To miejsce można nazwać centrum parku. Miejsce typowo rekreacyjne, do którego w ciepłe dni lgną tłumy ludzi. Najlepiej przyjść tu wieczorem, gdy między ławkami samoistnie rozpalają się Niebieskie Płomienie. Świetne miejsce do odpoczynku, swobodnej nauki czy wyjście na lody.
Margaret stwierdziła, że kobieta jest bardzo ładna. Była totalnym przeciwieństwem Shaw - opalona dziewczyna z gęstymi włosami mająca bardzo ładną, kobiecą sylwetkę. Szesnastolatka wyglądała przy niej wręcz jak gorsza siostra z adopcji, jąkającą się przed obcymi. Młoda Krukonka idealnie przeczuła, że kobieta wyczaiła jej wrodzoną nieśmiałość. - N-na pewno - dodała szybko, słuchając dalszych słów kobiety. Były one miłe, spokojne i ciepłe. Shaw, chociaż nadal niepewna, poczuła coś miłego. Rozmówczyni jeszcze nie uciekła, ani nie wyśmiała jej głosiku...Ba, wręcz zaproponowała jej wejście do labiryntu! Margaret wybałuszyła oczy i zawinęła się szalem. Nie może się poddać ani zepsuć tej rozmowy, chociaż jej ręce wykonywały już nienaturalne ruchy, między innymi miętolenie szaty i zaciskanie książki. - C-Candida, łłaaadne imię - uśmiechnęła się blado Shaw. - No tak...w-widać, że egggzotyczna uroda - poszła kilka kroczków do przodu, gdy kolejka się zmniejszyła. Nie mówi nic źle? Czy nie uraziła jej słowami o egzotycznej urodzie?! - L-labirynt bardzo...duży jest. - Wymamrotała, mając ochotę zapaść się pod ziemie, gdy usłyszała zdanie jakie wyplotła. - W sensie, żże taki ciekawy i i-intrygujący, bo nieznany! - Zaśmiała się, prawie poślizgując się na tafli lody i wpadając na kierownika kolejki. W ostatniej chwili się wyratowała, wyrabiając sobie równowagę poprzez machanie rękami jak sparaliżowana. Kierownik spojrzał się na nią, po czym powstrzymując śmiech, wskazał skinieniem, że mogą już wejść. Margaret, oblana szkarłatnym rumieńcem, wstąpiła do przodu, sprawdzając, czy ma różdżkę. "Okej, teraz przejdziesz tylko labirynt z nieznajomą i masz nic nie zmerlinić!", przełknęła ślinę i spojrzała się na Candide. - I-ile masz lat, tak właściwie? - powiedziała cienkim głosem.
Poważnie zastanawiała się, czy jednak nie poszukać kogoś innego. Maggie trochę ją przerażała – jednak w innym sensie niż Candy Maggie. Hiszpanka nie była najlepsza w opiece nad nieśmiałymi ludźmi, jako że to raczej ona była uznawana za odludka, samotnika, za osobę, którą towarzystwo innych ludzi męczy i z którą nie warto zamienić ani słowa. Teraz wyglądało to tak, jakby ktoś podmienił jej charakter. To ona wydawała się bardziej cieszyć sytuacją niż rozmówca. Na szczęście Candy nigdy nie była gwałtowna, a jej głosowi bliżej było do głosu matki mówiącej do dziecka niż nastolatki. – Dzięki – odparła, żeby dziewczyna nie poczuła się zignorowana. Miała wrażenie, że jeszcze chwila, a Maggie rozsypie się w proch ze strachu. Na resztę jednak machnęła ręką. Po co roztrząsać jej pochodzenie? – Mów mi Candy – poprosiła. – Brzmi bardziej znajomo, co? Obejrzała się, czy dziewczyna na pewno za nią idzie. Niby szła, ale należałoby to raczej nazwać wślizgiem, bo Maggie poślizgnęła się i ledwo utrzymała równowagę. Na szczęście jej się to udało, bo Candy nie była najlepsza z zakleć uzdrawiających. Zwłaszcza gdyby dziewczynie stało się coś poważnego. Hiszpanka uśmiechnęła się mężczyzny przy wejściu, który życzył im powodzenia, i mrugnęła do młodszej dziewczyny. – Tym lepiej, że jest wielki. Mam nadzieję, że się ciepło ubrałaś, możemy tam trochę pobłądzić – stwierdziła i zniknęła za drzwiami. Wnętrze labiryntu okazało ciemne i oblodzone – od ścian płynęło jeszcze większe zimno (najwyraźniej były one magicznie zaczarowane). Wzdrygnęła się mimowolnie i wpadła na pomysł, że może i roztapianie ścian najmądrzejsze by nie było, to przecież może zapalić światło. Otworzyła torbę, aby zacząć w niej grzebać. – Dwadzieścia – powiedziała, w między czasie szukała różdżki. Przerzuciła kilka fiolek, dwie książki, woreczek z galeonami… nie było! Czyżby włożyła ją jednak do kieszeni? Zaczęła sprawdzać wszystkie możliwe miejsca, ale różdżki wciąż nie było. – Chyba musimy się wrócić – zauważyła niechętnie.
KOSTKI: 6,2
Teraz ty rzuć jedną kostką (na pierwszy etap), a potem opiszemy ten mój powrót po różdżkę, zanim przejdziemy dalej :).
Margaret dosyć szybko doszła do wrażenia, że głos Candy jest ciepły, spokojny oraz dosyć matczyny - przynajmniej tak się jej wydawało, chociaż sama nigdy nie miała matki i właściwie nie wie, jaki brzmi prawdziwy głos rodzicielki. Co jak co, dziewczyna w głębi serca się podekscytowała. Nigdy nikt nie zaproponował jej wejścia do tunelu i mimo stresu, w pewien sposób się ucieszyła. W końcu zawsze jest omijana przez innych uczniów i właściwie sama ich omija. Boi się odrzucenia. - C-Candy, zapamiętam! - Zaśmiała się ochoczo. - Wiesz, że kiedy czytałam mugolską książkę, to przeczytałam o grzybie candida albicans, który wywołuje u ludzi niemagicznych zakażenia! Ach, jaki ttennnnn świat jest wielki! - powiedziała z pasją, intonując każdy wyraz. "Skoro się do ciebie odezwała, to na pewno się nie przestraszy!, pomyślała Shaw, nadal delikatnie skrępowana. Po wślizgu Margaret, weszły do labiryntu. Pierwsze co dziewczyna poczuła, to z pewnością chłód i dreszcz, który przebiegł jej po krzyżu. Rozejrzała się, podekscytowana. Może być naprawdę ciekawie - może z obcą osobą, ale ciekawie! Przypomniała sobie połowę zaklęć, zupełnie nie słuchając Candy. - Jakie dwadzieścia, w sensie, że? Eeee...A! Lat dwadzieścia - potrząsnęła głową. - To jesteś s-starsza! Ja mam sze-szesnaście, w lutym 17. - Uśmiechnęła się, zakładając pasmo włosów za ucho. - Tak notabene, miejmy nadzieję, że w ogóle stąd wyjdziemy! - Dodała szybko, gdy dwudziestolatka przeszukiwała torbę. Czekając chwilę, usłyszała, że Candy zapomniała różdżki. Westchnęła, mając nadzieję, że Candida nie chce jej spławić. - To cóż, n-nie pozostaje nam nic innego niż powrót! - Wzruszyła ramionami i zawróciła w stronę wejścia.
Uśmiechnęła z politowaniem. – Naprawdę? Nigdy nie zapomnę, że kojarzę się niektórym z grzybami – zaśmiała się głupkowato. Teraz powinna podziękować rodzicom, którzy nazwali ją na cześć… grzyba. Wychodzi na to, że to nie było miłe imię. Chyba że nadano jej je w celach ochronnych. Stało się jednak tak, że była magiczna i owy grzyb i tak nie mógł jej zaszkodzić. Nie za bardzo wiedziała, co więcej odpowiedzieć – dostatecznie załamała ją informacja o imieniu – więc dała tematowi spokój. Oby dziewczyna zapamiętała ją jako Candy i niech kojarzy z jakimiś cukierkami. – Aż taka stara jestem? – roześmiała się. Racja, nie była uczniem, ale wciąż chodziła do Hogwartu, w szkole byli też starsi studenci, więc nie była najstarszą osobą w otoczeniu Maggie. – Niedługo kończysz ostatni rok, co? Zestresowana egzaminami? – Rzuć luźny temat, powtarzała sobie, wtedy dziewczyna się oswoi. Labirynt okazał się trudniejszy, niż się wydawał. I zdecydowanie większy. Candy prawie zgubiła Maggie, kiedy szły przed siebie, a teraz okazało się, że powinna bardziej pilnować różdżki. Oby nikt za nimi nie szedł i nie złamał ani nie gwizdnął jej różdżki. – Jasne, że wrócimy, wychodziłam z gorszych opresji – stwierdziła rozbawiona. Wspominanie rodzinnych wycieczek i czasami niebezpiecznych atrakcji sprawiały jej radość. – Nie uwierzysz, ale kiedyś musieli mnie ściągać z… sekwoi – powiedziała, kiedy powoli wracały śladami. – Mogłabyś zaświecić? Inaczej chyba nigdy nie dostrzegę swojej różdżki. – Na szczęście nie przeszły zbyt dużo.
Margaret po chwili zrozumiała, że tekst o grzybie był głupi...bardzo głupi. Natychmiast jej twarz zalała się rumieńcem, oczy się zaszkliły i dziewczyna chciała się natychmiast teleportować, chociaż nawet nie posiadała takiej umiejętności. - Och, zapomnij o tym...Cz-czasami moja wiedza potrafi sz-szokować ludzi - podrapała się po głowie, czując, że z jej oczu zaraz poleci strumień łez, chociaż w ostatniej chwili powstrzymała od popłakania się. Nie bądź ofiarą jak zwykle[i], pomyślała, [i]Ona nie jest straszna...chyba. Owinęła się szalem i zakaszlała cicho, gdy ponownie poczuła chłód. Nie było tu przyjemnie, ale wszystko jest lepsze od siedzenia z innymi osobami w Pokoju Wspólnym. Połowa jej koleżanek ją przerażała i czasami Margaret śmiała uważać, że są "niedouczone". Taak, mądrala pełną parą. - Eeee tam, eg-egzaminy. Nic mnie nie przeraża bardziej od ludzi - zaśmiała się, po czym ugryzła się szybko w język. Może nie powinna mówić dokładnie tego o czym myśli. - Nic nie słyszałaś! - Podskoczyła i zaśmiała się głupio. Próbowała być duszą towarzystwa, ale nadal wyglądała jak nieśmiała surykatka, którą wypuszczono chwilę temu z klatki. - Sekwoja? To jest takieee o-olbrzymie! W-wiesz, możesz poopowiadać o swoich prz-przygodach, j-ja nie mam za wiele, oprócz p-pomysłów mojego ojca! - Uśmiechnęła się. - Och, tak pewnie! "Lumos!". - Dodała szybko po wyciągnięciu różdżki i nakierowała snop światła na drogę, którą przeszli. Zaczęły iść powoli z powrotem.
Jednak rozmowa z dziewczyną była trudna. Candy najchętniej wpakowałaby jej do buzi jakiś eliksir rozweselający, ośmielający albo taki, który sprawiłby, że uznałaby ją za swoją przyjaciółkę. Prościej i przyjemniej. Chciała z kimś luźno porozmawiać, może nawet się pośmiać z głupich rzeczy. Potrzebowała się rozluźnić, a nie starać podtrzymać rozmowę i sprawiać wrażenie miłej. Niespecjalnie nadawała się do tej roli, nawet jeżeli jej głos kojarzył się z tonem matki. – Nie, nie. Dobrze, że mi powiedziałaś, będę wiedziała, jak się przedstawiać – powiedziała szybko, żeby tylko Maggie nie zaczęła tworzyć czarnych scenariuszy. Skojarzenie może zabawne nie było, ale też nie obrażało właścicielki imienia. Wróciły dobry kawałek, chociaż nie mogły być pewne, że poszły w dobrą stronę. Minęły kilka korytarzy, którymi mogły odbić w różne strony, ale wydawało jej się, że wcześniej szły po prostu przed siebie. Nowa znajoma oświetlała im drogę, więc Candy skupiła się na rozglądaniu za bukową różdżką. Jak na złość – nigdzie jej nie było. Musiały przejść prawie całą drogę aż do początku. Pozostał ostatni zakręt. – Jeżeli tak dobrze się uczysz, to zazdroszczę! – powiedziała szczerze. Jej niektóre przedmioty kompletne nie wchodziły do głowy, ale najstraszniejsze było to, że brakowało jej wielu talentów – jak chociażby do Quiddicha czy języków obcych. – Czemu przerażają cię ludzie? – zainteresowała się. Minęły zakręt i postąpiły kilka kroków naprzód, a wtedy Hiszpanka dostrzegła różdżkę. Wysunęła się do przodu i pochwyciła ją w palce. Na szczęście nic jej się nie stało. – Wreszcie! – zakomunikowała radośnie. Mogły wracać. Obejrzała się na towarzyszkę i pomachała różdżką na potwierdzenie swoich słów. Na wspomnienie sekwoi roześmiała się. – Długa i trochę głupia historia – zaczęła. – Próbowałam ratować przyjaciółkę przed szamanami i… przypadkiem wlazłyśmy na drzewo. Wtedy jeszcze nie byłyśmy przyjaciółkami, tak właściwie tego dnia się poznałyśmy, kiedy siedziałyśmy kilka godzin na sekwoi. – Och, tak dawno nie widziała @Saga Demantur! – Twój ojciec jest naukowcem? – zapytała zaciekawiona, a jednocześnie po to, aby to dziewczyna coś opowiedziała.
Margaret uśmiechnęła się delikatnie, słuchając cały czas Candidy. Szły powoli, szukając różdżki, Shaw też starała się wytężać wszystkie umysły, by pomóc w znalezieniu magicznego patyka. - Staram się dobrze uczyć, ale nie jestem orłem z wszystkich przedmiotów i nie mam og-ogromnych talentów, przykładowo w quidditchu. Ledwo w-wchodzę na miotłę. A ty, z cz-czego jesteś najlepsza? - Spytała się, przypominając sobie przy okazji o lekcjach quidditcha w pierwszej klasie Hogwart. Wywaliła się kilka razy z miotły, a gdy już latała, to robiła zygzaki i ledwo nie wpadła w drzewo. - Cz-czemu przerażają mnie ludzie? - Usłyszała kolejne pytanie i podskoczyła. W sumie...Sama nie umiała na nie odpowiedzieć. A co dopiero przekazać je prawie obcej osobie. Wzruszyła ramionami. - Od k-kiedy nazywali mnie Chudą Zmorą i wwiem...jacy mogą być okropni. N-nie mam z-za wielu przyjaciół i tak chyba zostanie. Jeżeli brzmi to jak uż-użalanie to przepraszam. - Opuściła wzrok na swoje buty, jednak po chwili go podniosła. Jeszcze powiedz jej co jadłaś na śniadanie i kiedy się załatwiałaś, pomyślała i sama w sumie zaczęła się zastanawiać, co zjadła porankiem. Wreszcie Candy zauważyła różdżkę, więc po chwili zaczęły wracać wgłąb labiryntu. Margaret nadal trzymała swój patyk, by lepiej oświetlać drogę. - Szamanami? - Zaśmiała się, po czym machnęła ręką. - S-siedzenie z przyjaciółką na sekwoi z pewnością musi być...miłe? Ch-chyba ludzie chcą jak najwięcej czasu spędzać z przyjaciółmi? - Spytała się głupkowato, ponieważ ona sama stroniła od ludzi i wydawało się jej to dosyć dziwne. - Mój tata naukowiec? Ech, nnno niezbyt. Uważa się za takowego, ale tylko penetruje lasy, zbiera pierdółki i wierzy w brednie ze śr-średniowiecza. - westchnęła. - R-raz kazał mi skakać ze schodów, po czym próbował mnie łapać, ponieważ uważał, że to pomoże mu w zagrożeniach, a kiedyś dał mi swój magiczny w-wywar, który miał mnie chronić przed chorobami, a jedynie spowodował wymioty. - Zaśmiała się, przypominając sobie te wydarzenia. Jednak kochała swojego ojca, bo radził sobie dzielnie bez mamy i nigdy nie tracił humoru. - A twoi rodzice? Jacy są? - Dodała szybko.
W drodze powrotnej (chociaż ciężko to tak nazwać, należałoby raczej powiedzieć: w drodze do celu) obie oświecały ziemię przed sobą zaklęciami. Teraz Candy mogła obejrzeć ściany – a nóż coś tam ciekawego znajdzie! – a także przestała się potykać na nierównym gruncie. Że też tak późno wpadła na ten pomysł. – Talent do Quiddicha ma raczej mało osób – zauważyła. – Taki prawdziwy talent. – Pomyślała o Lope, któremu nie można było odmówić umiejętności, i o sobie, która może siedziała pewnie na miotle, ale gorzej ze skupieniem się nie tylko na locie, ale i grze. Nie wątpiłaby jednak, że gdyby wcześniej zaczęła grać, teraz mogłaby dorównać niektórym lepszym graczom. Wystarczyło trochę samozaparcia i dyscypliny. – Ja? Hm… chyba dobrze gotuję – stwierdziła. Po prostu to lubiła, a czy była jakimś mistrzem – nie wiedziała. To musiałby ocenić ktoś inny. Na pewno nie jej siostra, bo ona na wszystko mówiła dobre. – Poza tym lubię zielarstwo. Za to jestem totalnym beztalenciem artystycznym – wyjawiła, chociaż to nie był sekret. Nie zabierała się nigdy za rysowanie ani malowanie. Mogła jedynie zdobić torty, to uwielbiała. – Chudą zmorą? – Spojrzała krytycznie na Maggie. Mogła się zgodzić, że dziewczyna była specyficzna, ale nie uciekałaby przed nią. – No coś ty. Wiesz, to w sumie tak, jakby oni też się bali ludzi. Jeszcze bardziej niż jakichś potworów – powiedziała. Zaczynała wątpić w swoje umiejętności pocieszania. Każdy żart mógł zostać źle odebrany, więc musiała inaczej wybrnąć z sytuacji. – Zawsze możesz ich w nocy przestraszyć – dorzuciła. Ludzie byli okropni, jak najbardziej mogła (ba, musiała) się zgodzić. Tylko że jej zarzucili kłamstwo. I również przezywali, ale w sposób znacznie gorszy niż Maggie. Po prawdzie w takiej sytuacji jak młodsza dziewczyna Candy nigdy nie była, pewnie dlatego, że do takich akcji nie dopuszczała. Doszły wreszcie do miejsca, gdzie ich ślady się kończyły. Teraz miał się zacząć dalszy etap podróży. Jeżeli same się wreszcie nie zgubią, na pewno będzie lepszy. – Czarodziejami-szamanami. Nie wiedziałam, że tacy istnieją i myślałam, że ratuję dziecko… Coś mi jednak nie wyszło – skwitowała ze śmiechem. – Cały dzień na sekwoi, aż nas jakiś człowiek nie ściągnął, był rzeczywiście zabawny. Dowiedziałam się trochę o życiu w Islandii. – Rzecz jasna Saga na początku miała do niej pretensje, ale w gruncie rzeczy szybko się dogadały. – Penetruje lasy…? W poszukiwaniu magicznych zwierząt? – dopytała. Nic innego nie przychodziło jej do głowy. – Może… – nie wiedziała, co powiedzieć – może chciał się poczuć jak ojciec, który zawsze uratuje swoje dziecko. – To głupie, jednak Candida czuła potrzebę usprawiedliwienia mężczyzny. – Magiczny wywar? Jest czarodziejem? – Początkowo myślała, że to typowy mugol, skoro stawiał na tak mugolskiej zabawy, ale teraz nie była taka pewna. – Moja mama jest zapaloną podróżniczką, tata podróżuje wraz z nią i zarabia na malowanych obrazach. Rzadko są w domu, odwiedzili tyle miejsc na świecie, że trudno zliczyć. Po prostu mama nie potrafi się opanować. – Na szczęście zarabiali tyle, że starczyło na jej zachcianki. Maggie zamilkła i resztę drogi spędziły w ciszy. Nie miały większych problemów, ale też na nic fajnego nie natrafiły. Gdy już wyszły, Candy otrzymała wypchana galonami sakiewkę i nie mogła uwierzyć w to, co ujrzała. 50 galeonów! Jeszcze się upewniała, czy to na pewno dla niej. Odeszła wciąż zaskoczona. Niestety nie wiedziała, że gdy spojrzy kolejny raz do sakiewki, pieniędzy nie będzie.
Wychodzenie do parku wieczorami nie było nawet w pierwszej setce zajęć do robienia w wolnych chwilach przez Basa, ale skoro już się przeprowadził, warto by było chociaż zajrzeć do chyba jedynego tego typu przybytku w tej uroczej miejscowości. No więc poszedł, niewiele myśląc i nie zabierając ze sobą nawet torby, ale już po dziesięciu minutach przechadzki doszedł do wniosku, że nie ma tu absolutnie nic, co mogłoby skupić jego uwagę choć na chwilę i wpadł na genialny pomysł (jego zdaniem) powrotu do mieszkania i gapienia się w sufit. A nie tam jakieś oglądanie kwiatków w parku, to dla bab. Odwrócił się na pięcie i skręcił w złą alejkę, wychodząc prawie w samym środku głównej, gdzie stało całkiem nowe, chyba wystawione dopiero na lipiec, pianino. I tak możemy rozmawiać! Usadził się na stołku jak na swoim i dopiero wtedy poczuł na ramieniu dłoń jakiegoś starszego gościa. -Młody kawalerze, czy ty umiesz grać? To bardzo delikatny instrument... - pogładził pianino po krawędzi i spojrzał z niepokojem na Lenza. -A, znam jedną piosenkę, ale naprawdę fajna. W sumie to leci mniej więcej jakoś tak - powiedział całkiem poważnie i zanucił dziadkowi czarodziejskie "dla Elizy", czyli najbardziej irytujący utwór, jaki mu przyszedł do głowy. Nie dał się jednak zrzucić z siedzenia i sprawdził krótko, czy poprzednik (pewnie jakiś dziecior) mu rozstroił instrument i ku jego zaskoczeniu było całkiem okej, więc wykorzystując tę sekundę, w której dziadek nie zdążył się jeszcze zamachnąć, żeby go zgonić z miejsca zaczął uderzać w klawisze, niosąc po parku utwór, którego autor często mu ostatnio towarzyszył. W końcu dzięki Lisztowi dostał się finalnie do opery. Zasługiwał, żeby go zagrać na pianinie w parku dla gołębi, prawda?
Chiara ostatnio znalazła sobie nowe hobby. Kupiła pare dni temu zwykły, oprawiony w skórę szkicownik i postanowiła rysować, ot tak. Pewnego dnia po prostu obudziła sie z zamiarem narysowania czegoś naprawdę ładnego. Co z tego, że kompletnie nie potrafiła tego robić, może tym razem jej sie uda. Dlatego właśnie wolnym, dość leniwym krokiem udała sie w stronę parku. Swój nowy nabytek schowała do czarnej torby, którą zawiesiła sobie na ramię, a na nogi założyła buty za kostkę. Niby było dość ciepło, ale nigdy nic nie wiadomo- przecież to Wielka Brytania. A w dodatku był wieczór, więc z każdą minutą będzie coraz chłodniej. Mimo wieczornych godzin, w parku był dość spory ruch. Gryfonka spacerując i rozmyślając nad tym jaka jest teraz pogoda we Włoszech, namierzyła wzrokiem wolną ławkę. Przyśpieszyła nieco, co by nikt jej nie dorwał przed nią i już wkrótce wygodnie sie na niej usadowiła. Wyjęła z torby szkicownik i najzwyklejszy w świecie, mugolski ołówek i już miała narysować pierwszą linię, kiedy ktoś zaczął grać na... pianinie? Zmarszczyła brwi i uniosła głowę. Na początku była nieco zdezorientowana, bowiem nie miała bladego pojęcia skąd dochodzi dźwięk. Uwielbiała muzykę, a tym bardziej uwielbiała dziwnych ludzi, którzy grają w środku parku albo robią inne, ciekawe rzeczy. Dlatego szybkim i zdecydowanym ruchem zamknęła szkicownik, wzięła go pod pachę a torbę zarzuciła na ramię i ruszyła...właśnie, gdzie? Dźwięk w parku naprawdę dziwnie się rozchodzi, a przynajmniej w tym parku. Dziewczyna nie za bardzo wiedziała, w którym kierunku ma iść, dlatego postanowiła iść przed siebie. Albo dotrze, albo nie. Po chwili muzyka grała coraz głośniej, a Chiara w duchu pogratulowała sobie, że poszła w dobrym kierunku. Uśmiechnęła się lekko, gdy przy instrumencie ujrzała pochłoniętego graniem chłopaka i stanęła w dość sporej odległości, co by go nie zawstydzić ani nie zdekoncentrować. I dopiero gdy skończył odważyła sie podejść bliżej. Położyła szkicownik na pianinie i zaczęła bić brawo. -No proszę, nie wiedziałam, że mamy tu takich muzyków. -Powiedziała i lekko zmarszyła brwi, tym razem patrząc się na instrument, a nie na siedzącą przy nim osobę. -Cóż, w zasadzie nie wiedziałam też, że tu stoi pianino.
Nawet jakby przez park przemaszerował pułk Śmierciożerców i wszyscy stanęliby oglądać grającego Basa, niespecjalnie by się tym przejął. Był przyzwyczajony do tego, że muzykę robi się po to, żeby jej słuchać i nie miał nic przeciwko podchodzącym ludziom i przystającym w niedalekiej odległości od niego. Trudno żeby miał, w końcu na swoje własne życzenie posadził tam tyłek i zaczął grać. I może okazał się trochę hipokrytą, szydząc z najbardziej chyba znanego zwykłym ludziom utworu fortepianowego, po czym zaczął plumkać „la campanellę”, jakby to był jakiś niesamowicie oryginalny i nieznany utwór (nie, nie był), ale nie przyszedł tu grać za pieniądze, tylko dla przyjemności, mógł sobie wygrywać nawet „wlazł kuguchar na płotek” w wersji na dwie ręce i też by uważał, że jest okej. Kiedy przestał grać, kilka zebranych osób nieśmiało skleiło sobie piąteczki, że niby takie brawa za bycie wielkim panem muzykiem dostał (ludzie, na litość, idźcie robić rzeczy, a nie dupę zawracacie klaskaniem, od kładzenia się z zachwytu jest filharmonia), ale szybko odeszli i Bas zorientował się, że stoi przy nim jakaś dziewczyna, w dodatku coś tam zaczęła gadać. A nie, przepraszam, najpierw odłożyła kawałek książki, czy co to tam było, na pianino, żeby mu zaklaskać. Dzięki, laska! Tylko zabierz ten papier z instrumentu. Bas zmarszczył brwi, z niezadowoleniem przyglądając się szkicownikowi, ale nie powiedział nic, bo kobieta skomentowała jego grę (jego samego?) dwoma krótkimi zdaniami. -To może mi powiesz, co wiedziałaś, będzie szybciej – zaśmiał się, opuszczając klapę i krzyżując ręce na piersi. Dla niego to był śmieszny żart, nie? Nigdy nie był najlepszy w robieniu dobrego pierwszego wrażenia. - Kai – przywitał się. - To znaczy, yyy… Właściwie to moje drugie imię, ale pierwsze nie jest zbyt wyjściowe – wzruszył ramionami, choć właściwie nie wiedział, po co się przedstawiał. Chciał myśleć, że kobieta też jest pianistką, ale wtedy nie położyłaby mu książki na jego nowej dziewczynie. -Grasz? - wskazał na przysłonięte klapą klawisze – Kontra-C coś rzęzi, albo mi we łbie już rzęzi, nie wiem, jak chcesz, to sprawdź sama. A czekaj, tu jest jakoś inaczej…CC? Anglicy muszą chyba bardzo lubić tę literkę– powiedział niesamowicie elokwentnie, z wrodzoną dla siebie kulturą i dżentelmeństwem (czyli wcale - kto normalny żartuje z Anglików dwa dni po przyjeździe do ich państwa?), po czym wstał, żeby zwolnić jej miejsce i dopiero wpadł na to, że skoro niewiele mu do niej brakowało, jak siedział to po wstaniu wyglądał przy tej drobnicy jak przerośnięte drzewo z zarostem. -Ou – wyrwało mu się i jakimś niewyobrażalnym cudem nie zapytał, jak ona sięga do pedałów – W każdym razie, pianino twoje.
Od dziecka kochała muzykę. Kiedyś nawet próbowała nauczyć się grać na jakimś instrumencie, ale wychodziło jej to cóż...żałośnie. Dziewczyna po prostu nie miała talentu, nie rozumiała nut, nie potrafiła ich czytać i naprawdę zawsze podziwiała ludzi, którzy nigdy nie mieli z tym problemu. Ona za to uwielbia słuchać. I obserwować. Zawsze podobał jej sie widok osoby pogrążonej i całkowicie oddanej muzyce, dlatego zainteresowała sie siedzącym przy pianinie mężczyzną. -Cóż, w gruncie rzeczy wiem sporo rzeczy. -wzruszyła ramionami i widząc skrzywioną minę chłopaka, szybko zabrała szkicownik, po czym schowała go do torby. -Wiem na przykład, że podobała mi sie twoja gra. -dokończyła i zamknęła torbę. Jednocześnie kątem oka zauważyła, że jej towarzysz najwidoczniej skończył na dzisiaj swój występ, bowiem opuścił klapę i zrobiło się jej trochę przykro. Mógłby jeszcze coś zagrać. -Zawsze przedstawiasz się drugim imieniem? A może chciałabym poznać pierwsze? -Spojrzała na chłopaka i lekko zmarszczyła brwi. Swoją drogą, gryfonka po paru zdaniach słyszała dość wyraźny, zagraniczny akcent. Zastanwiała się tylko skąd siedzący przed nią chłopak może pochodzić. -Chiara. -ona również się przedstawiła, jednak tak jak większość ludzi- swoim pierwszym imieniem. Zaśmiała się, gdy usłyszała pytanie chłopaka. Oczami wyobraźni próbowała wyobrazić sobie siebie tak bardzo skupioną jak ów mężczyzna, ale nie potrafiła. -Ja? A wyglądam jakbym grała? -zapytała, wciąż sie uśmiechając. Ruchem ręki wskazała na swoją osobę, po czym z politowaniem spojrzała na muzyka, którego imienia wciąż jeszcze nie znała. -Zawsze chciałam, ale jeszcze nie odkryłam w sobie tego talentu. -westchnęła i pytająco spojrzała na chłopaka. Do Anglii przyjechała całkiem niedawno, więc nie bardzo wiedziała o co mu chodzi. W każdym razie jak miało być to coś obraźliwego, to dziewczyna nie załapała. Cóż, takie życie. A ona postanowiła to po prostu zignorować. -Taa, nie musisz komentować mojego wzrostu. -Posłała mu nader słodki uśmiech, który był połączeniem szczerości i zażenowania swoim wzrostem. Czasem zapomina jak bardzo jest niska. I chociaż zazwyczaj jej to nie przeszkadza, tak teraz dziwnie sie poczuła po niezidentyfikowanym dźwięku, który wydobył sie z ust chłopaka. Niby nic obraźliwego, ale jednak. -Jak nie chcesz usłyszeć jak ranię pianino, lepiej żebym tu nie siadała. -dodała i wskazała na wolne miejsce.
Od razu się rozchmurzył, kiedy dziewczyna schowała szkicownik do torby. To nie tak, że był chodzącym pedantem i wszystko musiał mieć równiutko poukładane w przestrzeni wokół siebie - po prostu nie lubił, kiedy ktoś traktował pianina jak instrumenty. Dla niego miały dusze, były jak ludzie, z którymi można się było dogadać albo pokłócić, a przecież swoim kolegom nie kładł kubka z herbatą na głowie, a zdarzali się tacy, co na fortepianie kładli. Pogładził się po zaroście (no litości, rano się golił, ktoś mu dolał eliksiru na porost włosów do pianki, czy jaki pies?) usłyszawszy całkiem zgrabnie zagrany komplement z ust rozmówczyni. -To Liszt - skomentował krótko, faktycznie bardzo twardo akcentując to nazwisko, ale ze względu na ogólną poprawę humoru wydawało się, że nawet się do niej uśmiechnął, na pewno nie chciał tu nikogo instruować, czy pouczać - to nie byłby Bas. On tylko grał i uważał się po stokroć bardziej za rzemieślnika, niż za artystę. Uniósł też brwi do góry, przykrywając sobie dłonią prawie pół twarzy, przeczesując oba policzki opuszkami, gdy dziewczyna zwróciła mu uwagę na imię. No tak, to nawet typowe dla płci pięknej. Imię, najważniejsze było imię. Oczywiście tym razem był już stuprocentowym hipokrytą, bo nie dalej jak parę dni temu cisnął Lysa o imię tej rudej piękności z balu. -Często przedstawiam się drugim imieniem - skorygował - Chciałabyś? Jestem aż tak czarujący, czy chcesz mnie spisać za zakłócanie porządku w miejscu publicznym? - zaśmiał się pod nosem, odchylając trochę do tyłu. Coraz zabawniej się z nią rozmawiało, szczególnie, że w bardzo typowy dla kobiet sposób uznała (jak większość ludzi), że jako pianistka musiałby ją cechować jakiś konkretny typ wyglądu lub zespół cech. Zapytam - jaki? -A jak twoim zdaniem powinni wyglądać pianiści? Mam koleżanki, które po recitalu wskakiwały w dres i z wydziaranymi, gołymi brzuchami leciały z nami na piwo nad Izarą - roześmiał się serdecznie na to wspomnienie, jednak na dobrą sprawę nie do końca też wiedział, o co dziewczynie mogło chodzić, więc roboczo założył, że właśnie o to - Chodziło mi o to, że w konwencji angielskiej są same c, bez indeksów... A, nieważne - machnął ręką i usiadł z powrotem przy pianinie, skoro kobieta nie reflektowała dalszej gry. -Będę szczery. Zdecydowanie nie chcesz poznać mnie widzącego kogokolwiek raniącego pianino - rzucił, otwierając ponownie klapę. - Talent. Dobre - prychnął pod nosem, choć raczej z przekąsem, niż z sarkazmem - To co? Jeszcze jeden romantyczny utwór? Nie jestem fanem, od razu mówię, więc byłbym wdzięczny, jeśli miałabyś bardziej wyszukane życzenie, skoro już się rozsiadłem udawać muzyka - puścił jej oczko, żeby nie pomyślała, że faktycznie jest podłym bucem. Był, ale nie w tej chwili.
Zmarszczyła brwi, gdy zauważyła nagłą zmianę humoru jej rozmówcy. Czyżby było to spowodowane tym nieszczęsnym szkicownikiem? Aż tak bardzo mu to przeszkadzało? Wzruszyła tylko ramionami i ponownie zerknęła w stronę pianina. Przypomniała sobie grę jej mamy i to, że ona też zawsze chciała tak umieć. Ale za każdym razem jak się do tego zabierała, czuła jakby uczyła się chińskiego - nie wiedziała co się dzieje. Dlatego też zawsze fascynowali ją ludzie, którzy rzeczywiście potrafią to robić. Obserwowała z niemałą ciekawością reakcję mężczyzny. Czy to naprawdę takie dziwne, że chce wiedzieć jak się nazywa? Zresztą, jakby nic nie wspomniał o tym, że nie jest to jego pierwsze imię, dziewczyna nawet by się nie zorientowała. Dlatego to częściowo jego wina. A ona prędzej czy później dowie się - jak nie od niego, to od kogoś innego. Jakby znał ją trochę dłużej, to wiedziałby, że słowo "uparta", mogłoby śmiało konkurować z jej drugim imieniem. -Po prostu, lubię wiedzieć z kim rozmawiam. -Powiedziała po chwili, po czym położyła torbę na pobliskiej ławce, a sama skrzyżowała ręce na piersiach. -Poza tym może kiedyś jak się trochę lepiej poznamy, będę chciała wysłać ci sowę, ale nie zrobię tego, bo nie znam twojego imienia. -Dodała, jednak po chwili stwierdziła, że jest to całkiem głupi argument. Ale pamiętajcie, że jeżeli coś jest głupie, ale działa, to nie jest głupie! Podobała jej się jego odpowiedź. Mimo, że przed chwilą sama stwierdziła, że nie wygląda jak pianistka, teraz przez stojącego przed nią mężczyznę, zaczęła się nad tym zastanawiać. Jak według niej ma wyglądać pianista? Przecież to zwykli ludzie, a odpowiedź "Kaia" o koleżankach w dresach tylko utwierdziła ją w tym przekonaniu. Nagle zrobiło jej się trochę głupio i miała nadzieje, że jej rozmówcy nie zrobiło się w żadnym stopniu przykro. Chiara po prostu taka jest. Nawet nieświadomie szufladkuje ludzi. -Masz rację...Sama nie wiem co miałam na myśli. Mam przynajmniej nadzieje, że Cię nie uraziłam. Nie chodziło mi o to, że pianiści są...inni. -Przerwała, nie za bardzo wiedząc co powiedzieć dalej. Uśmiechnęła się lekko po nosem i spojrzała na mężczyznę. -Chodziło o to, że ja nie gram. -Dokończyła i ciężko westchnęła. -W zasadzie... -Zaczęła, chociaż nie wiedziała za bardzo jak to ładnie ująć. Wpadła bowiem przed sekundą na pewien pomysł, ale nie miała ani zielonego ani bladego pojęcia jak jej rozmówca na to zareaguje. Stwierdziła jednak, że może to być jedyna szansa i dlaczego niby ma z niej nie skorzystać? Poza tym, kto pyta nie błądzi, co nie? -Hmm, chciałbyś mnie może czegoś nauczyć?
Kolejny raz zaśmiał się, kiedy usłyszał jej uparty ton i usilne próby wyciągnięcia od niego imienia. Właściwie to nic nie stało na przeszkodzie, żeby je poznała, w końcu nie był ani sławnym aktorem, graczem Quiddicha ani przede wszystkim kryminalistą, toteż w sumie... Dlaczego nie? -Lenz Bastian, zuryszanin, pianista. Wystarczy twojej sowie? Teraz będzie mi bardzo przykro, jeśli nie dostanę od ciebie listu - zrobił udawaną smutną minkę, drocząc się z dziewczyną w najlepsze. Była takim samym małym uparciuchem jak jego matka i siostra, warto było podać jej swoje pierwsze, przypalskie imię. Pokiwał głową przecząco, gdy wspomniała o jakimkolwiek urażeniu go tą wzmianką o pianistach. Na Merlina, on nie liczył się z opinią publiczna tak bardzo, że ostatnio był na zumbie w jakimś mugolskim fitnessklubie, z trzydziestoma babami na sali podskakując w najlepsze i robiąc z siebie idiotę, bo tak mu się akurat zamarzyło. I co? Miałby słuchać jakichś smutnych ludzi, którzy próbowaliby go zaszufladkować? Nie ma czasu, trzeba grać! -Wiesz co, to jest chyba kwestia tego, że każą nam się ubierać w te pogrzebowe garniaki jak gramy. Sam nie wiem - wzruszył ramionami, bo temat przerabiał tyle razy, że powoli przestawał być dla niego istotny nawet w jednym procencie. I już miał się zbierać, kiedy dziewczyna zadała takie pytanie, że aż wstał, unosząc brwi tak wysoko, że praktycznie przejechały całe czoło. -O, koleżanko, szybko! - podniósł nieco głos, choć tak rozbawiony nie był chyba od początku rozmowy - Podbijasz do obcego faceta w parku i po minucie rozmowy pytasz, czy chciałby cię czegoś nauczyć? Niech pomyślę... - podrapał się po brodzie udając, że się zastanawia - Niemieckich okrzyków bojowych? Robienia babeczek? O wiem! Umiem zrobić pingwina z papieru, może być? - zapytał całkiem poważnie, ale po chwili spojrzał na dziewczynę czujnie przyglądając się jej dłoniom. - Wiesz laska, nie jestem instytucją charytatywną, ale powaliła mnie twoja pewność siebie. Szanuje mocno, serio - pokiwał głową - dobra, siadaj - wskazał jej stołek przy pianinie i ujął prawą dłoń dziewczyny. - Okej, oprzyj palce na mojej dłoni i spróbuj pomachać łokciem. To pierwsze ćwiczenie, bez tego nie puszczę cię do pianina. Musisz poczuć, że ciężar opiera się na kostkach. Widzisz, jak u mnie - pokazał jej drugą, wolną dłonią oparcie na klawiszach pianina i wyciągnął rękę, jakby prosił ją o galeona, żeby spróbowała rozluźnić dłoń. I tak nie miał lepszych planów na wieczór. Uczył dzieci, był cierpliwy, póki nikt nie właził mu na łeb, a skoro dziewczyna jest tak zainteresowana pianinem, to może nie zbawi go pięć minut, jak nauczy ją jakiegoś prostego utworu. Za dobre uczynki w niebie dają szwajcarskie czekoladki, nie wiem, czy wiedzieliście.
Na twarzy dziewczyny momentalnie pojawił się uśmiech triumfu, kiedy usłyszała pierwsze imię muzyka. Sama nie wiedziała czemu aż tak się na to uparła - chyba była to po prostu czysta ciekawość. W końcu rzadko kiedy spotyka się osobę, która nie chce wyjawić jak się nazywa. -Prosiłam tylko o imię, ale bardzo się cieszę, że dostałam jeszcze inne bonusy. A list...cóż, jak tak bardzo chcesz, to mogę go wysłać nawet dzisiaj, jak tylko wrócę do zamku. -Wzruszyła ramionami i lekko się uśmiechnęła. -Zuryszanin... -Mruknęła cicho, pod nosem - tak, żeby jej rozmówca nic nie usłyszał. Starała odtworzyć sobie w głowie mapę Europy, była typowym wzrokowcem i robiła tak zawsze, gdy chciała coś sobie przypomnieć. A mogłaby dać sobie głowę urwać, że kiedyś czytała o tym mieście. Zurych... -Czy to znaczy, że jesteś ze Szwajcarii? -Zapytała po chwili i utkwiła w Bastianie uważne spojrzenie. W sumie wszystko by się zgadzało - niespotykane imię i równie niespotykany akcent, na który uwagę dziewczyna zwróciła już przy pierwszych słowach mężczyzny. Wolała się jednak upewnić, bo mimo, że jej rodzicielka usilnie starała się jej wbić do głowy mapę świata, a przynajmniej Europy, gryfonka nie była w stu procentach pewna, czy ów Zurych rzeczywiście znajduje się w Szwajcarii. -Tak, to może być to. -Odpowiedziała, gdy chłopak wspomniał coś o pogrzebowych garniakach. Zaśmiała się, gdy wyobraziła sobie pianistę w stroju klauna, ale równocześnie zaczęła zastanawiać się czemu nie. -Swoją drogą twoje imię nie jest złe. Chyba przesadzasz. Przynajmniej jesteś oryginalny. -Dodała po chwili, będąc całkowicie szczerą. Jedną z cech, które Chiara ceniła najbardziej była właśnie oryginalność. Zresztą, patrząc na nią samą to słowo chyba było pierwszym, które przychodziło do głowy. Sama nie wiedziała czy reakcja chłopaka ją zdziwiła, przeraziła czy rozbawiła. Przez chwilę stała zdezorientowana i już chciała krzyknąć, że chętnie nauczyłaby się robić tego cholernego pingwina z papieru, żeby tylko skończyć temat, kiedy zupełnie niespodziewanie Bastian wskazał na stołek. -Yyy, jak nie chcesz to nie musisz, serio. To tylko taka głupia propozycja. -Nie bardzo wiedziała co powiedzieć, ani tym bardziej co zrobić. Ukradkiem popatrzyła na wolne miejsce i posłusznie na nim usiadła. Nadal była nieco zszokowana i zastanawiała się czy w oczach chłopaka jest postrzegana jako normalna osoba. Po chwili jednak stwierdziła, że najwyżej wcale mu żadnego listu nie wyśle i postara się, żeby już nigdy go na swojej drodze nie spotkać. Posłusznie oparła palce na jego dłoni i parę razy pomachała łokciem. Zastanawiała się jak musi to wyglądać z punktu widzenia osoby trzeciej i stwierdziła, że chyba woli nie wiedzieć. Miała tylko nadzieje, że robi to dobrze, bo nie chciała ośmieszyć się jeszcze bardziej. -Proszę, powiedz, że robię to dobrze. -Rzuciła błagalnym tonem i spojrzała w kierunku chłopaka.
Mimo, że Zurych nie był stolicą Szwajcarii zamieszkiwało go najwięcej osób w kraju, więc Bas często łapał się na tym, że irytowały go osoby, które myślały, że jego rodzinne miasto leży gdzieś w Afryce. W rzeczywistości czarodzieje nie mieli obowiązku znać dokładnej mapy Europy, nie zmieniało to jednak faktu, że zrobiło mu się miło kiedy dziewczyna rozpoznała państwo. Poczuł się więc zobowiązany zgadnąć i jej pochodzenie, choć tutaj trzeba przyznać, że startował z o wiele lepszej pozycji niż ona – w końcu jednym z urzędowych języków Szwajcarii był włoski i mężczyzna, mimo że słowa nie potrafił powiedzieć po włosku osłuchał się z tym językiem w Gryzonii. -A mógłbym być zuryszaniniem nie ze Szwajcarii? – zażartował, choć naturalnie mogłaby się tutaj z nim trochę posprzeczać, ale nie chciał już bardziej straszyć dziewczyny. Powinien być szarmancki, czarujący, jakoś ją do siebie przekonać, a nie stroić sobie żarty, ale nigdy nie był najlepszy w robieniu dobrego pierwszego wrażenia, niestety – Chiara, Chiara, mogę strzelać? – zapytał, choć nie raczył już powiedzieć, a propos czego chce strzelać – Masz włoskie imię. I mówisz po angielsku. No chyba się zakochałem – skomplementował ją w typowy dla siebie, głupawy sposób, bo nie chciał tak bezpośrednio przyznawać, jak Włosi kochają swój język do tego stopnia, że nawet w Szwajcarii zrobili sobie własny kanton, żeby tylko nie gadać po niemiecku. No dobra, historycznie nie było to do końca tak, ale z grubsza chyba można to tak nazwać, prawda? –Hm, jak to ładnie powiedzieć… - zastanowił się przez chwilę, kiedy wspomniała o jego imieniu– Nie wiem, czy pamiętam to słowo… A, okej. Nie utożsamiam się do tego imienia. Z tym imieniem? - podniósł jedną brew do góry. Ogarniał angielski, ale tak na dziewięćdziesiąt procent, gadanie z ziomkami przychodziło mu łatwo, ale w kulturalnych rozmówkach z obcymi kobietami zdarzało mu się jeszcze robić błędy. Nie tylko, niestety, stylistyczne. – Sorry. Tylko widzisz, nie jestem pewien, czy w tych czasach oryginalność nie zrobiła się, no wiesz, oklepana. Ale dzięki za komplement – dodał po chwili, wtrącając kolejne warte przemyślenia zagadnienie. Sam uważał się za normalnego do bólu, w przeciwieństwie do kobiety przed nim, która istotnie nie dość, że miała zagraniczną urodę, tak odstającą od angielskich bladziochów, to jeszcze jej zachowanie dalece odbiegało od szaraków, których widział na ulicach. Punkt dla niej. Nie musiał patrzeć na jej postawę, na twarz, ani nawet na łokieć, żeby zauważyć, że się spięła. No, każdy by się spiął, jakby Bas uraczył go takim „żarcikiem” przed właściwą lekcją. Debilu, wystraszyłeś dziewczynę, zamknijże jadaczkę i zachowuj się jak człowiek. Świetnie ci idzie zaskarbianie sobie miłości otoczenia, no naprawdę. -A podnieś każdy palec po kolei do góry – poprosił, ale i tak widział, że ze spięcia, powodowanego w sumie pewnie jego głupim gadaniem, trochę sprężynuje jej do góry najmniejszy, piąty palec. Wydał polecenie, ale zamiast tego złapał ją delikatnie za wierzch dłoni i podciągnął, po czym opuścił trochę ku dołowi kilka razy, żeby rozluźnić nadgarstek. –Opieraj na kostkach, będzie idealnie – zupełnie zmienił ton z naczelnego śmieszka na spokojnego nauczyciela i spojrzał kontrolnie na dziewczynę, żeby sprawdzić czy wciąż się tak stresuje. – Nie nauczę cię w pięć minut nawet pół sonatiny, bez szans, ale jeśli planujesz napisać mi list, to myślę, że mam pomysł na twoją grę. Połóż rękę na klawiszach – poprosił i umiejscowił jej kciuk, drugi i czwarty palec dokładnie tam, gdzie powinna uderzać. – Powoli, bez stresu, najpierw kciuk, potem drugi, potem czwarty. Osiem razy. Dołożę ci akordy, będzie się przyjemniej grało – uśmiechnął się przyjaźnie, bo właściwie to za chwilę kobieta z etapu „nie umiem grać w ogóle” przejdzie w etap „o, coś mi wyszło!", a Bas uwielbiał, kiedy ludzie czerpali radość z gry. Tylko została jeszcze jedna sprawa, o której zapomniałby, gdyby nie grał dwanaście lat i teraz trochę mu to zaczęło wadzić – Aha, jeszcze pedały – powiedział do siebie, ale już i tak stał za dziewczyną z lewą ręką przy jej barku, przygotowaną na akordy i jakby jeszcze miał naciskać pedały (nie wiedzieć w sumie po co przy takim graniu), to chyba by musiał na tę biedną studentkę wejść. – Dobra, jebać, gramy – machnął ręką i niemal natychmiast doszło do niego, że nie rozmawia z kolegą, tylko z obcą dziewczyną – Szlag, wybacz. Po prostu spróbuj zagrać – poprawił się błyskawicznie i położył swoją lewą rękę na klawiszach obok Chiary.
Ostatnio zmieniony przez Bastian K. Lenz dnia Sro Lip 05 2017, 18:22, w całości zmieniany 1 raz (Reason for editing : link!)
Rzeczywiście, czarodzieje nie mieli takiego obowiązku. Chiara podejrzewała nawet, że większość z nich właściwie może nie wiedzieć gdzie leży ta cała Szwajcaria albo inna Polska. Jej mama jednak, z racji swojego mugolskiego pochodzenia, postanowiła nauczyć wszystkie swoje dzieci przynajmniej tej nieszczęsnej mapy Europy. Dzisiaj dziewczyna z uśmiechem wspomina każdą "lekcję" i jest naprawdę wdzięczna rodzicielce, jednak wcześniej był to dla niej istny koszmar. -Myślę, że mógłbyś. -Odpowiedziała po chwili głębokich przemyśleń na jego pytanie i wzruszyła ramionami, jakby była to najnormalniejsza rzecz na świecie. -Ja na przykład jestem weronką nie z Włoch. Znaczy...hmm, to dość skomplikowane. I w sumie teraz myślę, że nie wiem czy mogę się tak nazywać. -Dodała i odgarnęła z twarzy pojedyncze kosmyki włosów, które z uporem maniaka co chwila wpadały jej do oczu. No litości! Czasem naprawdę zazdrościła facetom tych ich krótkich fryzur, a ona i tak długich włosów nie miała. Ze zgrozą przypomniała sobie czasy, kiedy miała dłuższą fryzurę i w myślach pogratulowała sobie decyzji jej skrócenia. Ta była o wiele wygodniejsza, jednak wciąż nie dorównywała (chyba!) tym mega krótkim. -Dajesz, strzelaj. Skąd pochodzę? -Uniosła brwi, czekając na kolejną błyskotliwą odpowiedź. Musiała przyznać, że całkiem miło jej się z nim rozmawia, mimo, że poznali się nie więcej niż 10 minut temu. Nie żeby kiedykolwiek miała jakieś problemy z nawiązywaniem znajomości, ale zazwyczaj pierwsza rozmowa jest trochę bardziej...sztywna? Roześmiała się na komentarz o jej imieniu oraz języku, jakim się posługiwała. Cóż, lubiła włoski - z całą pewnością jest to jeden z piękniejszych języków, ale bez przesady. Rozmawiała w nim chyba jedynie w Calpiatto. -Z tym imieniem. -Poprawiła go, jednak nie miało to być w żaden sposób obraźliwe. Pamięta przecież, że całkiem niedawno ona też uczyła się obcego języka, także czemu niby nie może pomóc? -Cóż, myślę, że w tych czasach dużo ludzi na siłę próbuje być oryginalnymi, bo to jest "modne" i właśnie to czyni ich nieoryginalnymi. -Odpowiedziała po chwili na przemyślenie mężczyzny, po czym znów odwróciła się w stronę pianina. I już chciała wykonać polecenie mężczyzny, kiedy on złapał ją za dłoń i parę razy na przemian podciągał i opuszczał, co miało na celu zapewne jej rozluźnienie. Nie dało się bowiem ukryć, że mimo ogólnie dobrego humoru, w tej chwili była dosyć spięta. Spodobał jej się ton, który nagle ze śmieszkującego, przeszedł w iście nauczycielski i dziewczyna momentalnie zaczęła zastanawiać się, czy stojący już teraz za nią osobnik nie jest przypadkiem...nauczycielem?! Ukradkiem zerknęła za siebie, ale stwierdziła, że chyba jednak jest na to trochę za młody. Chociaż kto wie ile on ma tam lat. -Jak wrócę dzisiaj do zamku z przekonaniem, że rzeczywiście umiem coś zagrać, to możesz spodziewać się mojej sowy w każdym momencie. Masz to jak w banku. -Rzuciła i posłusznie położyła palce na klawiszach dokładnie tam gdzie pokazał jej Bastian. Uśmiechnęła się pod nosem na sławne "Dobra, jebać", a jeszcze bardziej na "wybacz", po czym zmarszczyła brwi, gdy usłyszała "spróbuj zagrać". Że niby już? Przygryzła wargę, nie za bardzo wiedząc co robić i już chciała zapytać się o to stojącego za nią mężczyzny, kiedy z ulgą zobaczyła trzecią, nie swoją dłoń. Uf, będzie grał z nią. Może nie ośmieszy się aż tak bardzo. -Spróbuje, ale nie śmiej się. -Powiedziała, po czym zrobiła to, co do niej należało - zaczęła grać.
Utożsamianie się z krajem nie pełniącym roli państwa, w którym człowiek się urodził często wynikało z faktu przedłużonego pobytu, założenia tam rodziny, czy, jak bywało w przypadku uczniów innych krajów pobierających nauki w Trausnitz, umiejscowienia szkoły magii w tymże kraju. Bas jednak uparcie uważał się za Szwajcara, mimo że sam musiał z bólem przyznać, że dialekt wyparł literacki niemiecki, a i teraz jego życie sprowadzało się do gry, śpiewania i robienia ćwiczeń z angielskiego, czyli niewiele miało wspólnego ze ‘szwajcarowaniem’. Naturalnie była tego zasadnicza przyczyna – niemiecko-szwajcarski konflikt, który jak drzazga siedział w Lenzu i przez którego skutki rzucał się z pięściami na każdego, kto nazwałby go ‘niemiaszkiem’. Dziewczyna jednak sprawiała wrażenie osoby, która się szybko asymiluje i Bas uznał za wielce prawdopodobne, że we Włoszech się tylko urodziła, a resztę życia spędziła już w Wielkiej Brytanii, o czym świadczyło między innymi to, jak płynnie posługiwała się językiem. -Weronka nie z Włoch brzmi, jakby była jakaś druga Werona w Grecji – uśmiechnął się – To znaczy, wiesz, rozumiem, o co ci chodzi, uczyłem się w Trausnitz z Austriakami i Holendrami, którzy cały rok siedzieli na niemieckim wikcie no i nie ma co winić małych dzieciorów, że w końcu zaczęły traktować szkołę i Niemcy jak swój dom – wzruszył ramionami, bo faktem było, że temat po pierwsze wcale nie był taki interesujący, a po drugie dość ciężki i każdy miał w nim swoje zdanie. Poza tym był dumny, że się nie pomylił ani razu przy artykulacji tego wywodu, chyba. – Ale jak dla mnie to możesz się nazwać weronką i z Marsa i też będzie git – dodał już normalnym stylem rozmowy, bo od pilnowania składni już go zaczęła boleć głowa. Preferował zdecydowanie prostą komunikację. –A, dzięki - przytaknął na jej poprawkę – To się tak mówi, że jak chcesz być… Scheiße, wiaro, wiar… wiarygodny, to nie bądź modny. Ciężko się ze mną gada, jak tak dukam, co? Sorry laska, zazwyczaj gram, albo śpiew… Co ty tak poprawiasz te włosy? – zmarszczył brwi, przyglądając się dziewczynie uważnie –Ech, baby. Dobrze wyglądasz, już zostaw – pokiwał głową, z rozczuleniem patrząc, jak dziewczyna zmaga się z niesfornymi włosami, ale ostatecznie zaniechał dalszych komentarzy, żeby totalnie nie pomyślała o nim jak o jakimś czepialskim bufonie. Dosłownie sekundę przed tym, jak dziewczyna nacisnęła pierwszy klawisz, Bas przeniósł swoją lewą rękę na jej lewą i położył ją dziewczynie na kolanie, zdejmując jednocześnie z pianina. –A ty gdzie tę rękę pchasz, co? – zapytał droczącym się tonem – Doceniam ambicję, chętnie bym ci pokazał, co z nią robić, ale może jeszcze nie w tej chwili – powiedział tak spokojnie, że na dobrą sprawę można było się zorientować, że nie wie, jak dwuznacznie to zabrzmiało. Nie był facetem tego typu – nie podrywał kobiet w tak tani sposób i w dodatku na pianino. Niestety, nie był też najlepszy w rozmowach z obcymi kobietami. Zagrała. I choć nie było to może mistrzostwo świata, nacisk na klawisze nie był najrówniejszy a w rozchodzących się tonach było słychać resztki stresu, nie było też źle. Bas oderwał lewą rękę od klawiszy i stanął obok dziewczyny. –No, i dobra. Co mi tu ściemniasz, że nie umiesz grać? – zapytał wyzywająco, używając dokładnie tej samej pochwały, którą stosował na małych dzieciach, kiedy bały się śpiewać. Skoryguje ją potem. -To teraz, Chiaro z Werony nie z Włoch możesz mi podać swoją lewą dłoń – nachylił się teatralnie, jakby prosił kobietę do tańca. Naprawdę, nie był najlepszy w byciu normalnym facetem, za to miał złoty medal w robieniu z siebie naczelnego klauna. Położył jej palce na klawiszach i pokazał cztery ułożenia. – Mniej więcej do ogarnięcia? Startujesz z wyjściowej, potem piąty i kciuk jeden w lewo, potem tylko – złapał ją za jeden palec – ale tylko środkowy przesuwasz na ten czarny długi klawisz, już tam olać, jak się nazywa, wyślę ci nuty w liście zwrotnym, moja sowa i tak wiele więcej nie rozumie – zaśmiał się i nacisnął jej palcami kilka razy w klawisze – a na koniec wskazujący jeden w lewo. Powtórzyć coś? Takie cztery ułożenia – chciał skończyć i podniósł brodę do góry, żeby zanucić sobie, jak to będzie brzmiało, jeśli zostawi ją tylko na tym etapie. Nie, koszmar, nie mogą tak tego zostawić. Bas już słyszał, jak znani pianiści wychodzą z grobów, żeby osobiście zapłakać nad tym dźwiękiem. – Ooooookej, i tak tysiąc razy.
Zawsze śmieszyło ją zachowanie ojca, który z ewidentnie obco brzmiącym nazwiskiem próbował wmówić wszystkim naokoło, że jest stuprocentowym anglikiem. Nigdy tego nie rozumiała, a po paru latach zgodnie z mamą stwierdziły, że nie ma co się zadręczać zakompleksionym mężczyzną, który z nikomu nieznanych powodów nie potrafił pogodzić się ze swoim nie-czysto angielskim pochodzeniem. Wzruszały tylko ramionami za każdym razem, gdy jakiś jego rozmówca kierował do nich pytające spojrzenie i szły dalej, jakby nie wiedziały o co chodzi. Chiarze nigdy nie przeszkadzało to, że mieszkając w Wielkiej Brytanii nie wyglądała jak typowa angielka, a jej mama wręcz się tym szczyciła -kochała Włochy i to, że na południu mieszkają jej rodzice. Pewnie dlatego zdecydowała się wyprowadzić z deszczowej Anglii i zaciągnąć tam również całą swoją rodzinę, w tym jej męża, który przecież nie ma żadnych zagranicznych korzeni i w ogóle kocha swoje Wyspy. -Wiesz, ja nigdy nie traktowałam Włoch jak domu. Jestem Brytyjką, tak dla sprostowania. -Rzuciła i uśmiechnęła się na sformułowanie, które padło z ust mężczyzny. -Chociaż myślę, że Weronka z Marsa bardziej mi się podoba. Chyba to opatentuję. Zmarszczyła brwi, gdy Bastian wspomniał coś o dukaniu. Machinalnie przypomniała sobie jej starszych braci, którzy przez pierwsze dwa lata praktycznie nic po włosku nie mówili, a ona (i oni też!) do dziś dziwią się jak zdali z klasy do klasy. Chyba z czystej uprzejmości nauczycieli, bo innego wyjaśnienia po prostu nie ma. -Cóż, nie wiem dokładnie kiedy przyjechałeś, ale mogę Ci powiedzieć, że nie mówisz najgorzej. W zasadzie, mówisz lepiej niż moi bracia kiedykolwiek mówili po włosku. -Rzuciła chcąc go nieco pocieszyć, chociaż prawdę mówiąc, ani trochę nie wyglądał na osobę, która by się tym przejmowała. -Zresztą, mój angielski też nie jest idealny. A włosy przeszkadzają, gdy zawieje wiatr, nawet bardzo. -Odpowiedziała na jego uwagę i zmrużyła oczy, zastanawiając się przez chwilę czy nie rzucić na chłopaka zaklęcia na porost włosów, żeby sam się przekonał. Szybko jednak porzuciła tą myśl, uświadamiając sobie, że poznała go niecałe dwadzieścia minut temu. Gdyby znała go dłużej pewnie by to zrobiła. Jej doświadczenie w grze na pianinie ograniczało się do podglądania mamy i nieudanych próbach nauczenia się czegokolwiek, co praktycznie zawsze kończyło się klęską. Raz udało jej się nauczyć grać jakąś kolędę i była z siebie dumna do tego stopnia, że grała ją na każde święta przez dobre parę lat. Dlatego sama się zdziwiła, gdy ten krótki kawałek zagrała całkiem nieźle, a w dodatku dostała pochwałę! -Jeżeli umiejętność zagrania jednej kolędy czyni ze mnie pianistkę, to tak. Umiem grać. -Odpowiedziała na pytanie chłopaka i się roześmiała -Okłamałam Cię, przepraszam. Wypełniła prośbę chłopaka i podała mu lewą dłoń, którą wcześniej położył jej na kolanie. Zamyśliła się i musiała przyznać, że kompletnie nie słuchała jego ostatniej wypowiedzi, dlatego uśmiechnęła się do niego przepraszająco i poprosiła o powtórzenie co, gdzie, kiedy i jak. Tym razem słuchała uważnie i miała nadzieje, że zapamiętała z tego chociaż połowę, bo może nie wygląda, ale naprawę chce się czegoś nauczyć. -Hmm, chyba nie zapamiętałam, ale spróbuje. -Położyła palce na klawiszach i zmarszczyła brwi, próbując ułożyć sobie w głowie kolejność. Jak nic coś zepsuje, ale raz się żyje. W razie czego kolega stojący obok na nią nakrzyczy, ale od tego się chyba nie umiera. Wzięła głęboki wdech -nie wiedzieć czemu bardzo nie chciała aby już na samym początku coś jej nie wyszło i trochę się stresowała, po czym zaczęła grać. A gdy nie usłyszała za sobą żadnych słów krytyki, uśmiechnęła się pod nosem i znów powtórzyła to samo.
Uniósł lekko brwi ze zdziwienia, kiedy przyznała, że nie czuje się Włoszką. Oczywiście miała do tego prawo, właściwie póki nikt nie wprowadził na wyspach chorego reżimu (za wyjątkiem reżimu dyniowych pasztecików), miała prawo czuć się i czekoladową żabą, a nikt nie powinien robić jej z tego tytułu wyrzutów. Bastian jednak spędził pół życia w państwie, które było w konflikcie z jego ojczyzną i im bardziej dostawał po głowie za pochodzenie, tym bardziej czuł się Szwajcarem. -To jak, umawiamy się na weronkę z Marsa? Brzmi nieźle i popatrz – uniósł palec wskazujący do góry – prawdopodobnie będziesz jedyną taką obywatelką. Masz aparat? Zrobię sobie z tobą zdjęcie, bo potem mogą drogo chodzić takie artefakty – zaśmiał się po raz enty w tej luźnej rozmowie i przyznał, że choć z początku trochę się zirytował jej bezpośrednią prośbą, coraz chętniej wdawał się w dyskusję z tą uroczą dziewczyną. Była błyskotliwa i – co najważniejsze – nie udawała kogoś, kim nie jest, sztucznie pompując swoją osobowość, a dla Basa liczyła się albo prawda, albo nic. Przytaknął na jej pochwałę dotyczącą jego angielskiego. Właściwie to był przerażony faktem, że w Wielkiej Brytanii było tak wielu obcokrajowców i wszyscy mówili w tym – obcym dla nich – języku wręcz idealnie. On, bez naciągania, siedział nad książkami do angielskiego po kilka godzin dziennie, poza tym łaził na jakieś konwersatoria i inne cuda wianki, bo w operze, szczególnie w tej magicznej części, nikt raczej nie przejmował się tym, że kolega może nie rozumieć bardziej skomplikowanych sformułowań, a palnięcie jakiejś głupoty w takim eleganckim towarzystwie było najgorszą zbrodnią, więc Bas zdecydowanie przestał uważać, że wymóg nieprzeklinania na koncertach w Niemczech był najgorszym z jego testów. -O, tak. Stille Nacht to hit. Gdzie bym nie poszedł w Niemczech, nawet cholera w marcu, to zawsze znajdzie się wirtuoz katujący tym klawisze. Gdyby fortepiany mogły płakać, to brzmiałoby to zdecydowanie jak dźwięk tej kolędy – podrapał się po nosie, przypominając sobie, jak kiedyś miał przyjemność uczyć się grać na czarodziejskim pianinie, Lanceley’a (co robił właściwie prawie cały czas podczas nauki w Monachium) i ktoś na koncercie przed nim też grał jakiś sztampowy utwór. Publiczność płakała a Bas nie wiedział, czy to przez właściwości przedmiotu, czy przez fakt, jak wielkim szajsem był ten utwór muzyczny, choć podejrzewał, że przez oba po równo. No, i w pierwszej chwili się pomyliła, aczkolwiek Lenz i tak uznał to za całkiem niezły wynik, jak na pierwszy raz. Spokojnie pokazał jej kilka kolejnych razy, jak powinna układać palce i kiedy zaczęła grać dobre akordy, dołożył jej do melodii swoją prawą rękę, wygrywając drugą partię klawiszową utworu. -O Merlinie, jakie wycie. Dobra, jeszcze raz – przerwał, rozcierając kark dłonią – Bez stresu, serio, jest dobrze, tylko musisz trochę płynniej w klawisze uderzać. Uderzać w klawisze, wybacz – poprawił się od razu – I będzie idealnie. Dała radę, naprawdę dała radę. Choć z początku mężczyzna trochę może spisał ją na straty, miała determinację, żeby dobrze to zagrać i po chwili wyszła im całkiem przyjemna melodyjka (początek comptine d'un autre ete). – Tak jak mówiłem, teraz już zawsze będziesz na mnie skazana, grając ten utwór. A właściwie na moją prawą rękę. Chyba że zechcesz nauczyć się całości, wysłać ci nuty? – zapytał całkiem poważnie, odsuwając się nieco od pianina. Mówił szczerze, lubił, kiedy ktoś wykazywał zainteresowanie muzyką, a w końcu nawet jeśli nie posiadała swojego fortepianu, to zawsze mogła korzystać z jakiegoś szkolnego lub… Od biedy i tego, na którym właśnie grali. Niestety zaczęło robić się późno, a Bas musiał wracać do mieszkania, bo zostawiwszy lusterko dwukierunkowe zaczynał się martwić, że jego siostra nie może się z nim skontaktować w sprawie ojca, który właśnie może leżeć z rozbitym nosem lub ledwo żywy przelewać przez ręce matce. Pożegnał się grzecznie z koleżanką, podając również tytuł utworu, który grali i wrócił do siebie. zt
Ostatnimi czasy pogoda stawała się coraz bardziej nieznośna i nie zachęcała do wychodzenia poza zamek. Nie zniechęciło mnie to jednak przed dalszymi treningami na świeżym powietrzu, co zaowocowało niezwykłe długim i niekończącym się przeziębieniem. Kiedy rozgrzewające herbaty nie przynosiły upragnionego efektu, a choroba pozbawiała mnie chęci do jakiegokolwiek funkcjonowania, zmusiłam się resztką sił do odwiedzenia pobliskiej apteki. Nie ufałam za bardzo pielęgniarce w skrzydle szpitalnym, zresztą, gdy dzisiejszego ranka ujrzałam kolejkę do jej gabinetu uznałam, że szkoda mi i czasu i siły i przecież byłam na tyle dorosła, że umiałam zadbać o siebie sama. Z czerwonym - jak mugolski Rudolf - i zasmarkanym nosem ukrytym pod grubym szalikiem przemierzałam główną ulicę Hogsmeade. W zasadzie miałam wrażenie, że końca tej piekielnej ulicy nie widać lub moja podnosząca się temperatura płatała mi figle; niewiele się zresztą pomyliłam, gdy ocknęłam się w centrum parku. Byłam teraz niemal pewna, że mój pomysł z wyjściem do apteki był po prostu głupi, skoro nie wiedziałam czy dam radę wrócić z powrotem do swojego dormitorium, a jednak odniosłam połowiczny sukces! W lewej dłoni trzymałam mały pakunek, a w nim maść rozgrzewającą, eliksiry i jakieś zioła, które wzięłam, bo starsza kobieta w aptece wyglądała na godną zaufania, chociaż nie do końca wiedziałam co nam z nimi zrobić. Z zielarstwa wiedziałam prawie tyle co z fizyki kwantowej, więc równie dobrze mogła wcisnąć mi (w takim stanie oczywiście, nie byłam przecież aż tak głupia) tojad, a ja uwierzyłabym, że mi to pomoże. W pewnym momencie maszerowania potknęłam się o wystającą z ziemi płytkę i stawiając kroki jak nowo narodzone źrebię wpadłam prosto w czyjeś ramię, rozrzucając swoje zakupy dookoła, przy okazji nieporadnie zasłaniając sobie widok szalikiem, który teraz zajmował całą moją twarz.
Po wydarzeniach ostatnich dni, głównie mając na myśli wystawę, która zakończyła się w tak niespodziewany sposób (piszę o zakończeniu, mimo że ona nadal trwa, ale odnoszę się tylko do wydarzeń, które na ten moment miały miejsce podczas eventu). Claude nigdy nie sądził, że stanie w obliczu tego typu zagrożenia, ani że na własne oczy ujrzy tyle dowodów potwierdzających brutalność ostatniej wojny czarodziejów toczącej się w Hogwarcie. Wszystkie te rzeczy, na czele również z poczuciem winy za swoje nieudacznictwo w sytuacji zagrożenia, skłoniły go do odwiedzin magicznej wioski Hogsmeade. Odkąd skończył Hogwart praktycznie nie bywał w tym miejscu. Nie miał po co tu przybywać, bowiem i tak większość prac, które sobie załatwił w przeciągu czterech ostatnich lat, była w Londynie, a w nim również kupił sobie mieszkanie. Teraz, gdy pracował w Ministerstwie, tym bardziej nie widział potrzeby opuszczania angielskiej stolicy. Pragnął jednak poczuć się znowu jak uczniak i przejść się po parku w Hogsmeade, odwiedzić Miodowe Królestwo i Zonka, a także popatrzeć przez chwilę na wznoszące się w oddali zamkowe wieże. Nie trzymał się wymienionej przeze mnie kolejności, bowiem sklepy odwiedził najpierw, a dopiero później skierował swoje kroki do parku. Bardzo lubił to miejsce, swojego czasu przesiadywał tu całe dnie z kolegami (oczywiście te wolne od nauki w okresie wiosenno-letnim) i grał w eksplodującego durnia. Teraz jedynie przechadzał się alejkami, oglądając się to na prawo, to na lewo. Przystanął na moment przed dużym klombem, zastanawiając się, jak długo jeszcze będzie tak kolorowy i czy ktokolwiek czuwa nad przyrodą parku, zabezpieczając ją zaklęciami przed zimnem, gdy nagle poczuł uderzenie i spadło na niego... Niewieście ciało. - Jeny, Merlinie, nic Ci nie jest? - zapytał, pomagając dziewczynie stanąć ponownie na nogi. Ledwo dostrzegł jej twarz znad wysoko podciągniętego szalika. Obdarzył ją ciepłym, szerokim uśmiechem. - Nic sobie nie zrobiłaś? - zapytał ponownie, licząc w myślach, by jednak nie skręciła sobie kostki. W kwestii zaklęć leczniczych jego umiejętności były... Dosyć marne i stanowił zerowy pożytek w kryzysowej sytuacji.
Lądowanie co prawda miałam miękkie, ale bolał mnie nos od zderzenia się - jak się okazało po chwili - z czyimś ramieniem. Ściągnęłam szalik z twarzy, niemal wypluwając poprzyklejane do ust kosmyki włosów, a gdy cię ujrzałam musiałam zadrzeć nieco głowę do góry. Niewątpliwie zerkałam na ciebie z dołu z powodu różnicy we wzroście, która teraz, kiedy stałam w zasadzie na tobie, była dość niezręczna. Nie z powodu wrodzonego wstydu czy czegoś podobnego, raczej z powodu mojego marnego wyglądu. W końcu byłam baletnicą, zawsze powinnam prezentować wysoki poziom i klasę. A w tej chwili prezentowałam co najwyżej leśne runo. - Co? - Odpowiadam z początku głupkowato, bo nie do końca jeszcze łączę fakty i wydarzenia w całość, i właściwie dalej nie rozumiem co się stało i jakim cudem znalazłam się w parku, skoro szłam ulicą. Mam zaróżowione policzki, nos, bynajmniej nie z zimna, a szklane oczy jasno wskazują na kiepski stan zdrowia, co potwierdzam po chwili kichnięciem prosto w twój płaszcz. - Wszystko w porządku, przynajmniej na razie. - Wyduszam z siebie ochryple, lustrując uważnie twoje ubranie. - Przepraszam za... to - osmarkanie ci ubrania - nie czuję się najlepiej. Właściwie, w ogóle się nie czuję. - Czy ja w ogóle wiedziałam jaką mam temperaturę? Wcześniej sądziłam, że to tylko stan podgorączkowy, ale teraz chyba zaczynało mi się kręcić w głowie. Nie pokazuję tego jednak odsuwając się i z - całkiem bolesnym dla mnie - impetem przenosząc na klęczki, coby pozbierać porozrzucane po ziemi rzeczy.
Claude obdarzył ją nieco zdezorientowanym spojrzeniem, kiedy odciągnęła szalik z twarzy i zaczęła pluć włosami, które poprzyklejały jej się do twarzy. Nie wiedział, czy nawet w myślach wypada zaryzykować stwierdzeniem, że to całkiem urocze, toteż do niej samej posłał jedynie delikatny uśmiech, mający na celu nieco podnieść ją na duchu i pocieszyć, bo przecież wcale nie było tak źle, prawda? Chłopak widział ludzi w znacznie gorszym stanie, sam nieraz przeżywał coś podobnego (chociaż męski katar jest pewnie pięćset razy gorszy niż choróbsko, które męczyło dziewczynę). - To w porządku - odparł, ukontentowany jej odpowiedzią, gdy nagle wywaliła na niego gila. Żartuję, po prostu kichnęła mu prosto w płaszcz. Dobrze, że jednak dzieliła ich jakaś różnica wzrostu, bo w przeciwnym razie wszystkie zarazki wraz ze śliną wylądowałyby na jego twarzy, a jak do tej pory Claude miał dosyć wizyt w Mungu. - Na pewno? - Zdawało mu się, jakby zadał to pytanie już sto razy podczas rozmowy trwającej maksymalnie piętnaście sekund. Zorientował się, że jego ręce spoczywały na jej ramionach. Prawdopodobnie złapał ją za nie z automatu, by nie przewróciła się po tym potężnym kichnięciu. Na jej następne słowa parsknął nieco śmiechem. - To w jaki sposób weryfikujesz, czy jeszcze żyjesz? - zapytał nieco od czapy. Widząc, że postanowiła pochylić się po rzeczy (które najwyraźniej wypadły jej z rąk, czego Claude do tej pory nie zauważył - czy wyjaśni mi ktoś, jakim cudem ten chłopak dożył swoich 25 lat i zdobył pracę w Ministerstwie Magii?), znalazł się bliżej ziemi jeszcze szybciej niż ona. - Zwariowałaś? Wstawaj natychmiast, jeszcze mi się przewrócisz znowu - powiedział, zagarniając jej sprawunki do torebki.