Nie, nie jest to pomieszczenie wypełnione światłem - wręcz przeciwnie. Panuje tutaj idealny mrok, rozświetlany... świetlikami, które latają pod sufitem, dając żółto-zielonkawe, punktowe oświetlenie. Zapewne stąd nazwa pokoju. Podłoga nie jest z kamienia - położony na niej parkiet jest wymarzonym do tańczenia. Pod ścianami ustawione są sofy, a obok nich, na środku, stoi mały, drewniany stolik. W rogu znajduje się gramofon, który sam gra i w którym nie da się zmienić płyty. Puszcza on muzykę w zależności od charakteru i nastroju osób w nim przebywających. Podsumowując - idealne miejsce na potańcówkę.
Uwaga! Możesz rzucić kostką wyłącznie jeden raz! W każdym następnym wątku, który tu rozpoczniesz, kości oraz płynące z nich straty/korzyści już Ci nie przysługują!
Spoiler:
1 - Kiedy wchodzisz do pomieszczenia, zauważasz świetliki, które rozświetlają mrok otulający całokształt pokoju. O dziwo te znajdują w Tobie idealnego towarzysza - starają się otulić w jakikolwiek sposób światełkiem, tym samym siadając na ramionach, rękach, nogach, nawet włosach. Co najśmieszniejsze - nie możesz w żaden sposób pozbyć się nieproszonych wówczas gości. Efekt ten będzie utrzymywał się przez Twoje trzy następne posty.
2 - Gdy wchodzisz do pokoju, gramofon nie wiadomo dlaczego cichnie, mimo że znajdująca się w nim płyta normalnie kręci się i nic nie wskazuje na to, by się zepsuł. Może twój dzisiejszy nastrój jest dla tego miejsca wyjątkowo nieodgadniony? Muzyka rozbrzmi ponownie dopiero po trzech twoich postach.
3 - Niezależnie od przyczyny, w wyniku której znalazłeś się w tymże pokoju, bawisz się co najmniej doskonale. Rzuć jeszcze raz kostką: parzysta - w pewnym momencie zauważasz błysk na podłodze, a do Twojej kieszeni, kiedy to postanawiasz sprawdzić, co to jest dokładnie, wpływa wówczas suma dwudziestu galeonów!nieparzysta - nie zauważasz, kiedy to z kieszeni wysuwają Ci się monety, w związku z czym tracisz dwadzieścia galeonów. Odnotuj zmianę w odpowiednim temacie.
4 - Półmrok panujący w pomieszczeniu sprzyja psikusom. Ciężko stwierdzić, czy przysadzisty poltergeist wślizgnął się do pomieszczenia przed, czy po waszym przyjściu, lecz nadszedł moment, w którym postanowił uderzyć! Na szczęście nie miał przy sobie ani jednej łajnobomby... Najpierw twoje uszy przeszył piskliwy, irytujący śmiech, następnie zostałeś uderzony w głowę małą stopą Irytka, a na koniec pod twoimi nogami wylądował dźwięk niezgody, a poltergeist wyfrunął z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Przez następne dwa posty twoje rozmowy będą przerywane dźwiękami kłótni płynącymi z krążącej po pomieszczeniu bombki.
5 - płynąca z gramofonu muzyka pozytywnie wpływa na Twoje nerwy. W jakiś dziwny sposób wycisza Cię, uspokaja, relaksuje i sprawia... że przez swoje dwa najbliższe posty pragniesz mówić tylko prawdę. Czemu kłamstwo miałoby kalać to błogie uczucie relaksu? Uwaga - pojawia się jedynie pragnienie, to nie jest przymus.
6 - najwyraźniej wszystkie przedmioty martwe się dzisiaj na Ciebie "uwzięły". A to stolik znajduje się za blisko Twojej stopy przez co obijasz sobie mały palec, a to prawie się potknąłeś, bowiem nie zauważyłeś zwiniętego z tej strony dywanu. Zwieńczeniem tych drażniących nieszczęść jest fakt, że jakimś cudem - dowolny sposób - stłukłeś leżący na stoliku kubek, który dodatkowo poranił Ci dłoń. Piecze!
Popatrzyła na niego smutna. Nic nie mówiąc pocałowała go w policzek i wtuliła się w Niego. Jak mogła nie zauważyć co Patric do niej czuł. Czuła się jak skończona kretynka, narobiła mu nadziei a teraz mówi, ze kocha go jak brata. To smutne.
Wstał i tym samym pociągnął ją do góry. - zapomnijmy o całej tej sprawie okej?- zapytał mając nadzieję, że się zgodzi. To była taka niezręczna sprawa. Wiedział, że on sam o tym nigdy nie zapomni to tak jakby pożyczył komuś dwa tysiące złotych. I co niby nie miał się upominać za dług?! W tym przypadku wiadomo było, że nie było żadnego długu tylko jakieś cholerne nieporozumienie. I to z jego strony. I po dzisiejszym dniu pewnie nie będzie się chciała z nim umówić, wyjść potańczyć, pogadać, polatać na miotłach ale i nawet nie zechce przebywać z nim w pokoju wspólnym. Nie wiedział co ma dalej robić, bał się nawet ruszyć. I czuł, że ona też. Czuli się skrępowani tak jakby się dopiero poznali. może i tak było? Tylko, że od nowa. Patrzyła na niego inaczej niż wcześniej. Ale on na nią patrzył tak jak zawsze. Bo zawsze był w niej zabujany. Boże, ale popełnił błąd. - to co teraz robimy?- zapytał, wiedział że nie ma ochoty na żadne tańce czy nawet przebywanie obok niego. ale nie chciał jej tego powiedzieć, bo wiedział że by zaprzeczyła.
Josephine czuła się nieszczęśliwa. Zazwyczaj nie przyznawała się do takich stanów ducha, starała się być racjonalna, starała się być stoicka, starała się nie mieć... uczuć. Oczywiście, niewiele z tego wychodziło. Nie lubiła zobowiązań, nie lubiła tych romantycznych bzdur, nie lubiła tego wszystkiego, co kojarzyło jej się z rozhisteryzowanymi dziewczynkami i chłoptasiami, wyjącymi do księżyca serenady albo opowiadającymi, jak to umrą z miłości, jak to im serce pęka i tak dalej. Tęskniła za Ozem. Zniknął, tak po prostu zniknął. Bez jednego listu, bez uprzedzenia. Tamta randka była magiczna, tak prosta, tak pozbawiona zmysłowości, tak... szczera. Między nimi powstawały co chwilę małe wyładowania, nie, nie kłócili się, po prostu to była chemia, po prostu między nimi przeskakiwały jakieś iskry, coś niesamowitego. Josephine nigdy czegoś takiego nie doświadczyła, chociaż nie... przepraszam, doświadczyła i to nie skończyło się najlepiej. Nie myślała już o Fredericku, szczęśliwie rzadko go widywała, bo, z czego coraz częściej i coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę, nigdy się nie pogodzi z jego utratą. Mija też zniknęła, ale ona przynajmniej wróciła. Ellie wyjechała na dobre. Od kilku miesięcy nie było nawet listu. Charlie milczała. Jossie była sama. Pewnie powinna pójść gdzieś z Miją i Clarcią, zalać robaka, ale ona zawsze gardziła takimi półśrodkami. Pewnie powinna spotkać się z Philippe, ale on również nie należał do nadmiernie radosnych ludzi. Życie było podłe. Wolała więc zaszyć się w Świetlistym Pokoju, zmierzyć ze swoją samotnością... w samotności, posłuchać muzyki, może uronić kilka łeb. Ile by dała, żeby mieć własne mieszkanie albo chociaż pokój, maleńką klitkę, w której mogłaby się zamknąć o każdej porze dnia i nocy, biegać nago, robić głupie rzeczy, mieć odrobinę prywatności... Nie, nie mogła w ten sposób wykorzystywać swojego ojca, dla swojej głupiej fanaberii. I tak za dużo pracował. Wyciągnęła się na sofie, wpatrując w rozgwieżdżoną imitację nieba i próbując zapanować nad łacińskimi nazwami poszczególnych ciał niebieskich, które przelatywały jej przez głowę. Ursa Major, Ursa Minor... Stop!
Nie wiem jak to się stało, ale święta wcale nie należały do najprzyjemniejszych w życiu Merlina. W zasadzie wszystko poszło źle. Miał naprawić wszystko, kontakty między dwójką najlepszych przyjaciół pod słońcem, odstawić niektóre półśrodki, które stosował, by polepszyć swoje samopoczucie, spotkać się i porozmawiać ze Sky. Ale ona gdzieś wyparowała. Sam Faleroy myślał, że jest jakąś mętną mgiełką, powtarzającą przezwisko „Merloy”. Chybotała mu się gdzieś w granicach świadomości, a potem szybko znikała pozostawiając go bez opieki. A potem Cyril oznajmił im, że jest złodziejem doskonałym od paru dobrych lat i kiedy wil chodził, by upić się do nieprzytomności, ten reprodukował obrazy. Nagle wszyscy postanowili zarzucić informacje na bardzo niestabilne barki Merlina. Osoby, która kompletnie nie mogła sobie poradzić ze sobą i swoją partnerką, a co dopiero takimi wiadomościami. Nie przyszedł do tego pokoju, by odetchnąć, zapomnie pomedytować pod gwiazdami, czy coś takiego. Merlin szukał miejsca gdzie mógł się położyć, bo określenie „nie było z nim dobrze”, jest adekwatne do jego sytuacji, chociaż odrobinę zbyt delikatne. Faleroy nie zakradł się cicho do pokoju, wręcz przeciwnie, otworzył nagle, głośno drzwi i z hukiem je za sobą zatrzasnął. Na pierwszy rzut niezbyt przytomnego oka, stwierdzając, że nikogo nie ma. Wychudzone ciało wila przeszedł dreszcz, a Faleroy jęknął cicho, zamiatając z wysiłkiem nogami, by w końcu upaść na parkiet. Wziął parę głębszych wdechów i odgarnął z czoła mokre włosy, trzęsącymi się dłońmi próbował podwinąć rękawy czarnego swetra, którego prawdopodobnie nigdy by nie założył w lepszym stanie. Obok niego upadła torba, którą miał na ramieniu. Ślizgon powoli rozpiął ją, oddychając płytko i zaczął nieudolnie wyrzucać z niej rzeczy. Parę książek pobrudzonych atramentem, kałamarz, który zalał odrobinę jej wnętrze, wyświechtane pióro. Gorączkowo wyrzucane rzeczy toczyły się po parkiecie przeznaczonym na tańce, a nie szukania środków odurzających. Czuł się jak zwycięzca, znajdując w jednej kieszeni narkotyczny krem z lulka, ale pełne rozpaczy westchnienie, po paru ponaglających ruchach dłoni, były oznaką całkowitego braku środków, ostatnio potrzebnych Merlinowi do życia. Wil był zmęczony sobą, nie wiedział jak to się w zasadzie stało, że tak się stoczył, ostatnio pamiętał, że był nieszkodliwym pijakiem, czasem podrywającym dziewczyny lub chłopców. Teraz czuł się niczym narkoman z wymyśloną dziewczyną i przyjaciółmi ze zbyt duża ilością problemów. Najlepszy prefekt Hogwartu, Merlin Faleroy położył się skulony obok pustej już torby, zaciskając drżące dłonie.
Święta Jossie były w porządku. Naprawdę, nie miała na co narzekać, w końcu spędziła trochę czasu z ojcem, którego kochała, o którego się martwiła i za którym tęskniła. Brat też zachowywał się w porządku, zresztą zawsze mieli dobre kontakty, prawdopodobnie przez poczucie, że mają tylko siebie we troje. Co prawda urobiła się po łokcie, zwłaszcza, że gotowanie nie było jej najmocniejszą stroną, a przecież trzeba jakoś godnie spędzić święta, napchać brzuchy i tak dalej, ale brat dzielnie jej pomagał, kiedy ojciec spędzał w Mungu kolejny nocny dyżur. Może ich wypieki wyszły trochę zakalcowate, może świąteczny pudding nie miał właściwej konsystencji, choinka była trochę krzywa, a podłogi niewypastowane, ale przecież nie to było najważniejsze! Tym dotkliwiej odczuwała teraz swoją samotność. To nie miało tak wyglądać, zupełnie nie tak! Oz miał zostać w jej życiu na dłużej, Ellie miała pisać, a Charlie siedzieć na miejscu, spędzać z nią od czasu do czasu jakąś noc, jak to miały w zwyczaju... i tyle. Czy to naprawdę tak wiele? Najwyraźniej tak. Josephine po raz drugi wpadła w czarną rozpacz, z której nie za bardzo umiała się wygrzebać, a może zwyczajnie miała ochotę trochę poużalać się nad sobą i swoim niezbyt udanym życiem? Było cicho, cudownie cicho, miała wrażenie, że jej smutki powoli się... wygładzają. Nie, nie zmniejszają, ale kładą uszy po sobie i wycofują na miękkich łapach gdzieś na dno duszy, gdzie były bardziej znośne, mniej uciążliwe... I wtedy nagle huknęło. Josephine złapała się za serce i nie wydała z siebie żadnego dźwięku, mając wrażenie, że zaraz dostanie zawału. Zamknęła oczy, próbując uspokoić rozszalałe serce i nie rzucić się z pazurami na natręta, który wtargnął do jej tymczasowej świątyni dumania, w dodatku w tak brutalny sposób. A potem mignęła jasna czupryna i patykowata sylwetka, a Jossie zrobiło się gorzko na duszy. Faleroy? Nie, może to tylko ktoś podobny, ktoś łudząco podobny do tego nieznośnego ćwierć-wila, który nie chciał dać jej spokoju, który, w jej mniemaniu, dręczył ją i prześladował. Akurat teraz, prawda? Akurat tutaj? Akurat on? Nie, tego było za wiele, stanowczo. Narastała w niej żądza mordu i chęć wybuchnięcia płaczem. Dlaczego, dlaczego, dlaczego nie mogła chociaż raz pobyć sama, poużalać się nad sobą w kryjówce? Poderwała się na równe nogi ze szczerym zamiarem rozniesienia Merlina, uduszenia go, zamordowania, kiedy zrobił coś bardzo dziwnego. Rzucił się na kolana, gorączkowo wywalając całą zawartość torby, wybebeszając ją na środku parkietu. Było w tym coś takiego... coś takiego, co Jossie trochę wstrząsnęło i podziałało jak kubeł zimnej wody. Kiedy wil znieruchomiał, podeszła do niego ostrożnie, prawie na palcach, nie wiedząc już, czy jest bardziej zła czy zaniepokojona dziwnym zachowaniem Faleroy'a. Nawet jeśli nigdy nie uważała go za w pełni normalnego, to takich szopek nie odstawiał jeszcze nigdy. Ale może za słabo go znała... - Me... Faleroy? Nic ci nie jest? Faleroy... - przykucnęła obok niego, niepewna, jak się zachować. Dlaczego zawsze ona...?
On za to nie miał zamiaru spędzać świąt z matką, to było dla niego niesamowitą katorgą, bo przecież Avery była zbyt piękna, wiecznie uśmiechnięta i zawsze robiła wszystko, żeby Faleroy był zadowolony. Czy mogło być coś gorszego niż to, dla marudnego wila, którego prawdopodobnie kwintesencją życia było wiecznie narzekanie na wszystko dookoła? Dlatego wszystko było męczące dla biednego Merlina. W zasadzie od kiedy jest w separacji z butelką wysokoprocentowego alkoholu, życie stało się dla niego jeszcze gorsze. Ale on po prostu zawsze tak robił. Nie ma co od niego wiele wymagać. Ironicznie Merl był lepszym człowiekiem, kiedy w jego życiu był alkohol. I on nie czuł się samotny. Niemalże dlatego brał narkotyki przez zbyt małą dozę samotności. Wszyscy coś od niego chcieli, a on nie potrafił nic z tym zrobić, oprócz rozkładania rąk. Z jednej strony mieli zupełnie różne problemy, z drugiej podobne, bo przecież chodziło o bliskich, którzy nie interesowali się nimi w ten sposób co powinni. Wszyscy powinni wiedzieć, że to Merlinem należy się opiekować, a nie wymagać od niego tego samego. I na pewno Ślizgonowi będzie bardzo smutno, że zniszczył chwilę medytacji Jossie… No dobra, prawdę mówiąc niespecjalnie by się tym przejął nawet gdyby było z nim wszystko w porządku, a co dopiero jak nie wiedział do końca jak się nazywa. Nawet nie zauważył i tym bardziej nie rozpoznał osoby, która właśnie zerwała się na nogi, patrząc w jego stronę. Nie wiedział, że właśnie naraził swoje życie przez to nieokrzesane wtargnięcie do azylu Josephine, który sobie znalazła. No cóż, może faktycznie nie zawsze był do końca rozgarnięty i często zachowywał się nieobliczalnie, ale w tym wypadku nie było to zdecydowanie normalne, nawet jak na niego. Dopiero kiedy usłyszał swoje nazwisko otworzył powoli blade oczy, nie mogąc rozpoznać kto do niego mówi. Nie, to nie była jego Niebo. Nie, na pewno nie Effie, a tym bardziej Cyril. Utkwił wzrok w butach osoby obok, po czym z wysiłkiem zerknął na siedzącą obok dziewczynę. W odmętach zamglonego umysłu Faleroy uzmysłowił sobie jak jego koleżanka ma na imię i odrobinę zawstydzony faktem, że prawdopodobnie była świadkiem jego chwili ogromnej słabości, uniósł głowę i podparł się rękami, by z nieopisanym wysiłkiem podnieść się do pozycji siedzącej. - Nic mi nie jest – odpowiedział głucho, unikając jej spojrzenia, po czym spróbował wstać, mając zamiar uciec stąd jak najszybciej, ale zakończyło się to fiaskiem i wylądował na swoim kościstym tyłku. – Ale chwilę sobie tu posiedzę. Co tam u ciebie Jos? Przyszłaś tu potańczyć? – powiedział odrobinę bełkotliwie Merlin, skracając jak tylko się da jej imię. Leniwym ruchem zgarnął parę podręczników i zaczął bardzo mozolnie pakować je z powrotem do torby.
Josephine włąściwie nie wiedziała,co myśleć ani co robić. Nie lubiła Merlina, ba, doprowadzał ją do szewskiej pasji, bywała w stosunku do niego wyjątkowo wredna i złośliwa, ale przecież nie była całkiem pozbawiona serca - co byłby z niej za uzdrowiciel (in spe, rzecz jasna), gdyby nie miała w sobie za knuta empatii? Początkowo sądziła, że Faleroy ma jakiś atak. Czego? Nie wiedziała, może podaczki albo czegoś w tym rodzaju, ale po chwili doszła do wniosku, że prędzej jest zwyczajnie (albo też nadzwyczajnie) pijany, ewentualnie naćpany. Tak czy inaczej, sam sobie zapracował na stan, w jakim się znajdował. Wyglądał wyjątkowo żałośnie i Josephine miotała się między niepokojem a złością, którą tylko potęgował fakt, że nieszczęśliwa i nieprzytomna twarz wila miała w sobie coś nieodparcie pociągającego i uroczego. Denerwował ją wręcz nieziemsko, miała ochotę wylać mu na łeb kubeł zimnej wody, a potem ze straszliwym poczuciem winy i złośliwą satysfakcją osuszyć mu jasne włoski ręcznikiem, wymyślając mu od ostatnich, bo Jossie to jednak trochę wredna osóbka, może dlatego, że nią życie też się nie pieściło i nie ma w zwyczaju roztkliwiać się nad nikim, no chyba że sytuacja jest naprawdę parszywa. Merlin wyglądał naprawdę smutno, nędznie i jakoś tak beznadziejnie, że zwykle dość twarde serce Jossie ścisnęło się gwałtownie, ale nie miała najmniejszej ochoty pokazywać tego po sobie. - Nie, nie przyszłam potańczyć, Faleroy. Przyszłam pomedytować nad moim żałosnym życiem, w czym OCZYWIŚCIE musiałeś mi przeszkodzić - powiedziała jadowicie, siadając obok niego po turecku i z ironią obserwując jego próby złapania pionu, które rzecz jasna skończyły się niepowodzeniem. Ups, musiał się trochę poobijać. - Coś ty pił, palił czy tam wąchał, że tak cię sponiewierało? - spytała z naukowym zainteresowaniem, bo przecież jako przyszły uzdrowiciel powinna wiedzieć, jakimi środkami ludzie doprowadzają się do takiego stanu. Wszystko można wykorzystać, nigdy nie wiesz, kiedy pozornie nieprzydatne wiadomości okażą się tymi kluczowymi! Patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, zastanawiając się, czy Faleroy ma dziś tak samo beznadziejny dzień jak ona sama, po czym uznała, że właściwie korona jej z głowy nie spadnie, jeśli zagai do niego jakoś mniej wrogo. - Możesz mi powiedzieć, dlaczego zawsze mnie zaczepiasz, nawet na trzeźwo? Skoro już wlazłeś z hukiem w moją godzinę rozmyślań, to mógłbyś mi udzielić odpowiedzi na te dwa pytania, hm? - zmrużyła orzechowe oczy i zakręciła kosmyk włosów na palec wskazujący, przyglądając się uważnie wilowi, myśląc o nim bardzo brzydko, bo jako o nieszczęsnym wybryku natury, który chyba nie do końca daje sobie radę sam ze sobą.
To smutne, że nie potrafiła docenić wyjątkowości Merlina. On sam szczerze nie miał zielonego pojęcia czym zasłużył sobie na takie złośliwości z jej strony. Gdyby chociaż bywał niemiły, wredny, arogancki. A, o ironio, zazwyczaj bywał dal niej całkiem uprzejmy, ale ona w ogóle tego nie doceniała. Cóż, już dawno można było stwierdzić, że chłopak nie ma wyjątkowego szczęścia w związkach… jakichkolwiek, ani normalnych, ani nawet w przyjaźni. I rodzinie. W każdym razie całkiem nieźle domyśliła się co się działo z Merlem. Chociaż w sumie to nie było takie trudne, pewnie wil prefekt był znany ze swojej skłonności do alkoholu. Niestety tym razem było odrobinę gorzej niż zawsze. Ale prawdą jest też, że sam sobie to zrobił. Więc teoretycznie mogła go równie dobrze zostawić tutaj na podłodze, stwierdzając, że to nie jej problem. Faleroy w końcu sobie poradzi. A przynajmniej on tak sądził, chociaż z każdym dniem te nadzieje gwałtownie spadały. Podniósł wzrok na Jossie i przetarł leniwie blade oczęta. Nie odpowiedział nic na złośliwe słowa dziewczyny, nie miał na to siły. Jedynie pokiwał głową delikatnie, żeby dać do zrozumienia, że słyszy co mówi. W zasadzie chciał dodać coś, że to jego życie wygląda żałośniej w tej chwili, ale uznał, że nie ma co się kłócić w ten infantylny sposób. Westchnął podnosząc pióro całe w kałamarzu, po czym rzucił je z powrotem na ziemi, uznając, że nawet nie ma co go ratować z jego umiejętnościami w posługiwaniu się zaklęciami. Nie mógł ani oczyścić torby, ani wstać, sytuacja nie przedstawiała się najlepiej z jego perspektywy. - Nic – odpowiedział zgodnie z prawdą, bo przyczyną jego dziwnego stanu było to, że po pół roku regularnego spożywania przeróżnych magicznych używek, dzisiaj poczuł się zupełnie bezbronny. I jego ciało również nie reagowało najlepiej. Odetchnął głęboko parę razy, chowając na chwilę twarz w dłonie. Słysząc jednak słowa dziewczyny całkowicie zdumiony podniósł na nią wzrok, po czym parsknął krótkim, nieco histerycznym śmiechem. - Naprawdę myślisz, że latam po zamku w ten sposób próbując zwrócić twoją uwagę? Zaczepianie dziś cię było jedną z moich ostatnich rzeczy na liście, a gdybym wiedział, że tutaj siedzisz i tylko czekasz, żeby mi zawracać głowę swoimi urojeniami, nawet na czworaka szukałbym innego miejsca – powiedział z na tyle kpiącym uśmiechem, na ile było go stać w tej chwili. On również myślał o niej brzydko, bo jak o pełnej kompleksów egoistce, która uważa, ze poznała całą wiedzę wszechświata. - Idę o zakład, że twoje życie jest naprawdę smutne i warte rozmyślań, więc przykro mi, że wparowałem tutaj z hukiem i beztrosko zrujnowałem ci wieczór – dodał zmęczonym głosem i kiedy wykrzesał z siebie wszystko podczas swojego krótkiego wybuchu, średnio przejmując się, że pewnie dziewczyna ma ochotę go udusić ręcznikiem, położył głowę na jej kolanach, zamykając oczy.
Prawdę mówiąc, ja się bardzo za Josephine wstydzę, że ona taka niedobra, nieczuła i tak biednym Merlinkiem pomiata, mimo że naprawdę nic złego jej nie zrobił. Po prostu coś sobie ubzdurała, uznając, że zadawanie się z kimś, kto z miejsca ma nad tobą przewagę ze względu na głupie geny. Jakby z miejsca założyła, że nawet jeśli Faleroy wyda się jej sympatyczny, to wszystko przez wilowy urok, czyli jedno wielkie oszustwo, zwodzenie zmysłów i tak dalej. Jossie czasem po prostu nie potrafiła się opanować i w odpowiednim momencie ugryźć w język, żeby nie powiedzieć czegoś złośliwego. Miała cięty język i potrafiła się nim posługiwać, właściwie nie wiadomo po co, chyba po to, żeby po raz kolejny udowodnić, że jest błyskotliwa i nad niejednym góruje swoją inteligencją. A to z kolei dawało jej poczucie wyższości, które sprawiało jej szaloną przyjemność, może dlatego, że gdzieś tam na dnie duszy kryła straszliwe kompleksy i poczucie odrzucenia, które zawdzięczała swojej matce, która porzuciła dom, męża i dwoje małych dzieci, żeby uciec w świat z jakimś urzędniczyną z Ministerstwa Magii. Tak jakby nie kochała ani Jossie i jej brata, ani swojego męża dość mocno, żeby spróbować ułożyć sobie życie z innym mężczyzną, ale nie wykreślając swoich dzieci zupełnie z życiorysu. Josephine miała prawdziwą obsesję na punkcie bycia porzuconą, zostawioną bez słowa, dlatego tak bardzo przeżywała swoją obecną sytuację. Dzień, kiedy ktoś znikał z jej życia, ktoś, do kogo zdążyła się przywiązać, kogo obdarzyła uczuciami (a to w jej przypadku niełatwe), był najgorszym z możliwych, bo nie potrafiła dać sobie rady z przeświadczeniem, że to ona zrobiła coś źle, że to przez nią, że nie jest wystarczająco dobra... Nigdy się do tego nie przyznawała, ale ostatnio zbyt wiele osób wyparowało, zostawiając ją z poczuciem opuszczenia i beznadziejnej, niezasłużonej samotności... Wybuch Merlina zupełnie ją zaskoczył, zwłaszcza że nie do końca miała na myśli to, co zarzucał jej Ślizgon. Pytała tak ogólnie, bo nie wierzyła, by w takim stanie szukał kogokolwiek lub czegokolwiek oprócz świętego spokoju. Właściwie jakby się nad tym zastanowić, ostatnio rzadko go widywała, nie wpadali na siebie... Ale Josephine wcale nie miała siły się nad tym zastanawiać. W chwili kiedy poczuła głowę Faleroy'a na swoich kolanach, po raz kolejny zadała sobie pytanie, co jest z nią i co jest z nim nie tak. Nagle wezbrała w niej fala takiej rozpaczy, że nikt jej nie kocha, że Oz, że Charlie, że matka, że Ellie, że po prostu zaczęła rozpaczliwie szlochać, pociągając nosem i zalewając łzami twarz Merlina. Makijaż się jej rozmazał, tusz pomieszany ze łzami spływał czarnymi strugami po policzkach, a ona wydawała z siebie dziwne, bulgotliwe dźwięki, łkając i dusząc się płaczem. Nigdy w życiu nie zdarzyło się jej nic podobnego, a już na pewno nie w obecności kogoś obcego, ale tym razem było jej doskonale obojętne, kto będzie świadkiem jej załamania. Mógł być to nawet biedny, nieszczęśliwy Merlinek, którego nagle zrobiło się jej okropnie żal. - Ja wcale nie jestem taką suką, Faleroy! - chlipnęła rozpaczliwie, rozmazując sobie tusz rękawem po całym policzku. - Nie jestem! Przepraszam cięęęę... nikt mnie nie kocha, wszyscy nie opuszczają bez słowa, a ja tak bym chciała, żeby mnie ktoś przytulił i przekonał, że mnie nie zostawiiii... - jęknęła przez łzy, patrząc na Ślizgona z rozpaczą. - Nie chciałam być dla ciebie taka wredna... to znaczy chciałam, ale teraz mi przykro... wcale nie jestem taką jędzą, naprawdę... - nie wiedziała, dlaczego tak bardzo chce go przekonać, że wcale nie jest taka zła i okropna, przecież zazwyczaj jej wcale nie zależało na opinii Merlina. Ale był jedyną żywą istotą, na którą mogła wylać swe żale w tej chwili i właściwie żal mi naszego wila, że trafił na taki moment życiu Josephine.
No cóż może Jossie przesadziła odrobinę z tym podejściem do Merlina, może z drugiej strony to dobrze, że nie pozwoliła się zupełnie omamić jego urokiem, zapierając się od tego rękami i nogami. Wiadomo jedynie, że Merlin był odrobinę urażony jej przesadzonym jego zdaniem zachowaniem. Ale jakoś da się to zrozumieć. On nie potrafił wytrzymać bez butelki alkoholu zbyt długo, a obecnie popadał z nałogu w nałóg, ona ma swoja słabość – nie potrafi powstrzymać się od złośliwości. Sam Faleroy nie przepadał za ludźmi, którzy są przesadnie ironiczni. Tak jak ona. Ale był zazwyczaj zbyt skupiony na sobie, odurzony alkoholem, lub po prostu nie ogarniał o co chodzi. Aż trudno jest powiedzieć dlaczego w ogóle z nią się zadawał. Chociaż ich relacje były tak rzadkie, że to może wcale nie takie trudne do zrozumienia. Jeśli chodzi o sprawę znikania, zupełnie nie potrafił podzielić jej trosk, bo chyba był jej całkowitym przeciwieństwem w tej kwestii. To on był tym, który znika niespodziewanie z życia innych, to nie oni uciekali od niego, jakkolwiek zły by nie był. To prawda, że przeciwieństwa się przyciągają ale chyba w tej kwestii nie do końca można nazwać tę kwestię jako prawdziwa. Jeśli ona była zaskoczona jego reakcją, to co dopiero można powiedzieć o nim, kiedy zorientował się, że dziewczyna właśnie wybucha płaczem. Zakładał, że zwyczajnie zrzuci go z kolan i wyjdzie. Co byłoby może nie takie złe, pogrążyć się na jakiś czas w całkowitej, cudownej samotności, sam na sam ze swoimi okropnymi myślami i ciężkim życiem. Już przywykł nawet do tej myśli, kiedy nagle poczuł gorące łzy kapiące na jego zapadnięte policzki. Ze zdziwieniem uniósł do góry dłoń, ocierając mokrą twarz i odwrócił twarz tak, by móc widzieć twarz Jossie, a nie tylko ścianę naprzeciwko nich. Przez chwilę ogromnie zdumiony patrzył się na szlochającą dziewczynę, nie mając zielonego pojęcia co powinien powiedzieć. W końcu mozolnie podniósł się z jej kolan i najpierw nieudolnie poklepał ją po ramieniu, a potem usiał obok niej, oplatając ją swoimi długimi kończynami, zarówno rękami, jak i nogami. Przyciągnął do siebie i zaczął głaskać Josephine po włosach, zmuszając ją do położenia jej głowy na swoim ramieniu. - Wszystko będzie dobrze, Jos- powiedział cichym, zmęczonym głosem, całując ją w czubek głowy. To naprawdę niesamowite jak role się nagle odwróciły. Plusem było to, że Merlin na chwilę zapomniał o swoim narkotykowym głodzie, wsadzając nos w pachnące włosy dziewczyny i zamykając na chwilę oczy, w nadziei, że wszystkie jego problemy teraz magicznie znikną.
Świat był taki podły. Josephine nie potrafiła się opanować, zresztą chyba wcale nie chciała, bo ten wybuch emocji niespodziewanie przyniósł jej swojego rodzaju ulgę i pociechę, jakiej nie mogła znaleźć w żadnym podręczniku. Istnieją dziewczyny, które potrafią ładnie płakać. Wyglądają wtedy słodko i bezradnie, nie robią się czerwone, cieknie im tylko z oczy, a nie z nosa, makijaż się rozmazuje tylko odrobinę, dodając sytuacji dramatyzmu, ale dziewczynie nie ujmując urody. Otóż Josephine nie była jedną z nich. Zamiast chwytających za serce chlipnięć wydawała z siebie rozpaczliwe buczenie przerywane od czasu do czasu bulgotaniem nosa albo spazmatycznym chwytaniem oddechu. Makijaż rozpłynął się zupełnie, zostawiając na policzkach Jossie ciemne smugi i kontrastując z czerwonymi plamami, które się na nich pojawiły. Widząc, że Faleroy się podnosi, rozpłakała się jeszcze bardziej, przekonana, że wil, jak większość facetów w obliczu kobiecych łez, podkuli ogon i ucieknie, a ona tak bardzo nie chciała być sama... Ale Merlin zachował się zupełnie inaczej, niż przypuszczała, bo oplótł ją swoimi długimi i chudymi kończynami jak ośmiornica, przytulając mocno. Ten gest jeszcze bardziej rozrzewnił Krukonkę, która nagle poczuła przypływ wyrzutów sumienia, którego, jak zawsze uważała, posiadała w bardzo niewielkiej ilości. Przecież była dla Faleroy'a taka podła, taka niedobra i niesprawiedliwa, a on ją teraz tak miło pociesza! Mimo że jest wredna, mimo że jest zasmarkana i nieestetycznie zapłakana, mimo że on sam jest słaby, biedny i właściwie ma sto tysięcy powodów, żeby ją zostawić, mówiąc Masz na co zasłużyłaś, wstrętna jędzo albo i gorzej. Objęła go za szyję, po czym wtuliła w nią twarz, popłakując żałośnie i zastanawiając się, czy gdyby Merlin nie miał w swoich żyłach ani kropli krwi wil, to pachniałby tak samo fascynująco? - Przepraszam... przepraszam... - powtarzała cichutko, dusząc się własnym płaczem i pewnie brudząc koszulę Merlina tuszem do rzęs, po czym wyszeptała niemal dotykając wargami jego skóry. - Masz pełne prawo mnie nienawidzić... Ja też chcę być kochana, chociaż nikt w to nie wierzy. Wszyscy całe życie mnie zawodzą, nawet gdy jestem tak dobra, jak tylko mogę być. Nigdy nie jestem wystarczająco ważna. Nigdy - zaszlochała, wczepiając się palcami w chude ramiona Merlina, jakby był jej ostatnią deską ratunku. - Nie będzie dobrze... nigdy nie jest... czasem jest tylko mniej źle... - chlipnęła, kołysząc się w ramionach wila jak dziecko z chorobą sierocą.
Och, Merlin już dawno rozpracował tą tajemnicę, że świat jest tak naprawdę szkaradnym miejscem. Każdego dnia się o tym przekonywał na nowo, a w jego spaczonym umyśle na dodatek wszystko wyglądało jeszcze gorzej, niż było w rzeczywistości. I można powiedzieć, że poniekąd miała szczęście, bo jemu te wybuchy emocje prawie nigdy nie pomagały, szczególnie nie na dłuższą metę. Nie powinna się przejmować, można powiedzieć, że Faleroy wyglądał ładnie za ich dwójkę. Nawet zniszczony narkotykami, z trzęsącymi dłońmi i przerażającym, mętnym spojrzeniem, wciąż jakiś tam urok posiadał, więc ona nie musiała wyglądać pięknie. I jemu to zupełnie nie przeszkadzało. Może w innym życiu, kiedy dużo narzekał i nie potrzebował codziennie tak mocnych używek, mógłby uznać to za wyjątkowo nieładne. Teraz nawet nie zwrócił uwagi na ciemny makijaż mieszający się ze łzami i barwiący jej policzki oraz dłonie Merlina, który próbował otrzeć jej łzy. Nie sądzę, że Merlina można określić jako super samca. Oczywiście nie można mu nic ujmować, ale przecież spójrzmy prawdzie w oczy, to nie jest najbardziej męski facet w całym Hogu. Sam fakt, że on też nie tak dawno szlochał w toalecie dla chłopców o tym świadczy. I w tej chwili to zdecydowanie się przydało, bo w sumie okazał się teraz poniekąd lepszy niż typowy facet, uciekający przed łzami. Dobrze też, że sam nie zaczął razem z nią szlochać i wziął się elegancko w garść, uciszając ją i głaszcząc po długich włosach. Faleroy już dawno zapomniał jak to jest być niemiły, całkowicie pochłaniając się w innym, narkotykowym świecie. Byłoby w sumie lepiej, jakby był agresywny i nieuprzejmy, bo byłoby jasne, że z nim jest wszystko dobrze. I pewnie pachniał znacznie lepiej niż inni mężczyźni ze swoimi nieszczęsnymi genami, nawet tak niezadbany jak w tej chwili. - Oprócz paru nieprzyjemnych uwag, chyba nie mam zbyt dużych praw, by cię nienawidzić – powiedział cicho, zupełnie nie zwracając uwagi na zabrudzone tuszem ubranie, czy kurczowo wczepione w niego, drobne dłonie. – Przecież znajdziesz kogoś ważnego. Masz dopiero… - Faleroy zawahał się zastanawiając się ile dziewczyna ma lat, co było skomplikowane, bo on był rok starszy, a ona z nim w klasie… skomplikowana numerologia. – Nie wiem, 19 lat? Twoje smutne wnioski są bezpodstawne. - Odsunął ją na chwilę delikatnie od siebie, by otrzeć delikatnie łzy, odrobinę wycierając nawet rozmazany makijaż, przybliżając twarzy .- Już, już nie będziesz chyba się mazać D’artois – powiedział cicho, spokojnym tonem lekko uśmiechając.
Echo dostała kolejny powód, dzięki któremu mogła myśleć, że Logan jest wyjątkowy. Nieczęsto widywało się kogokolwiek spokrewnionego z albinosami. Zresztą to schorzenie (Gryfonka nie mogła się nadziwić, że tak cudną przypadłość można było nazywać defektem. Nie znała się zbytnio na albinizmie, oceniała jedynie wizualnie, a jako artystka nie mogła powiedzieć, że to beznadziejna sprawa) występowało na tyle rzadko, że widok osoby spowitej bielą szokował i był nadzwyczajnie ciekawy. W zasadzie Lyons nigdy nie trafiła na nikogo, kto cechowałby się skrajnym brakiem pigmentu w skórze, ale oglądając zdjęcia zdążyła stwierdzić, że tacy ludzie są wyjątkowi. I tak to właśnie było z albinizmem, wyjątkowością i tymi sprawami. Nic dziwnego, że Logan nie miał nic przeciwko! Echo musiała przyznać, że w kuchni szło im całkiem nieźle, choć do rangi mistrzów brakowało im jeszcze wiele. Cóż to jednak dla dwójki zdolnych Gryfonów! Gdyby się postarali i zechcieli spędzić wśród skrzatów jeszcze trochę czasu, na pewno szybko zdobyliby potrzebne doświadczenie. Wtedy zostałoby już tylko zaprojektowanie ich wspólnej super-restauracji, którą otworzyliby w jakimś czarodziejskim miasteczku. Wszystkie ich potrawy mogłyby być białe. Albo ogniste, bo Echo uwielbiała ogień. Mogłabym się tu rozpisać nad tym, jaki ogień był cudowny, ale będę litościwa i skupię się na dwójce, która opuściła kuchnię z pachnącą szarlotką bez słodkiego ciasta oraz z naręczem przysmaków, wręczonych im przez uczynne skrzaty. Zapach ich ciasta roznosił się pewnie po całym Hogwarcie, bo przeszli sporą trasę od kuchni. Echo, zastanawiając się, gdzie można znaleźć jakieś ciekawe miejsce, doprowadziła ich aż na szóste piętro, ale że byli zdrowi, młodzi i rześcy, nic im się nie stało, jedynie podbudowali swoją kondycję! Zresztą, jako Gryfoni, powinni być przyzwyczajeni do codziennego przemierzania takiej ilości schodów. Ostatecznie znaleźli się w świetlistym pokoju. Merope była tu tylko raz, nawet nie pamiętała jak znalazła to pomieszczenie, co konkretnie tu było i dlaczego w ogóle się tu znalazła. Teraz miała okazję zobaczyć pokój jeszcze raz. Wrażenie zostało całkowicie odnowione, a wystrój zrobił na niej spore wrażenie. - Może być? - zapytała, rozglądając się jeszcze i obserwując cudne świetliki. Drewniany parkiet wydawał przyjemny dźwięk, gdy stawiało się na nim kroki, a do tego, gdy tylko Echo przekroczyła próg, rozległa się muzyka. Wtedy Echo dostrzegła gramofon, a trzeba wiedzieć, że te urządzenia wręcz ubóstwiała. Uwielbiała zresztą wszystko, co było klimatyczne. Była ze świata mugoli, więc przyzwyczaiła się do odtwarzaczy i płyt CD, zaś gramofon kojarzył jej się ze ślicznymi winylami i starym, zakurzonym gabinetem. Czego więcej mogła chcieć artystka? Od razu nabrała ochoty do rysowania. - Aooowww, chyba zostawiłam szkicownik na ławce - mruknęła. - No trudno, przeżyję, może jutro tam jeszcze będzie. Albo trafię na uczciwego znalazcę - stwierdziła, bardzo pozytywnie rozpatrując możliwości odnalezienia swojego zeszytu. Teraz nie był jej tak potrzebny. Usiadła na jednej z kanap, czekając aż Logan dołączy do niej. - Musisz mi przypomnieć, o co pytałeś!
Logan, podczas ich drogi do Świetlistego Pokoju, cały czas skupiał wzrok na Echo. Nie mógł się powstrzymać od tego by tego nie robić, a to wcale nie ułatwiało mu skoncentrowania się na tym, że idzie. W związku z tym kilkukrotnie można było zauważyć, jak prawie potknął się na prostej drodze lub niemalże zdemolował ich jedzenie, gdyż zderzyłoby się ze ścianą. Całe szczęście był na tyle bystry by udało mu się opanować histeryczne drgania własnych mięśni i utrzymać ciasto oraz inne pyszności w stanie nienaruszonym, co zresztą podobnie uczynił ze swoją osobą. To było właśnie to, czego zazdrościł Ryanowi - on nie musiał się martwić o to czy jego nogi kiedyś go nie zabiją, a jasnowłosy był beznadziejny w tańcu wszelakim, właśnie ze względu na to, że miewał problemy ze skoordynowaniem swoich ruchów z muzyką. Być może jakby trochę poćwiczył, to wyszłoby z tego coś więcej poza histerycznymi podrygami i przewracaniem się o własne stopy, ale tak… powiedzmy, że wolał nie zbliżać się w miejsca, w których grała muzyka, a i było miejsce do tańca. Zabawne, że właśnie do jednego takiego wszedł! Przełknął ślinę trochę głośniej, nieco przerażony tym, gdzie się znalazł, ale miał nadzieję, że półmrok panujący w pokoju wszystko ukryje. prosił też los o to by Echo nie chciała tańczyć. To byłaby porażka i życiowe ośmieszenie Ruthvenów! Tymczasem wszedł za nią, starając się opanować panikę jaka go ogarnęła, ale było to dość proste, bo dźwięki jakie rozbrzmiały, gdy tylko Lyons przekroczyła pokój sprawiły, że chłopak zapomniał o tym co jeszcze przed sekundą go trapiło. Nie było to trudne, wszak melodia była przyjemna, a samo miejsce niesamowicie klimatyczne. Szedł powoli za nią, trochę zbyt entuzjastycznie machając różdżką, dzięki czemu ich herbata nieco niebezpiecznie chlupotała, ale to nic! - Jasne - odpowiedział szczerze i dołączył do niej na kanapie, cofając Wingardium Leviosa po uprzednim skierowaniu ich koszy na stolik przed siedziskiem. Nie żeby był jakimś obżartuchem, ale jak tylko jego wzrok kierował się w tamtą stronę, blondyn czuł aż za dobrze, że bardzo chętnie by wziął się teraz za jedzenie. Mimo wszystko powstrzymywał się nieco, bo przecież co Gryfonka sobie o nim pomyśli? Na pewno nie chciał by sądziła, że przyszedł tutaj z nią tylko po to aby się opychać, nawet mimo tego, iż naprawdę bardzo go korciło. Uchylił tylko nieco rąbek ściereczki jaka zakrywała ich kosze, by zajrzeć do środka. Wtedy jego żołądek zaczął głośno domagać się codziennej porcji kalorii. - Przepraszam - jęknął zażenowany i cofnął się, by oprzeć się o oparcie kanapy, chowając jednocześnie dłonie do kieszeni. Wyglądał trochę jakby bał się, że zaraz połknie wszystko sam, razem z koszykiem. Kiedy Echo zdała sobie sprawę z tego, że czegoś zapomniała, Logan chwycił za różdżkę. - Czekaj, może to zadziała - mruknął, a potem skupił się i machnął kawałkiem drewna - Accio szkicownik Echo. Oczywiście nic się nie stało, ale to pewnie kwestia tego, że jej zeszycik został na zewnątrz i jeśli zaklęcie zadziałało to niedługo przyleci, zaś jeśli nie… to trudno, zejdą później i go poszukają. Skupił na niej spojrzenie, cofając się pamięcią o te kilkadziesiąt minut, sprzed pieczenia, a potem powtórzył swoje pytanie, przekształcając je jednak nieco. Takie recytowanie wszystkiego słowo w słowo mogło być nieco straszne. - Prosiłem, żebyś opowiedziała coś o sobie i dla przykładu spytałem czy masz rodzeństwo, ulubiony kolor, kwiaty, słodycze czy zwierzę.
Jakby nie patrzeć, Echo lubiła tańczyć. Ruch i ekspresja były ciekawe, pozwalały na wyzwolenie emocji, a nawet na poznanie człowieka od zupełnie innej, subtelnej strony. Problem leżał jednak w miejscu, gdzie zaczynała się niezgrabność. Gryfonka nie była zbyt uważna i niespecjalnie przejmowała się konsekwencjami swoich czynów, podobnie było też w jej próbach tanecznych. "Lubienie" to jednak trochę za mało, bo o ile niezgrabne piruety dla samej siebie były przyjemnie, o tyle współpraca w parze wymagała wprawy i jakiejkolwiek gracji, której Merope nigdy nie posiadła. Nie była straszną niezdarą, której zagraża wszystko na jej drodze, ale nie była też zbyt zgrabna, dlatego nawet do głowy jej nie przyszło, aby wyciągać Logana na parkiet. Ośmieszyłaby się tylko, próbując nadążyć za jego krokami. Przy różnicy ich wzrostu samo postawienie ich na parkiecie w pozycji wyjściowej do tanga musiałoby wyglądać komicznie. Więc Lyons nawet nie próbowała wyobrażać sobie, jak wirują. Może gdyby byli ze sobą, znali się dobrze i śmiali ze swojego braku umiejętności, ale cóż, dopiero się ze sobą oswajali. Echo natomiast średnio przejmowała się nienagannymi manierami, więc gdy tylko usłyszała burczenie brzucha (nie mogła powstrzymać chichotu) i przeprosiny, oburzyła się nieco. - Coś ty, za co? - zapytała, wystawiając do chłopaka koniuszek języka. - Jedzmyjedzmyjedzmy, dziwię się że nie zaczęliśmy na schodach - powiedziała, sięgając do koszyka, z którego wyjęła szarlotkę. - Najlepsza na świecie, na pewno, zobaczysz! - dodała, krojąc już dwa spore kawałki, które znalazły się na talerzykach. Ach te skrzaty, pomyślały o wszystkim - mieli sztućce, talerzyki, a do tego masę jedzenia. Echo również miała na nie ochotę, ale nie chciała wyjść na obżartucha, więc kawałek ciasta wręczony Ruthvenowi był sporo większy od tego, który sama przygarnęła. Nic dziwnego, bo był dużym chłopcem, eheheheh! W każdym razie, ukrojony od serca! - Smacznego! A szkicownik to nie problem, mam ich mnóstwo w dormitorium, jeden w tę czy we w tę niewiele zmienia! - sprostowała, ale było jej bardzo miło, że próbował go przywołać. Zaabsorbowana jego towarzystwem nie wpadła na to, że mogła użyć prostego Accio. Zjadła połowę kawałka ciasta, które nie było takie złe, nawet bez słodkości. Kwaśne też lubiła, więc spoko. Za to mniej pozytywnie podchodziła do opisywania siebie, ale zbyt zależało jej na poznaniu Logana, żeby marudzić. - Hmm, nie cierpię róż - zaczęła, podnosząc na chwilę wzrok w górę. - Są takie przeciętne, banalne, a do tego wszyscy je dostają. Ulubiony kwiat... chyba nigdy nad tym nie myślałam, ale dzwoneczki są cudne, więc mogą być ulubione - stwierdziła, pokazując Gryfonowi swoje ząbki, gdy pięknie się wyszczerzyła. - Nie mam ulubionego koloru. To znaczy uwielbiam wszystkie, które są w ogniu. Ciężko je jednoznacznie określić, a pomarańczowy to nie do końca to, co mam na myśli. Turkus też jest cudowny. Albo ta barwa, którą rzucają świetliki. Jest zbyt dużo kolorów, żeby wybrać jeden, to trudne - powiedziała, wpatrując się w owady, które zapewniały im świetną atmosferę. Usadowiła się wygodniej, siadając po turecku. - Słodyczy lubię mnóstwo, ale lodowe kulki są świetne, bo można po nich lewitować. I kwaśne żelki - dodała, wzruszając niewinnie ramionami, uśmiechając się skromnie. - A rodzeństwo, owszem! Flora z Hufflepuffu, jest cudowna, delikatna i nieśmiała, podobna do naszej babci. Bardzo łagodna, czasem się boję, że cała zdemoralizowana część Hogwartu zrobi jej krzywdę. Jest też Seth, ale jego na pewno kojarzysz, bo raczej ciężko minąć obojętnie kogoś, kto ma więcej tatuaży niż wolnej przestrzeni na skórze. Wcale nie jest taki, jak wszyscy mówią, jest genialnym bratem - stwierdziła, zupełnie zgodnie z prawdą. - A ja, cóż, nie lubię stać w miejscu i chyba całokształt koncentruje się wokół tego. Nie lubię też, jak ktoś na siłę próbuje mnie do czegoś przekonać. Staram się myśleć pozytywnie i jeśli mogę, ogarnąć kogoś, kto nie radzi sobie ze swoimi problemami - zakończyła, nie do końca wiedząc, jak inaczej mogłaby opisać siebie. - A ty? Wiem, że masz bliźniaka - poinformowała. - Opowiedz mi to, co chcesz opowiedzieć, chętnie posłucham wszystkiego - poprosiła.
Jak dobrze by było, gdyby mu o tym powiedziała, bo tak chłopak musiał żyć w ciągłym stresie, że jednak będzie miała ochotę na wspólne tańce. No nie ukrywajmy, zadania wymagające podobnej koordynacji ręka - oko nie należały do jego ulubionych, więc nie dziwnego, że zareagował właśnie w ten sposób. W każdym razie zażenowanie chłopaka po burczeniu w brzuchu dość szybko minęło, a to wszystko za sprawą Echo. Ulżyło mu trochę, zwłaszcza, że w jego otoczeniu coś takiego było uważane za spory nietakt, a fakt taki, iż dziewczyna obruszyła się tymi przeprosinami sprawił, że zaczął postrzegać ją jeszcze pozytywniej. Kurde, to w ogóle jeszcze możliwe?! - Ach, bo widzisz - zaczął, wpatrując się trochę dłużej niż to było koniecznie w wystawiony przez nią fragment języka - wśród mojej rodziny coś takiego nie jest pozytywnie postrzegane, a ja… a ja jestem raczej głodomorem. Nagle nie widział problemu w tym, żeby się przed nią do tego przyznać, zwłaszcza już przecież, że i tak wkroczyli teraz na tereny pełne wzajemnych zwierzeń. Poza tym właśnie zaczęło mu się wydawać, że nie tylko on ma taaaką ochotę na skosztowanie ich szalotki i innych pyszności jakie otrzymali w kuchni, więc nie oponował i po prostu parł do przodu, równie entuzjastycznie podchodząc do opcji wszamania ciasta. - Nie mogę się doczekać - powiedział, autentycznie zniecierpliwiony i zacząłby podskakiwać, gdyby nie to, że już zaraz dostał do rąk talerzyk z ciastem. Nie zwracał zupełnie uwagi na porcje, zbyt wpatrzony w to, że ich dzieło wyglądało wspaniale! No i nadal było lekko ciepłe, co sprawiało, że dodatkowo zwiększało to walory smakowe. Ruthven niemalże natychmiast udziabał sobie kawałek i wsunął je do ust. Mmm! Było rozkosznie kwaśne! - Uooou - mruknął z zadowoleniem. Co prawda mistrzostwo świata to nie było, bo coś pewnie pokręcili przy proporcji na kruche ciasto, ale samo nadzienie było całkiem okej, zwłaszcza już dla podniebienia Logana, którego bardzo cieszyła opcja zjedzenia kwaśnej szarlotki. Wreszcie znalazł deser dla siebie! Nie minęło kilka minut, a jego talerzyk był już całkowicie opróżniony. Pozbywając się wszelkich zahamowań, nakładał sobie właśnie drugi, równie solidny co pierwszy kawałek. - Echo Lyons - powiedział nagle poważnym tonem, gdy już umiejscowił szarlotkę na swoim talerzu. - Oficjalnie mianuję cię kucharzem pierwszego stopnia. Musimy wpadać do kuchni częściej. Jego słowa były całkowicie szczere. Jeny, jakby się jeszcze okazało, że Gryfonka przygotowywała by z nim takie ciastko, dla przykładu, co niedziele to jak nic by padł jej do stóp i od razu się oświadczył. No bo przecież wiecie, że lubić już ją lubił, nieprawdaż? Potem nieco przystopował z tempem, gdyż słuchając tego co dziewczyna ma do powiedzenia zapamiętywał jej zdania bez problemu, aczkolwiek musiał się na tym skupić, żeby niczego nie przeoczyć, bo przecież tego nie chcieliśmy. Sięgnął do koszyka i przygotował dla nich po szklance gorącej, parującej herbaty, wyciągając przy okazji cukierniczkę, aby Echo mogła sobie posłodzić napój. On nawet się nie przejął tą białą śmiercią, niemalże natychmiast przytykając naczynie do ust i upijając łyk czy dwa. Kiedy skończyła mówić, odstawił szklankę na stolik, dziobiąc w zamyśleniu swój kawałek ciastka. Najwyraźniej zastanawiał się co takiego może jej opowiedzieć. - No więc tak: to, że nie lubię słodyczy już wiesz. Jedyny wyjątek stanowią słodycze, które wcale nie są słodkie, czyli właśnie dla przykładu kwaśne żelki czy nasze ciasto. Jestem leworęczny, zupełnie tak samo jak mój brat, który jest ode mnie młodszy o czternaście minut. Mamy też młodszą siostrę, ale raczej za sobą nie przepadamy. Odkąd tylko pamiętam jesteśmy z Ryanem nierozłączni. Lubimy podobne rzeczy, aczkolwiek poza wyglądem, różnimy się na kilku polach. Ja nie potrafię pływać - tutaj uśmiechnął się z rozbawieniem - a on uwielbia wodę. Nie potrafię też tańczyć ani pić, strasznie szybko padam nieprzytomny, dlatego zdecydowanie bardziej wolę napoje bezalkoholowe. Moja rodzina od setek lat mieszka w Szkocji, chociaż moi krewni przyczynili się do tego, że mam w sobie krew szkocko - irlandzko - niemiecką. W wolnych chwilach lubię zajęcia manualne. Wiesz, coś w rodzaju modelarstwa, a i przy okazji lubię bawić się w rozwiązywanie sudoku. Bardzo mnie to relaksuje. Widzisz, nie wiem czy kiedyś zastanawiałaś się dlaczego potrafię wyrecytować Ci definicję z podręcznika słowo w słowo. Cierpię na schorzenie, które można określić jako pamięć absolutna. Nie potrafię niczego wyrzucić z pamięci i wystarczy, że raz przeczytam definicję dyptamu, a z pewnością będę potrafił przytoczyć ją nawet na łożu śmierci. Poza tym razem z bratem mamy tendencję do… no cóż, ryzykanckiego trybu życia. To dlatego pomimo faktu, że w tym roku kończę dwadzieścia jeden lat to wciąż jestem w siódmej klasie. Raz wylądowaliśmy w szpitalu, głównie przez moją głupotę, a dwa razy po prostu odmówiliśmy pisania egzaminów. Zabawne, że od tamtej pory wszyscy uważają, że po prostu nie chcemy się uczyć.
- Nie przejmuj się, na zdrowie - odpowiedziała, trochę dziwiąc się tym, że w niektórych kręgach było to nieodpowiednim zachowaniem. Ona osobiście nie potrafiła powstrzymać burczenia brzucha, gdy dokuczał jej głód. Jak więc mieli robić to arystokraci? Zupełnie bez sensu, zupełnie normalna potrzeba, zupełnie oczywiste więc było to, co się robiło, gdy słyszało się marsza, granego przez kiszki. Zresztą, Echo też lubiła jeść, chociaż starała się nie przesadzać, bo aż tak zjawiskowej przemiany materii nie miała. Reakcja Logana spotkała się z dźwięcznym śmiechem Gryfonki, która bardzo chętnie zobaczyłaby go w wersji podskakującej z radości. Taka wizja raczej średnio do niego pasowała, a przynajmniej do tego momentu, do którego zdążyła go poznać. Cóż, im więcej zaskoczeń, tym lepiej! Jeśli było to w ogóle możliwe, wprawiał ją w coraz lepszy nastrój. Choć sama jego obecność była już wystarczająco wielkim powodem do szczęścia! - Mogę być szefem kuchni, ale nie poradziłabym sobie bez mojego najlepszego kucharza, Logana Ruthvena - stwierdziła, kłaniając się na znak uznania i podziękowania jednocześnie. - Dziękuję za uznanie i zgadzam się, chociaż mam nadzieję, że kuchnia na tym nie ucierpi - dodała, w myślach zamieniając mąkę na dżem malinowy. Musiałby ją ładnie nadzorować, żeby się przypadkiem konfitury nie pomarnowały, lądując na stole. Blondynka najadła się w zasadzie swoim kawałkiem, ale nie mogła odmówić sobie czegoś jeszcze, więc wolno zajrzała do koszyka, aby sprawdzić, co tak właściwie wręczyły im skrzaty. Mieli kruche ciasteczka do herbaty a do tego kanapki. Echo aż się rozczuliła, dopiero orientując się, że rzeczywiście jest zbliżała się pora kolacji. Trochę im zeszło przy tym pieczeniu, a skrzaty były na tyle rozgarnięte, żeby załatwić im coś odpowiedniejszego na czas wieczornego posiłku. Wyjęła pozostałą zawartość koszyka i ustawiła na stoliku, gdzie wolne miejsce powoli się kończyło. No, prawie jak piknik! W jedną dłoń chwyciła swoją szklankę z już posłodzonym napojem, w drugą złapała ciasteczko i wolno, aby przypadkiem nie oblać się herbatą i uniknąć całkowitej kompromitacji, opadła na oparcie. Na szczęście jej się udało i zaoszczędziła sobie nerwów i poparzeń. Huh, szło jej coraz lepiej z koordynacją ruchową! Słuchała Logana uważnie, kiwając głową ze zrozumieniem, gdy wspomniał o swojej pamięci. Teraz wszystko było jasne, a w jej poczochranej łepetynce pojawiło się mnóstwo pytań, które chciała mu zadać, ale większość zupełnie się nie nadawała. Część z nich bowiem nie kwalifikowała się do żadnego, poruszonego przez niego tematu, a resztę zdyskwalifikowała, żeby nie wyjść na idiotkę. Nie chciała być też wścibska, nawet jeśli ustalili sobie, że to czas na pytania. Ciągle miała jakąś blokadę. Wszystko działo się bardzo szybko, nie zdążyła sobie jeszcze poukładać faktów i nagle spotkała się z natłokiem informacji, które musiała przetrawić. Starała się zapamiętać całą wypowiedź Ruthvena i przyszło jej to dosyć łatwo. Gdyby ktoś zapytał ją, przykładowo, o ulubione zajęcia Gryfona, odpowiedziałaby. Kontaktowała, ale była przyblokowana. Zjadła sobie na pocieszenie ciasteczko, umoczone w herbacie. Takie były najlepsze. Pamięć absolutna, geny albinosa, a do tego był mądry. Jeszcze trochę, a będzie w niego wpatrzona jak w obrazek. Tup, tup, tup, jej osobowość gdzieś zniknęła, skupiając się na Loganie. Postanowiła uczepić się jednej rzeczy, która niewątpliwie ich łączyła. - Jeśli ryzykancki tryb życia wiąże się z ogólnie pojętym łamaniem zasad szkolnych, to chyba się rozumiemy - powiedziała, znów spoglądając na świetliki. - Zakazany Las, nocne wyprawy i te sprawy, przynajmniej w moim przypadku, bo na imprezach jakoś ciężko mi się odnaleźć - wyznała, tym razem obserwując wnętrze swojej szklanki.
// Mam to samo, ale po Twoim poście tego nie widać, a po moim… xd
Skinął lekko głową z uznaniem, kiedy ta powiedziała, że jej pomógł. Szczerze powiedziawszy sądził, że raczej bardziej przeszkadzał niż robił cokolwiek produktywnego bądź konstruktywnego, ale się starał i to najwyraźniej wystarczyło. Poza tym jakby nie patrzeć oboje się wzajemnie pilnowali przed poparzeniem sobie palców, więc ten duet miał szansę na zaistnienie! Oczywiście przy stałym nadzorze skrzatów domowych, które wyjmowałyby im nieodpowiednie narzędzia w ostatniej chwili, podsuwając te, które by się lepiej sprawdziły. Zresztą to nie byłby wcale taki głupi pomysł, wiecie, spędzać razem czas na pieczeniu lub ogólnie pojętym gotowaniu. Dwie sierotki w otoczeniu gorącej wody i ostrych szpikulców raczej nie zwiastowały pozytywnego zakończenia tej historii, ale może chociaż by się czegoś nauczyli. Wiadomo przecież, że nauka nie zawsze jest usiana samymi sukcesami, a i sama teoria nie wystarczy. Ta druga część była już bardzo personalnie o Loganie. Cóż z tego, że w swej zarozumiałości uważał się za wszystkowiedzącego, skoro jeśli tylko straciłby na sekundę głowę to mógłby się to źle skończyć? Już mniejsza o to, że on rzadko kiedy znajdował się w takich sytuacjach, ale jednak! Poza tym naprawdę nic nie zastąpi praktycznych ćwiczeń. Niemniej jednak blondyn był gotów na to, aby razem z Echo pobierać nauki! Uśmiechnął się do niej z pewnością siebie, a potem sięgnął dłonią do włosów, aby odgarnąć je na bok w geście manifestującym pewność siebie. - W mojej obecności nikt nigdy nie ucierpi - zrobił przy tym tak poważną minę, że jak nic można się było nabrać, jednak każdy kto chociaż trochę go znał, wręcz musiał wiedzieć, że nie potrafił utrzymać na swej buźce zbyt długo takich modulowanych emocji. Nic więc dziwnego, że zaraz roześmiał się, entuzjastycznie dokańczając drugi kawałek ciasta. Kiedy skończył, zmierzył ją uważnym spojrzeniem. - No, a tak poważnie - zaczął, odstawiając talerzyk i sięgając w zamian po herbatę. Był wysoki, więc i ręce miał długie co z kolei pomogło mu sięgnąć po nią bez zbytniego ruszania się z miejsca. Upił łyk zanim kontynuował, oplatając szklankę szczupłymi palcami. - Damy radę, skrzaty już o to zadbają. To bardzo miłe stworzenia - uśmiechnął się ciepło na wzmiankę o tych magicznych stworzonkach, chwytając kanapkę, gdy tylko Echo je rozłożyła. Cały Logan. Wiecznie jedzący! Jako, że obserwował ją niemalże cały czas to nie miał najmniejszych problemów z rozpoznaniem, że coś się zmieniło. Nie umiał jednak konkretnie tego nazwać, więc jedynie zmarszczył ledwo zauważalnie brwi. Jeśli to będzie coś ważnego to mu powie, prawda? Chociaż może nie? Nie umiał określić stopnia ich znajomości. Czy byli już przyjaciółmi czy nadal ich relacja była czysto koleżeńska? Nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie, jednakże wiedział, że z pewnością chciałby popracować nad tym, aby w ogóle mogli wejść na wyższy poziom wtajemniczenia niż nawet to kumplostwo. Powinien przestać o tym myśleć, za bardzo się rozpraszał. - Między innymi i przede wszystkim zarazem - uzupełnił, wyginając wargi w lekkim uśmiechu, pałaszując gdzieś pomiędzy wypowiedziami kanapkę. Nietrudno mu było sobie wyobrazić Echo jako tą unikającą imprez, ale nie powiedział tego. To była część jej uroku i wiedział, że komentowanie tego w sumie może zabrzmieć niegrzecznie, a przecież tego by nie chciał, bo i nie uważał tego za negatyw. - Huh, ja lubię imprezować, ale nie robię tego zbyt często. Nigdy nie mam umiaru - westchnął ciężko kołysząc leniwie szklanką i wpatrując się w płyn obijający się o ścianki naczynia. - Nocne wyprawy w moim przypadku często koncentrowały się na nocnych przejażdżkach na centaurach. Poza Hogwartem niestety kręcą się głównie wokół intensywnej zabawy na deskorolkach, wspinaniu się lub wielu innych. Jestem dość porywczy, dlatego staram się marnować jak najwięcej energii, a jednocześnie ćwiczyć cierpliwość. - zerknął na dziewczynę z enigmatycznym uśmiechem - Boisz się już? Znał dziewczyny, które taką szeroką pojętą agresywność uważały za wadę śmiertelną, a on im się w sumie nie dziwił. Był za to ciekawy jak się sprawa miała z Echo.
W takim duecie mogłaby się uczyć wszystkiego! Kuchnia nie mogła stawić im czoła, nawet ze swoimi szpikulcami i gorącą wodą. Byli przecież czarodziejami (tak, Echo wciąż znajdowała nowe powody, aby potwornie się z tego faktu cieszyć), więc ze wszystkim mogli sobie poradzić. Różdżki okazywały się niesamowicie przydatne przy gotowaniu. Nie trzeba było biegać po całym pomieszczeniu w poszukiwaniu odpowiednich składników i przedmiotów, wystarczyło użyć Accio. Takie ograniczone przemieszczanie się od razu zmniejszało ryzyko wypadków, dlatego czemu nie, mogliby spróbować. Tym bardziej, jeśli oboje mieli się przy tym świetnie bawić. - Aww, ekstra! - odpowiedziała ze śmiechem, wyobrażając sobie Logana w roli rycerza, w pięknej zbroi. Nie jakejś tam zwykłej, blaszanej, tylko takiej ładniej, szklanej, zupełnie jak w Skyrimie! Z jego jasnymi włosami wyglądałaby cudownie. Szkoda, że nie miała szkicownika, przedstawiłaby mu swoją wizję, ale za to przypomniała sobie o szperaniu w garderobie teatralnej i uznała, że może mu powiedzieć o swoim zamiłowaniu do zabawy w teatr. - Och, skrzaty są cudowne, ale ciągle nie mogę zrozumieć, dlaczego tak zniewolone - powiedziała. - Są przecież zupełnie rozumne, znają się na magii, tylko te wszystkie zwyczaje tak je krępują... Może kiedyś coś się zmieni? - zapytała, raczej retorycznie, bardziej wyrażając nadzieję, że tak właśnie się stanie. Jak będzie już duża i bogata, pewnie zajmie się jakąś organizacją, która mogłaby zmienić ich marny los. Malowałaby skrzaty i sprzedawała obrazy za miliony galeonów. Super interes, w końcu kto nie chciał mieć portretu swojego niewolnika na ścianie? (co ja piszę XD) Echo też wzięła kanapkę, żeby zająć się jeszcze czymś poza sprzecznymi myślami. Zaznajamianie się szło im całkiem nieźle, mieli dobre tempo, przynajmniej w odczuciu Echo. Choć wiele ich różniło, potrafili spokojnie znaleźć wspólny język i spędzać czas ciesząc się swoim towarzystwem. Lyons nie chciała nic przyspieszać na siłę, dlatego taki stan rzeczy zupełnie jej odpowiadał. Problem w tym, że sama również nie wiedziała, jak określić etap ich znajomości. Uśmiechnęła się, nie mogąc powstrzymać, słysząc ładne zestawienie słów. Dokończyła kanapkę, słuchając części o imprezach. Dobrze, że przynajmniej zdawał sobie sprawę z tego, że nie może imprezować zbyt często. Echo mogłaby go pilnować, gdyby sama zjawiała się częściej na tych szalonych wixach. Przynajmniej nie musiałaby uciekać od pijanych ludzi i denerwować sie, że dała się zaciągnąć w jakieś podejrzanie zdemoralizowane tłumy. - Serioserio? - wtrąciła, zanim skończył mówić. Aż usiadła inaczej, odwracając się bardziej w stronę chłopaka. - Potwornie - zaśmiała się, machnęła łapką niczym emotka Latifa i znów zaczęła gadać. - Bo widzisz, ja też lubię czasem pojeździć na centaurach - wyznała. - Utknęłam w Skrzydle Szpitalnym na dwa tygodnie, ale było warto. Gorzej było po hipogryfie, co prawda latałam na nim na lekcji, ale potem stwierdziłam, że dam sobie radę sama. Spadłam i wylądowałam w Mungu, ale też nie żałuję. Jednorożce są całkiem przyjemne - dodała z zastanowieniem. - Na deskorolce w sumie nigdy nie jeździłam, ale chętnie spróbuję, więc gdybyś się kiedyś nudził, to wiesz do kogo się odzywać - powiedziała, przypominając sobie o swojej wizji Logana w szklanej zbroi. - A tak poza tym uwielbiam teatr i strasznie klimatyczne rzeczy, no i ogień. Często udaję, że jestem kimś innym, to znaczy jakąś postacią, bo w garderobie teatralnej jest mnóstwo strojów. Niedługo będę też ogarniać teatr z Nickodemem. Takie rzeczy są strasznie świetne i też pochłaniają mnóstwo energii. A ogień, oo, to energia sama w sobie. Potrafię gapić się w niego godzinami! - wyznała, w lekkim zamyśleniu. Więc, jak widać, na polu zużywania energii zgadzali się ze sobą. Echo także nie mogła zbyt długo siedzieć w jednym miejscu, ale szczerze mówiąc, po Loganie się tego nie spodziewała. Wymienili jeszcze sporo zdań tego wieczoru, poznając się, tak jak planowali. Wszystko co dobre szybko się kończy, więc po jakimś czasie opuścili świetlisty pokój i udali się wolnym krokiem do wieży Gryffindora.
//u Ciebie też nie widać, to udawajmy że jednak wena jest ;> // ztx2
Jane szwendała się po Hogwarcie od blisko godziny. Czuła dziwne napięcie, jakby coś na nią czyhało. Niech tylko przestanie być ostrożna... Wtedy zaatakuje. Dziewczyna była niespokojna i odrobinę wystraszona. Nigdy wcześniej nie miała z takim uczuciem do czynienia. Powoli miała dość łażenia po korytarzach, zajrzała więc w pierwsze drzwi z brzegu. W całym pokoju panowała ciemność, jedynie latające robaczki dawały nikłe światło. Hmm niezłe miejsce. Lubię takie - pomyślała, wchodząc śmiało do środka i zamykając za sobą drzwi. Niespodziewanie usłyszała muzykę, cichą i delikatną. Podeszła do urządzenia, które ją wydzielało. Wiedziała czym jest, bo całe swoje życie spędziła wśród niemagicznych. Stark chodziła po całym pomieszczeniu, obserwując z ciekawością świetliki. W końcu usiadła na jednej z kanap, podciągnęła kolana pod brodę i zatopiła swój umysł w mroku, który tu panował. Delikatna klasyczna muzyka uspokajała rudą, napełniała uczuciem bezpieczeństwa, którego niestety od bardzo dawna nie doświadczyła. Chciała, aby trwało to wiecznie, choć wiedziała, że niedługo będzie musiała opuścić magiczny Świetlisty Pokój.
Było już późno i trzeba było wracać do dormitorium, lecz Lily jeszcze błądziła po korytarzach szkoły, szukając odpowiedniego miejsca, na przeczytanie książki. Zobaczyła tajemnicze drzwi. Bała się wejść do środka, gdyż myślała, że ktoś tam jest. Wolała unikać kontaktów z nieznajomymi. Zapukała więc lekko w drzwi, czekając na odpowiedź. Nikt jednak nie otworzył drzwi. "Nikogo tam niema" pomyślała dziewczyna. Otworzyła drzwi i zobaczyła tylko latające świetliki. Pokój był całkiem ciemny. Były tam czarne ściany, ciemna podłoga i kilka sof. Zamknęła za sobą drzwi i chodziła wzdłuż ściany. Była pewna, że nikogo niema w pomieszczeniu. Zachwycona spokojem usiadła w kącie i wyciągnęła różdżkę. Unosząc ją w górę, powiedziała cicho "lumos". Ciemny pokój, był tak samo ciemny jak wcześniej, lecz z różdżki Lily płynęło światło. Dziewczyna spokojnie zaczęła czytać książkę. Nagle usłyszała, jak ktoś wstaje z jednej z sof. Zaniepokojona przybliżyła się ściany i powiedziała szeptem "nox". Światło zgasło, lecz kroki nie ucichły...
Siedziała spokojnie, niemal zasypiając, utulona spokojnymi dźwiękami i ciszą, przerywaną brzęczeniem robaczków. Byłaby naprawdę tam zasnęła, gdyby nie ciche pukanie. Momentalnie zniknęły resztki snu. Siedziała, nie ruszając się i nasłuchując. Kto to może być? Jane nie podeszła do drzwi, aby je otworzyć, tkwiła jak kamień, nie wydając z siebie najcichszego odgłosu. Pomyśli, że nikogo nie ma i pójdzie. Pójdzie, na pewno. Drzwi uchyliły się, ale w ciemności ciężko było dojrzeć kto wszedł do środka. Człowiek przemieścił się i usiadł, o czym świadczyło głuche klapnięcie. Stark usłyszała wypowiadane zaklęcie, które rozświetliło twarz obcego. Wciągnęła oddech. Ujrzała wyraźnie starszą od niej dziewczynę. Miała bardzo podobne włosy, chociaż Jane nie mogła do końca dojrzeć ich koloru. Nieznajoma czytała, wyraźnie nie zauważyła skamieniałej rudej. Gryfonka stwierdziła, że nie warto ciągle tu siedzieć, więc wstała powoli. Światło natychmiast zgasło. Pięknie, teraz kompletnie nie wiem gdzie jest ta dziewczyna. Gdzie moja różdżka? A, tutaj. Lumos - Nie musisz się mnie bać. - powiedziała, starając się brzmieć poważnie. Ta sytuacja nagle wydała jej się komiczna. Dwie nieznajome kryją się przed sobą. Jane nadal nie widziała twarzy dziewczyny, stawiała powoli kroki. No wyjdź już... Kici kici.
Lily usłyszała wołanie. Nadal nie wiedziała, co się dzieje. Nagle tajemnicza postać wypowiedziała zaklęcie, i w świetle jej różdżki, ukazała się jej twarz. "Już ją gdzieś widziałam, nie muszę się już kryć" pomyślała dziewczyna, odsuwając się dalej, od tajemniczej dziewczyny. Wstała spokojnie i krzyknęła - Zatrzymaj się! Kim jesteś. - rzekła, czekając na odpowiedź. Postać nie odpowiadała i podchodziła coraz bliżej. - Lumos. - po tych zaklęciach Lily mogła lepiej zobaczyć tajemniczą postać. Była to rudowłosa gryfonka. "Jest bardzo podobna do mnie" pomyślała Lily. "Wygląda na młodszą". Krukonka podeszła do niej, trzymając w ręku podręcznik do "obrony przed czarną magią". - Kim jesteś?- zapytała Lily, czekając na odpowiedź.
- Nazywam się Jane Stark - przedstawiła się ruda, pilnie przyglądając się twarzy dziewczyny. - Ty znasz moje imię, a czy ja mogę poznać twoje? Wydawało jej się dość dziwne, że tak niespokojnie na nią zareagowała, przecież chyba ją uprzedziła, nie robiła gwałtownych ruchów. Dziewczyna wydawała jej się jakąś metalówą, nosiła ćwieki, glany i tak dalej. Jane nie należała do jakiś wyjątkowo stereotypowych ludzi, więc nie zwróciła na to większej uwagi. Nie mogła nic więcej orzec na temat nieznajomej, musiałaby ją trochę lepiej poznać. - Co tu robisz o tej porze?
-Cześć, jestem Lily. Myślałam, że jestem tutaj sama. Powiedziała dziewczyna patrząc w oczy rudej. -To chyba tylko przypadek, ale mamy tak samo na nazwisko. Też jestem "Stark". Chociaż mamy podobne kolory włosów. Może ciągnie się za tym coś więcej? Lily zobaczyła błysk w oku Jane. "Może coś nas łączy? Może jesteśmy spokrewnione?". Lil zaproponowała koleżance, aby usiadły na sofie i dokończyły rozmowę. Dziewczyny rozłożyły się wygodnie na kanapach i przez chwilę milczały wpatrując się w świetliki latające nad ich głowami. -Na początku się wystraszyłam, jestem pierwszy raz w tym pomieszczeniu- krukonka rozpoczęła rozmowę- myślałam, że jestem tutaj sama. Chyba za mało znam tą szkolę. Mam nadzieję, że ci w czymś nie przeszkodziłam. Poznajmy się, opowiedz coś o sobie. Zaproponowała, wpatrując się w oczy gryfonki.
- Możliwe. - odparła dziewczyna, uśmiechając się lekko. - To dość ciekawe. Hmm, a może ma to związek z naszą rodziną? Znasz swoją dobrze? Jane naprawdę się tym zainteresowała. Nigdy jeszcze nie natknęła się na osobę o identycznym nazwisku, więc chciała zbadać tą sprawę dogłębnie. Z delikatnym uśmiechem usiadła na brzegu sofu, obok miejsca, gdzie klapnęła Lily. Różdżkę położyła na kolanach, nie zgasiła światła z niej płynącego, bo chciała lepiej widzieć Stark. Ale mi będzie dziwnie mówić do niej, lub o niej Stark... Przecież sama jestem Stark! Chwile obie milczały, Jane z zaciekawieniem obserwowała świecące robaczki. Potem Lily się odezwała. - Nic dziwnego. Trochę przesadzili z nazwą, skoro jest tu tak ciemno. - odezwała się ruda. - Ja ogółem rzadko buszuję po korytarzach Hogwartu, a w tym pokoju byłam pierwszy raz. Nie przeszkodziłaś mi, w sumie nie robiłam nic ważnego, ani wartego uwagi. - Gryfonka sama dziwiła się swoją otwartością, widocznie miała lepszy dzień. - Z jakiego domu jesteś?