Gdy Quinn przyszła, dziewczyny położyły się na kocu obserwując niebo. - Tak, ładne - Uśmiechnęła się - Tamta wygląda jak wielki żółw. Zakreśliła w powietrzu zwierzę. Lubiła takie dni. Gdzie nie musiała się o nic martwić. Mało było takich dni. Zawsze miała coś na głowie. Tamto a to tamto a drugiego dnia jeszcze coś innego. Przyprawiało ją to o ból głowy. Ale musiała z tym żyć. Na szczęście miała Q. Zawsze sobie pomagały w trudnych sytuacjach. Hej, stop! To miał być wesoło spędzony czas a nie głębokie przemyślenia. Dziewczyna odwróciła głowę i popatrzyła na Quinn, zapatrzoną w niebo. - Chcesz kawy? - Nie czekając na odpowiedź wyjęła dwa termosy. Wręczyła Q termos z mocniejszą kawą o posmaku karmelowym. Była to jedna z jej ulubionych. Ona za to zachowała dla siebie łagodną, orzechową.
Uśmiechnęła się wesoło sama nie wiedząc co ja tak bawi. Kiedy Tiff dała jej kawę ta łykneła sobie duży łyk. - Aaał, grace- krzyknęła wstając. Zaczęła sobie wachlować język, który najbardziej ucierpiał. Spojrzała na Tiff- Dlaczego mi nie powiedziałaś ze to jest gorące?- zapytała z wyrzutem jednak zaraz się uspokoiła i znów wróciła na swoje miejsce obok przyjaciółki. Przez chwile dziewczyny siedziały w ciszy. Q przyglądała się chmurom i powolutku piła kawę żeby znowu się nie oparzyć, a Tiff pewnie o czymś myślała. - Wiesz co- odezwała się w końcu- Chciałabym się zakochać- zmarszczyła lekko nos. Odwróciła głowę w stronę Tiff. No może i Quinn miała wielu chłopaków ale żaden związek nie był oparty na miłości . No bo każdy chciał być z taką słodką duszyczką jak ona
- Wiesz, kawa z termosu z natury jest gorąca - Odpowiedziała z przekąsem - Kto by chciał pić zimną kawę? Zaczęła się śmiać. Q wyglądała prze genialnie gdy zaczęła wachlować sobie język. Po chwili się uspokoiła a gdy Quinn znowu usiadła ta zaczęła powoli pić z swojego termosu. Usłyszała głos Q za sobą. - Zakochać? - Zamyśliła się - Nigdy tak naprawdę nie byłam zakochana. No może kilka zauroczeń. Ale nie tak na serio. Raz miała chłopaka. Tylko raz. Ale doszło do tego ,że ją zdradził. Świetnie, nawet chłopaka nie umie przy sobie zatrzymać. Ale Quinn z nią została. Czasami się zastanawiała jakby to było gdyby interesowała się dziewczynami. Była by pewna ,że by jej nie zdradziła, mogła by być z nią rozmawiać z pewnością ,że zostanie zrozumiana. Zgodzicie się ,że chłopcy potrafią być irytujący. Nie wszyscy ale większość niestety jest irytująca. Nawet zdenerwować się nie możesz bo uznają ,że to "ten czas w miesiącu". Położyła się koło Quinn i spojrzała na nią.
- Mogłaś mnie uprzedzić ze jest taka- powiedziała marszcząc brwi. Q wolałaby chyba pić zimną niż się oparzyć. Quinn zazwyczaj była z chłopaki dlatego że byli ładni albo popularni. Innych przyczyn zazwyczaj nie było. No chyba ze naprawdę jej się podobał. Noo, faceci są irytujący. Dziewczyny to co innego. One by się rozumiały i w ogóle. Fajnie by było być z dziewczyna. Chyba. Spojrzała na Tiff przygryzając lekko dolną wargę. Quinn usiadła po turecku i spojrzała na Tiffany. Przybliżyła się lekko do niej- Myślisz o tym samym co ja? -zapytała unosząc prawą brew.
/przepraszam że krótki w ogóle ale głowa mnie strasznie boli i nie mialam na nic innego siły.
Dziewczyna uśmiechnęła się do przyjaciółki. Nie za bardzo wiedziała czy podoba jej się temat na, który zeszły. Nie to ,że czuła się niekomfortowo. Może po prostu nie miała zbyt dużo do powiedzenia. To Quinn zawsze się umawiała. Tiffany była trzecim kołem u wozu. Zawsze byli to przystojni, naiwni lub popularni faceci. Zupełnie nie w jej typie. Zdarzało się ,że kilko z nich do niej zarywało. Ale nie była typem dziewczyny, która by kradła przyjaciółce chłopaka. Zobaczyła ,że Quinn siada naprzeciw niej po turecku i niebezpiecznie blisko się przysuwa. Przygryzła wargę. Tiffany wiedziała o czym myśli Q. Nie odpowiedziała jej ale złożyła delikatny pocałunek na jej ustach. Ale dziwne uczucie, całować własną przyjaciółkę.
Dwie głupiutkie dziewczynki, jedna gorsza od drugiej, siedzą i udają, ze patrzą w chmury. Nie macie ciekawszych rzeczy do roboty? Tu eseje, tam lekcje, jakaś bibka u huffu, a wy wolicie rozmawiać o tym, że Quinn zapomniała zabrać mózgu z szafy, przez co poparzyła się kawą. No dobra... Może nie do końca o tym, ale sam sens zostaje bez zmian. Trzeba rozruszać was trochę, w końcu życie to nie bajka. Nie można tak bezkarnie leżeć patrząc na chmury i cieszyć się chwilą. To by było za piękne, zbyt proste. Jako Wasz najukochańszy, najwspanialszy, jedyny i ulubiony (opis taki, że tylko ciągnąć mnie przed ślubny ołtarz) Mistrz Gry jak zawsze dam Wam wybór. Równie oczywiste jest to, że nie będzie on prosty oraz, że będzie dokonany za pomocą naszych wszechmogących kostek. Wiem, że się cieszycie, wszyscy je kochają. Zwłaszcza, jak przeszkadzają w całowaniu się less parki... Ale to rzeczy, nie mam całego dnia na pisanie do Was głupot.
Rzucacie jedna kostką w przeznaczonym do tego temacie na zdarzenie losowe. Sytuacje kształtują się następująco: parzyste - Chmury takie piękne, że nie zorientowałyście się kiedy zaczęło padać, a wy jesteście od leżenia całe ubłocone. Błoto nie okazało się jednak zwykłą mieszaniną ziemi. Na waszych ubraniach w miejscach, gdzie znalazł się brut tworzą się napisy typu ' homo sexualistus" czy "waginosceptus po***anus". Zamiast mniejszych plamek widnieją jakieś karne męskie przyrodzenia. Ubrania praktycznie do niczego, chyba, że zaryzykujecie zapytanie kogoś o pomoc w usunięciu plam. NA PEWNO WAS NIE WYŚMIEJE nieparzyste - Jakiś gnojek z pierwszaków postanowił sobie po podglądać starsze koleżanki. Jednak, gdy zetknęłyście się ustami tak go przepatrzyłyście, że zaczął wrzeszczeć, chowając się jeszcze głębiej niż wcześniej. Nie macie szans go znaleźć, za to powinnyście zmienić miejsce 'imprezowania'. Ewentualnie zawołać jego kolegów, by zamiast jęczeć mógł poopowiadać o seksach w starszych klasach.
Deszcz? W takim momencie? Dziękujemy, bardzo serdecznie. Dziewczyny szybko podskoczyły ale z śniegu szybko zaczęło robić się błoto. Zbyt szybko. Tiffany nawet już nie zastanowiła się czemu zaczął padać deszcz. Nie zbyt często pada w tym miejscu. A było tu wystarczająco dużo razy by to wiedzieć. Popatrzyła na Quinn a potem coś na jej ubraniu zwróciło uwagę szatynki. - To są chyba jakieś jaja! - Wypowiedziała słowa bardzo szybko i nawet nie zwracając uwagi na ironię, zaczęła się histerycznie śmiać. Sytuacja była komiczna. Zauważyła ,że jej ubranie też było pokryte kompromitującymi zdaniami. - Te ubrania raczej już nam się się nie przydadzą. - Wyszczerzyła zęby w stronę przyjaciółki i wyjęła różdżkę. Na szczęście na niej nic się nie pojawiało. Quinnie była chyba mocno zszokowana. Tiff przeczuła ,że na to spotkanie Q założyła jedne z bardziej lubianych ubrań. Postanowiła spróbować zapanować nad śmiechem. W miarę się udało. Ale Tiffy nadal nie mogła się opanować. Komizm tej sytuacji był po prostu w kosmos. Szybko pozbierała swoje rzeczy. O dziwo tylko na ubraniach dziewczyn tworzyły się napisy i różne ... inne ... rzeczy. - Udane spotkanie, czyż nie uważasz? - Uśmiechnęła się Quinn. Teraz musiały niezauważalnie dotrzeć do zamku najlepiej do jakiejś opuszczonej damskiej łazienki w lochach do, której nikt nie wchodził. Potem już będzie jak z płatka. Przywołają ubrania z dormitorium, uprzednio rozbierając się i w jakiś cudowny sposób pozbywając się zmasakrowanych ubrań (Quinnie była przybita). Szybko jeszcze mruknęła do dziewczyny ,że to może się udać. Miała nadzieje ,że Q zrozumiała ,że Tiffany właśnie ustaliła ich związek oficjalnym. /miałam niezły ubaw pisząc to xd
No cóż, Q nawet podobał się pocałunek. Chociaż byłoby przyjemniej gdyby nie zaczął padać deszcz. Spojrzała w górę. Po kilku minutach miała mokre włosy i ubrania. Spojrzała na siebie marszcząc lekko brwi po czym przeniosła wzrok na Tiff. - Co to ma być?- już nawet nie zwracała uwagi na zdania wypisane na ich ubraniach tylko na to że jej ubrani nadają się już tylko do wyrzucenia. zrobiła smutną minę. Jej ulubione niebieskie rurki. co z tego że ktoś może je zobaczyć? Q jakoś nie zwraca uwagi na to co kto mówi o niej. Już nie. Ale te ubrania. To jakiś koszmar. - Nie pójdę tak- złapała za bluzki- Do ludzi-spojrzała an Tiffany unosząc lekko brew. Oj była, była i to bardzo. Chyba się zaraz rozpłacze.
- Skąd mam wiedzieć? - Uśmiechnęła się. Ale tylko jej było do śmiechu bo Q wyglądała jakby dostała depresji. Bo przecież to są jej ulubione niebieskie rurki! Nie rozumieniecie powagi tej sytuacji! Widziała ,że do oczu przyjaciółki napływały łzy. Przeklinała ,ze na terenie Hogwartu nie można się teleportować. - Nie płacz. - Złapała jej dłoń. - Zaraz pójdziemy do zamku. Niezauważone. Przecież ja też nawet za medalion Slytherina bym się tak nie pokazała. Tiffany nie za bardzo przejmowała się ubraniami. Miała mnóstwo takich samych czarnych tank-topów i spodni. Szatę da się szybko wyczyścić. Dzieci Slytherinu bardzo dziękują za zaklęcie Chłoszczyć! - Ale tak już w innym temacie to myślę ,że może to wypalić. Wiesz ten "związek" czy jak mamy to nazywać. Złapała dziewczynę za rękę i pobiegła przed siebie od czasu do czasu parskając śmiechem na widok Quinn. W końcu dotarły do zamku i zakrywając sobie twarze, zeszły do damskiej łazienki. /zt. Myślę ,że można to już skończyć bo zrobiło się nader ciekawie :D
Trochę zajęło mi ogarnięcie tego i tamtego, ale dzielnie znalazłam jakieś fajne miejsce i teraz możemy do niego wysłać nasze super postacie, na poprowadzenie wątku, na który chyba z pół roku się zbieramy, ale co tam! Liczą się chęci podobno. W każdym razie jeśli chodzi o Mins i jej pocztę, pozostawia to wiele do życzenia, zwłaszcza że jej sowa ma różne widzimisię i nie zawsze jest taka miła i pomocna żeby Villiersowej dostarczyć list. To również mogło być przyczyną pewnych opóźnień w wymianie listów między tymi dwoma osóbkami. W sumie to Ślizgonka nigdy nie miała nic do Lancaster i uważała nawet za całkiem słodkie fakt, że ta spodziewa się dziecka. Maluch oczywiście pojawił się już na świecie, a jej brat zjebał sprawę jak za każdym razem, więc tak to mniej więcej na chwilę obecną wyglądało. Mins cholernie chciała być ciocią i jako jedyna pokazać, że ktoś o nazwisku Villiers może w rzeczywistości okazać się całkiem fajną osobą, na tyle na ile to oczywiście możliwe. Wybrała śnieżną krainę, bo było tu całkiem miło, a przede wszystkim widoki sprawiały że wszelki stres odpływał tak szybko jak się pojawiał dlatego był to pewnego rodzaju neutralny grunt. Tego dnia nie była w jakimś wybitnie złym humorze, chociaż dosyć niedawno pokłóciła się ze swoim bratem nie tyle co o jego nową miłość życia, a stosunek z jakim traktował ją i jej rówieśniczkę. Mniejsza. Była może odrobinę zła. Ze zdenerwowania wyciągnęła paczkę papierosów i odpaliła jednego, zaciągając się głęboko dymem. Usiadła na jednym z kamieni i obserwowała niezamarzniętą rzeczkę, jeziorko czy co to tam było. Przyszła pierwsza, co rzadko jej się zdarzało. Brawa i oklaski dla Mini Villiers!
Ważne, że w końcu doszło do wątku, chociaż w sumie nie pamiętam na czym stoimy fabularnie, więc chrzańmy to i piszmy na żywioł. Trudno wrócić do tego, co było prawie pół roku temu. Cassandra zastanawiała się, dlaczego w ogóle Mini do niej napisała. Oczywiście wcześniej musiała już ją gdzieś poznać, bo przecież nie rozegrałyśmy tego fabularnie. Cały ród "Villersów" postanowiła skreślić. W końcu nie chciała mieć z nimi nic wspólnego. Chociaż była nieco gołosłowna, pozwalając Casperowi na spotkanie się z synem. Nie uważała specjalnie, że wszyscy Villersowie są źli i niedobrzy. Jednak nie chciała pokazywać dziecku, że jego ojciec jest czarną owcą, a taka sobie ciocia to spoko babeczka. W ogóle nie miała pojęcia, jak powinna to rozegrać, aby dziecku nie siadła psychika, czytając o wszystkich dupeczkach ojca. Jednak nie żałowała tego, że została sama i w dodatku zmieniła swój status na elegancką mamuśkę. Wszak to cud, że anorektyczka pod wpływem dziecka nie dość, że zmądrzała to jeszcze w ogóle je urodziła. Cały czas zastanawiała się, czego od niej oczekuje Mini. Przecież nie wpadnie do nich na rodzinny obiadek, pokazując Olivera! Śnieżna Kraina może być ich tajnym miejscem spotkań, ot co. Po odpowiednim ubraniu siebie jak i dziecka teleportowała się tu. Już przyzwyczaiła Olivera do tego nieprzyjemnego ściskania w żołądku, lecz w niektóre rejony trudno było docierać bez teleportacji, przecież nie będzie leciała z małym na miotle! Mini mogła usłyszeć za sobą pyknięcie i śmiech dziecka. - Opa, już jesteśmy - zakomunikowała, poprawiając Olivera. Uśmiechnęła się do Mini, chcąc wyczytać jej intencje. Ma zamiar rozmawiać o Casperze, ochrzanić ją za decyzję samotnego wychowywania syna czy po prostu chciała się spotkać? Szukała tu wiele podstępów, chociaż pewnie nie powinna. - Hej, hej, ciociu gaś tego papierosa - zaśmiała się, idąc w jej stronę. Oliver wciąż znajdował się na rękach Cassandry, teraz zawstydzony bardziej się przytulał.
Nie no bez jaj, zabieram się na napisanie tego posta już trzeci raz bo za każdym razem coś mi musi w tym przeszkodzić. Zrobiłam sobie przerwę w sumie w takim średnim momencie, ale sesja, święta, praca i takie tam, więc naprawdę mi się przydała. Teraz grzeczniutko wracam z pierwszym odpisem! Nasze dwie dziewczynki na pewno się poznały, chociażby cała ta wycieczka do Japonii i takie tam. Czemu Mins do niej napisała? Dobre pytanie. Na początku było to dlatego, że chciała w jakiś sposób pomóc swojemu bratu. Potem chciała się odwdzięczyć, a teraz? Teraz to już sama nie potrafiła udzielić na to odpowiedzi. Wciąż kipiał w niej gniew po ostatniej kłótni i po raz kolejny zawiodła się na osobie, na której mimo że nie dawała po sobie tego poznać, cholernie jej zależało. Jej mama nie żyła, ojciec był pijany dwa cztery na dobę, a ten który niegdyś jawił jej się niczym rycerz w lśniącej zbroi za wszelką cenę próbował strzelić z byle jakiej procy co by w końcu zemrzeć na jakąś niepochlebną chorobę. Trochę żal jej było takiej CoCo, dla której ponoć miał się zmienić. Otóż z przeświadczenia wiedziała, że takie rzeczy się nie dzieją, a zwłaszcza w przypadku jej brata, który taki odpowiedzialny przygarnął ją pod swój dach, a potem zwyzywał i dał jej zniknąć na długi czas bez słowa odzewu. W tym momencie nienawidziła go do granic możliwości, a Cass? Miło było spotkać się z osobą, która również miała doświadczenie w dziedzinie życia o inicjałach CV. Poza tym nie chciała żeby mały Oliver znał Villiersów tylko od tej patologicznej strony bez żadnej nadziei. Ślizgonka nie miała zielonego pojęcia o tym, że jej bratu udało się wreszcie spotkać z synkiem, toteż żyła w błogiej nieświadomości, że mały od zła się uchroni. No nieważne. Siedziała sobie czy tam stała, czekając na Lancaster, kiedy wreszcie usłyszała za sobą, że jakiś mały ktoś się śmieje. Odwróciła się teraz z szerokim uśmiechem, bo jakoś tak jej się lżej na duszy zrobiło, widząc zawstydzoną twarzyczkę jej bratanka i uśmiechniętą Cass. Posłusznie wyrzuciła tego peta gdzieś daleko i podeszła do nich w lekkich podskokach. - No niee, jaki przystojniak z niego! Teraz niby taki wstydliwy, a za kilka lat wszystkie panny będą pewnie za nim biegać - zaćwierkała nachylając się do malca. - W ogóle dobrze Cię w końcu zobaczyć, jak się trzymasz? - zapytała, unosząc kąciki ust w delikatnym uśmiechu. Sama nie wiedziała jakie ma intencje i po co to spotkanie, ale chyba po prostu ona sama tego potrzebowała i miała nadzieję, że Cassandra to zrozumie.
Och to na pewno źli ludzie, którzy każą Ci jechać godzinę do centrum na piwo! Ale masz moje rozgrzeszenie, więc się tam nie przejmuj. Ślub był tak yolo i całe zamieszanie z nim, że w sumie nie pamiętam już nic! Na pewno się poznały, przynajmniej tak załóżmy. Cassandra sama nie wiedziała jak patrzeć już na wszystko. Z jednej strony widziała, jak Casper układa sobie życie z inną kobietą, która wcale nie była wzorcem dla małego Olivera. Odkąd się dowiedziała, że związał się z ćpunką, dawno spisała jego prośbę o wyjazd do dziadków na straty. Postanowiła wręcz, iż nigdy się nie zapoznają. Oliver miał dość patologii w rodzinie, w dodatku rozbitej rodzinie. Nie chciała, aby patrzył jak jego ojciec wraz z „miłością” staczał się szybciej niż ustawa przewiduje. Stąd niespecjalnie uśmiechało jej się tu przyjeżdżać. Miała wrażenie, że jak tylko zobaczy Villers’ównę rozpłacze się po całości i nie będzie w stanie się opanować. Ostatnio przerastało ją to, jak Oliver powtarzał często „tata” i jak trudno było się z nim jakkolwiek umówić. Święta aż ociekały smutkiem, gdy patrzyła w stronę pustego siedzenia, kiedy wszyscy z rodziny pytali się, gdzie zgubiła męża. Kolejnego. Uśmiechnęła się, widząc energię Mini. Z tego co opowiadał jej szalony eksik, miała wyglądać jak menel i śmierdzieć na kilometr, ale jak się okazuje, nie tylko Puchoni mają ułańską fantazję. Miała ochotę powiedzieć „o rany ty żyjesz”, ale prędko ugryzła się w język i przytuliła lekko Mini. - Mam nadzieję, że tego nie odziedziczy po Villersach – zaśmiała się, chociaż nie dało się ukryć, że sam temat był w sobie bolesny. Postawiła Olivera na podłodze, aby mógł sobie spokojnie dreptać i uśmiechać się w kierunku cioci. Zapoznała ich ze sobą, nie wspominając nic o tym, że ta pani ma coś wspólnego z tatą. Znów mógłby płakać. - Jestem grubasem i w dodatku matka na urlopie, czyli nuda pełną parą. – odpowiedziała wzruszając ramionami. Ścisnęło ją w żołądku, gdy pomyślała, że Mini mogła palić, a ona musiała rzucić używkę, która w zasadzie w latach „studenckich” była jej znakiem rozpoznawczym. - Przepraszam, Mini, że spytam się tak bezpośrednio, ale inaczej nie potrafię. Casper wypisywał mi takie rzeczy, że… – westchnęła dość głośno, przenosząc wzrok na dziewczynę i patrząc jej w oczy – Co się z Tobą dzieje czy Ty potrzebujesz jakieś pomocy? – spytała na jednym wydechu.
No tak, jeżeli ktoś puszczał nieustannie wodze fantazji w stosunku do niej to był to nie kto inny jak jej brat. Cały czas miała świeżo przed oczami sytuację sprzed kilku dni, w której on sam wiedząc lepiej, stwierdził że Mini na pewno nocowała na jakimś dworcu czy tam klubowych deskach, a zamiast iść na lekcje wróciła brudna i zmelanżowana do domu. Trochę to przykre, że w rzeczywistości moment w którym miała ochotę się napić nastąpił zaraz po przekroczeniu progu mieszkania. Z zewnątrz wydawała się być zimną suką, która tak naprawdę w dupie miała to co się dzieje z Casprem i czy stworzą kiedykolwiek w miarę normalną rodzinę. W głębi duszy jednak każdego wieczora modliła się żeby jeszcze kiedyś udało jej się przyjść do niego, wypłakać w koszulę i na chwilę zniknąć w uścisku starszego brata, jak to miało miejsce prawie trzynaście lat temu. Ludzie się zmieniają, czasy się zmieniają, a z tego co Villiersówna zdążyła już zauważyć - wszystko idzie ku gorszemu. Gdzie jest więc ta wiara w ludzi, której tak kurczowo potrzebujemy? Ona ją całą straciła. Nie powiem jednak, widok Cassandry z małym Oliverem sprawił, że jakieś dawno zapomniane uczucie rozlało jej się ciepłem po ciele. Podobno żeby wzniecić płomień wystarczy tylko jedna, mała iskra. - Jeśli to odziedziczy to jeszcze pół biedy, grunt żeby rozsądek trafił się po mamusi - stwierdziła zgodnie z prawdą, bo ani jej brat, ani ona która wciąż naiwnie wierzyła w to, że się zmieni, nie należeli pod żadnym względem do osób które można by było nazwać rozsądnymi. Uśmiechnęła się z jednej strony trochę smutno, a z drugiej niepewnie jakby sama nie wiedziała czy tak wypada. Właściwie to jej samej marzyłaby się przez chwilę taka nuda. Zwykłe życie, bez codziennych awantur, brata który bzyka wszystko co się rusza, rozbitych butelek na ziemi, nieżyjących rodziców. Chociaż na kilka minut oddałaby się słodkiej rutynie, która zmuszałaby ją jedynie do opieki nad najbliższymi. Może to wcale nie było takie proste, ale tyle byłaby w stanie zdzierżyć. Ostatnie zdanie, które padło z ust Lancaster wcale nie powinno jej zaskoczyć, ale mimo wszystko zbiło ją z tropu. Nie wiedziała, że jej brat nienawidził jej za tamto głupie popołudnie aż do tego stopnia żeby rozpowiadać takie idiotyczne plotki o niej. Wiedziała, że za wszelką cenę chciał udowodnić że jest lepszy od niej, ale na Merlina, jakim kosztem! - Nie, nie to nie tak - pokręciła głową i przez chwilę tłumiła chęć zapalenia papierosa, który automatycznie rozładowywał u niej stres. Spojrzała jednak na małego Oliverka i chęć bycia dobrą ciocią u niej zwyciężyła. - Po prostu... Życie z Casprem jest ciężkie. Właściwie to sama nie wiem, bo... - powoli cała stanowczość z niej zaczęła wyparowywać, a głos niebezpiecznie się załamał. - Głupio mi o tym Tobie mówić, tak po prostu... Nie lubię rozmawiać o problemach. Już i tak masz ywstarczająco swoich - zrobiła krótką pauzę, starając się zebrać przez chwilę myśli. Niech będzie, yolo mode on. - Ostatnio myślałam, że już wszystko idzie ku lepszemu... Zmarła mama, mieli mnie zabrać dziadkowie. Nie chciałam tam iść, w końcu Casper wziął mnie do siebie. Najgorsze jest to, że tak dużo mu powiedziałam, tak bardzo się przed nim otworzyłam i... Nie minęło kilka dni, a znalazłam go w łóżku z moją koleżanką. Ba! Okazuje się, że są razem, fantastycznie prawda? Potem poleciały wyzwiska, bo rok starszy Casper próbuje udawać mądrzejszego i doroślejszego niż jest. Zabrałam rzeczy i stamtąd wyszłam. To smutne, że on nawet nie próbował w żaden sposób mnie zatrzymać - uśmiechnęła się smutno i siadła na kamieniu czy czymśtam, bo człowieka wykończyć takie otwieranie się przed ludźmi może. Naprawdę, Mins nie należała do ludzi, którzy otwarcie mówią o uczuciach i o tym co się u nich w życiu dzieje, więc Cass powinna z niej być dumna, że tak dzielnie podołała wyzwaniu!
/boze jakość posta pewnie jest straszna, ale jestem taaaaakaa choooora no najgorzej!
Boże spałam tak krótko i tak kiepsko, że teraz ja popisze się super odpisem o beznadziejnym poście. Zwalmy to na sesję i życiowe dramy. Potem za to wypijemy! Cassandra nie chciała specjalnie wierzyć, że dziewczyna, która sprawiła na niej tak dobre pierwsze wrażenie (chociaż to było na imprezie), nagle zaczęła się zachowywać jak najgorsza dziwka. Cóż, w przeszkoleniu pedagogicznym na pewno miała super wykłady o tym, że gdy umiera matka danej osobie może odbić. Jednak psychologiczne zagwozdki zostawię Tobie! Każdemu przydaje się poza tym jakaś odskocznia. Nie wolno ciągle siedzieć w domu. Na Merlina, można zwariować! Dlatego dobrze, że Mini korzystała z młodego wieku i zbytnio też nie przejmowała się wszystkim. Cassandra podejrzewała, iż gdzieś tam Casper widzi w swojej siostrze matkę, której mu brakowało. - Rozsądek? Gdzie kobieta po dwóch mężach ma rozsądek? – zaśmiała się, poprawiając blond loki. Oliver jak na każdego mężczyznę przystawało kochał bawić się włosami. Jednak z wiekiem musi nauczyć się jeszcze delikatności! Ciągnął za nie, sprawiając Cassandrze ból. Młoda kobieta przez małe dziecko stała się aż nader opiekuńcza. Nie chciała też mówić jej, że zrezygnowała z roli nauczyciela w Hogwarcie. Podejmuje się tylko pracy w Ministerstwie Magii, ponieważ miała dość tych toksycznych relacji. Zdenerwowały ją zarówno plotki jak i podejście najbliższych do spraw codziennych. Ona nie mogła bawić się w yolo życie, nie przejmując się niczym. W małym łóżeczku zawsze tkwił Oliver, który witał ją głośnym piskiem i energicznym machaniem łapkami. Wydaje mi się, że wpadłam na pomysł, jak zafundować Mini bardziej poukładane dni. Być może było to szalone, kompletnie nie na miejscu, ale nie potrafiła się powstrzymać. - Wiem, że życie z Casperem jest ciężkie, dlatego, na Merlina, wiem, jak to głupio zabrzmi. Nie chcę ci matkować, Mini, ale musisz też mnie zrozumieć. Jedno z Was być może i jest spaczone i robi ze swoim życiem, co chce, ale ty masz jeszcze przed sobą ważne wybory i niekomfortowa sytuacja w domu na pewno nie pomoże ci dobrze zdać rok. Jestem w stanie cię zatrzymać i ci pomóc, wbrew pozorom nadal jestem twoją bratową. Mam spore mieszkanie, a Oliver na pewno się ucieszy jak ciocia po zajęciach będzie wracać do rodzinnego domu… – jej monolog był doprawdy długi. Patrzyła jej cały czas w oczy, czując jak na polikach pojawiają się rumieńce. Nie trzeba chyba dodawać, że prędko je usuwała dzięki zdolności metamorfomagii? Oliver zaczął skakać wokół Mini z rączkami uniesionymi ku górze. Przykro było jej słyszeć, iż Casper kompletnie nie przejmuje się własnym życiem. Miał czas, aby spotykać się ze swoją partnerka życiową a własnym synem nie? Cassandry marzeniem było stworzyć prawdziwy dom, w którym pachnie zawsze cynamonem. Chciała witać gości świeżo upieczonym ciastem, robić mężowi kawę z pieprzem i zajmować się dzieciakami, które udawałaby małych piratów. Arrrgh. Młoda kobieta przykucnęła przy Mini, utrzymując równowagę poprzez złapanie dziewczyny za kolana. - Słońce, jesteś dla niego naprawdę ważną osobą do tego stopnia, że łatwiej mówić mu jak ktoś powinien się zachować niż miałby ogarnąć własne życie. Jest hipokryta, sama o tym wiesz. Wierzę jednak, iż potrzeba wam czasu… – szepnęła, gładząc ją po nodze. Miała ochotę mocną ją do siebie przytulić. Łzy same naszły do oczu. Nie potrafiła się pogodzić z tym, że Villers tak ją traktował. Przecież Mini była tak naprawdę jeszcze dzieckiem! Przed nią wiele wyborów, które niekoniecznie musiały być dobre. - Przepraszam za niego, wiem, że jest dupkiem, ale on kiedyś zrozumie swój błąd, może być za późno, ale kiedyś dorośnie… – zabrzmiało to jednak jakby nie tylko pocieszała Mini lecz również siebie. Ile jeszcze Cassandra powinna żyć nadzieją, że Casper pomyśli nie tylko o sobie ale i o małym Oliverze?
No dobra to teraz moja kolej. Sesja i te sprawy, poza tym jest mi okropnie zimno w moim mroźnym niczym lodówka pokoju, dlatego mój odpis też pewnie jakiś wybitny nie będzie. To wszystko wina zimy, niech mija i sesja też to rzeczywiście będziemy miały co opijać! Tak, zazwyczaj Mini wiedziała jak zrobić na kimś dobre wrażenie, wierzmy jednak że to żadne kłamstwo nie było, a ona trochę oleju w głowie w przeciwieństwie do brata miała. Tak mniemam, bo oprócz patologicznego dzieciństwa zła dziewczyna z niej nie była. Może nawet i miała potencjał do robienia jakiś wielkich rzeczy, jednak zero możliwości ku temu, no i przede wszystkim nie zdawała sobie sprawy, że może mogłaby w przyszłości zabłysnąć czymś innym niż mocną głową do picia. Na szczęście wbrew chodzącym plotkom, nie puszczała ciała w ruch i nie przychodziła na lekcje naćpana, czy nawalona. Wbrew pozorom była całkiem zwyczajną uczennicą jeżeli o kwestię szkoły właśnie chodziło. - Z każdym mężem masz coraz więcej doświadczenia, które na pewno w pewien sposób zapobiegnie doliczeniem kolejnych kilku mężów. To znaczy nie żeby coś, ale myślę, że jak już w końcu zechcesz ponownie brać ślub, to raczej będzie to ten jedyny, co nie? - co ona tam mogła wiedzieć, niebawem kończyła osiemnaście lat, a o związkach wiedziała tyle samo co o niebezpiecznych, magicznych stworzeniach. Pragnę również przypomnieć, że stosunkowo niedawno prawie zeżarła ją Kelpia, bo Mins nie miała zielonego pojęcia, że takie ładne koniki potrafią być takie niedobre! Spojrzała z mieszaniną konsternacji i lekkiego szoku na twarzy. Zupełnie nie spodziewała się takiej propozycji ze strony Cassandry i wcale nie chodziło o to, że nie chciała z niej skorzystać. Po prostu chyba dawno nikt nie okazał się być wobec niej taki... Miły? Pomocny? Sama nawet nie wiedziała jak to nazwać. Ostatnio życzliwość w kręgu osób, w którym się obracała powoli dogorywała, dlatego poczuła się mile zaskoczona. Nie bardzo miała pojęcie jak zareagować na tą całą sytuację. Nie chciała wyjść na idiotkę, która z piskiem radości przyjmuje propozycję. Nie wiem czemu miałoby to być idiotyczne, ale Villiers na pewno tak pomyślała, o to mogę się założyć. Nie rozumiem też, dlaczego wiecznie udawała osobę oziębłą i pozbawioną większości uczuć, kiedy w rzeczywistości wszystko przeżywała gdzieś tam w głębi siebie, nie zawsze potrafiąc sobie poradzić z własnymi problemami, rozgrywającymi się w jej głowie. - Ojej, nie wiem co powiedzieć... Nie boisz się, że kolejny Villiers może się okazać być tak samo pozbawiony rozumu jak poprzedni? To znaczy nie żebym ja była pozbawiona rozumu. Nie tak jak mój brat hehs... Eee... Bardzo chętnie bym z wami zamieszkała. Jeśli to nie problem. Ojej... - plotła może trochę trzy po trzy, ale czuła się naprawdę niezręcznie. Z jednej strony była wręcz wniebowzięta na myśl o tym, że może w końcu uda jej się zaznać odrobiny w miarę normalnego życia, a z drugiej? Obawiała się. Bała się nowych rzeczy. Ostatnio tak wiele straciła. Nie chciała znowu się zaangażować w coś co zostałoby jej nagle odebrane. Takie tam dylematy nastolatki bez matki. Swoją drogą nie wiedziałam, że pija się kawę z pieprzem. Kiedyś możesz się pobawić w moją żonę i mi taką zaparzyć! Na pewno Ślizgonce wizja cynamonu i piratów by się spodobała. Sama przecież na balu wczuła się w rolę piratki śpiewająco, więc w zabawie z dzieciakami też nie miałaby żadnych oporów. - Wiem... Boje się jednak, że on się nigdy nie zmieni. Już tyle razy myślałam, że coś jest na rzeczy, ale nie. Zawsze wracał do punktu wyjścia. Naprawdę, zdobyłam się nawet na to żeby się przy nim otworzyć, powiedzieć wszystko co mi leży na sercu, a to i tak chyba za mało. Nie mam już siły. I to mi za niego powinno być wstyd. Nie Tobie. W końcu więzy popiep... beznadziejnej krwi - uśmiechnęła się smutno i położyła jej dłoń na ramieniu. Też miała ochotę przytulić ją mocno, ale po prostu sprawy z ostatniego czasu zaczęły blokować jej umiejętność okazywania emocji. Westchnęła głęboko, przywracając twarzy naturalny kolor, bo wydaje mi się że na moment cała krew odpłynęła jej z twarzy. Spojrzała teraz na małego Olivera i uśmiechnęła się do niego wdzięcznie, lekko czochrając mu łepek.
Obawiam się, że jak tradycyjnie zacznę marudzić w pierwszym akapicie tak nie skończę na kilka stron, wiec nie będę taka. Zima za dwa tygodnie ma odejść z naszego pięknego kraju, więc nic nie pozostaje jak palić w kominkach i pić dobre wino! Nie chodziło o robienie dobrego wrażenia. Wbrew pozorom musiały spędzić ze sobą tyle czasu, że zdążyły się poznać i znają swoje wady oraz zalety. Cassandra nie mogła pozwolić na to, aby tak młoda osoba przekreśliła własne życie. Może nie powinna się wtrącać i zostawić tę sprawę Casperowi, lecz na niego nie mogła liczyć. Na Merlina, przecież Lancasterówna uczyła Mini. Widziała w niej potencjał. Wystarczyłoby jakby miała jakiekolwiek możliwości. Spokój ducha był najważniejszy. Musiała czuć, że w domu jest kochana i zawsze mile widziana, a to akurat mogła zapewnić jej Cassie. Chciała ochronić dziewczynę przez złymi decyzjami. Sama podjęła ich zbyt wiele. Teraz czuła się osaczona swoimi błędami, dlatego postanowiła zacząć nowe życie. Kobieta pokiwała głową, uśmiechając się lekko. - Nie, raczej prędko nie wezmę ślubu. Tu raczej doświadczenie nie ma nic do rzeczy. Z naiwności się nie wyrasta – nie chciała powiedzieć, że Casper i Morpheus należeli do „złego” grona ludzi, a ona jest taka biedna i wspaniała. Lancasterówna żyła marzeniami, które zderzały się z rzeczywistością za późno. Zwykle wtedy gdy miała obrączkę na palcu. Teraz kompletnie nie spieszyło się jej ponownie do Urzędu Stanu Cywilnego. Wróciła do starej zasady: określać znaczy ograniczać. Wyraz twarzy Mini sprawił że Cassandra nagle posmutniała. Może naprawdę za szybko wylatywała z propozycjami? Wiedziała, że nie miały za wspaniałego kontaktu, ponieważ niektóre osobniki jej tro utrudniały, ale nie mogła się powstrzymać, aby zaoferować jej coś takiego. Miałaby wielkie wyrzuty sumienia, gdyby zostawiła Mini na pastwę losu. Nie potrafiła sobie wyobrazić jak tuła się po znajomych, opowiadając jaką paskudną ma rodzinę. Cassandra położyła dłonie na jej kolanach. - Mini, absolutnie nie jest to problem. Jesteśmy rodziną, pamiętaj o tym. Tylko jest jedno co musisz mi obiecać. – kobieta pozwoliła chłopcu usiąść i bawić się włosami dziewczyny. Na szczęście Cassie nauczyła go, że nie wolno za nie ciągnąć. Nie wiedziała jak zacząć, jak powiedzieć, że tak mocno nie cierpi własnego życia, iż postanowiła sobie je zmienić. Wypuściła głęboko powietrze, zabierając dłonie z kolan brunetki. - Jestem metamorfomagiem i prawdę mówiąc, nie mam siły bawić się w wojnę z Casperem. Chciałabym zmienić swoje życie, lecz nikt nie widzi tego, że sama wiele działam. Ciągle mam nalepkę byłej kochanki wielkiego zawodnika Quidditcha. Powiedziałam mu, że wyprowadzam się na stałe. Jutro odbieram nowe dokumenty i… chciałabym, aby ten sekret został między nami. Stanę się Meredith Kennedy, otworzę własną kawiarnie. Przeprowadziłam się do niewielkiego domu, na pewno znajdzie się tam dla ciebie pokój, Mini. Niestety musiałabym cię prosić o mówienie, że poznałyśmy się gdzieś w świecie, a Cassie wyprowadziła się do Francji, lecz wciąż utrzymujesz z nią kontakt. – urwała na chwilę, wstając gwałtownie. Zaczęła się przechadzać w przód i w tył, próbując powiedzieć o wszystkim. Nie wiedziała, że będzie to tak trudne i nie miała zielonego pojęcia, czy Mini ją zrozumie. Wypuściła głośno powietrze. - Wiem, że proszę cię o wiele, ale nie jestem w stanie inaczej ułożyć sobie życia. Casper chociaż jako tako się stara, wciąż tkwi w piaskownicy. Może utrę mu aż za bardzo nos, ale wiem, że kiedyś się obudzi, że zrozumie, co jest ważne w życiu, a wtedy na pewno się do ciebie odezwie. Pytanie tylko, czy mu kiedykolwiek wybaczysz. – mimo wszystko ponownie usiadła obok niej i nie kontrolując własnych emocji, przytuliła się delikatnie. Miała wrażenie, że to była najcięższa rozmowa w jej życiu. Dokładnie pamiętała jak musiała się tłumaczyć bratu, iż dwadzieścia dziewięć kilo przy wzroście Lancasterówny wcale nie jest pierwszym gwoździem do trumny. Wtedy przyrzekła, że będzie walczyła o swoje życie. Teraz był jej set, jej ring i jej niespełnione marzenia.
Wiecie jak to w życiu bywa… Raz pod górkę, no a raz… Pod górkę. I w przypadku Coco Watson to niemal norma. Z nią nie ma łatwo, a już w ogóle nie bierzmy pod uwagę jej życia, w którym jest miliard kolorów, ale każdy ma odcienie jedynie czerni, bieli, szarości czy… Nijakości. Ale świat się zmienia. Świat się śmieje. Nie ma co już płakać, rozwodzić się nad brudami. Przykrymi jazdami czy czymkolwiek innym. Po co? Do czego to ma prowadzić? Dość. Oddzielamy wszystko grubą kreską, i bynajmniej nie jest to amfetamina, wszak dziewczę z odwyku wróciło. Tak, naprawdę – CZWARTY RAZ ODWYK. Wiecie jak to jest. Nie zawsze dostajemy to co chcemy, ale ona ma po raz kolejny zaświadczenie o tym, że jest w pełni zdrowa. To dość zabawne, ale wierzmy głęboko iż gryffonka nigdy więcej nie wyląduje w zakładzie, bo już nawet nie będzie musiała podawać swoich danych osobistych, bo lekarze będą znać je na pamięć. No i jakiś progress jest, nie? Ale teraz zwróćcie uwagę, wróciła. Chciała się pozbierać. Ogarnąć. Odzyskać… Nie, właściwie nie odzyskać, ale chciała udowodnić ojcu jej dziecka, że potrafi, że umie, że chce, że jej zależy. Że kocha, ale o tym przecież nikt nie musi wiedzieć, wszak Watson była doprawdy ostatnimi czasy zamkniętą w sobie istotą, no bo tak… Do nieobecności Charlie to się dało przyzwyczaić. Najpierw wpada jak strzała, oświadcza, że zabiła człowieka, potem znów znika. Potem wraca. Sąd. Kurator. Ćmoje boje dzikie wensze. Gdzie w tym wszystkim miała się zmieścić Rosie? Nie, dla niej nie było miejsca w życiu Charlie. Nigdy właściwie nie było, nie miało znaczenia czy ich spotkanie odbyło się na dworcu, kiedy to znów puste obietnice padły w przestrzeń, ani teraz kiedy znów gdzieś wyjechał. Kto wie… Może znowu kogoś zajebać? Nie ważne. Coco i tak jej nie pomoże, bo jest obciążeniem, ciężarem i nie wiadomo czym jeszcze. Tak, była zła. Była wściekła. Dlaczego Oliver wyjechał? Zasrany kutas! Jak ona miała w tym momencie po prostu dość, albo nie. Najchętniej to by się z tą dwójką spotkała i ich zaavadowała, jak oni mogli to zrobić. Wyjechać. Wyjechać. Wyjechać z pizdu, i co? Nigdy nie wracać, tak? Świetnie, krzyż na wasze zjebane drogi! I w żaden sposób nie mogła sobie poradzić ze złością i z tym jak bardzo żałowała, że ich tu nie ma. Że nie ma Olivera, przecież z nim była tak bardzo zżyta i wiecie co zrobiła Coco Watson? Nie zgadniecie. Poszła gdzieś, na jakąś alejkę w Hogs, ale nie znalazła tam tego czego szukała, i spoko luz – nie chodzi o prochy. Teleportowała się więc na ulicę Pokątną, i tam? I tam poszła do sklepu z miotłami i uwaga, kupiła miotłę. Uwierzycie w to? No ja ogólnie to też nie wierzę co to dziewczę robi ze swoim życiem, ale niektórzy twierdza, że latając możemy się zrelaksować i oderwać myśli od tego co nas trapi, wiec może i w przypadku Rosie tak będzie. Ale ona nawet nie wiedziała jak się ten głupi kij trzyma, a co dopiero jak odbić się od ziemi żeby polecieć gdzieś wyżej niż metr nad ziemią. Śmieszne. Co za ciamajda. W każdym razie trzymając swoją super miotłe, nie wiedząc właściwie po co ruszyła w stronę… A właściwie to prze siebie, bez konkretnego celu. Najlepiej na odludziu. Bez ludzi, bez kogokolwiek, co by nikt się nie nabijał, nie? No i tak też znalazła właśnie tu. Śmieszne. Położyła swoją super miotłę – Nimbusa, szpan na dzielnie, na ziemi i tak myślała intensywnie co teraz trzeba zrobić. -Pierdole, no nie wytrzymam, jak ja nisko upadłam. Oliver w pizdu, ale jak już się nauczę to przysięgam, że tak do Ciebie polecę, że Ci kurwa w pięty pójdzie. Durna miotła! – Wrzasnęła, dobra nie krzyczała ale mówiła dość głośno, a po chwili nie wiedząc dlaczego ten martwy przedmiot podniósł się, a raczej poszybował i jeb. Dostała w łeb. To dziwne, uwierzcie mi, to dziwne, ale dobrze. Chwyciła w końcu za kijek. Udało jej się i chyba nie było tak źle. Co prawda siedzenie na miotle wychodziło jej nienajgorzej, ale co dalej? -Dobrze, Ty mnie uderzyłaś, to ja Cię złamię, a potem kupię sobie inną, która będzie posłuszna, a nie… Jakieś badziewie. Oszukali mnie. – No i nie wiedziała, że te sprzęty to chyba są inteligentne, bo to jak scalenie czy coś, ona pomyślała leć, no i prawie poleciała, po za tym, że robiła to w górę i w dół, że aż żołądek dostawał powoli palpitacji, a ona czuła się coraz gorzej. Okropna sprawa. I zanim się obejrzała już tkwiła głową w dół, a po chwili spadła i aż wydała z siebie głuchy jęk, gdy tylko uderzyła plecami o ziemię. Wiadomo, że w jej rudej główce zrodziło się miliard przekleństw, ale przynajmniej nie obrażała już wrednej, durnej miotły, która powinna zostać połamana! -W porządku, skoro tak chcesz się bawić, to tym razem zabawimy się na moich zasadach… - To doprawdy dziwne, bo z boku pewnie wyglądało to komicznie, no ale tak to jest jak ktoś pierwszy raz ma do czynienia z Nimbusem 2001. Smutne. Bardzo smutne! No, ale mimo wszystko miotła wylądowała na ziemi, a Rosie? No cóż, wyzbierała się z trudem.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Tymczasem pewien Ślizgon przechadzał się akurat bez celu po Hogsmeade. Kto wie co tak naprawdę nim teraz kierowało, gdy raz po raz stawiał kroki, zagłębiając się w wąskie uliczki magicznego miasteczka i wlepiając spojrzenia w szyldy sklepów. Może potrzebował chwili odpoczynku od tej całej szkoły i pierdolonego zamieszania, jakie wciąż go otaczało, nieważne jak daleko by nie uciekał. Ledwie pozbył się ze swojego życia Stone’a, to miał okazję zbadać nieznane wcześniej rejony na ciele ćwierć wili. Dobra, to jeszcze jest spoko, bo i przecież w miarę normalne do przewidzenia, że od czasu do czasu sobie porucha. Inaczej się sprawa miała jeśli chodziło o pewną osobę. - Fy fan - przeklął sobie radośnie po szwedzku, czując, że dla złości, która rozgrzewała go od środka jeszcze długo nie będzie potrafił znaleźć ujścia. Jak ona mogła sobie od tak po prostu zniknąć? Pierdolona Scarlett. Zacisnął dłonie w pięści i wsunął je do kieszeni. Szklane tafle witryn sklepowych zbyt dobrze ściągały jego wzrok. Mógłby zrobić tak jak wtedy, gdy zrobił z drobnego ciałka Watson niemalże tatara z Sądołowa, ale po cóż? Szkoda było jego łapek, reputacji i kasy na wstawianie nowych szyb, a warto pamiętać, że jeśli chodziło o pieniądze, to Sharker był prawdziwym Sharkerem. Przepierdalamy na głupoty, ale tylko na te sensowne! Spacerował sobie więc radośnie w Hogsmeade, aż wreszcie jego wzrok zatrzymał się na witrynie sklepu papierniczego bodajże. Spytacie czegóż on mógłby tam szukać, skoro wydłużył kroki i uchylił drzwi, wprawiając w ruch denerwujący dzwoneczek? Już tłumaczę! Otóż w tym zacnym sklepie można było kupić również miotły, a nie ma chyba niczego lepszego na poprawę nastroju jak zakupy! No cóż, a przynajmniej jeśli chodziło o moje, malutkie pojęcie o sobie samej i Rasha, który miał to po mnie. Wlazł więc do środka i przez niemalże godzinę głaskał rączki, przesuwa palcami po idealnie dobranych witkach różnych mioteł, sprawdzał ich sterowność, aż wreszcie zdecydował się wydać małą fortunę na Błyskawicę. Do tej pory zajeżdżał któregoś z Nimbusów, jakiego miał od naprawdę kupy czasu, dlatego tym bardziej cieszył się z udanego zakupu. Jak dobrze, że nie zdawał sobie sprawy z tego, że chwilę przed nim Watson kupiła dokładnie to, na czym on poruszał się przez taki szmat treningów. Wziął w łapkę swoją nowiuteńką miotłę, pozwalając magicznemu grawerunkowi na oznaczenie go jako właściciela, a potem odesłał ją do swojego domu w Londynie, przy pomocy uczynnego sprzedawcy, który zapewnił go, że miotle absolutnie witka z ogona nie spadnie. Cóż, czasem trzeba było zawierzyć motłochowi. Rasheed wyszedł ze sklepu z o wiele lepszym już nastrojem, jednak to wcale nie oznaczało, że wróci do zamku, czy do pustego, nie licząc skrzata, domu. Skierował swoje kroki na obrzeża miasteczka. Zapewne chciał sobie przemyśleć obecną sytuację i wyklarować sobie odpowiedni plan działania. Nigdy by jednak nie przypuszczał, że, gdy już dotrze do Śnieżnej Krainy, gdzieśtam w pizdu za lasem, to jego oczom ukaże się tak niecodzienny widok. Coco Rosie Watson ujarzmiająca miotłę. W normalnych warunkach pewnie padłby na ziemię, zwijając się ze śmiechu, uprzednio cykając kilka magicznych fotek dla potomnych i jeszcze gdzieś w trakcie wysyłając prześmiewczy list do Kacpra, ale teraz… teraz był wściekły. Jak ona mogła tak katować Nimbusa?! Głupia farbowana blondynka! - Co Ty odpierdalasz?! - warknął na nią, a w panującej wokół ciszy, jego słowa zabrzmiały naprawdę głośno. Maszerował teraz w jej stronę z groźnym wyrazem twarzy, za nic mając sobie to, że to w sumie drugie ich spotkanie po tym jego dziwnym i dzikim wybuchu agresji. - Nie tak się trzyma miotłę. To nie kij do podmiatania brudów pod dywan - syknął, gdy już znalazł się obok Watson, którą notabene gromił wzrokiem. Zabrał jej miotłę… dobra, wyrwał ją jej i umieścił w pozycji poziomej, pozwalając jej zawisnąć w powietrzu, a potem chwycił rudą za ramię i przyciągnął przed nią. - Ja Ci pokaże jak to się robi, bo jeszcze zepsujesz, fajtłapo - och, patrzcie jaki łaskawca!
Coco? No cóż. To jest tak jak z Rasheedem wbrew pozorom, tylko jej brakowało miliarda zer na koncie, ew. w skrytce u Gringotta. Taki tam mały szczegół, a robił kolosalną różnicę. Nie wspomnę oczywiście o krwi, której Coco nie posiadała, i z Sharkerem to był chyba jedyna relacja, że dawał odczuć jej do tego stopnia, że jest jedynie szlamą. Nikomu to nie przeszkadzało aż tak bardzo, a może przeszkadzało tylko nikt nie potrafił jej tego powiedzieć? To trochę śmieszne żeby tak było, przecież i Villiers, i Young, i kurwa wszyscy którymi się otaczali zawsze, no dobra – prawie zawsze mówili co myślą. Casper by ją okłamał? Nigdy tego nie zrobił prawdopodobnie, bo pewności nie miała. Nie. Na pewno nie. Ktoś taki nie mógł być ojcem jej córki, gdyby tylko ja oszukiwał znalazłaby haka i pozbawiła go wszystkiego na czym mogło mu zależeć, a tak? Summer była w dobrych rękach, a Rosie trenowała, bo chciała pokazać wszystkim, że naprawdę może coś osiągnąć i to było najważniejsze. To liczyło się w tej chwili najbardziej. Skoro Villiers dawał rade, to dlaczego Watson miała nie dać? Fakt, z pojebanymi rodzicami to Summer nie zajdzie daleko, ale jeszcze była jako tako w niej nadzieja, co nie? W każdym razie właśnie teraz walczyła z przeklętą miotłą, która najchętniej by połamała w drobny mak. Jakieś chujostwo jej sprzedali, a ona kompletnie nie rozumiała dlaczego ktokolwiek chce się w to bawić. Nie miała pojęcia czy kupiła coś dobrego czy nie. To nie było ważne. Ona chciała na chwilę zapomnieć o wszystkim. Wszystkim co było tak bardzo złe. Musiała pogodzić się ze stratą Olivera, a przecież tęskniła za nim jak za nikim innym. Dlaczego wyjechał? Kiedy rozstał się z Juno tego nie zrobił, więc czemu teraz…? Bez sensu. Nie potrafiła tego zrozumieć. Może gdyby miała jakieś super moce, to byłaby w stanie ogarnąć brata, a tak? Jasne. Ucieczka jest najlepszym rozwiązaniem, szkoda tylko że nie dla Coco, i gdyby miała świadomość, że bliscy już ją uśmiercili to zapewne wszystko w tym momencie potoczyłoby się inaczej, a teraz? Żyła przynajmniej w błogiej nieświadomości – i to było piękne. Zero problemów, po za tym, że nie było Olivera, a Casper? Cóż. Tkwił gdzieś. Lawirował. Miał urodziny, chciała dobrze. Chciała złożyć mu życzenia, ale nie tak jak pseudo kumple czy przyjaciele przez listy, po co to miała robić skoro i tak by nie odpisał? Naprawdę wierzyła, że spotkanie z córką będzie wymówkę, ale z tego co zrozumiała u jego boku była inna. Inna pewnie przytulała JEJ córeczkę. Inna głaskała JEJ Summer. Nie. Tak być nie może. Coco nie dopuści do tego by jakikolwiek strzęp będzie dotykał JEJ dziecka. Nie miała żalu do Caspra, to fakt, ale miała żal do niego, że jeśli pozwalał obcej szmacie dotykać JEJ córki, to przecież avada poleci już nie tylko na jedną osobę, i być może właśnie dlatego próbowała dać upust wszelkim złym emocjom. Być może dlatego chciała polatać, ale miotła jej nie słuchała. Była upierdliwa, pewnie tak jak właścicielka. To tak jak z różdżkami? Że miotła nas wybiera, bo dopasowuje się pod kątem charakteru czy coś? Ciekawe, doprawdy ciekawe! Nie ważne. Musiała zrozumieć potęgę tej nieodpartej chęci wielu osób, dlaczego tak zawzięcie chciały grać. Ona nie nadawała na tych samych falach, ale być może chociaż da radę utrzymać się na tym głupim kiju dłużej niż pięć sekund. I tak o to dotarł do niej dość znajomy głos, gdy tylko wyzbierała się z ziemi. Zmrużyła oczy i gwałtownie odwróciła w stronę ślizgona. Świdrowała go szarymi tęczówkami, i bóg mi świadkiem, że była tak wściekła, że nawet nie miała siły się buntować przeciw czemukolwiek. -Ja odpierdalam? To, to gówno jest pojebane i mnie nie słucha! Nienawidzę tej durnej miotły! – Wrzasnęła równie głośno, a po chwili w jej oczach aż zaczęły skakać ogniki gniewu, doprawdy nikt jej chyba nie widział w takim stanie przez całą kadencję jak żyje, ale teraz? Jakie to miało znaczenie, skoro Sharker ją widział wściekłą i na tyle w komicznej sytuacji, że zaraz będzie list u Villiersa z tym jaką ciamajdą jest matka jego dziecka. -Po za tym… Ja nie wiem co ja od tego badziewia chcę. Miało latać. Nie lata. Nie umiem. Nie potrafię. Może się nie nadaje. Gówniany sprzęt. – Wywróciła oczami zaraz po tym jak ją pociągnął do siebie, do miotły, nie ważne. Po prostu nie wiedziała co robić. Jak robić. Po co robić. A może lepiej nie robić wcale?
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Patrzył na nią w taki sposób, jakby zupełnie postradała zmysły, bo i na taką mu w tej chwili wyglądała. Tego jeszcze ludzie nie widzieli i w sumie Rasheed nie był pewien czy kiedykolwiek chcieliby to oglądać. Wyrobił sobie takie zdanie niemalże natychmiast, widząc jak obchodzi się z piękną, nową miotłą, na którą musiała wydać całkiem sporo pieniędzy. Pomyślałby kto, że Watsonowie nagle tak szastają pieniędzmi. Nigdy nie wyglądali na kasiastych, co oczywiście można było przypiąć temu, że wywodzili się z doprawdy żałosnej rodziny, która nie potrafiła zapewnić im nawet pewnego statusu w świecie czarodziejskim, co dopiero mówić o jakichkolwiek luksusowych sprzętach, takich jak właśnie miotły. Zresztą, czy CC kiedykolwiek latała? Gdy tak na nią patrzył, to miał pewność, że nie tylko nie uniosła się nad ziemię, ale nigdy wcześniej żadnej nie dotykała. Nie wiedziała gdzie chwycić, jak ją ułożyć względem ciała, jak dosiąść. To było tak żałosne, że aż śmieszne, w związku z tym jego złość szybko zastąpiła drwina, wymieszana z politowaniem, tak wyraźnie odcinająca się na jego buźce. - Ogarnij się. Kupiłaś miotłę, a nie rurę do tańca. - mruknął, marszcząc brwi - Poza tym licz się ze słowami. Jedynym durnym istnieniem w tym towarzystwie jesteś Ty. Miotły też mają swoją duszę. Okej, albo miał fazę, albo naprawdę tak uważał. Zresztą, wystarczyło tylko spojrzeć na to jak na nią patrzył. Jego oczy iskrzyły, zupełnie tak jakby właśnie podziwiał jakąś przepiękną kobietę, a dłoń, którą muskał rączkę prowadził delikatnie, niczym po skórze najcenniejszej mu osoby. Pasja aż od niego biła, a zachowanie Coco definitywnie go wkurwiało. Nie rozumiała tego pięknego sportu, a mimo to uważała się za eksperta i wydawała osądy na temat tak zacnego ekwipunku. Przesunął na nią spojrzenie stalowoniebieskich oczu, jednak jeśli liczyła na to, że coś z nich wyczyta to grubo się myliła. Były jak zazwyczaj nieprzeniknione i chłodne. - Że nie umiesz to zauważyłem. - powiedział, teraz już zaskakująco spokojnie i chwycił ją za dłoń, kładąc ją na miotle. - Pokaże Ci jak to się robi. Szkoda, żeby taka miotła się zmarnowała przy kimś tak żałosnym. Trzymaj ją pewnie i nie wykonuj gwałtownych ruchów. Nimbusy reagują nawet na najlżejszy dotyk, zwłaszcza te nowe, więc nie ma potrzeby abyś rzucała się jak małpa w cyrku. Przerzuć przez nią nogę. Rozkazał, opuszczając nieco miotłę w taki sposób, aby mogła na niej usiąść, dotykając wciąż stopami ziemi. - Jeśli chcesz polecieć, odbijasz się lekko nogami od ziemi, o tak - zaprezentował jej to w bezmiotłowej pantomimie. - Do przodu lecisz, pochylając lekko trzonek ku dołowi, hamujesz wykonując odwrotny ruch, kierując trzonek ku górze. Sterujesz głównie za pomocą ruchów ciała, bo miotła reaguje na Twoją pozycję względem niej. Jeśli chcesz przyspieszyć jakoś znacznie, to polecam nieco się pochylić. Zmniejszysz wtedy opór wiatru, ale raczej za wcześnie na podobne próby. Złap ją mocno obiema rękami, o tutaj. W tym momencie umiejscowił jej ręce w odpowiednim miejscu. - Teraz odepchnij się lekko, ale pewnie od ziemi i nie ruszaj się. Zawiśnij po prostu w górze. Zobaczymy czy chociaż to Ci wyjdzie. Polecił jej, a potem wyciągnął różdżkę, chcąc mieć sytuację pod kontrolą. Wiadomo, żeby znowu nie spadła i nie zrobiła sobie krzywdy, chociaż przy jej talencie to wszystko było możliwe. Nie rozumiał tego, czemu chciał jej pomóc. Może to było swoiste zadość uczynienie? Zabawne sposoby wybierał sobie, aby uzyskać przebaczenie, ale cóż zrobić. Nikt nie wie co tak naprawdę zamieszkiwało jego umysł i jego decyzje bywały czasem dziwne i niezrozumiałe na pierwszy rzut oka. Niemniej jednak zaszczyt ją kopnął, że reprezentant szkoły, pałkarz Znikaczy z Hogwartu, postanowił nauczyć ją obsługi miotły. Ją, Coco R. Watson, największą sierotę miotlarską, jaką kiedykolwiek widział świat.
No bo tak było. Coco Rosie Watson postradała zmysły, bo chciała zrobić cos czego nigdy wcześniej nie robiła, a tym czymś było właśnie… No, kurwa. Właśnie. Tym czymś było latanie. Ona nawet nie wiedziała jak Kacper to robi, ale przynajmniej była blisko w zrozumieniu fenomenu dlaczego tak bardzo chciał by jego syn latał, gdyby tylko miała świadomość, a może już miała, a nie dopuszczała do siebie tej informacji? Nie sądziła, że ktokolwiek mógł być na tyle pojebany, żeby z rocznym dzieckiem rzucić się pod samochód, no ale cóż – różne ewenementy chodzą po ziemi, a Casper miał ewidentnie pecha, jednak to nic. Coco – pro - zawodnik quidditcha mu pomoże. O ile przeżyje ten jakże morderczy trening, a jak widać to chyba się jednak nie zapowiadało na to by w ogóle weszła na miotłę, wszak nawet nie miała pojęcia, że ten sprzęt to taki szybki. Wiecie jak jest. Kupić coś i nie wiedzieć jak się z tego korzysta. -Ja nigdy nawet na rurze nie tańczyłam! Ej rozumiem, że masz mnie za jakąś dziwkę, ale serio… Żyje w celibacie i… Wbrew pozorom… - Zawiesiła nieco głos, bo pewne kwestie powinny zostać wyjaśnione. Najlepiej teraz. Nie odciągać tego na kolejny miliardowy okres czasu. Po prostu niech to będzie. Niech to trwa, bo dlaczego by nie? On też miał prawo na szczerość, bo przecież bronił kumpla, ok, Coco nigdy nikt nie bronił oprócz Caspra, ale bronił jej, bo… Była jego, a gdy ktoś po nią sięgnął, to musiał za to zapłacić. Gdyby tylko Villiers wiedział, co zrobił Sharker, a przecież nie mógł wiedzieć. -Ja nie zdradziłam nigdy Caspra. Byłam mu wierna, nadal jestem… Nie mówię tego żeby się usprawiedliwiać, ale mówię to po to żebyś miał świadomość, że to co ludzie mówią to ściema. W chuj bym chciała odzyskać i jego i Summer. Musisz to zrozumieć, ale… Mówię to ze względu na to co się wydarzyło, a nie po to żeby się usprawiedliwiać. – Powiedziała bardziej do siebie niż do niego, bo przecież nie musiała mu tego mówić, co nie? Nie powinna nawet, ale tak wyszło. Może to i lepiej żeby ktoś z otoczenia kapitana ślizgonów miał świadomość, że znowu Rosie nie jest taka zła? Kto ją tam wiedział, doprawdy, kto ją tam wiedział – to dość śmieszne, ale umówmy się, że Coco też potrzebowała ot tak sobie pogadać, a teraz musiała polatać, ale i tak jej nie wyjdzie. Niestety, to smutne. Nie wyjdzie. Ale w każdym razie udał jej się wsiąść na miotłę. Coco taki szpaner, że aż szok, ale poważnie wsiadła na miotłe stosując się do zaleceń Sharkera, a zaraz potem miała wrażenie, że świat wiruje. Odbiła się lekko od ziemi, a jedyne co czuła to jak wiatr nią miota na prawo i lewo. Ręce jej drżą i wszystko staje się dużo trudniejsze. Wolała stać jednak na ziemi, jak oni, w sensie zawodnicy quidditcha potrafili tak długo wytrzymać? Okropności! -Dobra, dobra… Siedzę, próbuję się utrzymać, kurwa jakie to trudne. Spadnę, spadnę, spadnę. Spadnę, kurwa mać. Boże. Lecę. Spadam. Ratuj. Ratuj. Pomocy! – Wrzeszczała w niebogłosy. Trzymała kurczowo kij, a zaraz potem wbijała wzrok w Rasheeda, czując jak chwieje się na boki. To okropne. Doprawdy okropne. -Pomóż… Trzymaj mnie. Spadnę. Ja pierdolę. - Krzyczała. Oj, tak krzyczała i to dość głośno. Nie potrafiła się opanować. Nic nie miało znaczenia, ale w tej chwili czuła że ma dość i powinna zwymiotować i wierzcie mi - niewiele jej już brakowało, a była ledwie metr nad ziemią.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Taksował ją spojrzeniem takim jak jeszcze nigdy wcześniej. Było ono uważne, nieco nieprzyjemne, ale mimo wszystko nie złośliwe, niechętne. Nie pasowało do jego twarzy. Czyniło ją jakoś tak… zaskakująco ludzką, w porównaniu z tymi, które ukazywał na co dzień, już zwłaszcza w przypadku właśnie Watsonów. Chyba nigdy nie patrzył na Coco tak neutralnie jak właśnie w tej chwili. To… mogło sprawić, że dodatkowo by się zdezorientowała, ale cóż on poradził. Nawet jemu czasem zdarza się zachowywać jak normalny człowiek, a nie zadufany w sobie panicz. - Żyje w celibacie… - prychnął, wywracając oczami i definitywnie nie chcąc tego słuchać. Naprawdę, życie seksualne Rosie go nie interesowało, a to, że powszechnie uważano ją za dziwkę to była inna sprawa. Powód do drwin, do nieufania w jej słowa, do stosowania właśnie takich chwytów, jakim dopiero co ją przecież uraczył. Mimo wszystko zamknął jadaczkę i słuchał tego co miała mu do powiedzenia. W gruncie rzeczy potrafił to robić bardzo dobrze, bo i sam zazwyczaj mówił niewiele. Byłby wręcz z niego swoisty mruk, gdyby nie to, że nie raz, lub nie dwa strzelał w innych ciętymi uwagami, które albo były zupełnie nie na miejscu, albo dotykały czułego punktu, doprowadzając do łez lub wściekłości. To już zależało od osoby. Zaś teraz… teraz ona opowiedziała mu to, co tak naprawdę było częścią niej, w dodatku tą, której nie znał i sam nie wiedział czy chce znać. Była dziewczyną Caspra, nie jego, nie musiał znać prawdy o jej niewinności, zwłaszcza już w obliczu tego, że to on powinien się przed nią usprawiedliwiać. Skrzywdził ją, a ta świadomość odciskała bolesne piętno gdzieś wewnątrz jego niedostępnej na emocje czaszki. - Głupia jesteś - podsumował ją, ganiąc ją spojrzeniem, jednak w jakiś taki łagodniejszy sposób niż zazwyczaj. Może jednak nieco się przejął tym co powiedziała? - Przejmujesz się innymi ludźmi, zupełnie bez powodu. Co Ci po tym, że ja będę wiedział? Ktoś zawsze będzie gadał, a jak nie ja to reszta wyśmiewców, siedzących wygodnie w swoich lożach, zamkniętych na ten popierdolony świat i czujących się Bogami, oceniającymi Cię. Wpadł w jakiś dziwny nastrój, udzielając jej rad, a może swoiście opowiadając nieco o sobie, w dość niezrozumiały, enigmatyczny sposób. Rasheed Myśliciel Sharker, kurwa jego mać. - Watson, nieważne jak, ważne by mówili, by nie zapomnieli, pamiętaj. - uraczył ją swoją sztandarową wypowiedzią, swym swoistym mottem, znowu uśmiechając się zaczepnie i zaganiając ją na miotłę, co by nie myślała, że trening ją ominie, gdy sobie będą pogaduszki urządzać. Oj nie, co to to nie. To było okropne. Już lepiej byłoby, gdyby została na ziemi. Trzęsła się jak osika, lub jak wolicie… niczym galaretka owocowa! Tak! Malinowa galareta, która wymachiwała rękami jak dzika. Przyłożył dłoń do twarzy, strzelając facepalma. - Slytherinie, z kim ja musze pracować… -jęknął, zbierając się do tego, aby się opanować. Udusi ją. Kurwa mać, on ją kiedyś zabije. - Fajtłapa - burknął - siedź prosto. Nie zdmuchnie Cię, nie myśl sobie, że jesteś taka szczupła, aby porwał Cię wiatr. Wyprostuj plecy, trzymaj się mocno i zaciśnij nogi. Jestem pewien, że siedziałaś już na niejednym kiju, nie zgrywaj cnotki. Ja jebie, to bez sensu… Ściągnął ją na ziemię, opuszczając po prostu miotłę i spoglądając na nią jak na kosmitkę. Przecież to było dziecinnie proste, więc nie rozumiał zupełnie z czym ma problemy. Dziwna ta Coco, zaprawdę! - Mam Ci pokazać jak to się robi czy będę się trudził na próżno, bo i tak nie będziesz umiała tego powtórzyć? Jak chcesz wychować córkę, skoro nie umiesz usiedzieć na pierdolonym, latającym patyku?
Coco nie mówiła za dużo w ostatnim czasie. Nic konkretnego, a już na pewno nic konkretnego co miało niby dotyczyć uczuć, wiecie jak to jest kiedy się jest po prostu spranym. Najchętniej by odeszła, ale szukała dla siebie szans. Chciała dostać bilet w jedną stronę i uciec z tego chujowego miejsca, bo to byłoby na ten moment najlepsze. Nawet planowała sięgnąć po Obliviate i nie liczyć się z tym, że ma córkę, nie widziała jej już dwa miesiące, a tęsknota coraz bardziej przeradzała się w pustkę. Była szansa, że ktokolwiek ją wypełni? Bardzo wątpliwa, ale niektórzy nadzieję tracili na końcu i to było cudowne. Z takim wyjątkiem, że jej nadzieja umarła. Nie miała siły już się starać o córkę, straciła ją i to było oczywistym faktem, w porządku. Widocznie tak miało być. Naprawdę już nie miała po co żyć, mogła się nawet tłumaczyć tym, że nie ma nic. Straciła dom. Młodzieńcze sny. Nie chciała już nawet panować na tym, żeby opanować łzy. Każdy kolejny dzień okazywał się przegranym, a co za tym szło na jej bladej twarzy nie było już widać cienia uśmiechu, który przecież kiedyś był do niej przyklejony. To takie przykre, że nie potrafiła się pozbierać, ale przecież zostawiła gdzieś za sobą wielką przyjaźń i miłość ponad śmierć. Oficjalnie już nie żyła, bo ją uśmiercono, dlaczego więc walczyła o życie, które zostało odebrane? Widziała to jak na nią patrzył, zapewne gdyby była w jego skórze, to patrzyłaby na siebie z takim samym obrzydzeniem. Była głupia – miał rację. Była głupia, że nie układała sobie życia, wszak Summer już nie było. Mogła zacząć z kimś budować związek. Mogła oddać komuś resztki uczuć i emocji, ale nie czuła tego. Nie chciała nawet myśleć o tym czy chce, bo przecież mimo, że to absurdalne to w tej chwili sprawiłoby to nie mało bólu. On niech będzie szczęśliwy, ale od niej niech wszyscy się odpierdolą i skończą moralizować. -Po prostu… Dobra, chuj… - Machnęła na to wszystko ręką. Nie chciała odpowiadać, bo wszystko co by zostało zawarte w kilku słowach obiłoby się po raz kolejny o to co powinno zostać zamknięte. Powinno zniknąć, rozmazać się, albo po prostu zostać uwięzione w szklanej kuli, i rozbite na miliard kawałeczków. To tak działa pamięć? Może gdyby ją odebrać… Może gdyby to zrobić… Kurwa, to takie genialne. Takie smutne. I tyle niewiadomych. Ale teraz idź… „Idź zagubiony książę, szukaj szczęścia ja wiem, że odnajdziesz je. I odzyskasz swe, zagubione sny, bo nie jesteś sam i nie jesteś zły.” Gdy tylko ściągnął ją z miotły zmarszczył brwi, a po chwili chwyciła za rękę, zupełnie nieświadomie. Nie cofnęła się jednak, świdrowała chłopaka szarymi tęczówkami chcąc mu wyjawić każdy sekret, byleby miał świadomość jak to jest zjebanie być w jej skórze, kiedy wszyscy Cię nienawidzą. Nie wybieliła się – tę walkę przegrała. -Zrobię to sama. I wiem, że dam radę. – Powiedziała bardziej do siebie niż do niego, i zanim zdążył wsiąść na miotłę ubiegła go, bo przecież musiała skoncentrować się teraz już na zupełnie czymś innym. Każda uwaga jaką wypowiedział w jej stronę, to wszystko było dla niej zagadką, czymś niesamowitym. Czymś do czego mogła wracać o każdej porze dnia i nocy. Wiatr we włosach? Raz się przecież żyje, I tak usiadła na miotle, ignorując oczywiście uwagi o tym, że na niejednym kiju siedziała, kurwa na całych dwóch. W porządku. Nie ważne. W każdym razie teraz właśnie odbiła się od ziemi, i sprężając wszystkie mięśnie, nachyliła lekko do przodu, a miotła po prostu zaczęła się jej słuchać. I co dalej? Poleciała. Z dala od Sharkera, chwiejąc się na wszystkie możliwe strony, robiąc nawet „samolotową beczkę”. Jednak po chwili opanowała się i już była nad konarami drzew, co jakiś czas próbując zapamiętanych manewrów i wiecie o czym myślała przez moment? Żeby rzucić się z tej jebanej miotły i po prostu umrzeć, ale nie robiła tego. Nie tym razem. Może kiedyś. Postanowiła wrócić do Raszeda, wszak MISZCZ musi ją pochwalić.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Perfekcyjna dziwaczność. Naprawdę nie pojmował tego co właśnie się działo i fakt, że będzie to następnego dnia pamiętał, jakoś niezbyt mu odpowiadał. Miał niesamowitą pamięć fotograficzną, obraz rozlazłej galaretki na miotle utkwił w nim do końca życia. Nie pozbędzie się już go, nieważne jakby nie próbował, a różnicy nie robiło to czy się zaleje w trupa następnego dnia czy nie. Chociaż może powinien tak zrobić? Wziąć flaszkę, usiąść przy stole i najebać się jak ostatni dureń, byleby tylko nie myśleć i nie rozpamiętywać. Zamknąć się na emocje wrzące mu pod czaszką. Był jednak zbyt porywczy, nie potrafił tego nawet po najlepszej szkockiej whisky, bo to, akurat w Wielkiej Brytanii mu się podobało. Stały dostęp do zajebistego alkoholu. Mógł tego kupić tyle, na ile tylko starczyłoby mu oszczędności, a potem… potem wziąć i wychlać wszystko. Doprowadzić się do takiego stanu, w którym nie będzie czego po nim zbierać. Straszna wersja. Patologiczna i bardziej pasująca do starego żula, niż do nadzianego chłoptasia, ale co zrobisz. Był nieprzystosowany życiowo, nauczony tego, że wszystko jest jego, jeśli tylko kiwnie palcem. Kurwa, a teraz co on robił? Bił dziewczyny i rezygnował z tego, co samo pakowało mu się do łóżka, a czemu? Bał się zobowiązań? Heh, a może kiedyś chciał mieć dzieci? Może to właśnie widok Caspra, trzymającego malutką Summer mu coś uświadomił, przywrócił do lat wcześniejszych, kiedy był jedynie jednym z wielu dzieciaków. Czystokrwisty, młody, ustawiony na całe życie, z każdym dniem wypaczany przez swoją chorą rodzinę. Boże, jakie to było okrutne. Czemu nie mógł mieć normalnego dzieciństwa? Nauczyć się normalnie żyć, poznać smak pracy i wykształcić własny, odrębny od pragnień rodziców charakter? Życie jest niesprawiedliwe, a najlepsze w nim jest to, że zawsze chcemy tego, czego nie możemy mieć. On jedynie chciał być normalny. Mieć normalnych przyjaciół. Normalną rodzinę. Normalne usposobienie. Normalne życie. Chciał być tak standardowy, jak tylko można być, ale cóż znaczyły jego pragnienia w oczach Malcolma Sharkera? Wychował drugiego siebie, może nieco mniej zgorzkniałego, a dzięki temu i paru innym drobnostkom idealniejszego. To było smutne. Dał mu tyle, a nie potrafił podarować jednego miłego słowa. Zaszczepić w swym synu chociaż odrobinę szacunku do swojej osoby, takiego naturalnego, nie sztucznego, którym na co dzień obdarowywał, również, tych wszystkich bogatych interesantów, przekraczających raz po raz próg jego domu. Właśnie tak powstał jego Rasheed, miniaturka swojego ojca, który rozmyślał o przeszłości i rozlazłych galaretach. Nie powinno tak być. Powinien, przecież, nieustannie przeć naprzód, chwytać ten pieprzony dzień, a nie po raz kolejny tonąc po uszy w bagnie, które sam sobie rozlewał wokół stóp. Prychnął cicho, pozwalając jej wsiąść na miotłę. Niechże robi co chce! Ani ona go nie prosiła o pomoc, ani i on się nie prosił o to, aby zaraz do niej lecieć i organizować trening dla totalnych amatorów. Nawet to stwierdzenie było niedopowiedzeniem w przypadku zdolności miotlarskich Coco, ale nie zagłębiajmy się już w niuanse. Obserwował ją wzrokiem pełnym chłodnej kalkulacji, tak oceniającym, jak jeszcze nigdy wcześniej i wsunąwszy dłonie do kieszeni wyłapywał błędy techniczne jakie popełniała. Dobrze się odbiła, ładnie pochyliła i nawet poleciała. Wymusiła na niej posłuszeństwo, ale mimo tego nadal chwiała się tak, jakby nawet nie miała okazji dosiąść roweru. Nie żeby Sharker wiedział co to za ustrojstwo, ale to porównanie mi pasowało. W każdym razie, szło jej TAK SOBIE, ale i tak był sukces, że w ogóle poleciała i nie spadła na ziemię, jak miało miejsce na początku. Beczkę pominął, co się miał wysilać, skoro wystarczyła jedna, prosta sentencja na określenie jej postępów. - Teraz lepiej, Watson. Myślisz, że potrafisz zmusić swoją rudą główkę do lepszego skupienia się na tym, żeby sterować miotłą? Zupełnie bez sensu tracisz szybkość i nie utrzymujesz równowagi. Gdyby to była prawdziwa gra, to już byś była poza nią, najpewniej w skrzydle szpitalnym ze złamaną czaszką. - no dobra, to nie była prosta wypowiedź, krótka zresztą też… no, aż tak bardzo długa nie była, ale wiadomo o co się rozchodzi. Nie była nawet hejterska, więc dziesięć punktów dla Slytherinu, starał się chłopak. W dodatku w jego spojrzeniu pojawiło się coś dziwnego, jakby… uznanie?
Nie chciała tego treningu, bała się tego jak niczego innego, zwłaszcza, że to był Rasheed Sharker, a ona mała biedna dziewczynka, która nie potrafi siedzieć na kiju, o jakie to kurewsko zabawne, przecież na niejednym już siedziała. Dlaczego teraz w sumie spierdoliła? Żałosne. Umiała trzymać pion, ba nawet nieźle operowała biodrami. Kochała ten moment gdy cały przebieg spotkania z Nim kończył się właśnie w taki sposób, ale teraz tym kijem był kij od miotły, więc w sumie abstrakcyjność, że myślała o czymś tak pojebanym. A może powinna myśleć o niebieskich migdałach, czy coś? Na pewno by się skupiła! Oj, tak… Coco Rosie Watson taka skupiona na lataniu. Jakie to beznadziejne. Nie żeby coś, ale po prostu tak wyszło, a nie inaczej. Może to było dobre. Może i nie. A może jednak upadek z wysokości zakończyłby katorgi? To naprawdę komiczne, że ta durna dziwka próbowała latać na miotle. Ohoho zaraz będzie super pro wpis do obserwatora, że Coco zmieniła profesje z kurwy na ścigająca quidditcha. To by dopiero było. Taki tam hejcik z rana, bo emocjonalności było już dość, a że wiemy iż cierpię na poważną chorobę zwaną emocjonalną anoreksją, to muszę zmienić loty moich jakże wysublimowanych postów, które opiewają o chujowiznę jaką odwala Rosie. Wbijała wzrok w Rasheed gdy już wylądowała na ziemi, ale nie wiedziała czy to wszystko jest dobre. Może to ich jedyne spotkanie, na którym rozmawiali ze sobą normalnie, o ile można tak to właśnie nazwać, bo jednak w niektórych miejscach chłopaczek podissował biedną Coco. Smutne. Ona nie potrafiła się już tak odgryzać. Biedactwo było takie zagubione, zastraszone, i coś jakby pozbawione własnego zdania? Uchu, dziwna akcja. Przecież gryffonka zawsze była wyszczekana, a tutaj taki psikus, że to dziewczę nie potrafi. Potrafisz stanąć i walczyć? To potrafisz też przyjebać, szkoda że jej całkowicie opadły siły, a przede wszystkim te siły do życia. -Dość. Nie mam już siły. Nie chcę. Nie potrafię. To bez sensu. Odpuśćmy. Chciałam tylko się nauczyć, żeby lecieć wpierdolić mojemu bratu, który jest chujwiegdzie, a ja? No daj spokój. Wyglądam jak połamana lalka z porcelany. Ten sport nie jest dla mnie. Poco to robisz? – Wbiła w niego spojrzenie szarych tęczówek, w którym było zawarte miliard pytań, i kompletny brak odpowiedzi. Już sama nie miała świadomości czy jest dobre, czy nie. Po co on ją chciał trenować? Czy nie widział, że się tylko wkurwia, bo ona jest niedorajdą życiową, która i tak się nie ogarnie, ani życiowo ani uczuciowo, ani jakkolwiek? No dajcie spokój. Niby taka Coco Rosie Watson, która zawsze da radę, ale wyłożyła się na quiditchu, który ją kompletnie nie interesował. Hehs. Smutałke. A może powinien? A no tak, przecież z niej będzie pro-elo-zajebisty ziomeczek, który ogarnia ten jakże dziwaczny magiczny sport, który niestety ale do Watsonowej rodzinki nie pasował, ale z drugiej strony żadnej rodzinki już nie było, więc w sumie... Jebać to.