, co o tym wszystkim myśli Joshepine - bo Drake to wiadomo.