Nie, nie jest to restauracja założona przez panią Hufflepuff, jednakże przez jednego z jej dalekich krewnych. W środku serwowane są dania zgodne z jej recepturami, a więc w smaku nie mają sobie równych! W dodatku w środku panuje miła, ciepła atmosfera. Aż chce się zostać na zawsze! Co do budynku na zewnątrz - tak, umieszczony jest on na ogromnym pniu drzewa i wysokości dorównuje wieżyczkom domostw w Hogsmeade. Do środka można się dostać za pomocą schodów, które umieszczone są z tyłu restauracji, aczkolwiek czarodzieje preferują zaklęcia pozwalające lewitować. Jest wtedy dużo zabawniej! Nie przejmuj się jednak, jeżeli masz lęk wysokości - kiedy wejdziesz do środka, zapomnisz o wszystkim dookoła.
Reem w kwiatkach Merlin na Bahamach Hopki - ukropki Czarodziejskie bliny Lazania Bouillabaisse Uśmiech kudłonia Trytoni przysmak Złocisty feniks Merlin bayildi (Omdlały Merlin) Stek z kołkogonka w bąbelkowym musie
Sama nie wiedziała co ma teraz robić, co czuć. Niby czuła coś nadal do chłopaka za którym latała na wakacjach. Jednak on jej bez wątpienia dawał oznaki, że nic z tego nie będzie. Nie rozumiała tego. Tkwił w swojej pustce i nikomu nie chciał jej ujawnić. O co mu chodziło? Obawiała się, że on sam tego nie wiedział. Próbował coś ukrywać i dobrze mu się to udawało. Li walczyła ażeby się tego dowiedzieć z prostego powodu, zależało jej. Ale teraz? Chłopak ją do siebie zniechęcił, zachowywał się jakby jej kompletnie nie znał, nie odzywał się jak należy i nie mówił tego co chciała usłyszeć. To jednak chyba nie miało najmniejszego sensu. Próbowała dość długi czas, ale ileż można? Nawet puchonka miała ograniczony czas i spokój którym emanuje. Jednakże wydawało jej się, że czas gryfona się już dla niej zakończył. Trudno może będzie tego żałować, ale nie sądziła, że mogłoby cokolwiek z tego jeszcze wyjść. Zbyt bardzo ją do siebie zniechęcił. Wolała dać sobie święty spokój. Dlatego też zadowoliła się romansowaniem z psorem. Co prawda nie miała pojęcia co z tego wyniknie. Liczyła pewnie na coś więcej jak to każda naiwna dziewczyna. Jednakże nie wzięła pod uwagę tego, że mężczyźnie zależało jedynie na nauce w szkole i na tym skupiał całą swoją uwagę. Nie mogła mu tego zabronić, nikt jej nie obiecywał, że miała go zdobyć. Od razu wiedziała, że to będzie tylko głupi romans. Do niczego oczywiście jeszcze nie doszło, jednakże psor dawał jej takie znaki, że trudno było się nie domyślić, że miał ochotę na chwilę zapomnienia. Li się zmieniła i nikt nigdy by ją nie posądził o takie coś, ale co jej z życia pozostało, skoro do tej pory nie poznała tego jedynego? Może wtedy by się ogarnęła, ogarnęłaby swoje myśli. Ale jak na razie nie mogła się skupić na niczym konretnym i tutaj chyba jest pies pogrzebany. Chciała czegoś nowego, czegoś czego nigdy wcześniej nie przeżyła, a romans z mężczyzną na pewno by jej to dał i pozwolił skorzystać z okazji, przekonać się. Li powoli traciła nadzieję na prawdziwą miłość, no cóż. Nie ma się jej co dziwić, bo jak tylko pojawia się jakiś mężczyzna w jej życiu znika. Alexis okazał się gejem. Nic do nich nie miała, była bardzo tolerancyjna, jednakże mógł jej o tym powiedzieć. Odszedł do innego faceta. Co prawda nie dał jej pewności, że będą tworzyć doskonałą parę, ale odprowadzanie pod drzwi, oraz intymne relacje jednak o czymś świadczyły. Dziewczyna nigdy by się nie spodziewała, że dzisiejszy dzień w pracy odwróci się o sto osiemdziesiąt stopni. A jednak. Li co prawda nigdy nie spotkała się z takim przypadkiem, dlatego widząc chłopaka nieco się przestraszyła. Wykorzystując okazję, że nie było tłumu w restauracji postanowiła wyjść do chłopaka i dowiedzieć się o jego stan zdrowia. Wyglądał jak śmierć, dlatego czym prędzej podeszła do niego. Riley. Znała go jedynie z widzenia, jakoś specjalnie nigdy nie rozmawiali, żeby stworzyć jakąś bardziej zażyłą relacje. Jednakże Li była taka, że nawet najgorszemu wrogowi nie odmówiłaby pomocy. - Czy wszystko z Tobą w porządku? Jestem w stanie Ci jakoś pomóc? - zapytała. Bardzo żałowała, że jednak żadna inna osoba nie zachowała się jak ona. Li kompletnie nie znała się na medycynie i nie mogla w żaden sposób pomóc chłopakowi. Zaklęć również na takie przypadłości nie znała, więc naprawdę kiepsko. Mogła liczyć jedynie na szczęście, że chłopak za chwilę wstanie i wszystko wróci do normy. Mimo iż chciała mu pomóc nie miała pewności, że chłopak przyjmie jej wyciągniętą dłoń. Chciała pomóc mu wstać. Szkoda, że nie było właściciela restauracji on na pewno wiedziałby jak się zachować, w końcu był właścicielem i na pewno miał podobne sytuacje. Li pracowała tutaj krótko i zazwyczaj zdarzali jej się pijani klienci, ale nigdy nie miała takiego problemu. - Może wejdziesz do środka? Podam Ci coś do picia? - zapytała. Jedynie taka opcja przyszła jej do głowy. Co prawda mogła stać za ladą i jak reszta ludzi zlekceważyć chłopaka, ale ona tak nie potrafiła. Pewnie dlatego nie raz pakowała się w kłopoty. Za dużo chciała, a zbyt mało potrafiła.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Dlaczego przyszedłem właśnie tutaj? Wpatrzony w drżenie własnych palców próbowałem rozwikłać tę zagadkę szybką analizą własnych motywacji, ale musiałem pogodzić się z porażką. Uciekałem od mrocznych zakątków własnego domu, jakby znowu przypalali mnie żywym ogniem, to było pewne. Tylko dlaczego nie do lasu? Tam nikt nie musiałby mi przeszkadzać w upodlaniu się do woli, a szum żółknących liści zrozumiałby wszystko, otulając mnie woalem niemej akceptacji. Solowe wycie zagubionego wilka studziłoby moje zapędy do załamywania rąk. Musiałbym trwać w nieustannej gotowości do odwrotu, a napięcie pomogłoby mi się skupić, otrzeźwić myśli. Sam nie wiem… może zmuszanie się do walki o zachowanie fasonu zwyczajnie mnie zmęczyło? Albo po prostu jedynym powodem naprawdę była tylko niechęć do znanych mi kątów? Wbrew temu co próbowałem sobie wmówić, ja także byłem człowiekiem i nosiłem w sobie nie tylko tajemnice, ale i chwile zwątpienia w sens tego wszystkiego, takie jak teraz. Psychiczne wyzucie objawiało się u mnie nie tylko wewnętrznym wyczerpaniem, ale i fizyczną słabością, dokładnie tak samo jak w chwilach pewności, gdy epatowałem niewzruszonym spokojem, a te papierosy… cóż, to nie był mój najmądrzejszy pomysł. Zaślepiony chęcią ulżenia sobie w tym wszystkim „odrobinę” przesadziłem, ale nawet samemu sobie nie mogłem przyrzec, że to więcej się nie powtórzy. Czasami potrafiłem być tak żałosny… Uniosłem głowę, ale mój wzrok nie widział nic. Nie potrafiąc go skupić, przez chwilę wodziłem bezmyślnie spojrzeniem po twarzy Puchonki. Wreszcie natrafiłem wzrokiem na jej pełne zmartwienia oczy. Strachu, idioto, czemu miałaby się o Ciebie martwić? Zaraz zwymiotujesz jej na schody. Poczułem, że moje usta wyginają się w wymuszonym, uspokajającym uśmiechu. - Ja… - zacząłem, czując jak żołądek zaczyna podchodzić mi do gardła. - sam nie wiem. Źle się czuję. - zauważyłem, jakże przytomnie. Przesunąłem dłonią po czole, czując wilgoć pod palcami. Niedobrze. Wpatrzyłem się we własne buty, nachylając się w taki sposób, aby moja głowa znalazła się pomiędzy moimi kolanami. Odetchnąłem ciężko chłodnym powietrzem, walcząc z mdłościami. Jej słowa aż mnie zmroziły. Pod żadnym pozorem nie chciałbym teraz wchodzić do dusznej restauracji! Ta lekkomyślność mogłaby mieć bardzo nieciekawy finał. - Nie, nie, lepiej nie. Ja po prostu… potrzebuje chwili. - sam nie uwierzyłem w to co powiedziałem. Pobladłem. - Mogę prosić o szklankę wody? - dodałem pytanie nie unosząc głowy. To mogłoby pomóc na wirowanie żołądka, ale wcale nie po to wysłałem Li po napój. Potrzebowałem jeszcze kilku sekund, aby zmusić się do opanowania się, a kosztowało mnie to więcej niż byłbym skłonny przyznać.
Chyba dobrze wiedziała co czuł ten chłopak. Gdyby tylko wiedziała co tak naprawdę jest z nim mogłaby mu może jakoś pomóc? Li co prawda nie była doskonałym doradcą, ale zawsze mogła pomyśleć i może faktycznie by coś wymyśliła? Riley nigdy nie wydawał jej się złym chłopakiem. Nigdy za specjalnie ze sobą nie rozmawiali, ale zwykłe cześć zawsze było mile widziane w ich relacji. Moze kilka razy siedzieli w tej samej ławce, jednak ani jeden ani drugi specjalnie nie pałali żeby cokolwiek do siebie mówić, chyba, że naprawdę był mus i lekcja tego wymagała, wspólnego rozwiązania zagadki. Sama wiedziała jak to wtedy jest. Jednak ona miała inną metodę na takie sytuacje. Zwyczajnie przemieniała się i wyżywała się jako zwierzę. Biegała, drapała w drzwi, czy ostrzyła zęby na orzeszkach. Oj tak. Puchonka bardzo lubiła orzeszki. Znaczy nie dlatego, że była akurat wiewiórką, od dziecka je uwielbiała, może właśnie dlatego jej postać jest taka jaka jest. Chociaż szczerze powiedziawszy to wątpiła, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie. Li nie mogłaby odejść bez pomocy. Była zawsze bardzo pomocna, a bądź co bądź pracowała tutaj i to był jej obowiązek, ażeby się tym chłopakiem zająć. Mimo iż nie miała pojęcia jak to jednak liczył się gest, tak? Jednak ulżyło jej, kiedy chłopak cokolwiek się do niej odezwał. Więc jednak żyje... Naprawdę bardzo by się zmartwiła gdyby chłopak się do niej nic nie odezwał, a jedynie przyglądał się jej. No nic nowego od chłopaka się nie dowiedziała, bo doskonale widziała jak się czuje. Westchnęła na jego słowa. Widać było, że chłopak zwyczajnie nie chciał wchodzić do środka, sama nie rozumiała dlaczego. Dlatego że nie jest puchonem i mu nie wypada tam wchodzić? No cóż. Każdy ma swoją opinie, a ona nie miała zamiaru przejmować się tym. W końcu prawie w ogóle go nie znała, więc nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Widząc zachowanie chłopaka zauważyła, że naprawdę jest z nim niedobrze. Może jednak warto wybrać się do szpitala, bądź chociażby do Skrzydła Szpitalnego? Ale od razu sobie tego odmówiła, bo znała jego reakcje. Na pewno nie chciał spędzić tam resztę dnia. To zrozumiałe. Gdy tylko chłopak poprosił o szklankę wody jedynie kiwnęła głową i zniknęła za drzwiami restauracji. Nie minęły nawet dwie minuty a puchonka była z powrotem. - Proszę. - powiedziała podając mu szklankę z wodą. Może mu się polepszy? Szczerze powiedziawszy miała wielką nadzieję, bo nie chciała mieć już więcej takich problemów w pracy, które kompletnie nie pomagały jej pracować. Teraz klienci schodzili na dalszy plan, dla niej ważniejszy był ten chłopak. Dopiero byłby skandal jakby odleciał na schodach restauracji i to jeszcze na jej zmianie.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Czułem się nieswojo, kiedy tak się we mnie wpatrywała. Nie nawykłem do okazywania słabości, nawet jeżeli ta egzotycznie wyglądająca Puchonka wcale nie wyglądała ani na groźną, ani na niechętną do niesienia pomocy. Ja po prostu wiedziałem, że nie potrzebuję teraz, aby ktoś się nade mną roztkliwiał, chociażbym za kilka sekund miał sturlać się z tych schodów głową w dół. Kiedy zapytała odpowiedziałem jej, a ona odwróciła się i poszła. Odetchnąłem, ale ucisk w żołądku nie chciał puścić. Wychyliłem się powoli za barierkę i przez chwilę zbierałem się na odwagę, zanim splunąłem przez nią szarawą flegmą, przecząc zupełnie swojemu rzekomemu dobremu wychowaniu. Wszystkiemu winne były te cholerne papierosy. Zniesmaczony własnym zachowaniem otarłem usta wierzchem dłoni, odchylając się tym razem do tyłu, aby złapać kilka oddechów. Niemalże półleżałem już na schodach, kiedy Li wróciła z wodą. Przyjąłem ją od niej z wdzięcznością, dziękując jej lekkim kiwnięciem głowy, a następnie, jakby na próbę, wziąłem kilka niewielkich łyków. Nie zwróciłem ich od razu, to był dobry znak, a chociaż wciąż czułem się okropnie to miałem podstawy, aby łudzić się, że za kilka minut nie umrę okropną śmiercią w wyniku przedawkowania nikotyny (co swoją drogą i tak było niezwykle mało prawdopodobne, skoro jedynie wypaliłem parę Wizz-Wizzów). - To dlatego w szkole nauczyciele gderali o szkodliwości palenia… - odezwałem się nieoczekiwanie nawet dla samego siebie. Chyba starałem się po prostu nieco rozładować tę napiętą atmosferę, jaką sam niechcący wprowadziłem. - Nie polecam - dodałem jeszcze, jakby nie móc znieść tej zapadającej wokół nas ciszy. Przyjrzałem się Li. Nie znałem dobrze tej dziewczyny, ale jej twarz wydawała się miła. Przynależność do Hufflepuffu też mówiła o niej całkiem niemało i na szczęście były to dobre wiadomości. Nie potrzebowałem teraz nikogo, kto mógłby wykorzystać moją niedyspozycję. Odchrząknąłem lekko, spuszczając wzrok na swoje palce zaciśnięte na szklance. - Przepraszam za kłopot. - W ciągu ostatniego roku powtarzałem te słowa nieskończoną ilość razy. Po wypadku byłem nie tylko niemożliwie nieznośny, ale też nieporadny i nieustanne korzystanie z tego samego zwrotu uczyniło z niego niemalże jakąś mantrę. Nie wiedziałem co jeszcze mógłbym powiedzieć, więc jedynie siedziałem, czując jak chłodne powietrze uderza mnie raz po raz w twarz. Chociaż sam tego nie dostrzegałem odzyskiwałem już kolory na twarzy. - Twój przełożony nie będzie miał nic przeciwko temu, że tak przy mnie czuwasz? - Zapytałem nagle, najwyraźniej nie potrafiąc już usiedzieć w milczeniu. Ciekawość zawsze była silniejsza.
Oprócz wody puchonka nie miała zielonego pojęcia jak może pomóc chłopakowi. Owszem, chciała ale skoro nie otrzymała od niego jakieś propozycji to Li sama z siebie nic nie zaproponuje. Nie zna się na takich objawach, więc co mogła mu poradzić. Najwyraźniej trafił nie na najlepszą osobę. Miała cichą nadzieję, że za chwilę chłopakowi przejdzie i wszystko będzie w jak najlepszym porządku. Spojrzała na niego, a więc to wszystko przez papierosy? Ano to nie miała się czemu dziwić, co prawda sama puchonka nie paliła i nie miała pojęcia, że przez papierosy może się tak komukolwiek stać, ale jak się pali jednego za drugim mimo iż się nie chce to nie ma się co dziwić. - No to skoro palenie sprawia, że tak się czujesz to może warto pomyśleć nad przestaniem? - zapytała, chociaż domyślała się odpowiedzi. Raczej z dnia na dzień nie da się rzucić papierosów, sama nigdy nie paliła i nie wiedziała, ale przecież nie jeden jej znajomy palił i doskonale wiedział jaki to jest paskudny nałóg. Dobrze, że Li nigdy do tego nie ciągnęło, a teraz widząc zachowanie krukona na pewno ją do tego nie przybliży. - Nie no przecież nic takiego się nie stało, ważne, żeby Tobie się polepszyło. - powiedziała do niego i uśmiechnęła się lekko. Przecież taka jest jej praca. Takie przypadki też się zdarzają, a Li nabierze jakieś doświadczenie, prawda? Na dworze jednak nie było bardzo ciepło i naprawdę wolała posiedzieć z nim w środku, ale nie proponowała mu wejście skoro wcześniej nie chciał tutaj wejść, ciekawe dlaczego? Wstydził się tego, że krukon wchodzi do restauracji Helgii? No cóż, przecież nie będzie na niego nalegała, a czuła, że jak tylko poczuje się lepiej odwróci się na pięcie i zwyczajnie sobie odejdzie. - Raczej nie. Można powiedzieć, że miałby pretensje jakbym Cię zostawiła tutaj samego i coś by Ci się stało w jego restauracji... - mruknęła i wzruszyła ramionami. Poza tym klienci byli już obsłużeni i spokojnie spędzali czas w środku. Nikt nie potrzebował jej pomocy więc nie widziała powodu, żeby zaraz miała wrócić do środka. Nie mogła zostawić chłopaka do czasu gdy ten nie będzie czuł się lepiej, bądź zwyczajnie stąd nie odejdzie. Przecież w każdej chwili mogło mu się pogorszyć.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Roześmiałem się nagle. Wciąż zbyt słabo i ulotnie, ale mimo wszystko. Zakręciłem szklanką, obserwując jak woda rozbija się o jej krawędzie. Przejąłem ten nawyk od ojca i nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że robię tak zawsze, gdy zastanawiam się nad odpowiedzią. Tylko nad czym się tutaj zastanawiać, skoro słowa same spływały mi z ust? - Rzucam już od dawna - zdradziłem jej, czując się teraz jak kompletny słabeusz. Gdybym tylko odnalazł w sobie tak silną determinację, aby całkowicie zaprzestać palenia, może nie ratowałbym się tym paskudztwem właśnie w takich chwilach stresu i zwątpienia. - Nie wiem czy wiesz jak to jest. Czasami po prostu ciężko jest zmienić przyzwyczajenia, a to pomaga na niektóre troski. - Opowiedziałem jej po krótce o swoim problemie. Był tak prozaiczny, że nie przeszkadzało mi, iż Puchonka dowie się o tym. Wielu studentów popalało, to chyba przywilej młodości, aby podejmować lekkomyślne i głupie wybory. - Tylko to jest sekret. Ja już nie palę, pamiętasz? - Przysunąłem palec wskazujący lewej dłoni do ust, aby zasugerować konspirację, chociaż na moich wargach wciąż błąkał się lekki uśmiech sugerujący, że to wszystko nie do końca jest na poważnie. Zasięgnąłem kolejnego łyka wody, przez chwilę trzymając go w ustach, aby pozbyć się nieprzyjemnego smaku. Uniosłem spojrzenie, jakie przez chwilę wgapiałem po prostu przed siebie, na Li. Ściągnąłem brwi. - A jeżeli coś wydarzy się w środku? Nie jesteś sama na zmianie? - Spytałem z lekką dezorientacją. Ja w sklepie Fairwynów byłem z reguły sam. Rzadko kiedy zdarzało się, aby któryś wuj czy kuzyn zapędzał się w stronę naszych różdżek, a jeśli już tak robił to często i tak nie interesowała go pomoc w sklepie, a jedynie ewentualne wyjęcie galeonów z sklepowej sakiewki. Wobec tego właśnie tego samego spodziewałem się po restauracji. Była teraz taka godzina, że Puchonka na pewno nie miała sporego ruchu. Gdyżby właściciel tego przybytku dbał o pracowników i szanował ich zdrowie, skoro pracowali co najmniej we dwoje na sali? - Pewnie tam duszno, nie? - podpytałem, bo chociaż czułem się już lepiej to wciąż nie byłem pewien czy dam radę utrzymać się na nogach, jeżeli już pokonam te wszystkie schody w dół. Wolałbym chwilę odczekać, aż dojdę do siebie. Ach, o wiele prościej byłoby się w końcu nauczyć teleportacji. Jeden trzask i byłbym w domu.
Li nie miała najmniejszego zamiaru mówić chłopakowi co jest dobre czy też złe. Był przecież dorosłym czarodziejem i sam doskonale powinien o tym wiedzieć. Poza tym ona nie jest od tego żeby wskazać mu tę właściwą drogę. Może i Li wtrącała się wiele razy w życie innych osób, ale osób, które znała i miała z nimi dobry kontakt z krukonem, może i się znała, wiedziała jak ma na imię i do której klasy chodzi, ale tylko tyle. To stanowczo za mało, żeby cokolwiek mu mówić. Poza tym nie była dobrym doradcą więc z takimi sprawami nie do niej. Nie lubiła radzić, gdyż sama mało wie o życiu i nie potrafiłaby doradzić tak ażeby druga osoba była zadowolona. Nawet jeżeli ktoś ją o to prosi ona stara się szybko tego uniknąć. Po co ktoś później miałby mieć do niej pretensje? - Oczywiście, że rozumiem. Sama miał kilka nawyków, którym nie potrafię się oprzeć. Co prawda żadne z nich nie szkodzi mojemu zdrowiu. - mruknęła do niego. Wiele osób w szkole pali. Jej to kompletnie nie przeszkadza więc Riley nie byłby przez nią odtrącony tylko dlatego, że trzyma fajkę przy buzi. Li była tolerancyjna, niekiedy wydawało jej się, że aż za bardzo. - Wiesz to nie moja sprawa czy palisz czy nie, raczej nikt mnie o to nie zapyta, ale jeżeli to nie ma problemu. Potrafię od czasu do czasu skłamać. - mruknęła do niego nawet się uśmiechając. Bądź co bądź może to przypadkowe spotkanie z krukonem zakończy się jakąś miłą relacją? Li nigdy nie odtrącała ludzi, zawsze starała się widzieć superlatywy. Przeniosła wzrok na restaurację i na ludzi, którzy siedzieli w środku i intensywnie o czymś rozmawiali. - Jak widać na razie mają co pić i co jeść, nie jestem im potrzebna w tej chwili. - powiedziała do niego. Dobrze, że nie było właściciela, bo mógłby mieć do niej małe pretensje o to, że rozmawia z osobą w czasie pracy, ale mogła wykorzystać moment, że go nie było, tak? Poza tym chyba krukon by ją uratował z opresji i wskazał prawdziwy powód ich konwersacji. - Może odrobinę. - mruknęła na wzmiankę o pomieszczeniu w restauracji. Ona tam tego nie odczuwa, ale może faktycznie jak chłopak się źle czuł lepiej nie ryzykować i nie wchodzić do środka, bo może być z nim jeszcze gorzej, a nie chciała zostawiać restauracji samej sobie i udać się z nim do szpitala. Ale jeżeli zajdzie taka potrzeba nie będzie miała innego wyjścia. No życie ludzkie jest dla niej o wiele cenniejsze niżeli praca. Poza tym to chyba wchodzi w jej pracę, tak? Ma dbać o klientów.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Nie oczekiwałem, że będzie pojmowała dlaczego tak naprawdę popalałem, ani co mi to tak naprawdę oferowało. Większość ludzi paliła z głupoty, chęci wykazania się przed rówieśnikami czy z jakiegokolwiek innego, nieumotywowanego czymkolwiek sensownym powodu i chociaż chciałbym powiedzieć, że ze mną było inaczej to tak naprawdę zaczęło się podobnie. Czy rozpacz była logiczna? Nie wydaję mi się, a jednak to ona (i zapewne delikatna sugestia Selmy) wystarczyła, aby zamienić mnie w nałogowca. Znajomi mieli mnie dość. Zero przyjemności, jedynie czyste doładowanie nikotyną. Potrafiłem palić za dużo i zbyt szybko jak na ich gust, rujnując nie tylko ich nerwy, ale i swój studencki budżet. To była ta iskra, jaka zmusiła mnie do pracy u wujostwa. Mozolne układanie różdżek i towarzyszące temu zajęciu nienachalne kojenie nerwów tak naprawdę polubiłem dopiero znacznie później. Wreszcie zmęczyło mnie to i zmusiło do zmiany postępowania, a chociaż minęło już sporo czasu, wciąż borykałem się z tym z pozoru błahym problemem. Ja nie dam rady rzucić? Cóż, jak widać brakło mi tej silnej woli. Teraz zbierałem żniwa i owoce swej słabości. - Tego nigdy nie wiesz. - Podsumowałem pesymistycznie (chociaż wolałem mówić, że to po prostu umiejętnie określony realizm). - Więc… jakie masz nawyki? - Nie mogłem się powstrzymać, aby jej o to nie zapytać. Lubiłem poznawać ludzi, nie tylko od tej łatwej do dokładnego obejrzenia przez byle obserwatora strony. Delikatne kierowanie ich w stronę uzewnętrznienia się zawsze doprowadzało mnie na trop ciekawostek, a niekiedy każda z nich budowała jednostkę lepiej od samego sposobu danej osoby na zachowanie w towarzystwie. Ponadto trochę też liczyłem na to, że gdy Li coś o sobie opowie to mnie w tym czasie woda przestanie tańczyć sambę w żołądku. Poczułem jak opieram czoło o chłodną, metalową barierkę odgradzającą schody od powietrznej pustki. Potrafiłem cudowanie symulować dobre samopoczucie, ale do czasu. Na szczęście, faktycznie powoli znikały zawroty głowy, pierwszy krok na drodze ku odzyskaniu kontroli nad własnym ciałem. Nie słyszałem już co mówiła dalej, skupiony na cichym dzwonieniu w uszach, ale miałem nadzieję, że nie będzie mi później wypominała chwil milczenia. Po jakimś czasie słowa ucichły, a gdy poczułem się lepiej, każde z nas rozeszło się do swoich obowiązków.
outfit <3 nie no, żartowałam - oto prawdziwy outfit
Całe szczęście nic nie zdołało się wymknąć - ostatnio miniony incydent nie odcisnął się jednak korzystnym piętnem na kształtującej się oraz rozchwianej relacji. Rachel Zizzleswift najwyraźniej nie miała w zamiarze polubić kruków, bliska interpretacji wypadku jako głupiego żartu - chcącego (znów?) ją poniżyć. Nie miał zamiaru więcej inscenizować takich przedstawień, decydując się - przynajmniej teraz - przenieść wszystko w kierunku zdrowej, normalnej rozmowy, bez używania zagadek oraz błądzenia po niewiadomych odmętach. Domyślał się, że tego rodzaju świat zapewne byłaby skłonna docenić - bez gier i bez sztuczek, gdzie mogła czuć się nadzwyczaj pewnie i dostrzec wszystko. Dlatego musiał zagwarantować jej taki moment. Wybór lokalu nie był rzecz jasna losową kwestią; wolał nie proponować rozkrzyczanych a popularnych pubów; równie elegancka restauracja o przesadnym patosie czy herbaciarnia uchodząca za docenianą przez zakochanych lokację, byłaby niewłaściwa i nietaktowna. Szukał możliwie najlepiej wyważonego budynku, wkrótce przyciągnięty przez ten - nietypowo wybudowany na masywnej podstawie pnia oraz ochrzczony nazwiskiem jednej z założycieli Hogwartu. Nigdy wcześniej tu nie był; zazwyczaj kierował swe kroki do różnych klubów muzycznych albo „Pod trzema miotłami”, sącząc piwo bądź whisky - znacznie częściej od prowadzenia dialogów - rozkoszując się samotnością. Pojawił się - jak zawsze - szybciej, zajmując stolik, w nieznacznie napiętej bierności oczekiwania. Ciekawiło go - co z tego wyniknie, czy aby zdoła rzeczywiście odkupić winę, o jaką bez wątpienia był posądzany. Nie odbiegał kanonem od najbardziej preferowanych ubrań - czarna koszula, uprzednio skrywana pod płaszczem (pogoda stawała się coraz to mniej przychylna) i również czarne spodnie przylegały do (zbyt szczupłego?) ciała mężczyzny. Wcześniejszy, pokaźny zarost, obecnie powrócił do kilkudniowej formy. - Postanowiłem również przekonać się o tym miejscu - oznajmił na powitanie, wstając - razem z dojrzeniem znajomej, wyczekiwanej postaci. Lekki, serdeczny uśmiech - niczym zazwyczaj - ozdobił jego oblicze. Owszem; choć nie było to podstawową przyczyną - w końcu najbardziej liczyło się ich spotkanie.
Spodziewała się zostać zaproszoną, a i tak poczuła się mile zaskoczona, gdy Daniel Bergmann zaproponował jej to spotkanie. Może była głupia i pakowała się w coś mocno nieprzyjemnego, ale – jak sądziła – tym razem miała wszystko pod kontrolą, a szczególnie poczucie działania jak należy. Tym razem każdy nietakt ze strony mężczyzny będzie właśnie nietaktem, nie zwycięstwem. Tak było w krukowisku, choć Rachel okazała zdecydowanie za dużo słabości, którą teraz zachowa dla siebie. Powoli uczyła się schematu działania profesorka, a od tego tylko krok do zgłębienia tajników obsługi. Starała się nie interpretować, nie zgadywać, co Daniel ma na myśli, co to wszystko oznacza. Po prostu przyszła, dała mu szansę, ponieważ o to została poproszona. Znów chciała się co do niego mylić. Rozejrzała się po lokalu. Daniel już na nią czekał. Odetchnęła z ulgą, gdy okazało się, że pasuje strojem do swojego towarzysza. Nie za elegancko, ale bardziej wyjątkowo niż na co dzień. Wystroiła się w ciekawą, choć wcale niedrogą biżuterię, wyeksponowała kobiece kształty (szczególnie dekolt) i profesjonalnie się umalowała oraz uczesała, a także wypachniła. Uwodzicielsko! Ale bez przesady, w końcu nie chciała wyjść na naiwną idiotkę. Bibliotekarka po godzinach… Ciekawe słowa na powitanie. Uśmiechnęła się (nie za szeroko!). - Nie pożałuje pan – zapewniła, mając nadzieję, że tak właśnie będzie i że ona również nie pożałuje. Pal licho lokal! Stresowała się tym spotkaniem, bo naprawdę mogło być różnie. Usiadła i rzuciła mężczyźnie śmiałe spojrzenie pozbawione całej szkolnej zaciętości. Mury Hogwartu działały na niektórych niekorzystnie - dodatkowa nadzieja. - Naprawdę nigdy pan tutaj nie był? Podobno bywał w Hogsmeade, a Restauracja Helgi Hufflepuff to wyjątkowe miejsce. Już samo ulokowanie jej na drzewie wzbudzało ciekawość. Widocznie nie pewnego bardzo dziwnego nauczyciela transmutacji. Doprawdy interesujący człowiek!
Wydawała się inna. Pozbawiona odznaczającej się w trakcie pracy szarości, którą nasiąkał każdy bez najmniejszego wyjątku - szarości wykonywanej rutyny, rytuałów mijania się na zawiłych, ciągnących się korytarzach. Otrzepana z naleciałych zachowań, zdolnych do przewidzenia kanonów (wszyscy pozostawali obserwowani, wszyscy związani byli przez określone reguły), nieodparcie ciekawiła Bergmanna swoją nowością - lub raczej tym, czego jeszcze nie miał on sposobności dostrzec. Jego spojrzenie omiotło ogół kobiecej sylwetki (możliwie najbardziej dyskretnie - nieuchronnie, Merlinie, litości, był tylko słabym mężczyzną - osiadając również na wyróżnionych, kuszących? kształtach; chcąc nie chcąc musiał on przyznać, że Rachel odznaczała się doskonałym skrojeniem figury). - Bez wątpienia - odpowiedział serdecznie; miał w możliwościach większe gry słowne komplementujące jej przyjście - niemniej - wiedział o charakterze spotkania. Wiedział o określonych ramach wszystkiego, owszem - nawet taka osoba jak Daniel Bergmann była świadoma stosownych granic. Po pierwsze, znajdowali się na terenie o podwyższonym ryzyku spotkania jakiegoś studenta bądź ucznia. Po drugie - podejrzewał, że każde z nieadekwatnych zachowań - w tym - próba wdrażania flirtu, na zawsze zrujnowałyby jego opinię w oczach kobiety. Starsza i rozważniejsza. On pozostawał tym ekscentrycznym. Tym lepiej, że nie zaprosił ją w obręb doskonale znanej mu restauracji, odznaczającej się większą uroczystością. Tym lepiej. Wszystko działało na jego korzyść. - Jak dotąd nie miałem okazji - przyznał. - Lubiłem zaglądać choćby do jazzowego pubu - dodał, chcąc się przekonać - czy podejmie ten temat. W zasadzie - miał niewielkie pojęcie o zainteresowaniach Rachel. Poza jednym, oczywistym w przypadku profesji. - Rozumiem, że mogę zdać się na pani sugestie - postanowił zapytać; uśmiech nie odstępował od jego twarzy - w przypadku wartych skosztowania tu potraw? Złe wyważenie byłoby teraz zgubne.
Miło, że się zgadzali. Daniel zdawał się obiecywać poprawę samym dzisiejszym zachowaniem. Nie tylko sprawiał pozory elegancji, ale też to, że Rachel czuła się przez niego wyjątkowo szanowana. Zadziwiająca zmiana. Czyli potrafisz. Dlaczego więc wcześniej tak często przypominał jej o słabościach? Nawet tych nie do końca prawdziwych, które u niej prowokował, uwypuklał, a na koniec dyskretnie (naprawdę subtelnie) wyśmiewał, przez co czuła się wprost idiotycznie. To nie był ten sam Daniel. Ten (przynajmniej na moment) pozbył się odpychających pozorów i był miły. Z szarmanckością mu do twarzy, która dziś wydała się kobiecie wyjątkowo ładna. Jakby zdjął zniekształcającą maskę kanciastej surowości. Aż chciało się rozmawiać. Już miała zaproponować bliny, ale na szczęście ugryzła się w język, w ostatniej chwili przypominając sobie, że propozycja ta mogłaby zostać źle zrozumiana. Przecież Rachel wcale nie zamierzała nikogo tu uwodzić, tym bardziej dać się uwieść sama. Nawet jeśli nie zawsze dodawało się do nich lubczyku, byliny wydały się jej nietrafionym wyborem. - Podają tutaj naprawdę dobry trytoni przysmak, choć omdlały Merlin również robi wrażenie - odparła zgodnie ze swoim doświadczeniem. - Najpewniej wezmę to pierwsze, a co do jazzu, to szczerze mówiąc nie przepadam. Właściwie nie znam się na muzyce, ale uwielbiam tańczyć. Szczególnie walca! Miała nadzieję zrównoważyć swoje muzyczne braki informacją o około-muzycznym zamiłowaniu. Nieważne do czego, po prostu tańczyła. Lubiła także hity ze swojej młodości (te taneczne i romantyczne), ale na razie wolała kreować się na osobę z bardziej wyrafinowanym gustem. Podobno jazz to było coś, choć gdyby miała zająć jakieś stanowisko w tej sprawie, powiedziałaby, że nie rozumie fascynacji czymś tak chaotycznym i momentami nawet niebrzmiącym jak muzyka, czasem zaś po prostu nudnym i usypiającym. Jazzowy pub, czyli smród papierosów i ten dziwnie luźno-artystyczny klimat, który dosłownie przytłaczał. Nie żeby przekreślała za to Daniela i krytykowała jego gust - jednak on mógłby to uczynić, gdyby podjęła dyskusję i dała znać, że nie zrobił na niej wrażenia tym wyznaniem.
Zagłębiając się dalej w wymianę zdań - odkrywał, jak bardzo różnią się ich poglądy. Dodatkową komplikacją stawało się uważanie na słowa; metaforyczne przemieszczanie się poprzez pole minowe dialogu, gdzie każda wzmianka mogła ocieplić obraz lub raz na zawsze wrócić do punktu wyjścia. Tak czy inaczej, w przypadku serwowanych dań należało Rachel zaufać. - Spróbuję drugą potrawę - oznajmił zatem. - Mam nadzieję, że porcja nie będzie przesadnie duża. - Omdlały Merlin był znacznie sycącym daniem, a nie miał wówczas apetytu (zresztą, w ogóle nie jadł on sporo). Za sałatkę z owocami morza i właśnie - Merlin wiedział czym jeszcze - był skłonnym podziękować. Niemniej wszystko zachowywał dla siebie. W głowie ułożył sobie plan działań - postanowił skupić się bardziej na osobie kobiety; mówiąc na własny temat, mógł w dużej mierze łatwo wystawić się na ewentualną krytykę. Przynajmniej wewnętrzną. Najwyraźniej zdecydowana większość ceniona przez Daniela Bergmanna miała w oczach bibliotekarki zgoła odmienny osąd. Zacznijmy nawet od nieszczęsnego kruka, zwierzęcej, przybieranej przez niego formy - omal nie doprowadził do zniesmaczenia. Spodziewał się pewnie podobnych rzeczy przy książkach (czyżby lubiła romanse? to w końcu bardzo kobiece) oraz innych tematach. Podczas spotkania jego sylwetka powinna znaleźć się w drugim planie. Przynajmniej - taki miał zamiar. Wszystko miała zweryfikować bliska a jednak nadal nieodgadniona przyszłość. Trudno było cokolwiek przewidzieć. - Naprawdę? - zainteresował się. Zero ironii. Zwykły, serdeczny ton. - Niestety nie zauważyłem pani na balu - przyznał. Nie wiedział jednak - czy była czy może nie pojawiła się w czas Nocy Duchów. Rozdane wówczas kapelusze jako atrakcja, przywdziane przez większość osób - czyniły zgromadzony na Wielkiej Sali tłum o wiele bardziej anonimowym. A on spędzał te chwile przy Selmie Fairwyn, z drobnym epizodem podejścia do jednej ze swych studentek.
Ciotka Venus powiedziałaby: Tobie, chłopcze, akurat przydałaby się solidna porcja. Spójrz tylko na siebie, chudzinko! Większość kobiet przyznałaby mi rację. Na szczęście Rachel mentalnie była bardzo młoda, choć właściwie na aparycję też nie miała co narzekać. Przeżyła na tym świecie czterdzieści dwa lata (już niedługo trzy), a buzia wciąż zaledwie lekko naznaczona upływającym czasem. Wyglądała dojrzale, ale jeszcze nie staro, ciekawiło ją, czy Daniel docenia takie rzeczy. Była pewna, że podoba się wielu, ale czy jemu akurat też? Na razie ich znajomość opierała się na niezliczonych niewiadomych. Tak naprawdę Rachel nie mogła być pewna, co właściwie tutaj robi; dlaczego została zaproszona, dlaczego z tego zaproszenia skorzystała. Czy on też rozważał wszystko tak dogłębnie? Wyglądał jej na gościa, który raczej ma plan, wie co robi. Prowadzi. Nie miałaby nic przeciwko takiemu prowadzeniu, gdyby tylko mogła mu zaufać przynajmniej w połowie tak jak ufała swojemu ostatniemu mężowi. Taniec z Danielem był niebezpieczny. Uśmiechnęła się, nie znając tak naprawdę powodu tego odruchu. Może w pewien sposób spodobała jej się spostrzegawczość i zwrócenie uwagi na jej nieobecność wśród tylu obecnych oraz brakujących ludzi. - Nic dziwnego, skoro mnie tam nie było - odparła równie neutralnie. - Nie wszystkie wolne chwile wykorzystuję tak egocentrycznie jak tę teraz. - Zaśmiała się. W końcu nieco zażartowała. - Tamten wieczór spędziłam z moją córką. Wydawało jej się, że mężczyzna słyszał co nieco o dotyczących jej sprawach. Wprawdzie wiele z nich pozostawało zakryte przed znajomych z pracy, ale taki szczegół jak bycie matką małej Mary-Lou nie był żadną tajemnicą. Jeśli Daniel rozmawiał na jej temat z kimś żyjącym z Rachel w bardziej serdecznych relacjach od dłuższego czasu, z pewnością dowiedział się czegoś o jej najbliższej rodzinie w postaci ciotki i córki. Przynajmniej tej jednej, jeśli nie najstarszych bliźniaczek. O synu chyba nikomu nie wspomniała. To było zbyt prywatne, zbyt osobiste - bo zbyt trudne. I nie tylko to, niestety. Rozkręcającą się bardzo powoli (nie szkodzi!) rozmowę przerwała na chwilę kelnerka. Rachel dodała do swojego zamówienia jeszcze coś do picia - Cytrynowy Raj, choć serwowane w lokalu posiłki nie były dla niej sprawą nawet drugorzędną, prędzej trzecio-, może nawet czwarto-. Jedzenie było przecież tylko pretekstem, restauracja jednym z wielu wariantów.
Poświęcenie. Jakie to wzruszające. Wzdrygnął się w swoich myślach; rozmowa wymykała się spod uścisku kontroli - ba, sam jawnie zezwolił na niezależność dialogu, pozwalając wieść prym kobiecie - nie drążąc zainteresowań i innych, nurtujących go rzeczy. Wszystko dla dobra sprawy. Między innymi dlatego nie lubił dzieci - były niczym kajdany przykuwające człowieka, okradające z zasobów dnia oraz powstałych planów. Słowem się jednak nie odezwał w tej kwestii - jako nic niewiedzący kawaler, jako osoba - której opinia zapewne wywołałaby w niej wzburzenie. Bo Daniel Bergmann, typowy, z natury niezależny - przez większość czasu samotnik, dzieci nie lubił i nie zamierzał nigdy swojej opinii odmienić. Nie pojmował tak samo - n i g d y - istniejącej potrzeby wśród ludzi wobec szeroko pojętej stabilizacji, ich zdaniem - polegającej na związaniu się węzłem małżeńskim z tą jedyną osobą, wyjątkową w ich życiu (niedługo później zdarzającą się nieuchronnie odchodzić w okolicznościach rozwodu i nienawistnej aurze). Na jego szczęście, nauczycielska kariera pozwalała mu wymknąć się spod rzucanych spojrzeń; nikogo nie dziwił nauczyciel - poświęcający się, często samotny, przez większą część czasu przebywający w szkole. Na spotkaniach rodzinnych nikt nie zadawał pytań (tylko czasami dostrzegał tę irracjonalną chęć - pośrednio - u matki, liczącej, jak gdyby było to w stanie uczynić go bardziej szczęśliwym). Nie opowiadał zazwyczaj o swoim prywatnym życiu. Nie było co opowiadać. Większość spraw musiała wręcz pozostawać ukryta. - …Mary-Lou? - z jego strony pytanie zastygło przez ułamek chwili w eterze, kiedy próbował wyłowić z zapamiętanych rozmów przydatne fakty. W międzyczasie zamówił wspomnianą wcześniej potrawę oraz Wiśniowego Gryfa do picia. Kelnerka odeszła w głąb sali. Wracając do samego spotkania - niemniej, w głębi duszy pokładał wszelkie, pozostałe nadzieje w zmierzaniu konwersacji w zupełnie innym kierunku. Było, minęło. Nie podzielał entuzjazmu większości matek. Czy miał być zgubiony?
W ogóle nie dziwiła się, jak bardzo Arek lubił pogadać, choć czasami robił to bez sensu, co tylko dodawało mu uroku. Poza tym wolała, gdy druga osoba mówi więcej niż ona, więc towarzystwo takiego chłopca robiło jej na dobre. Jego historie były czasami naprawdę porywające, tak jakby był stworzony do ich opowiadania. Może kiedyś zostanie sławnym pisarzem? Może bardziej dziennikarzem czy czymś podobnym? Na pewno powinien wybrać jakiś zawód związany z rozmawianiem z ludźmi, bo przecież tak bardzo to uwielbiał. Był jeszcze mały, miał dużo czasu na zastanowienie się. Mirabelle uśmiechnęła się w jego stronę, ale była zbyt zatopiona w myślach, na dłuższy czas po prostu odpłynęła. Natomiast, gdy chłopiec zadał pytanie, spojrzała na niego niepewnie. Skończył mówić na krótką chwilę, co pewnie znaczyło, że oczekiwał od niej jakiejś reakcji. Skinęła tylko delikatnie głową, niepewna, o co zapytał blondyn. Możliwe, że właśnie zgodziła się na coś, na co nigdy nie pozwoliłaby, gdyby usłyszała pytanie. Westchnęła głośno i ponownie skinęła głową, gdy zapytał, czy idą. Nie miała zamiaru czekać, aż przyjdzie deszcz i zmoczy ich ubrania, choć jej płaszcz był na to przygotowany. Ruszyli żwawym krokiem, by dojść do Hogsmeade przed wieczorem. Nie chciała, żeby przez nią miał jakieś kłopoty, zapewne wrócą na określoną godzinę i nikt się nie dowie. Przez całą drogę rozmawiali, cóż, Arek mówił, a Mirabelle cierpliwie słuchała, co jakiś czas przytakując lub odpowiadając na jego pytanie. Był to zapewne uroczy widok, dziewczyna czasami nie potrafiła się oprzeć i mierzwiła jego włosy. Doszli na miejsce całkiem szybko, rudowłosa musiała spojrzeć trzy razy na zegarek, żeby mieć pewność. Ten chłopiec naprawdę szybko chodził, a o dziwo ona umiała go dogonić. Spojrzeli w stronę Restauracji Helgi Hufflepuff, podnosząc wysoko głowy. Mira przygryzła wargę, zastanawiając się, czy powinna mu powiedzieć, że delikatnie obawiała się wysokości. — Pójdziemy schodami — oznajmiła i sprężyście zaczęła wchodzić po drewnianych stopniach, prowadzących na sam szczyt pnia. Miała nadzieję, że mały nie użyje czarów, by tam się dostać i tak jak ona, wybierze lepsze rozwiązanie. Przynajmniej według niej było lepsze.
W końcu oboje ruszyli w kierunku Hogsmeade, a przez niemalże całą drogę gęba mu się nie zamykała. To było do niego podobne, i cieszył się, że dziewczyna go słucha (a przynajmniej miał takie wrażenie). Nie przeszkadzało mu, iż ruda pannica od czasu do czasu targa mu włosy. Może, jak będzie taki potargany, wprowadzi w mały szał swojego tatę? Oczywiście, kochał go, ale lubił również, od czasu do czasu... no, po prostu go wkurzyć. Dzieci już tak mają, co poradzić. A przynajmniej ma tak część tej części społeczeństwa. Szli i szli, aż w końcu oboje zatrzymali się naprzeciwko, cóż... nieco oryginalnej restauracji. Bo była ciekawa, nie da się ukryć. A że Arkadiusz to bardzo ciekawskie dziecko, ba, ciekawsze niż inne osoby w jej wieku, bardzo zapragnął znaleźć się tam, na górze. Wtedy usłyszał propozycję dziewczyny – osoby, której najwidoczniej nie przeszkadzało iż Arek jest taki rozgadany. To było widać. Że nie udaje, tylko po to, by go nie urazić, z czego chłopak był co najmniej rozradowany. Tak, co najmniej. Kto tam wie, jakie jeszcze emocje tu i teraz kłębią mu się pod kopułą? Na jej stwierdzenie skinął potakująco głową. Wkrótce potem oboje wspinali się po schodach, a mały, mimo swego wieku, nieco się zasapał. Ale nic. Odpocznie przy stoliku, ocieplając dłonie zaciśnięte na kubku z czymś gorącym. Ah, jak bardzo mu było tego trzeba! Tak się rozmarzył, że na chwilę zapomniał o rzeczywistości (chociaż jego marzenia miały sporo wspólnego z rzeczywistością, która niebawem nadejdzie), i nie zauważył, że... są już na górze. Chłopak aż zagwizdał z podziwu nad wystrojem wnętrza. - To jak, gdzie siadamy? – spytał, bo żeby poważnie zastanowić się nad tym, co zamawia, musiał uważnie przejrzeć kartę menu. Innej opcji nie było, przynajmniej dla niego. To dlatego nie powiedział, by od razu złożyć zamówienie. Ciekawe, co na to odpowie Mirabelle. Bo mogła zaproponować coś zupełnie innego, coś czego nasz pierwszoroczniak nawet nie brał pod uwagę.
Nieco znużonego przemierzaniem ulic Hogsmeade mężczyznę ogarnęło jedno z najbardziej przyziemnych uczuć. Był to głód. Mógł chociaż coś zjeść nad ranem, zanim wyruszył w podróż. Niestety, zerwał się tak szybko, żeby załatwić swoje sprawy, że nie zdążył. Restauracja Helgi Hufflepuff - przeczytał nad wejściem do budynku, który znajdował się wysoko na drzewie. Postanowił zawitać. Co prawda mógł użyć zaklęć lewitacji, lecz postanowił dostać się tam "po staremu" i użył do tego schodów. Wydawało mu się to na kameralne miejsce, mniej uczęszczane od bardziej znanych, większych jadłodajni. Wolał takie miejsca. Kiedy zagościł w skromnych progach restauracji, udał się do pierwszego wolnego stolika i zasiadł. Szybko ktoś przyniósł kartę, a nawet pozwolił mu zamówić lazanię i ognistą whisky. W międzyczasie do tego niezbyt zatłoczonego miejsca zaczęło przybywać coraz więcej ludu. Czasem jedno, czasem dwu osobowe ilości. Dev już się bał, że trafił na jakieś wydarzenie lokalu typu czwartkowe karaoke. Na szczęście nikt ze sobą nie siadał w większych grupach, tylko oddzielnie przy swoich stolikach. Może po prostu jest dzisiaj więcej klientów. Nie zastanawiał się nad tym długo, ponieważ jego jedzenie zostało mu podane na stół wraz z alkoholem. Szybko skonsumował nawet dobrą potrawę, a potem raczył się smakiem whisky, powoli spijając schłodzony płyn ze szklanki. Akurat z tym mu się nie spieszyło. W tym momencie zorientował się, że lokal jest pełny. Wszyscy siedzieli i coś tam sobie szemrali pod nosem, a kiedy weszła kolejna osoba, to na sali zapanowała grobowa cisza. O nie. - pomyślał, wiedząc, co nadchodzi. Wszyscy poderwali się ze swoich krzeseł i razem zaczęli śpiewać gromkie sto lat. Trafił na czyjeś urodziny. Francuz w tym momencie dopił ostatni łyk swojego trunku, po czym spojrzał w dno szklanki z utęsknieniem. Miał jeszcze ochotę się doprawić, ale w tej sytuacji będzie się już zbierał. Już miał wstawać i wołać kogoś z obsługi po rachunek, kiedy jeden kelnerów podszedł do niego z wielką tacą wypełnioną lampkami szampana. Tak - wzięli go za jednego z gości imprezy. Mężczyzna spojrzał na darmowy alkohol i natychmiastowo uległ tej propozycji, biorąc przy tym od razu kilka naczyń z szampanem na swój stół. - A i poproszę jeszcze trochę tej cudownej whisky. - dodał do zamówienia, po cichu licząc na to, że wszystko będzie dodane na rachunek organizatorów imprezy. Nawet wstał i wzniósł kielich w górę, kiedy wszyscy zakończyli śpiewać i wznieśli toast. - Zdrowie! - krzyknął razem ze wszystkimi. Zdawało mu się, że nikt nawet nie zwracał uwagi na to, kim on jest. Pewnie nawet nie domyślali się, że jest nieproszonym gościem. Miał to w dupie. Raz po raz popijał szampana, a gdy skończył zabrał się za kolejną szklankę whisky, którą właśnie przyniósł mu kelner. W międzyczasie rozbrzmiała muzyka, a wszyscy zaczęli się bawić. Musiał przyznać, że ci ludzie wiedzieli co to jest impreza. Niektórzy wręczali prezenty, inni zaczęli już jakieś tańce, a część męska zabrała się za spijanie alkoholi. Dev sam nie wiedział, kiedy znalazł się właśnie w tej ostatniej części, razem z innymi facetami, których jeszcze nawet nie znał z imienia. Jego myśli były już nieco zamglone alkoholem, bądź co bądź cały czas polewała się ognista whisky, a jego towarzysze byli mocno wprawieni w piciu. W końcu znalazł sobie równych. Niedługo później, nie wiedząc czemu stał ze wszystkimi w kółku, tańcząc i bawiąc się wokół solenizanta, który znalazł sobie już jakąś partnerkę na ten wieczór. Może to była jego wybranka, czy może przypadkowa znajoma? Nie był w stanie stwierdzić. Impreza rozkręciła się do takiego stopnia, że wszystko mogło być możliwe. Nie wiadomo skąd rozbrzmiało kolejne STO LAT, jedno z wielu tego wieczoru. Francuz śpiewał razem ze wszystkimi, poprzez wszystkie wersje i wariacje tego "utworu", celebrując urodziny nieznajomego. W przerwach między śpiewaniem wychodził na parkiet trochę zaszaleć, a potem wracał do mężczyzn, którzy nie przestawali chlać. W pewnym momencie już wiedział, że nie zdoła ich przepić i to był właśnie odpowiedni moment, żeby się ulotnić. Póki jeszcze nikt się nie zorientował, że nie powinien tu być oraz że bawił się na ich koszt przez cały ten czas. Chwiejnym krokiem jeszcze udał się do toalety, a po załatwieniu swoich "spraw" udał się prosto do drzwi. Co za dzień - pomyślał, kiedy spojrzał na ilość schodów, którą miał do pokonania, aby zejść z wysokiego drzewa. Kroczek po kroczku zszedł bez żadnych incydentów, a potem zniknął gdzieś między uliczkami Hogsmeade.
z/t
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Typowy Solberg. Początkowo odrzucił pomysł zwrócenia się do któregoś z profesorów o pomoc, a kilka dni później uznał, że jednak nie jest to tak głupie rozwiązanie, jak mogło mu się wydawać. Nie chciał jednak, by jego plany krążyły po szkole. Wiedział, że wiele osób kazałoby mu nieco odpocząć i skupić się na zbliżających się egzaminach zamiast kombinować z jakimiś cudami, które wcale mogą się nie udać. On jednak nie potrafił w ten sposób funkcjonować, a dodatkowe zajęcia pomagały mu uciekać od pojebanej rzeczywistości. Dlatego też, gdy tylko wybiła odpowiednia godzina, stanął u progu restauracji Helgi Hufflepuff. Ubrany był raczej luźno. Codzienny ubiór też udało mu się magicznie dopasować do nowej, znacznie bardziej mizernej sylwetki. Odzież jednak nie była w stanie zatuszować innych mankamentów jego aparycji. Cera chłopaka była nienaturalnie blada, podkrążone oczy i zdecydowanie zbyt długie włosy dopełniały wrażenia chorego człowieka, choć ta tragiczna grzywka miała swój cel w ukrywaniu blizny na skroni Maxa. Co prawda dłonie ślizgona już nie trzęsły się tak mocno, ale w sytuacjach stresowych zmieniało się to diametralnie, a te naprawdę łatwo było teraz u niego wywołać. Prędko omiótł wzrokiem wnętrze lokalu i bez problemu dostrzegł kobietę, z którą się tutaj umówił. Perpetua siedziała już przy stoliku, czekając na niego i niestety, nie wyglądała wcale dużo lepiej niż Solberg. Klub Depresyjnych Zombie widocznie przyjmował nowych członków, a oni postanowili się do niego dostać. -Dziękuję, że zgodziła się Pani spotkać. Nie powiem, trochę niezręcznie mi umawiać się z nauczycielką poza szkolnymi murami. - Pozwolił sobie na lekki żart i słaby uśmiech w jej stronę. Nie chciał, by nie dość, że wyglądali chujowo, panowała między nimi jeszcze podobna atmosfera. -Kiedy maluszek pojawi się na świecie? - Ciężko było nie zauważyć błogosławionego stanu uzdrowicielki, a też głupio mu było tak od razu przechodzić do konkretów, choć w końcu trzeba było. Jako kobieta zajmująca się medycyną raczej nie miała całego dnia, by siedzieć z pojebanym nastolatkiem w knajpie i gadać o kopytach hipogryfa. -Jak wspomniałem Pani w liście, pracuję nad pewnym... Gadżetem. - Zaczął przedstawiać swój plan, by Whitehorn wiedziała, w czym chłopak potrzebuje jej pomocy. -Chodzi konkretnie o coś w rodzaju bransoletki z ukrytymi skrytkami na eliksiry. Chciałbym, stworzyć runiczny mechanizm, który dałoby się ustawiać, jak zamek czasowy, który wypuszczałby o odpowiedniej porze lekarstwo do krwi pacjenta. I tu pojawia się pierwszy brak w mojej wiedzy. Musiałbym wiedzieć, czym różnią się mikstury lecznicze podawane w tradycyjny sposób od tych, które stosuje się dożylnie. Czy jest możliwa modyfikacja ich tak, by stężenie leku pozostało odpowiednie, jednocześnie nie szkodząc pacjentowi przy takim podaniu mu leku? No i oczywiście jakich eliksirów zdrowotnych pod żadnym pozorem nie można przyjmować dożylnie. - Max bardzo nakręcił się na ten pomysł, co było widać w tym, jak wiele o tym myślał i jak wiele aspektów chciał dopracować do perfekcji. -Wiem, że pozostaje też kwestia uwalniania substancji aktywnej lekarstw i ich czas działania przy różnym podaniu. Kompletnie się na tym nie znam i potrzebuję, by ktoś wyjaśnił mi również ten aspekt. - Wiedział, że jest to wiedza, która zdecydowanie wykracza poza poziom edukacji, na jakim się obecnie znajdował, ale jak to powiedział Feli, ambicji nigdy mu nie brakowało.
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Perpetua Whitehorn
Wiek : 45
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Ostatecznie jednak Maximilian nie poprosił o pomoc żadnego z profesorów - Perpetua pożegnała się z wakatem w Hogwarcie już kilka tygodni temu i wróciła na stare śmieci. Także żadna z niej więcej Pani Profesor - po drugim rozwodzie kobieta nawet nie wiedziała jak inni powinni się do niej ostatecznie zwracać. Panno? Pani? Hej Ty...? Niemniej, robiła wszystko, żeby się nad tym zbytnio nie rozwodzić. Jej własne prace nad nowym zaklęciem z magii leczniczej ruszyły z kopyta, specjalnie wręcz zapracowywała się od świtu do zmierzchu. Co oczywiście odbijało się na jej zdrowiu i wyglądzie. Choć niedostatek snu i odpowiedniego jedzenia były niczym wobec okrutnego samopoczucia - Whitehorn niezmiennie chciała po prostu zniknąć i zapaść się pod ziemię. Jednocześnie doskonale wiedziała, że nie może tego zrobić - a na pewno nie w tym momencie. Listy nadchodzące od jej byłych uczniów z Hogwartu były niemałym zaskoczeniem - w końcu właściwie od nikogo żadnych wiadomości nie dostawała, a tu taka niespodzianka. Z jednej strony miała ochotę ich nawet nie otwierać - z drugiej, nie darowałaby sobie, gdyby pozostawiła je bez odpowiedzi. W tej chwili, siedząc przy jednym ze stolików w restauracji - cóż za paradoks - Helgi Hufflepuff i czekając na młodego Solberga, nie żałowała. Myśli krążyły ciekawsko wokół prośby o radę nastolatka - dając jej swego rodzaju wytchnienie. Choć jasne oczy dalej pozostawały smutne i matowe, a wewnętrzne ciepło zastąpiła aura idealnej wręcz bierności. Nie zmieniło się to nawet, kiedy tuż obok pojawił się Ślizgon, którego wszak Perpetua zwykła obdarzać choćby kącikowym uśmiechem. Podniosła jedynie wzrok na chłopaka, skinąwszy mu głową w ramach niemrawego powitania. — Nie masz za co dziękować, Max — machnęła dłonią, choć w istocie siliła się na wyćwiczony uśmiech w reakcji na luźny żart byłego ucznia. — Ostatecznie żadna już ze mnie nauczycielka. Możesz to nazwać uzdrowicielską konsultacją. — Było jej dosłownie wszystko jedno - czuła się wystarczająco upokorzona, spotkanie z nastolatkiem nijak mogło jej zaszkodzić. — Mów mi nawet po imieniu, jeśli Ci to nie przeszkadza. Mam obecnie ambiwalentny stosunek do nazwisk i tytulatur — przyznała, niejako przemycając informacje o swoim stanie cywilnym. Merlin jeden wie, jaki miała teraz stan cywilny. — Och, um... — A jednak jakieś emocje wykwitły na posągowej twarzy półwili, kiedy Solberg zapytał o dziecko. Głównie pełne zakłopotania ale i swego rodzaju... czułości, mimo wszystko. — Mam termin w połowie lipca — przyznała, chrząkając cicho, by rozluźnić ściskające się gardło. Jej dłoń mimowolnie powędrowała do wyraźnie zaokrąglonego brzucha - na jej smukłych, obecnie wręcz chudych palcach nie było ani śladu po obrączce czy pierścionku zaręczynowym. — Będę miała córkę — dodała jeszcze, nieco ciszej - nim Max nie wyratował ich od niezręcznej ciszy i nie przeszedł do konkretów ich spotkania. Perpetua w ciszy i z należytą uwagą wysłuchała młodego Solberga, tylko od czasu do czasu zachęcająco kiwając głową. Choć biorąc pod uwagę jak chłopak ożywił się, opisując swój pomysł - wcale nie potrzebował żadnej zachęty. — To... Nowatorski pomysł — stwierdziła, z nutką podziwu w głosie. Poprawiła się na krześle, opierając łokieć o blat stolika - i podparła policzek o szczupłą dłoń. — Skąd się wziął? — podpytała, zawieszając spojrzenie na twarzy byłego ucznia. Zmrużyła lekko oczy, kryjąc tęczówki za ciemnozłotymi rzęsami. — Z potrzeby...? Byłaby ślepa, nie widząc w jakim stanie znajdował się Solberg - a nie była w stanie wyzbyć się swojej naturalnej troski, nawet jeśli nie potrafiła zadbać o samą siebie. — Zacznijmy po kolei — podjęła, układając na języku odpowiedzi na zadane pytania. — Nie jestem specjalistką od run, więc z odpowiednim mechanizmem nie będę w stanie Ci pomóc. Może profesor Serafini albo... — albo Shercliffe, choć tego nie dodała - chrząknęła jedynie, uciekając wzrokiem gdzieś w bok, by zawiesić spojrzenie w krajobrazie miasteczka za oknem. — Zasadniczą różnicą między eliksirem doustnym a dożylnym jest stężenie oraz ilość bazy w jakiej znajdują się główne składniki — zaczęła swoje objaśnianie. — Skoro ma być to bransoletka, ilości eliksirów nie mogą być duże, nikt nie chciałby chodzić z całym składem fiolek na przedramieniu. Zmrużyła oczy, zamyślając się na moment - widocznie podjęła się uważnej analizy, chcąc doradzić chłopakowi jak najlepiej. Bo pomysł był naprawdę dobry - sama z chęcią wyposażyłaby się w taką bransoletkę z eliksirem przeciwbólowym i słodkiego snu. — Czeka Cię więcej pracy niż chyba zakładasz, Max — stwierdziła, wracając spojrzeniem do Ślizgona. Potarła kciukiem usta, kontynuując. — Każdy eliksir, który chciałbyś w ten sposób aplikować musiałby zostać odpowiednio zmodyfikowany w kwestii stężenia i ilości. Można to zrobić albo przy samym warzeniu eliksirów, co jest jednak wyjątkowo czasochłonne... Albo z pomocą właśnie runicznego mechanizmu, co jest zdecydowanie krótszą drogą. Coś na kształt zaklęcia redukującego rozmiar... — dumała, przygryzając wnętrze policzka.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Widać obydwoje ostatnio prowadzili podobne życie, przyjmując tę samą taktykę: Im więcej robisz, tym mniej myślisz. Nie było wątpliwości, że byli najgorzej wyglądającym duetem w całej restauracji, ale Solberg jakoś o tym nie myślał. Zastanawiał go ten kiepski stan kobiety, która z tego co wiedział, zawsze była chodzącą kulką optymizmu. Widocznie zmiana pracy nie wiązała się tylko i wyłącznie ze zmęczeniem bycia opiekunem puchonów. Coś w jej życiu prywatnym musiało się porządnie spierdolić, ale Max nie czuł, by był odpowiednią osobą do pytania o podobne sprawy. W końcu jeszcze przed chwilą był jej uczniem. Ciężko było mu jednak ukryć pewną melancholię w oczach, gdy tak bez wyrazu rozpoczęła konwersację. -No tak, formalnie ma Pani rację, a jednak przez tyle lat była dla mnie Pani profesorką. - Powiedział, na poprawkę, którą kobieta zastosowała, bo faktycznie, może i zmieniła zawód, ale jednak mentalnie Max wciąż miał ją za nauczycielkę. -Jest Pani... Jesteś pewna? - Poprawił się, jednocześnie korzystając z okazji. Skoro zaproponowała i widocznie nie czuła się komfortowo z tą całą formalnością, nie czuł się w pozycji do kłótni na ten temat. Zresztą ponoć kobiet w ciąży się nie wkurwia. A szczególnie takich, które potrafią zamienić się w harpie, choć o tym akurat Solberg nie miał pojęcia. -Gratulacje! Będziesz wspaniałą matką. Wiesz już, jak dasz jej na imię? - Jakoś nie interesował się kwestią ojca. Sam wychował się praktycznie bez niego i choć nie było to nic dobrego wierzył, że Perpetua będzie zdecydowanie lepszą matką i wzorem dla swojego bombelka, niż Freya kiedykolwiek dla kogokolwiek. Widząc stan kobiety i to, jak blisko była porodu jeszcze mniej dziwił się jej odejściu z Hogwartu, choć nieco niepokoił go fakt, że kobieta postanowiła wjebać się w zawód uzdrowiciela, co w tym stanie raczej też nie było zbyt zdrowe. Kim on jednak był, by wypowiadać się na temat rozsądku i mądrych wyborów. Lekko zmieszał się na pytanie Whitehorn. Zaprzeczanie, że jest w porządku nie miało sensu, ale nie do końca lubił o tym wszystkim rozmawiać. Już wystarczy, że niedawno musiał przeprowadzać naprawdę wykańczającą rozmowę z Felkiem na ten temat. -Nie do końca, choć przyznam że pobyt w szpitalu faktycznie mnie zainspirował. Widząc ilości leków, jakie inni muszą przyjmować i mając świadomość, jak wielu z nich ma problemy z robieniem tego regularnie... Samo do mnie przyszło. - Przyznał szczerze, tłumacząc rozumowanie za tym pomysłem. -Sam i tak nie mógłbym z niego korzystać. - Dodał, bo wciąż nie mógł sobie pozwolić na żadne ryzyko w tym temacie. Nadal żył na dziwnych naparach, wodzie i dość zdrowym jedzeniu nie wiedząc, kiedy jego ciało w pełni się zregeneruje i nie będzie musiał się bać, że jeden głupi ruch ponownie wyśle go na miesiąc lub dłużej do Munga. -Kwestią run zajmę się później. Całe to zabezpieczenie wymaga ode mnie dość porządnego zagłębienia się w temat. - Nie liczył, że Perpetua znajdzie mu tutaj odpowiedzi na wszystkie pytania, ale też nie bał się zaryzykować i wywalić z siebie wszystkich wątpliwości. Słuchał uważnie jej wyjaśnień i uwag, starając się nie przerywać, by móc później składnie wypowiedzieć swoje zdanie i podać pomysły rozwiązań tych problemów. Wiedział, że Whitehorn ma rację w paru kwestiach i kompletnie nie miał zamiaru się sprzeciwiać. -Ilość bazy? Jest ona mniejsza, czy większa przy podaniu dożylnym? - Tego akurat nigdy nie słyszał, w przeciwieństwie do kwestii stężenia, z której bardzo dobrze zdawał sobie sprawę. -Proszę się nie martwić mam... - Czas? Siłę? Tak naprawdę to nie miał ani tego, ani tego. Kierowały nim głównie ambicje i chęć podjęcia się czegokolwiek, by udowodnić sobie, że potrafi coś więcej niż sprawiać problemy. Nie dokończył więc zdania, od razu przechodząc dalej. -Właściwie to myślałem o zaklęciu zmniejszająco-zwiększającym na schowkach, które mogłoby faktycznie pomieścić odpowiednią dawkę eliksiru, przy czym nie powodowałoby takiego ciężaru i nie zwiększało rozmiarów samego gadżetu. Gdyby trzeba było warzyć specjalne wersje eliksirów tylko pod użycie ich w bransolecie, nie miałaby ona chyba sensu. - Wypowiedział swoje myśli, bo faktycznie zajęłoby to więcej czasu niż zwykłe wzięcie leków. Starał się jakoś to wszystko logicznie poskładać, choć zdawał sobie sprawy, że jeszcze nie jeden błąd popełni, niż projekt będzie gotowy. Jeżeli kiedykolwiek do tego dojdzie.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Perpetua Whitehorn
Wiek : 45
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Stanowili w tym momencie idealny crossover pokoleniowy jeśli chodzi o życiowy tragizm. Różnica polegała jednak właśnie na tym, że Maximilian miał dopiero niespełna 17 lat i całe życie przed sobą - a Perpetua 42 lata i dobrą połowę za sobą. O ile zawodowo naprawdę się spełniała i odnosiła pewne sukcesy - tak prywatnie mogła ostatnie 30 lat określić jako prawdziwą porażkę. Cóż i tak też z resztą robiła, jeśli już myśli dopadały ją gdzieś ciemną nocą, między jednym dyżurem w Mungu a drugim. Wśród ludzi jednak uparcie od tych myśli uciekała. A w czasie tej ucieczki, po drodze gubiła tę swoją promienność, uprzejmą empatię i ciepło... Siłą woli powstrzymała się od wykręcenia młynka oczami, gdy Solberg dalej tytułował ją per "Pani". Rysy jej twarzy złagodniały dopiero, kiedy chłopak skorzystał z jej propozycji przejścia na 'Ty' - i wbrew wszystkiemu, naprawdę nie brzmiało to tak strasznie nienaturalnie. Whitehorn miała już zwyczajnie dość pseudo-szacunku niosącego się za hogwarcką profesurą. W Mungu nikt jej nie paniował. — Absolutnie pewna — potwierdziła jeszcze, chcąc zbyć wszelkie wątpliwości chłopaka. Omal się nie uśmiechnęła kącikiem ust na jedno wspomnienie - sprzed... bez mała roku z hakiem. — Żebyś miał takie opory przed pocałowaniem mnie na zeszłorocznej Celtyckiej Nocy jak przed mówieniem mi po imieniu... — parsknęła krótko, ni to rozbawiona ni zażenowana. To święto rządziło się swoimi prawami. Wyprostowała się przy... dość entuzjastycznej reakcji Solberga na jej odpowiedź odnośnie ciąży. W jednym momencie poczuła się dość głupio - ona sama nie podchodziła do tej kwestii z taką... atencją. Zwłaszcza, że w tej chwili również szczerze wątpiła, żeby była z niej wspaniała matka. — Dziękuję — odparła, nagle schrypniętym głosem, czując jak rumieniec wkrada jej się na szyję. Chciała mówić o swojej córce - a jednocześnie unikała tego tematu jak ognia. — Będzie miała na imię Florence. Flora, Florka — dodawała kolejne zdrobnienia i dosłownie na ułamek sekundy, na maleńką chwilę jej jasne oczy błysnęły jakąś drobną iskrą. Choć być może mógł to być po prostu refleks sięgającego zenitu słońca. — Hmm... — mruknęła, widocznie średnio usatysfakcjonowana odpowiedzią Ślizgona na zadane przez nią pytanie. Niemniej, jego tłumaczenia brzmiały sensownie - ale Whitehorn miała po prostu w sobie ten szósty zmysł, którym wyczuwała pewne niedopowiedzenia. Niemniej, nie była też osobą, która drążyłaby temat widocznie niekomfortowy dla rozmówcy. — Potrzeba matką wynalazków — odparła jedynie, rozkładając ręce. — Podziwiam, że zainspirowały Cię... problemy innych — dokończyła polubownie, a brew jej drgnęła na słowa 'Sam i tak nie mógłbym z niego korzystać'. Widocznie trochę faktów z życia uczniów nieco jej umknęło - choć i to nie było niczym dziwnym przy jej życiowych zawirowaniach. — Ilość bazy, czyli cieczy w której przygotowujesz eliksir — zaczęła swoje wyjaśnienia, wystukując o blat stolika tylko sobie znany rytm. — Paradoksalnie przy podaniu dożylnym powinno być jej więcej w proporcji do składników. Eliksiry doustne są filtrowane przez praktycznie cały układ pokarmowy, z kolei przy zaaplikowaniu wywaru bezpośrednio do krwioobiegu... Wysokie stężenie może wywołać niepożądane skutki — wyjaśniła najprościej jak tylko mogła. Jednocześnie kiwała głową przy kolejnych szczegółach obmyślanej 'bransolety', które wytłuszczał jej Ślizgon. — Takie zaklęcie byłoby dobrym pomysłem... i chyba jedynym rozsądnym — skwitowała, podnosząc też wzrok na właścicielkę lokalu, która zerkała na ich dwójkę zza lady. Perpetua nawet nie mrugnęła, niemo odmawiając obsługi przez kelnerkę - żołądek miała niezmiennie ściągnięty w supeł. — Niemniej, modyfikacja proporcji eliksirów w przypadku bazy jest prosta i nie zmienia ich właściwości- więc masz już odpowiedź na kolejne pytanie. — Sięgnęła pamięcią do wypowiedzi Maxa sprzed kilku chwil, doszukując się kolejnej kwestii, którą mogłaby chociaż rozjaśnić w jego badaniach. — Nie ryzykowałabym dożylnej iniekcji eliksiru pieprzowego i czyszczącego rany. Migrenowy przez swój zawiesisty stan też nie byłby najlepszym pomysłem, a poza tym... — wzruszyła ramionami. — Jeśli chodzi o eliksiry lecznicze wszystkie mogą zostać podane dożylnie.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Wiek faktycznie dużo tutaj robił, ale czy kiedykolwiek Perpetua zachowywała się jak poważna czterdziestolatka? Kobieta była jeszcze młoda duchem, co naprawdę było dość ważne. Ciało można oszukać ale to, jak ktoś czuje się wewnątrz było już gorsze do zmanipulowania. Whitehorn kojarzyła się uczniom nie tylko z ciepłą i sympatyczną nauczycielką, ale też z energiczną i lekko zadziorną kobietą, która doszukiwała się w każdym dobra. Czegokolwiek aktualnie nie przechodziła, musiało być to dla niej naprawdę wyniszczające, skoro aż tak wpłynęło na jej postawę i wygląd. Dziwnie było mu przejść do tak luźnej formy zwracania się do Perp, ale skoro sama prosiła, nie chciał się kłócić. Miał jakoś to skomentować, gdyby nie to, że uzdrowicielka dorzuciła jeszcze coś od siebie. Maxa momentalnie zamurowało. Zielone oczy chłopaka nienaturalnie się rozszerzyły, a jakikolwiek gest, którego by akurat nie wykonywał, zamarł w miejscu. -Słucham?- Powiedział, nie dowierzając temu, co właśnie usłyszał, po czym nagle jakby się odblokował i wybuchnął lekkim śmiechem. -No teraz to przynajmniej wiem, czemu uciekasz aż do Londynu. Merlinie, co jest ze mną nie tak... - Pokręcił rozbawiony głową, choć w głębi umysłu naprawdę zastanawiał się nad okolicznościami tego wydarzenia. -Wybacz mi tamto... - Dodał jeszcze, nieco spokojniej, choć liczył, że jeżeli sama podjęła ten temat z taką lekkością, nie miała mu tamtego wybryku za złe. Im więcej odkrywał ze swojej przeszłości tym gorsze mniemanie miał o własnej o sobie i tym częściej zastanawiał się, co nim kierowało. Nigdy nie był wielkim fanem dzieci.... swoich. Myśl o zostaniu ojcem napawała go ogromnym lękiem i poczuciem, że nie da sobie w tej roli rady. Jeśli zaś chodziło o potomstwo innych, podejście Maxa zmieniało się diametralnie, co było widać chociażby po tym, jak traktował bomble od swojej przybranej siostry. Nic więc dziwnego, że zareagował w ten sposób, choć pierwszy raz ktoś ze szkolnego środowiska mógł zobaczyć tę część jego osobowości. -Florence...Flora...Moja siostra ma tak na imię. Jest jedną z najcieplejszych i najbardziej dobrych osób, jakie znam. Nie wątpię, że Twoja córka będzie taka sama. - Zauważył tę zmianę w jej oczach. Kontaktu wzrokowego się nie bał, wręcz łaknąc go, by wyczytać emocje swojego rozmówcy i choć nigdy od niego nie uciekał, od kiedy stracił pamięć nieco bardziej zwracał uwagę na mowę ciała. Widać temat dziecka był dla niej ważny. Temat bransolety został dość szybko i konkretnie przedstawiony wraz z ogólną genezą pomysłu. Faktem było, że to jedna, konkretna osoba nieco mocniej zainspirowała go do tego przedsięwzięcia, ale nie zmieniało to faktu, że Max widział iż podobny wynalazek mógłby pomóc wielu pacjentom nie tylko w kraju ale i poza nim. Gdyby oczywiście jakimś cudem kiedykolwiek został rozpowszechniony. -Moja wątroba uległa poważnemu zniszczeniu. Nie mogę przyjmować nawet najmniejszych dawek eliksirów leczniczych. - Wyjaśnił, widząc pytanie malujące się na jej twarzy. Nie był to przyjemny temat, ale miał dosyć udawania przy wszystkich w szkole. Dosyć zatajania prawdy i grzecznego potwierdzania, że wszystko jest w porządku i dba o siebie. Skoro Perpetua już nie pracowała w Hogwarcie, mógł uchylić przed nią rąbka tajemnicy. Łapczywie łapał każde słowo opuszczające jej wargi, by następnie zakodować je w pamięci. To, co mówiła o bazie i jej wpływie na sposób podania wywaru było naprawdę ciekawe, a do tego dość pomocne. -Czyli eliksir podawany dożylnie musi być bardziej rozcieńczony na samym początku? - Dopytał, nie będąc pewnym, czy dobrze wyłapał sens jej wypowiedzi. Wiedział, że pomyłka w tym temacie może go sporo kosztować. Oczywiście miał zamiar testować wynalazek na zwierzętach, czy innych nieludziach, ale wiedział, że ostatecznie nim wypuści przedmiot w świat, sam będzie chciał przekonać się na własnej skórze o jego działaniu, a raczej chciałby to przeżyć. -Na nic innego nie udało mi się wpaść. Muszę to jeszcze przemyśleć, ale wątpię bym znalazł inne rozwiązanie sytuacji. - Przyznał, bo kwestia ulokowania wywarów w bransolecie była jedną z najtrudniejszych do przeskoczenia. Nie chciał przecież przywiązywać fiolek z eliksirami ludziom taśmą do przedramienia i przy pomocy magicznej igły robić im "złotego strzału" za każdym razem, gdy wybije odpowiednia godzina. Rozmowa naturalnie dawała odpowiedzi na kolejne pytania, bez potrzeb wskazywania palcem, o czym konkretnie będą teraz rozmawiać i Max musiał naprawdę utrzymywać skupienie, by żadne ze słów nie zdołało mu umknąć. -Pieprzowy wydaje się być logicznym wyjściem, ale czyszczący rany? Nie powinien być w stanie spełnić swojego zadania z wewnątrz organizmu tak samo dobrze? - Upewnił się, bo fakt to kobieta miała większe doświadczenie w uzdrawianiu, ale to on siedział nad dziwnymi kociołkowymi eksperymentami przez wiele lat. Niestety nie raz by się przez to porządnie przekręcił jak wtedy, gdy wstrzyknął sobie eliksir wiggenowy nie dbając o to, jak ten może zareagować z mieszanką innych substancji, które akurat krążyły we krwi chłopaka.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Perpetua Whitehorn
Wiek : 45
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
Gdyby była w tej chwili sobą zapewne roześmiałaby się perliście na reakcję Maximiliana przy wspomnieniu zeszłorocznej Celtyckiej Nocy - bo w istocie wyglądał jakby przeżył niemały szok przy tej wiadomości. Teraz jednak jej oczy przybrały jedynie odrobinę mniej pochmurny wyraz, do pary z dobrotliwym machnięciem ręki - podkreślała w ten sposób jedynie jak bardzo nie brała tego do siebie. Akurat rok temu w święto wiosny działo się... Naprawdę wiele i nie tylko Solberg dał się ponieść druidzkiej magii. Whitehorn doskonale pamiętała choćby Camaela, który zachłyśnięty urokiem spoufalał się z jedną ze studentek. Cóż... dawno i nieprawda. — Nie przejmuj się tym — stwierdziła, zgarniając zdawkowym ruchem złoty pukiel, który wymsknął się ze splotu na karku. — Nie byłeś jedyny. Rasmus Vaher złapał moją wstążkę i... również go poniosło. — Drobny nerw na jej policzku drgnął, gdy przypomniała sobie jak krukoński student obsypywał ją niewinnymi pocałunkami - które na szczęście nie miały szans się rozwinąć. — Co się działo na Celtyckiej, zostaje na Celtyckiej — dodała, wzruszając lekko szczupłymi ramionami. — Pana O'Connora i profesora Walsha wyrywałam spod uroku wili, również wątpię, aby to pamiętali — zauważyła dość kwaśno - nie z racji 'niepamięci' swoich bliskich, a tego, że naszła ją myśl iż jej pół-magiczne pochodzenie czasem się jednak przydawało. Obruszyła się delikatnie na krześle, gdy chłopak kontynuował temat jej przyszłego dziecka - widać było wręcz tę wewnętrzną walkę, którą toczyła. Uciąć tę rozmowę czy nie? Ostatecznie nie potrafiła zrobić tego samej sobie - nie mogła wiecznie udawać, że żadnej ciąży nie było, zwłaszcza jeśli jej stan było widać dokładnie jak na dłoni. Ciągle się z tym oswajała, sama nie wiedząc, czy rzeczywiście bardziej się cieszyć - czy jednak żałować. — Obyś miał rację — przyznała cicho, nerwowo pocierając knykcie na swojej dłoni. Rzeczywiście, jak widać oboje, gdy już odrzucili profesorko-uczniowską manierę ukazywali więcej swoich cech niż zwykle. Z Whitehorn wychodziła zadziwiająca niepewność, wyjątkowo kontrastująca z jej zwyczajową pogodą ducha i śmiałością. — Chwila. Flora Martell? — Jakoś mimowolnie skojarzyła Puchonkę - zwłaszcza, że była jej (byłą już) wychowanką i miała do czynienia zarówno z nią jak i Solbergiem jednocześnie, podczas jeden ze swoich uzdrowicielskich interwencji na terenie Hogwartu. — Urocza dziewczyna — dodała, jakby łagodniej. — Jesteście rodzeństwem? — podpytała dość nieśmiało, mimo wszystko nie chcąc na chłopaka jakkolwiek naciskać. Choć sama o swojej starszej siostrze mogłaby rozwodzić się godzinami. W reakcji na kolejną rewelację 'zdrowotną' Maxa, złotowłosa przymrużyła ponownie oczy. Nie pytała - doskonale zdawała sobie sprawę co mogło spowodować znaczne uszkodzenie wątroby - zwłaszcza w tak młodym wieku. Kolejny powód dla którego powinna pomyśleć nad nowym zaklęciem... — Mniej więcej — odpowiedziała na pytanie o rozcieńczenie eliksiru, zaraz jednak chcąc doprecyzować: — Różnica polega mniej więcej na... Hm, to jak tabletki i kroplówki - kroplówka może zawierać więcej substancji czynnej, ale jednocześnie również sól fizjologiczną, która łagodzi stężenie i jest swego rodzaju nośnikiem. — Zamyśliła się na moment, zawieszając jasne tęczówki na twarzy swojego byłego ucznia. Naprawdę chciała mu pomóc - a doskonale widziała jak bardzo chłopak skupiał się na jej słowach. Nie chciała wprowadzić go w jakikolwiek błąd lub błędne wnioski. — Myślę, że i w wypadku eliksirów najlepsza byłaby sól fizjologiczna, organizm człowieka przyjmuje ją bez szkody, a jest odczynowo neutralna — podsunęła. — Woda demineralizowana też jest pewnym wyjściem, choć nie wchłania się do komórek tak dobrze jak sól i mogłaby opóźnić działanie wywarów. Przekrzywiła lekko głowę, marszcząc brwi na kolejne pytanie młodego Solberga. Mimowolnie zaprzeczyła mu ruchem głowy, nim jakiekolwiek słowa w ogóle opuściły jej usta. Choć istotnie, cieszyła się, że Ślizgon nie boi się zadawać pytań - w zdobywaniu wiedzy i poznaniu właśnie to było najbardziej przydatną umiejętnością. — Jest zbyt reaktywny. W zetknięciu z otwartą raną dymi i wypala wszelkie drobnoustroje, jest tylko do stosowania zewnętrznego — wyjaśniła krótko. Mogłaby jeszcze dołożyć kilka porównań do wody utlenionej lub eliksiru wiggenowego, uznała jednak, że Maxowi zależy na konkretach.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Dziwnym byłoby, gdyby szoku nie przeżył. Wiele wspomnień i informacji z jego życia sprawiały, że źrenice chłopaka się nagle rozszerzały w niemym zdziwieniu, ale w życiu by nie powiedział, że mógł pocałować nauczycielkę i to jeszcze wyraźnie starszą. Nie żeby wiek cokolwiek Whitehorn odejmował, kobieta była przepiękna, co trudno było przeoczyć. Chodziło jednak o tę naturalną barierę, która powstawała na relacji profesor-uczeń. Tamta Celtycka Noc faktycznie była dość obfita w dziwne wydarzenia. Max wiedział o tym w tej chwili niewiele, choć pamiętał, że udał się na obchody tego święta z siostrą Lucasa. Jak ten do tego podchodził była jednak dla Solberga zagadką, której obecnie rozwiązywać raczej nie chciał. -Widać masz powodzenie wśród uczniów. - Skomentował wiadomość o tym, że niejaki Vaher też pozwolił sobie na nieco spoufalania z nauczycielką. Impreza musiała być naprawdę jedyna w swoim rodzaju i Max chętnie przyjąłby wspomnienia z tamtego wieczoru. Niestety nie miał kontroli nad tym, co jego mózg akurat postanowi mu podsunąć. -Nie wiedziałem, że wile mogą wzajemnie sobie przeszkadzać. W sumie to nigdy chyba nie miałem z nimi bezpośredniego do czynienia. A przynajmniej z ich urokiem. - To, że Perp miała w sobie krew tych istot wiedział, ale w życiu nie kojarzył, by ktokolwiek próbował omamić go swoją mocą, lub zaatakował przy postaci harpii. Przypomniała mu się Olivia, która nieostrożnie wywołała z jednego z chłopaków potwora, czego skutkiem było poniekąd ich spotkanie w skrzydle szpitalnym. Widział to zakłopotanie w swojej rozmówczyni. Nie chciał naciskać i ciągnąć tematu, który mógł być dla niej nieprzyjemny, więc posłał jej tylko ciepły uśmiech i z pewną dozą ulgi przyjął zmianę tematu. Choć ten nie był dla niego najbardziej komfortowy. Nie pokazał jednak tego. Sprawy rodzinne Maxa były popierdolone, jak mało co i sam obecnie nie wiedział, jak się w nich dobrze odnaleźć. Kobieta, która go urodziła zmarła bez wątpienia przez uzależnienie, z którym się borykała i wyglądało na to, że wplątała w to swojego syna, ojca nigdy nie znał, aż do pewnego burzliwego dnia w zeszłym roku, gdy okazało się, że ten jednak istnieje, a rodzina zastępcza choć dbała o niego jak mogła, nie zawsze potrafiła poradzić sobie z wybrykami ślizgona. -Tak, właśnie ona. - Potwierdził, po czym przywołał wzrokiem obsługę bo strasznie zaszło mu w gardle. -Chcesz coś do picia? Na mój koszt. Ja poproszę Cytrynowy Raj. - Pieniędzy miał od cholery z jakiegoś powodu, a nawet gdyby było inaczej, to on zaproponował takie miejsce spotkania, więc czuł się zobowiązany otworzyć rachunek ze swoim imieniem. -Z tego co wiem, rok temu odkryliśmy, że mamy wspólnego ojca. Trochę mnie wtedy poniosło i doszło do bójki w szkolnej kuchni między mną i jakimś typem. Wszedł akurat jak krzyczałem na biedną Florę i postanowił zainterweniować. - Wyrzucił z siebie to, co kojarzył ze szczątków wspomnień i z tego, co usłyszał od puchonki, gdy już zamówienie zostało złóżone a oni ponownie zostali sami. Nie miał jednak pojęcia, że to właśnie Perpetua znalazła ich wtedy i przetransportowała do skrzydła szpitalnego. Poza nią miał jeszcze trochę osób, które mógł nazwać swoim rodzeństwem, ale przedstawianie swojego drzewa genealogicznego mogło zająć mu trochę czasu, więc zrezygnował z tego pomysłu. Czy chciał chwalić się tym, że zjebał sobie zdrowie nieodpowiedzialnie mieszając alkohol z eliksirem, który był przeterminowany? Zdecydowanie nie. Wiedział, że uchodzi za kogoś, kto na magicznych wywarach się zna, a taki błąd był praktycznie pomyłką amatora. Sam nie potrafił powiedzieć, co sprawiło że ta sytuacja miała miejsce, choć po ostatniej rozmowie z Felinusem widział dwie opcje: Albo była to kwestia niedopatrzenia związanego z ogromnym stresem, pod jakim Max się znajdował, albo było mu już wszystko jedno. -Ah tak... Chyba rozumiem teraz. A skoro już wspomniałaś o soli fizjologicznej.... - Zaczął, próbując wyodrębnić odpowiednią część galopujących myśli, by zaraz się w tym wszystkim nie pogubić. Informacji było wiele, a nie chciał przepuścić żadnej. -Jest ona stosunkowo niegroźna dla zwykłego organizmu, prawda? W sensie nie niesie żadnych potencjalnych szkód jeżeli zostanie wprowadzona sama do organizmu pacjenta? - Musiał mieć tę pewność, bo kiedyś przyjdzie mu testować własny wynalazek i nie do końca chciał sprawdzać jego działanie na jakimś eliksirze zanim jego organizm w pełni się nie zregeneruje. Musiał więc znaleźć coś, co będzie mógł spokojnie przyjąć do krwi, a jednocześnie sprawdzić, czy kapsułki otworzą się i wprowadzą substancję do organizmu. -Czym różni się woda demineralizowana od soli fizjologicznej? - Nie znał się na tym, a brzmiało jak wiedza dość przydatna w życiu. Miał przed sobą kogoś, kto naprawdę się na tym znał i poświęcił lata życia uzdrawianiu, więc korzystał z chwili, póki jeszcze trwała. -No tak... Wyobrażam sobie w takim razie, co musi zrobić biednym żyłom i reszcie wnętrzności. - Chwilowo się zamyślił, próbując przeanalizować te wszystkie informacje, jakie tutaj otrzymywał. Żałował, że nie miał przy sobie dziennika, a jednocześnie wiedział, że spisywanie notatek z ej rozmowy rozpraszałoby go i mogło nieco zmienić atmosferę spotkania. -Może to dość naiwne, ale jeśli uda mi się to stworzyć, chciałbym sprzedać patent i rozpowszechnić bransoletkę do użytku masowego. - Przyznał nagle, wyrzucając z siebie to, czego jeszcze nikomu nie potrafił powiedzieć. Czuł, że jest to jakieś głupie marzenie ambitnego dzieciaka, a jednak sądził, że bransoleta mogłaby pomóc naprawdę wielu osobom jeśli faktycznie kiedykolwiek powstanie. Do tego zawsze pozostałby po nim jakiś ślad na tym świecie, a w tej chwili, gdy sam nie potrafił nawet przypomnieć sobie kim naprawdę jest, było to dla niego czymś w rodzaju utrwalenia jego życia w tej społeczności.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Ostatnio zmieniony przez Maximilian Felix Solberg dnia Sob Maj 29 2021, 22:12, w całości zmieniany 1 raz
Perpetua Whitehorn
Wiek : 45
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161
C. szczególne : Styl vintage i aura wesołości | Wspiera się na artefakcie: Jarzębinowej Feruli | Na lewym nadgarstku - srebrna bransoletka z tancerką zmieniającą się w łanię; na prawym - bransoleta Wielkiej Wezyrki | Gdy Hux jest obok - mimowolnie roztacza wokół urok
— Teraz już nie — skwitowała, nieomal uśmiechając się pobłażliwie na komentarz Maxa odnośnie 'powodzenia'. Jedynie kącik jej ust drgnął w natychmiast stłamszonym zalążku uśmiechu - bynajmniej, wcale nad tym nie ubolewała. Nad rzekomą utratą zainteresowania uczniów. Bardziej gorzko bawiła się słowem - tym, że nie miała już żadnych uczniów i 'cieszyć się' mogła jedynie zainteresowanymi spojrzeniami rozbijającymi się o oszałamiająco piękną - i niedorzecznie smutną - twarz. Szczęśliwie Solberg chyba intuicyjnie przekierowywał bieg rozmowy w tematy, które pozostawały dla Whitehorn względnie neutralne. Informacji o swoim pochodzeniu nigdy nie ukrywała i to już od swoich szkolnych czasów - choć wtedy zwykła jednak nadużywać pewnych swoich... atutów. — Wile są bardzo słowne. I terytorialne... Ponadto wyjątkowo drażliwe — podjęła temat niejako swoich 'krewniaczek' dość pewnie, choć zdawkowo. Jako posiadaczka takich a nie innych genów przez tyle lat musiała się oswoić z pewnymi rzeczami - panowała nad sobą perfekcyjnie, w większości bez żadnego trudu. W większości. — Ale to nie uroku należy się bać, a ich furii. Urok... kończy się najczęściej kimś takim jak ja. — Albo moja córka - choć tego nie dopowiedziała. — Dwie zasady: nie denerwować i nie patrzeć w oczy. Kącik ust znów jej drgnął, kiedy sama wyłapywała spojrzenie chłopaka. — Mnie nie musisz się obawiać — dodała jeszcze gwoli ścisłości, nie uśmiechając się, choć mrużąc oczy - co można było uznać za oznakę rozbawienia. Wszyscy byli nawykli do potulnej, pięknej choć niezwykle łagodnej Whitehorn - niektórzy kompletnie zapominali, że była półwilą, bo zwyczajnie nic, prócz jej powierzchowności o tym nie świadczyło. Tymczasem ona była starą i doświadczoną półwilą. Podejrzewała, że nawet wprawny oklumenta miałby problem z odparciem jej uroku - jeśli zdecydowałaby się go użyć. Ale nie używała go, w ogóle. Zaprzeczyła ruchem głowy, gdy Ślizgon zaproponował coś do picia - doskonale wiedziała, że nie przełknęłaby kompletnie nic. Własna ślina z trudem przechodziła jej przez gardło - i choć teraz zdawała się nawet nieco odprężona, tak tylko umysłowo. Jej ciało pozostawało w nieustannym napięciu. — Oooch — mruknęła, a jej oczy nieco się rozszerzyły, gdy Max, zupełnie nieświadomie widocznie zdradził jej tajemnicę, którą swego czasu próbowała odkryć. — A więc o to wam wtedy poszło — pokiwała ze zrozumieniem głową - wiedziała, że w tej bójce uczestniczył ktoś trzeci. Nigdy nie uwierzyłaby, że Solberg rzucił się na Martell, bądź odwrotnie. Zwłaszcza kiedy teraz okazało się, że ta dwójka jest rodzeństwem. — Razem z Skylerem Schuesterem opatrywałam waszą dwójkę w kuchni. To ja was wyleczyłam i przeniosłam do Skrzydła — wyjaśniła krótko, z niejakim zatroskaniem przyglądając się nastolatkowi. — Nie sądziłam, że twoja amnezja sięga tak głęboko. Oczywiście, obiło jej się nieco o uszy, jednak jak to bywa z plotkami - nie brała wszystkich informacji za pewnik. Jednak teraz w trakcie rozmowy ze swoim byłym uczniem sama weryfikowała wcześniej wyłowione wiadomości krążące wśród kadry nauczycielskiej - ale również w Mungu. Ściany miały uszy - wszędzie. — Pytaj dalej, jeśli coś nie jest jasne — zachęciła go, samej w końcu odnajdując pewne wytchnienie w tej rozmowie. Ucisk w skroniach lekko zelżał, kiedy nie musiała skupiać się na odganianiu natrętnych myśli. — Sól fizjologiczna jest... cóż, właściwie fizjologicznym izotonikiem, bo występuje w naszym ciele naturalnie. Więc jest właściwie całkowicie niegroźna. Ileż to razy sama złotowłosa sprawdzała drożność wenflonów u swoich pacjentów na oddziale właśnie za pomocą soli fizjologicznej. A to było tylko jedne z wielu, naprawdę wielu zastosowań owego roztworu. — Właściwie to sól fizjologiczną podaje się pacjentom w stanach odwodnienia organizmu, więc nie musisz się martwić o jej szkodliwość — dodała jeszcze. Naprawdę lubiła uczyć - lubiła przekazywać swoją wiedzę i rozjaśniać wszelkie wątpliwości. Zwłaszcza indywidualnie - momentalnie zaczęła wręcz rozmyślać, czy wzięcie pod swoje skrzydła protegowanego wcale nie byłoby takim złym pomysłem... Bo do Hogwartu już raczej nie wróci. Na samą myśl wszystko ją bolało. — Woda demineralizowana nie występuje naturalnie, wchłania się nieco wolniej - choć jej trwałość jest zdecydowanie dłuższa. Roztwór soli fizjologicznej po wytworzeniu - lub odkorkowaniu fiolki - nadaje się do bezpiecznego użytku przez maksymalnie. Maksymalnie — podkreśliła, zarówno słowem jak i gestem - stukając palcem o blat stołu. — Trzy dni. Woda bakteriostatyczna, to jest, demineralizowana, spokojnie jest zdatna przez dwadzieścia dni. — Potarła w zastanowieniu swój podbródek, samej próbując jakoś połączyć przedstawiane informacje do pomysłu Solberga z odpowiednią, czasową iniekcją eliksirów do krwioobiegu. — Sam będziesz musiał zdecydować, która baza będzie lepsza. Zależy co ile eliksiry musiałyby być 'na świeżo' uzupełniane. Widziała to zamyślenie u Maximiliana - kto jak kto, ale Perpetua była spostrzegawcza. I nawet jeśli aktualnie była w raczej - bardzo - kiepskim stanie, dalej pozostawała wyczulona na zmiany w nastrojach swoich rozmówców. — Max — zwróciła się do chłopaka chcąc zwrócić na siebie jego uwagę, kiedy ten obnażył swoją potrzebę... bycia zapamiętanym. Po prostu ważnym. Och, jakże kobieta dobrze to rozumiała. Sama goniła za tym uczuciem od wielu lat - choć w innej materii. Wiele ją to kosztowało, ale uśmiechnęła się, pokrzepiająco - i przez momencik była tą dobrotliwą profesor Whitehorn. — Uda Ci się — zapewniła go, krótko, ale z pełną wiarą we własne słowa. — A ja będę twoją pierwszą klientką. — Pieszczotliwie, matczynie niemal, poczochrała przydługą grzywkę chłopaka - tylko po to, żeby zaraz cofnąć dłoń i podeprzeć się na łokciu. Druga ręka znów spoczęła na rysującym się pod materiałem brzuchu, gładząc go mimowolnie.