Największy pub na ulicy Tojadowej. To tutaj przychodzą czarodzieje po ciężkim dniu pracy, jak i Ci po prostu spragnieni odrobiny rozrywki. Pub posiada kilka mniejszych sal, w jednej z nich znajduje się nawet niewielka scena przygotowana na drobne występy. Bar jest zawsze dobrze zaopatrzony i można dostac tu przeróżne rodzaje alkoholi, od magicznej ognistej whisky, poprzez zapożyczony od mugoli zwykły gin.
Woda Goździkowa Piwo kremowe Sok Dyniowy Kłębolot Ajerkoniak Absynt Dymiące Piwo Simisona Smocza Krew Boddingtons Pub Ale Beetle Berry Whiskey Ognista Whisky Grzane wino z korzeniami i koglem−moglem Rum porzeczkowy Wino skrzatów Sherry Rdestowy Miód Łzy Morgany le Fay Tuică
Autor
Wiadomość
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Max poniekąd miał nosa do pieniądzy. Cudzych, co prawda, ale zawsze coś. Nie żeby często to wykorzystywał, bo poza Paco raczej nie korzystał z takich znajomości, ale czasem nie chodziło o zawartość sakiewki, a raczej możliwości, jakie takie koneksje otwierały. -W Szkocji ciężko o spokój.Tu dzieje się wiele, lepiej mieć oczy dookoła głowy. - Posłał jej przepiękny uśmiech, dobrze rozumiejąc co oznacza drink na sen. Co prawda sam miał już za sobą trochę procentów, które wychylił z Willem, ale skoro proponowano mu więcej.... Cóż raczej nie odmawiał a już na pewno nie takim kobietom. -Tylko jeśli Pani napije się że mną. - Postawił uprzejmy warunek, który nie był ani trochę wymagajacy szczególnie, gdy i tak przyznała, że przyszła tu po drineczka. -Proponuję lokalny gin z dodatkiem trytońskich alg. - Zaproponował a jeśli się zgodziła zamówił dwie porcje, by mogli wspólnie się napić i rozwinąć tę nietypową znajomość. -Niezmiernie mi miło. - Oczywiście, że kojarzył nazwisko, ale nie chciał bezczelnie wylatywać z komentarzem na ten temat, gdy nie wiedział, jakie kobieta ma do tego podejście. -Przepiękny wisiorek. Rodzinna pamiątka? - Wskazał złotą rybkę między jej piersiami, która błyszczała tak, że naprawdę ciężko było nie zwrócić na nią uwagi.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Pomachała ręką, nalegając, że to żaden problem. - Jeśli polecasz, to poprosimy. Chętnie napiję się w miłym towarzystwie. - uśmiechnęła się, bo lubiła trunki z dodatkami morskimi. Zboczenie rodzinne- I nalegam, mów mi Astrid. - zachęciła, kiedy z buteleczcką przysiedli przy stoliku. Dotknęła palcami wisiorka a rybka zafikała koziołka. - Ależ dziękuję, jak najbardziej. Łosoś jest symbolem mojej rodziny od wielu pokoleń. Opieramy swój biznes o ryby, zajmuję się magicznym rybołówstwem. - przyznała mu rację, doceniając jego bystrość, jednocześnie niepozornie prężąc pierś, oczywiście po to, by obnosić się wisiorkiem, bo niby co innego- Dopinałam kilka interesów z lokalnymi importerami i niedługo wyjeżdżam, a szkoda by było ostatnim wspomnieniem ze Szkocji mieć szczura... - spojrzała na niego porozumiewawczo, unosząc szklankę wyżej.
| Atlas
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Skinął głową bo towarzystwo zapowiadało się naprawdę miłe, nie mógł zaprzeczyć. Poza tym dawno nie spędzał tak czasu z kobietą, chwilowo przesuwając uwagę na męską część społeczeństwa. -Skoro nalegasz, nie wypada mi się upierać, Astrid. - Zgodził się, przechodząc z nią w mniej formalne kwestie. W życiu nie pomyślałby, że ten wieczór może się potoczyć w tym akurat kierunku, ale nie narzekał. Po niefortunnym wypadzie do Grecji potrzebował się nieco odstresować. -Magiczne rybołówstwo brzmi niesamowicie, ale nie wiem czy chcesz bym zawracał Ci głowę pytaniami o pracę. W końcu przyszłaś tu się zrelaksować, prawda? - Spojrzał na nią szmaragdowymi ślepiami, choć oderwanie się od dyndającej między piersiami rybki wcale nie było tak proste, jak mógł dać po sobie poznać. Szczególnie, gdy kobieta jeszcze bardziej wypięła pierś. -Jeśli chcesz, mogę spróbować wymazać ten parszywy obraz z Twojej głowy, zdecydowanie przyjemniejszymi widokami. - Bardzo szybko podłapał aluzję, idąc za ciosem. Skoro Astrid sama wychodziła z propozycją, kimże był, żeby jej odmawiać. -Znam kilka uroczych miejsc, gdzie na spokojnie będziemy mogli cieszyć się lokalnymi urokami. - Dodał, popijając przyniesiony przez barmana gin, który przyjemnie palił jego gardło.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Biorąc się za gin nikt by się nie spodziewał, że będzie jej on wchodził tak gładko, ale Astrid była rodowitą Norweżką i alkoholu się nie bała. Pociągnęła jeszcze zdrowy łyk. - Otóż masz rację, teraz nie mam ochoty rozmawiać o pracy. - przyznała, uśmiechając się do Maxa- Na pewno możemy znaleźć ciekawsze tematy do rozmowy, a już na pewno ciekawsze miejsca. - sugestia przeniesienia się była dla niej równie oczywista co dla niego. Spojrzała jednak przez ramię na porzuconego wcześniej kolegę bruneta i uniosła pytająco brwi- A Twój znajomy? Zechce dołączyć..? Czy nie jest... interesujący. - apetyt Astrid miała na życie równie wielki co na pieniądze i alkohol. Kobiety sukcesu najwyraźniej nie oszczędzały na niczym, nawet na sobie samych.
| Atlas
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Szanował kobiety, które umiały przyjąć alkohol i nie pomylił się myśląc, że właśnie z taką ma do czynienia. Astrid nawet nie skrzywiła się na ten Gorzkawo-slony napitek, co tylko utwierdziło Maxa w przekonaniu, że ten wieczór idzie w ciekawym kierunku. -W takim razie trzyma nas tu tylko ta butelka, którą można zawsze wziąć na wynos. - Zauważył z uśmiechem, zadowolony, że ich myśli idą w tym samym kierunku. Skoro stawiali na relaks, niech będzie więc relaks na pełnej. -Mój znajomy.... - Spojrzał na Willa zamyślony, ale szybko zdał sobie sprawę z przeszkody, a nawet dwóch. -Wybacz,ale że względu na lojalność w stosunku do jego dziewczyny, a mojej dobrej przyjaciółki, nie mogę go dzisiaj polecić. Jeśli jednak masz ochotę na towarzystwo kogoś bez zobowiązań.... - Wskazał delikatnie głową innego kumpla, który siedział na końcu sali w towarzystwie znajomych. -Jestem gotów się podzielić kimś interesującym. - Dodał, a jeśli Astrid wyznała takie pragnienie podszedł do znajomego, by wyszeptać mu na ucho kilka słów, które wystarczyły, by przeprosił swoje towarzystwo i razem z nimi opuścił "Rozchichotaną Mantykorę".
/zt
+
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Rhode O. Fairley
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : Amerykański akcent / Papieros w ręce / Blizna na łuku brwiowym / Całe ciało pokryte licznymi piegami, widocznymi szczególnie latem
Robiła to po raz kolejny. Tym razem było jednak inaczej - jeszcze kilka miesięcy temu nie pomyślałaby, że ponownie znajdzie się w metaforycznym miejscu w którym musi wystawiać się na widok, szukając swojej sieci. Sieci relacji, właściwie jakichkolwiek, które nadawałyby dodawałyby jej życiu aspektu bliskości z drugim człowiekiem. Przez lata myślała, że ten etap ma za sobą, że znalazła to, kogo szukała. Miała przyjaciół, bliższych i dalszych znajomych, ale przede wszystkim był i on. Dlatego teraz właśnie było inaczej, bo Rhode nie była już tą samą osobą, a kobietą, która musiała przełknąć fakt, że los czasem spycha nas z drogi, którą pewnie kroczymy, by przeciągnąć nas po bezdrożach. Zdecydowanie nie paliła się do następnego związku, dziesięć miesięcy to za krótko by wszystko sobie poukładać, szczególnie, gdzie nie tylko na tym obszarze zachodzą zmiany - w końcu znajdowała się na innym kontynencie, z dala od wszystkiego co znała, gdzie nie tylko pogoda się tak różniła, ale i kultura, społeczeństwo i podejście do półświatka czarodziejów. Tutaj ludzie wydawali się mniej dostępni, bardziej nieufni, a przede wszystkim bardziej optujący za nieprzenikaniem świata magicznego z tym mugolskim (a przynajmniej takie odnosiła wrażenie po kilku rozmowach głównie z kadrą profesorską szpitala). Ciężko było jej poznać kogoś nowego z kim mogłaby chociaż zamienić słowo, albo posiedzieć w ciszy, jeśli słowa byłby im akurat nie w smak - ale uznała, że kolejnego wieczora w pełnej samotności nie zniesie. Tymczasem znajdowała się w magicznej dzielnicy Londynu, opierając się plecami o ceglaną ścianę budynku tuż przy wejściu do lokalnego pubu. Nawet na zewnątrz było słychać dźwięki muzyki granej przez zespół występujący tego wieczora na scenie (to właśnie skusiło ją, by dzisiaj tu przyjść, szyld, który mijała po drodze z pracy, zachęcający muzyką na żywo w co drugi piątek miesiąca). Miękka, przyjemna melodia, która nie przeszkadzała toczonym rozmowom, ale i zachęcała do tego by bujać się w objęciach akordów. Zastanawiała się, czego właściwie się spodziewała, że jak w mugolskich filmach dosiądzie się do kogoś przy barze i ot tak, rozmowa zacznie się kleić? Być może by tak było, gdyby większości wieczora nie spędziła na zewnątrz, paląc cytrynową cygaretkę za cygaretką. Jakoś nie mogła się zebrać, a ciepły, sierpniowy wiatr, który otulał jej twarz nie pozwalał jej schować się w gorących, parujących wnętrznościach budynku. - Brawa dla Pchlego Jazgotu! A teraz, premierowo, ich najnowszy kawałek.- rozbrzmiało w środku, sądząc po czystości dźwięku, ktoś musiał użyć na swoje struny głosowe zaklęcia Sonorus. Dobrze, ostatni papieros i wchodzę do środka, pomyślała, wygrzebując z papierowego opakowania jedną z ostatnich fajek. Wyciągnęła z kieszeni zwyczajną zapaliczkę Zippo, próbując ją odpalić, ale ta wydawała się niechętnie współpracować. Osłoniła dłonią od wiatru twarz, nie poddając się zbyt prędko, ale niewiele to dało - będąc konkretnym, nic. Już wczoraj szwankowała, ale Rhode zapomniała napełnić zbiorniczek z benzyną. Ot, cena za zapominalnstwo. Wywróciła oczami, jednak zamiast skorzystać z zaklęcia, zwyczajnie stała z nieodpaloną cygaretką, pociągając co jakiś czas, by zadowolić się chociaż znajomym smakiem. Powinnam coś z tym zrobić, za dużo palę, ale nie dzisiaj. I pewnie też nie jutro. Tym bardziej, że plany mają to do siebie, że zwykle śmieją się z naszej pozornej decyzyjności, więc skupmy się na tym, na co mamy wpływ teraz.
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Próbował na nowo odbudować samego siebie. Nie przyznawał tego głośno, ale przeszłość odcisnęła na nim swoje piętno, ciągnęła się za nim cieniem, widocznym w jego tęczówkach, choć tak bardzo starał się to ukryć. Minęło sporo czasu, aż na powrót zaczął się uśmiechać, aż uśmiech zaczął sięgać również jego oczu. Miał wrażenie, że stracił część siebie, tę znaczącą i ziejącą teraz pustką w jego sercu, choć uparcie sobie wmawiał, że to nic takiego. Miał ochotę zaśmiać się z samego siebie, choć bez krzty wesołości. Wiedział, że musi iść naprzód, że już niczego nie zmieni i doskonale zdawał sobie sprawę, że musiał się postarać dla swojej córki. By być ojcem, jakiego on nigdy nie miał. Był czas, kiedy obawiał się, że okaże się zbyt podobny do własnego ojca i nawet zapewnienia zewsząd, że jego obawy były dalekie od prawdy, nie łagodziły strachu, który na stałe zagościł w jego sercu. Teraz jednak sam się o tym przekonał i dziękował matce za jej obecność, choć i to stracił bezpowrotnie. Utracił tak wiele, że czasem czuł jak brakuje mu powietrza, które próbował zaczerpnąć za wszelką cenę. Miał dla kogo żyć i chwilami tylko ta myśl pozwalała mu przetrwać. Małe kroki, to właśnie sobie postanowił przed kilkoma miesiącami, kiedy odpuścił pracę na rzecz urlopu tacierzyńskiego. Długo nie wiedział co dzieje się z Beatrice, aż w końcu wysłał do niej papiery rozwodowe. Nie mógł tak żyć, zawieszony niemal w próżni, nie mogąc zrobić ani kroku w tył, ani w przód. Nie wiedział czy powinien czuć ulgę, czy bezgraniczny smutek, gdy podpisane pergaminy do niego wróciły, bez słowa komentarza, bez próby kontaktu. Być może tak miało być, może to był uśmiech od losu, że nie chciała się z nim kontaktować, choć rana w sercu otworzyła się na nowo. Czas leczył rany, ale nikt nie mówił ile tego czasu było trzeba, a on był już zmęczony. Musiał wyjść z domu, wciąż nie zdecydował czy go sprzedać, czy może jednak zachować skoro jego… była żona nie planowała powrotu. Wspomnienia, które trafiały do niego gdy przebywał w znajomych pomieszczeniach, torturowały go każdego dnia, a on żałośnie pozbywał się śladów Trice, nie wiedząc jak inaczej sobie z tym poradzić. Ból stał się najwyraźniej już jego nieodłączną częścią. Robił jednak wszystko, by żyć dalej. Zostawił więc córkę w dobrych rękach i wyszedł, chociaż nie miał pojęcia gdzie pójdzie. Pogrążony w myślach teleportował się do Londynu, czując potrzebę zmiany otoczenia i zanim się zorientował, stał pod jakimś pubem. Nie miał planu, więc dlaczego miałby uznać, że szklanka whisky to zły pomysł. Wyciągnął, całkiem machinalnie, paczkę lordków, które zawsze miał przy sobie i smoczą zapalniczką odpalił papierosa. Zaciągnął się nikotyną, tak znajomą i jakże stałą w jego życiu, w przeciwieństwie do wszystkiego innego. Zmarszczył brwi, widząc kobietę z nieodpalonym papierosem, męczącą się z własną zapalniczką. Skierował się do niej, próbując przypomnieć sobie, czy kiedyś już ją widział. Zanim jednak udało mu się dojść do jakichkolwiek wniosków, już stał naprzeciw i w iście dżentelmeńskim geście wyciągnął w jej kierunku smoczą zapalniczkę. — Mugolskie mają to do siebie, że niespecjalnie radzą sobie z wiatrem — powiedział i lekko wzruszył ramionami, wiatr w istocie targał jego przydługimi blond kosmykami, które opadały mu nieco na oczy.
Na dźwięk jego głosu otworzyła oczy - mogło się wydawać, że przysnęła na moment, ale podmuch wiatru przeniósł ją głęboko we wspomnienia, w sam środek pewnego pokoju. Pomieszczenie to praktycznie całkowicie zawalone było książkami, stosy piętrzyły się pod ścianami, podpierając i tak zawalone nimi regały, część robiła za stolik nocny, wiele z nich wypełniało szuflady, a kilka swoje miejsce miało nawet pomiędzy wezgłowiem łóżka, a poduszką. Prawie nigdy nie zaglądało tu słońce, jedynie w trakcie ostatnich minut poprzedzających zachód słońca, miękkie promienie zalewały pokój, ukazując to, co na pierwszy rzut oka niewidoczne: zakurzone obicia tomów, pajęczyny w rogach, chaos, pęd życia, uznane za zgubione skarpetki wepchnięte przypadkiem pod ramę łóżka. Rhode lubiła wtedy stawać pośrodku swojej nieoczywistej sypialni, otwierać szeroko stare okiennice. Wystawiała twarz ku słońcu i pozwoliła pochłaniać się uczuciu, jak z biegiem minut kolejny dzień zamieniał się w noc. Była szczęśliwa. Ten nieuchronny bieg czasu właściwie dodawał jej do szczęścia, szczególnie gdy z korytarza dobiegał męski głos - który był taką samą stałą, jak nieporządek w przestrzeni. Wydawało się, że nigdzie się nie rusza. Głos, który odnalazł ją w zamyśleniu diametralnie różni się od tego, który coraz bardziej znikał za mgłą czasu. - O - wymówiła, a raczej wydała z siebie dźwięk, nieco zdziwiona, że umknęło jej pojawienie się kogoś obok. Kogoś? Mężczyzny. - Tak, masz rację, ale mają w sobie jakiś niepodważalny urok. Jakby chcąc przekonać do swojej opinii, przelotnie pokazała zapalniczkę na otwartej dłoni. Gdyby na dworze było jaśniej, mógłby dostrzec, że niebieski lakier, którym była pokryta, nosił w rysach historię długiego użytkowania. Nawet nieruchomy rysunek pszczoły znajdujący się w jej centrum nie umknął zużyciu, bo coraz to bardziej blaknął przez ciągłe pocieranie go opuszkiem palca (niczym amulet szczęścia). Rhode uniosła głowę do góry, bowiem mężczyzna górował nad nią nieco wzrostem, uśmiechając się doń mimowolnie. Korzystając z jego zapaliczki, którą pochwyciła z wdzięcznością, odpaliła już nieco rozmoczoną od ustnika cygaretkę, wydmuchując dym gdzieś bok, by nie poleciał prosto w stronę nieznajomego. - Postanowiłeś się przewietrzyć? - zapytała, nie wiedząc które pytanie wybrać z listy tych small-talkowych, do których nigdy nie miała talentu. Ale chęci jej nie brakowało, ani ciekawości - widać było, że nie pyta dla samego faktu wypełnienia dzielącej ich przestrzeni dźwiękiem, a faktycznie chciała podjąć rozmowę. Skierowała ku niemu całą swoją uwagę, nawet nie odwracając wzroku, gdy zapalniczkę w dłoni zamieniła na szklankę, która to dotychczas stała na stoliku obok (który to jednocześnie mógł robić z jednoosobowy stolik, krzesło, albo siedzisko dla ptaków). Przemknęła spojrzeniem po jego twarzy, szybko klejąc sobie w głowie obraz zbudowany z pierwszych wrażeń: oczu, których chociaż koloru mogła się tylko domyślać, błyszczały jasno, blond włosami, które tak jak jej tańczyły na wietrze, małej zmarszczce, która aktualnie siedziała płytko pomiędzy jego brwiami. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak ktoś, na kogo dźwięk nazwiska czuje się podziw, ale miał w sobie coś zmieszanego. - Jestem Rhode.
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Obserwował ją niedługi czas, ale szybko doszedł do wniosku, że swymi kilkoma słowami wyrwał ją z zamyślenia, tak głębokiego, że pierwszy dźwięk, który wydobył się spomiędzy jej ust był mimowolny. Delikatnie uniósł brwi, ale nie skomentował tego w żaden sposób, ostatni czasy sam się łapał na przeżywaniu wspomnień od nowa, zupełnie tak, jakby jego głowa nie chciała mu dać chwili spokoju, choć serce krzyczało. Może było w tym coś masochistycznego, w końcu wspomnienia, które do niego wracały były z rodzaju tych bolesnych, choć jeszcze przed rokiem uznałby je za te najpiękniejsze. Wiele rzeczy jednak się zmieniło, a on starał się nadążyć, biegł i biegł bez końca, bez wytchnienia. Teraz jednak stał przed pubem, jakby w chwili zawieszenia gdzieś pomiędzy, bo właśnie tak się czuł od dłuższego czasu. Nie cofał się, ale także nie szedł naprzód, był pomiędzy. Był już pewien, że nigdy jej nie widział, a i akcent miała charakterystyczny, który od razu nasunął mu myśl, że musiała przyjechać do Londynu niedawno, może była tu tylko przejazdem. Mimowolnie potarł kciukiem ledwie widoczny, blady ślad po obrączce, która ciążyła mu zdecydowanie za długo. Kiedy jednak ją zdjął czuł się osobliwie i stale musiał sobie przypominać, że już jej nie nosi, wciąż przypominał sobie o powodzie, dla którego tak było. I za każdym razem bolało to tak samo. Mimo ponurych myśli, uśmiechnął się lekko do nieznajomej i skupił się na czymś innym, by nie musieć pamiętać o pustym palcu. — Tak, być może — skinął głową — Można też zapytać po co nam w ogóle zapalniczki, może to przez ten sam urok? — dodał i parsknął cichym śmiechem. Co za wyjątkowy dobór zdań jak na rozmowę o nałogu, którego nigdy nie próbował nawet się pozbyć. Jedyna stała w jego życiu, zapach dymu papierosowego, który już dawno osiadł na nim niczym druga skóra i nikotyna, wypełniająca płuca i przynosząca tę dziwną ulgę. Przyglądał jej się przez chwilę, gdy odpalała własną używkę. Dostrzegł niewielką bliznę na łuku brwiowy, która w nikłym świetle dochodzącym z lokalu była prawie niedostrzegalna. Skupił na niej jednak swoją uwagę, było w niej coś intrygującego, może to przez jej postawę, a może przez to, że wyglądała nieco, jakby nie wiedziała co robi w tym miejscu. Cóż, w takim razie byli w tym razem, bo i on nie miał pojęcia po co właściwie tutaj przyszedł. Nie miał bowiem takiego zamiaru, być może to muzyka go tutaj przyciągnęła, a może los sobie z niego drwił. Nie pierwszy raz. — Chyba można tak powiedzieć — odparł i po raz kolejny pozwolił, by dym papierosowy wypełnił mu płuca. Niespiesznie wypuścił go spomiędzy warg, odwracając nieco głowę w bok, by nie poleciał wprost na nią. — Ale skoro już tu jestem, chętnie się czegoś napiję — dodał z niewymuszoną swobodą, przelotnie spoglądając na szklankę w jej dłoni. Rzecz jasna był gotów postawić jej drinka, dobre maniery miał wyuczone w takim samym stopniu jak podstawy transmutacji. Skończył palić, a niedopałek zmienił sprawnym, niewerbalnym zaklęciem w niewielki guzik, który schował do kieszeni. — Camael — skinął jej lekko. Celowo pominął swoje nazwisko, stare przyzwyczajenia w nim pozostały, nie chciał też, by zbyt szybko go zaszufladkowała. — W środku ponoć ciekawy koncert — rzucił jakby od niechcenia i uniósł nieco brew, dając jej czas na odpowiedź i podjęcie decyzji, która nie należała do niego.
To, co Rhode najbardziej uwielbiała w ludziach to fakt, że nigdy naprawdę nie pozna się drugiej osoby. Mówi się przecież, że zna się kogoś na wylot - ale czy na pewno? Można z kimś obyć się na tyle, by tak myśleć, by przewidywać jego reakcje, zachowania, słowa, jednak zawsze będzie to naszą projekcją na temat drugiego człowieka, niż naprawdę nim. Każdy ma przynajmniej jedną myśl, którą z nikim się nie podzieli. Jedną sytuację, którą woli ukryć przed światłem, przekonując samego siebie, że może była tylko odległym snem. Każdy ma swój strach, lęk i wstyd, które na zawsze mogą pozostać nieujawnione. Jednak jak przyjemnym jest tworzenie w głowie czyjegoś obrazu - zaczynanie go od ledwie widocznego szkicu by z biegiem rozmów i przeżyć, móc nadawać mu kształtu i finalnie wtłoczyć w kształty najróżniejsze kolory. Kiedy inni pytali o to, gdzie kończy się świat, Rhode zastanawiała się, gdzie kończy się persona. Kim jest, po co jest i jaki jest nasz cel. Wierzyła, że każdy jakiś ma. Chłopak, któremu włosy tańczyły na wietrze, również. Na razie nie wiedziała o nim nic, ale w jej głowie ołówek dotknął czystego pergaminu. - Może lubimy sobie trochę poutrudniać życie? - Zapytała z uśmiechem, chociaż nie oczekiwała odpowiedzi. Kącik ust drgnął jej w zawahaniu, kiedy uświadomiła sobie, że właśnie nieświadomie próbowała z kimś flirtować. Szybko zasłoniła twarz szklanką, upijając ostatni łyk słodkiego, różanego ginu, a samej sobie dała sekundę na zebranie się w kupie. Cygaretka parzyła już ją w palce - nie zgasiła jej jednak, tylko odpaliła od niej drugą, jakby kolejny papieros był naturalnym następstwem poprzedniego. - Picie w pojedynkę wygląda mizernie. Możesz mi zaufać, bo sama przed chwilą to robiłam, a tam... - wychyla się nieco, odsuwając od ściany, by wskazać palcem w kierunku głównej części pomieszczenia, na oblegany aktualnie bar - o, widzisz? Tuż nad barem są lustra. Strasznie mizerny widok. Skoro więc już tu jesteś, to możesz podreperować moją nadszarpniętą reputację, obiecuję, że kiedyś się czymś odwdzięczę. Pomiędzy jednym zaciągnięciem się papierosem, a drugim, dodała, żeby nie brał tego co mówiła do końca na poważnie, bo reputacja nie jest czymś, czym do końca przejmuje się w piątkowy wieczór. Ani też w ogóle, na co dzień. Mógł zrozumieć to dwojako, ale nie brnęła w temat, uznając, że jeśli mają do niego wrócić, to wrócą - na razie nie zakładała jednak, że ich znajomość potrwa dłużej niż tyle, ile zajmuje wypicie dwóch, no, może trzech, szklanek alkoholu. Uniosła brwi, gdy zauważyła, jak niedopałek zamienia w guzik. Transmutacją posłużył się tak naturalnie i instynktownie, jak człowiek, gdy otwiera oczy po przebudzeniu, czy drapie się, gdy coś go swędzi. Imponujące. - Cam-ael. Ca-meal? - powtórzyła nietypowe imię, gdy ten się przedstawił. Kolejna różnica kulturowa: te imiona, tak dziwaczne, zawiłe, unikatowe, a przez to piękne i intrygujące. Odkąd zamieszkała w Londynie poznała już kilku czarodziejów, którzy nosi imiona niczym wyrwane ze stron średniowiecznych baśni. Nie była pewna czy dobrze je akcentuje, nie miała biegłości w łacinie, nie licząc nazw jednostek chorobowych. Jego imię nie brzmiało jak choroba. Szczerze mówiąc, nie była nawet pewna czy pochodzi z łaciny. - Powinniśmy to w takim razie sprawdzić. - Rzuciła, w locie rozumiejąc jego zawoalowaną propozycję. W końcu oderwała pośladki od ściany, by wsunąć się do zatłoczonego lokalu. Przepychając się w kierunku baru przez głośne grupki czarownic i czarodziejów - niektórych w koszulkach wskazujących na to, że są fanami Pchlego Jazgotu, a nie, tak jak ona, trafili tu przypadkiem, czuła się jakoś lżej, wiedząc, że za plecami jest ktoś, kto idzie jej śladem. Ołówek nakreślił kolejne bezkształtne mazy, a pergamin zyskał tytuł. Chłopiec od guzików.
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Miał za sobą długą historię, pełną wzlotów i upadków, ostrych zakrętów i stromych schodów. Wierzył, że jeszcze wiele przed nim, choć czasem trudno było się z tym pogodzić, bo przecież nie tak dawno myślał, że ma już wszystko, czego było mu potrzeba do szczęścia. Uśmiech losu zdawał się jednak być tylko ulotną chwilą, czymś co nigdy nie będzie stałe i o co zawsze będzie musiał walczyć. Ale przecież walczył odkąd pamiętał, czy naprawdę tak wiele się zmieniło? Nie potrafił sobie odpowiedzieć na to pytanie, jeszcze nie, teraz musiał się skupić na sobie, swoim życiu i życiu swojej córki, której obiecał tak wiele. Budował własny świat od nowa i zastanawiał się ile razy jeszcze przyjdzie mu to robić, może z czasem będzie łatwiej. Starał się brać lekcję ze wszystkiego, co mu się przytrafiało, i choć teraz czuł jedynie zawód i pewną dozę złości, którą chował głęboko w sobie, to może kiedyś zrozumie więcej. Analizował wszystko w swojej głowie, każdą chwilę, każdy uśmiech i próbował wyciągnąć wniosek, choć wciąż powtarzał sobie, że to nie jego wina, że nie mógł tego przewidzieć. Doświadczenia nauczyły go jednak pewnego dystansu, schowały zaufanie gdzieś, gdzie sam nie potrafił go znaleźć. Nie przywiązywał więc uwagi do tego spotkania, był zresztą przekonany, że było przypadkowe i jednorazowe. Zachowywał pewną dozę rezerwy w tym delikatnym uśmiechu i kilku słowach. Wszystko to było niezobowiązujące. Bo kiedy ostatnio podał swoje serce na dłoni, nie skończyło się to dla niego najlepiej. Zmienił się, był tak samo życzliwy i uprzejmy, ale znacznie mniej otwarty, jakby uciekając od potencjalnego skrzywdzenia, które w przeszłości go roztrzaskało. Blizny zostały i być może miały już nigdy nie zblaknąć. — Całe szczęście możemy temu zaradzić — odparł z lekkim uśmiechem — Choć nie sądzę, żebym był kimś, kto naprawi twoją reputację — miał na swoim koncie kilka rodzinnych skandali, w imię czego? Wszystko ważne wtedy, teraz traciło swoją wartość. Od przeszłości nie mógł uciec, nieważne jak bardzo próbował. Nie był bowiem kimś, kto pozostawał w cieniu niezależnie od tego co robił, jego rodzina, cóż, kochała skandale. Chciał ich unikać, a skutek okazał się całkiem odwrotny. Przynajmniej rozwód pozostał bez echa nagłówków i artykułów Proroka Codziennego. Nie oceniał więc nikogo, mógłby to zrobić jedynie gdyby jego konto było czyste jak łza, a tego o sobie nie mógł powiedzieć. Uroki rozpoznawalnego nazwiska. — Bez różnicy — machnął ręką, gdy pytała o wymowę jego imienia. Jedna z wielu groteskowych tradycji rodu. Nie przejmował się tym, jak ktoś wymawiał i akcentował to jedno słowo, póki mógł zrozumieć, że mowa o nim. Zwiedził konkretny kawałek świata, co nauczyło go, że takie rzeczy nie miały dużego znaczenia. Wszedł za nią do pubu i od razu uderzył go ten charakterystyczny zapach podobnych lokali. Woń potu i alkoholu drażniła jego nozdrza, ale zignorował to, kierując się razem ze znajomą nieznajomą do baru. Zamówił szklankę złotego trunku – kolejna stała w jego życiu, teraz zauważał takie rzeczy znacznie wyraźniej niż wcześniej – i odwrócił się w jej stronę. — Dla ciebie? — zapytał, mogła to rozumieć na wiele sposobów, choć dla niego zdawało się to być czymś całkiem naturalnym, ot co, zwykłe pytanie, choć zbywające wszelkie protesty. Dorastał w domu, w którym nigdy niczego nie brakowało, a i kiedy dorósł, galeony nie były dlań kłopotem i czymś dyskusyjnym. Zapłacił, dokładnie jak ktoś, kto nigdy nie przejmował się pieniędzmi i zwrócił się do niej. — A ty? Co cię sprowadza, cóż, do kraju? Wnioskuję po akcencie, zachodnie USA, jeśli się nie mylę? — był ciekawy, a skoro oboje nie sądzili, że jeszcze się spotkają, nie widział żadnych przeszkód, by zaspokoić swoją ciekawość. Już za parę chwil na powrót odwrócą się we własne strony.
Chociaż blat lepił się od rozlanych drinków, ktoś nieopodal groził swojemu towarzyszowi włożeniem mu jego własnej różdżki w tyłek - bardzo głośno przy tym podkreślając, że ma aż sześć cali, a barman nagminnie prowadził z polerowanym kuflem zażartą dyskusję, to… miejsce było dalekie od obskurnych czy nieprzyjemnych. Właściwie, gdyby przymknąć oko na niektóre mankamenty to mogłoby być uznane za całkiem znośne, a po trzech, no może czterech drinkach zyskać miano urokliwego. O ile ktoś lubił półmrok. Jedynym źródłem światła, oprócz tego na niewielkiej scenie, były lewitujące pomiędzy czarodziejami świece. Jeśli chciałeś je złapać, odfruwały - na tych, co ręce wyciągali w ich stronę po raz n-ty, te potrafiły się obrazić, pozostawiając człowieka w prawie kompletnej ciemności. Miały swoje zasady. A przynajmniej jedną: zakaz zbliżania. — Bluecoat z dużą ilością lodu, dziękuję — odpowiedziała z automatu na pytanie Camaela. Nie przepadała za alkoholem na tyle, by na tle ściany butelek rozpoznać te o szczególnym smaku. Jeśli chciała już coś zamówić to zwykle monotematycznie decydowała się gin. A ten rozwodniony smakował jej najbardziej. Oparła się plecami o bar, obcas buta zahaczając od podnóżek krzesła. Szklanka w dłoni. Łyk. Pauza. Ruch. Z trzaskiem rozgryzła kostkę lodu. — Ciężki wieczór? Czy samotne wypady to barów to dla Ciebie coś normalnego? — Koncert trwał w najlepsze, bar służył głównie do szybkiego napełniania szklanek i kufli, by szybko wrócić w okolice sceny, stąd też mieli namiastkę wolnej przestrzeni. Nie protestowała kiedy zapłacił, z góry zakładając, że następna kolejka będzie na jej koszt. — Och, skąd wiesz? Aż tak słychać? — Zapytała zaskoczona, kiwając głową z wyrazami uznania dla jego wyjątkowo wrażliwego ucha. Albo wybitnego talentu do umiejscawiania akcentów na mapie świata. A podobno ten należący do mieszkańców Ohio nie wyróżnia się niczym szczególnym. Przekornie zaczęła nieco przeciągać końcówki sylab i uwypuklać ich brzmienie, tak jak to się robiło w Wielkim Jabłku. Spędziła tam prawie rok, wystarczająco by wyłapać niektóre brzmienia. O dziwo, ten sam okres czasu spędzony w Londynie, a wciąż miewała problem, gdy zamawiała w knajpach wodę. Uniosła dłonie do góry, w jednej wciąż trzymając swojego drinka, niczym w geście poddania. — Jestem pod wrażeniem! Salt Lake City, całkiem przyjemne miejsce, nawet podobała mi się wizja spędzenia tam życia, ale… dostałam pracę w pobliskim szpitalu i stwierdziłam, że może los ma na mnie inny plan. Nie kłamała. Nie mówiła też prawdy, ale kto spowiada się znajomym ze swoich mentalnych bagaży, szczególnie, że byli jeszcze dosyć trzeźwi. Tyle razy wypowiadała te słowa, że powoli sama zaczynała wierzyć, jakoby jej wyprowadza była naprawdę spowodowana rozwojem zawodowym. Czasem dodawała coś o interesującej kulturze. Ekscytacji z nowego. Udręczonej przyjemności z moknięcia co drugi dzień. Nie powiedziała też konkretnie co robi, bo jej zawód zwykle niósł za sobą ciąg pytań. Dzisiaj nie chciała być uzdrowicielką, specjalistką w czymkolwiek. Dzisiaj, w ten piątkowy wieczór, chciała być po prostu Rhode - czerpiąc z tego wszystkie korzyści. Jeden łyk popędzał drugi, aż szklanka rozdzwoniła się uderzającymi o siebie kostkami lodu, które w przeciwieństwie do alkoholu, nie niosły błogiego zapomnienia. — Jesteś tłumaczem, stąd tak szybko rozpracowałeś skąd jestem? Albo nie, czekaj, nic nie mów! - przymknęła powieki, dłonią nakreślając w powietrzu gest, który świadczył, ze kreuje właśnie w głowie świetne i wielce prawdopodobne odpowiedzi — Wielkim podróżnikiem, który dopiero skończył swoją tułaczkę po świecie i wystarczą Ci dwa słowa, by wiedzieć o kimś wszystko? Spisywałeś swoje przygody na pergamin, by opowiedzieć innym o odległych krainach, aż tu nagle… — zatrzymała się na moment, budując pełną emocji ciszę, a uśmiech nie schodził jej z ust, rozciągając je coraz szerzej — Zastój. Tragedia. Pióro niepewnie drży nad pergaminem, tylko je plamiąc atramentem. Wena zniknęła, a słowa nie współpracują. Dlatego musiałeś wyjść i się przewietrzyć. To m u s i być to, prawda? Przyznaj się, co już o mnie wydedukowałeś? Ona właśnie taka była, że kiedy z kimś rozmawiała, cały świat dookoła znikał. Muzyka zamieniała się w jednostajny, nieingerujący szum. Inni, chociaż obecni w przestrzeni, rozmywali się za granicami jej oczu. Myśli znajdowały jeden kierunek. Tak, kiedy rozmawiała z kimś, rozmówca czuł, że nie tylko ma jej pełną uwagę, ale i szczerą ciekawość. A przynajmniej liczyła, że tak było. Żyła z opowieści. Nie tylko jej praca wymagała od niej słuchania, ale i prywatnie to, co najbardziej interesowało ją w drugiej osobie właśnie jego opowieść. Słowa, których ludzie używali. To, jak je dobierali. Ile pozwalali sobie wyjawić. Rhode zawsze była tą, która w grupie podłapywała ciche głosy próbujące się przebić przez te głośniejsze. Jestem tu. Słucham. Mów proszę dalej, to bardzo interesujące. Tymczasem z ciekawością zerkając na Camaela, zastanawiała się czy udzieli mu się jej energia, czy zniknie zaraz w tłumie pod wymówką udania się do toalety.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
— Och, nie, właściwie zmierzałem… Cóż, nie wiem gdzie, więc chyba można uznać, że tutaj. Potrzebowałem przewietrzyć głowę. — albo uciec od miejsc pełnych niechcianych wspomnień, te były jak natrętna mucha, w którą nie dało się trafić zaklęciem czy łapką, bo ilekroć próbował, to uciekała z zaskakującą szybkością, o którą nikt by jej nie posądził. Zamiast siadać na wysokim krześle, oparł się o blat baru, stając do niego tyłem i może nieco odwracając się do swojej nieplanowanej towarzyszki. Przez kilka chwil wpatrywał się w przestrzeń, kątem oka obserwując czarodziejów wewnątrz pubu, stukał też może odrobinę nerwowo, jakby tikiem, palcem o szkło, które trzymał w dłoni. Nie trwało to długo, bo jego uwagę Rhode szybko ponownie na siebie zwróciła, więc z lekkim uśmiechem, tańczącym w kąciku ust, przeniósł na nią jasne spojrzenie i upił niewielki łyk ze swojej szklanki. Ten wieczór zdecydowanie nie potoczył się tak jak planował, ale nie czuł z tego powodu żadnego żalu. Co więcej, czuł się świetnie, po raz pierwszy od dawna mógł być po prostu Camaelem, mieć czystą kartę. To była miła odmiana, kiedy przez lata przyklejano do niego kolejne łatki i etykiety. — Los też lubi z nas drwić — powiedział, nie oceniając jej w żadnym stopniu. Miał wrażenie, być może podpowiadała mu to intuicja, że nie mówiła mu wszystkiego. Nie dociekał, nie wnikał, przecież każdy miał prawo do swoich tajemnic. Nie chciał też być hipokrytą, w końcu sam mówił jedynie to, co chciał, żeby usłyszała. Ten wieczór pragnął traktować jako odskocznię od wszystkiego, od problemów, od życia. Przez ten jeden wieczór chciał poczuć się tak, jakby od miesięcy nie szukał siebie, rezygnując z bycia. Więc był, tu i teraz i z nieskrywanym zainteresowaniem przysłuchiwał się jej słów, każdej sylabie, którą wypowiadała, może licząc na to, że między wierszami usłyszy coś więcej. Już miał jej odpowiedzieć, ale nie dała mu dojść do słowa. Zaśmiał się więc cicho, kręcąc z niedowierzaniem głową, ale nie przerwał jej. Słuchał wszystkiego co mówiła, co pewnie wymyślała na poczekaniu i raz po raz popijał alkohol, rozchodzący się przyjemnym ciepłem wpierw w przełyku, a następnie w żołądku. Pokręcił głową, przełykając bursztynowy trunek, a palec dłoni, w której trzymał szklankę, skierował na nią, gdy tylko odsunął szkło od ust. — Nie trafiłaś, jestem nauczycielem — machnął ręką — Ale prawda, zanim życie stało się skomplikowane, udało mi się zwiedzić kawał świata, na przekór wszystkim i wszystkiemu, i chyba to w tym było najlepsze — powiedział i jednym skinieniem niemal zamówił im następną kolejkę, po prostu zostawiając galeony na barze. Nawet nie zauważył, kiedy znalazł się krok bliżej niej. Oparł łokcie na barze w rozluźnieniu, wzruszając ramionami. — Niewiele, nie mam w zwyczaju oceniać ludzi, chociaż nie umknęło mi zaskakujące zamiłowanie mugolskimi, niedziałającymi zapalniczkami, czyżbyś była sentymentalna? — nachylił się lekko w jej stronę, ale po chwili ponownie się wyprostował, zakręcił delikatnie trunkiem, obserwując jak bursztynowa ciecz rozbija się o ścianki tumblera. Była inna, tak bardzo inna od wszystkiego co znał i wszystkiego, co wpajano mu do głowy przez długie lata. Bynajmniej nie uważał tego za coś złego, wręcz przeciwnie, był niemal zauroczony. Była niewiadomą, kimś przed kimś nie musiał niczego udawać, bo przecież prawdopodobieństwo, że jeszcze się spotkają było niewielkie. Już za kilka minut, może kilkadziesiąt, rozejdą się w swoim kierunku, a mu to absolutnie nie przeszkadzało, choć czuł lekki żal. Ale czy mógł jeszcze kiedyś liczyć na uśmiech losu?
Przez cały czas czuła ciężar w żołądku. Pewnego rodzaju ścisk, którego splot robił się coraz ciaśniejszy z każdym wypowiedzianym zdaniem. Z każdą mijającą minutą. Jej ciało na coś reagowało, dawało sygnał, którego nie potrafiła świadomie odczytać. Im bardziej próbowała to ignorować, tym wołanie było głośniejsze. Na początku zrzuciła to na karb tego, że może za mało dzisiaj zjadła. Lub stresowała się podświadomie nadchodzącym tygodniem i decyzjami, które miała podjąć. Jednak pięść, którą czuła w dole brzucha, pojawiła się stosunkowo niedawno, właściwie w tym samym momencie, w którym Camael postanowił ją zaczepić. Przyłożyła zimną, wilgotną od zewnątrz szklankę do karku przymykając na chwilę powieki. Przesunęła nią po skórze, pozwalając, by pojedyncze krople osadzone dotychczas na szkle, spłynęły w dół, znikając w materiale bluzki. Wstrząsnął nią dreszcz. Przenikające zimno, chociaż jakże przyjemne w obliczu panującej tu duchoty, nijak nie zmniejszyło niekomfortowego uczucia. Nie chciała, czy naprawdę nie potrafiła go odszyfrować? Rhode? — Los też lubi z nas drwić — pochwyciła, powtarzając jego słowa. Jej nie musiał tego mówić, była w końcu chodzącym tego przykładem. Ulubioną przez los drwiną. Ale i on brzmiał, jakby słowa były podszyte doświadczeniem. Nie wyglądał na kogoś, kto pustymi słowami zapełnia ciszę. Rozciągnęła usta nie tyle w uśmiechu co, chcąc nie chcąc, przyznaniu mu racji. — Oby nie tym razem. Wypluj, to co powiedziałeś, albo chociaż popij porządnie. Prawie zażądała, próbując rozładować rosnące w niej napięcie zdawkowym śmiechem, przy okazji stukając swoją szklanką w jego. Do dna, Camael! Jakby zachęcając go, nie odwróciła od niego wzroku nawet na sekundę, gdy sama opróżniała zawartość swojej szklanki. Uczucie ciepła rozpalało jej przełyk, wędrując coraz niżej. Wierzchem dłoni otarła usta. — Czyli chcesz mi powiedzieć, że większą przyjemność sprawiało Ci samo buntowanie się, niż zwiedzanie? — zaciekawiła się. Mimo że nie chciała robić mu psychoanalizy, to jakoś sama przyszła do niej chęć, by zamknąć się z nim w gabinecie i móc zadawać mu pytania. Z czystej ciekawości, ale może i jakieś chęci określenia czegoś, co teraz wydawało jej się nienazywalne. Podświadomość w konspiracji z doświadczeniem terapeuty podpowiada jej, że abstrahując od faktu, że są sobie całkowicie obcy, to krzyczą do siebie zza muru. Powoli szum w jej głowie nasilał się coraz bardziej - jej rachunek barowego sumienia wskazywał trzy wypite drinki na żołądek, w którym nie było wiele więcej niż ślad po strawionym wiele godzin temu śniadaniu. Nie pomagał fakt, że Camael zamówił kolejną kolejkę tak szybko, że nie wiedziała, nawet kiedy ponownie trzymała w dłoni wypełniony kieliszek. Odwróciła się przodem do niego, podpierając się łokciem o blat, ten samej ręki, w której dzierżyła przeźroczysty trunek, przyłożony tym razem do czoła. — Sentymentalna? — powtórzyła ze śmiechem, przymykając powieki. Rozbawiło ją to na tyle, że sama przed sobą przyznała, że zaczyna być przyćmiona. — O nie, nie, uwierz, nie mam oporów przed pozostawianiem rzeczy za sobą. Ale… — Wsunęła dłoń w kieszeń, jednocześnie przysuwając się w stronę znajomego nieznajomego nie więcej niż ruch, który można uznać za przypadkowy. Przeoczony. Nieprzemyślany? — wyjątek potwierdza regułę, czy nie tak właśnie mówią? Pomachała mu przed twarz wspomnianą zapaliczką. Przestała się podpierać, bo skoro już pofatygowała się z wyciąganiem zippo, to zasadniczo należało już zapalić - wyjęła ostatniego papierosa z paczki, wsunęła pomiędzy wargi i z przyzwyczajenia osłoniła dłonią dłoń, jakby wiatr zagrażał tutaj stabilności płomienia. Poczuła ciepło żaru, zaciągnęła się cytrynowym dymem i odjęła papierosa od twarzy: — To prezent, mam za miękkie serce, by ją wyrzucić, mimo, że kolejny raz się psuje — co zwykle zdarzało się w najmniej odpowiednich sytuacjach. Gdy rano stała zmarznięta boso na podłodze w miejscu, które powinna już nauczyć nazywać się domem, gdy spełniona żegnała ostatniego pacjenta lub chwilę po tym, jak kończyła w lesie na obrzeżach wykrzykiwać w przestrzeń wszystko to, czego nie była w stanie przed kimś wypowiedzieć.— Dlatego ciągle ją naprawiam, dolewam benzyny, poleruję. Mówili, że ma mi przynieść szczęście, chociaż na razie głównie przyczynia się do szybszego zgonu. Z dumnym uśmiechem wypuszczała etapami trzymany w płucach dym. Dosyć zwinnie obróciła dłoń, jej wnętrze kierując do Camaela, tak, że ustnik był po jego stronie. Pochyliła się nieco, a w zawieszonej w powietrzu ręce tkwiło pytanie, czy pozwoli jej się zbliżyć. Nawet na ułamek sekundy, nie przestała czuć ciężaru.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Było miło, na tyle miło, że nie czuł upływu czasu. Mogło minąć zaledwie kilkanaście minut, ale również kilka godzin, a jemu nie zrobiłoby to żadnej różnicy. Nie musiał wiedzieć, nie chciał, zatracał się w tej chwili, płynął wraz z każdą mijaną sekundą i nie zatrzymywał ani na moment. Oddawał się temu spotkaniu całkowicie, z uśmiechem błądzącym w oczach i kącikach ust, uniósł najpierw ręce w poddańczym geście, a potem dopił zgodnie z jej poleceniem resztę alkoholu, który znajdował się w kryształowej szklance. Nie skrzywił się, być może whisky już dawno zostawiła w nim swój trwały ślad, a jej smak, choć nadzwyczaj przez niego ulubiony, to jednak nie mający już większego znaczenia. — Obie te rzeczy były równie kuszące, młodość ma swoje prawa, jak mniemam — gdyby tylko wiedziała w jakiej rodzinie się wychował, prawdopodobnie nie zadałaby podobnego pytania. Ale jego nazwisko nie padło w tej rozmowie i wątpił, że padnie jeszcze tego wieczoru. Był jedynie Camaelem i czuł niesamowitą ulgą, kiedy nazwisko mu nie ciążyło, kiedy nie musiał albo wpasowywać się w określoną ramę, albo robić wszystko, by w niej nie być. Nie, tutaj był tylko przypadkowym mężczyzną, który użyczył jej zapalniczki, a ona była przypadkową kobietą, na którą się natknął. I to było piękne, nic nie znaczące, a zarazem znaczyło wszystko. Odnosił wrażenie, że łączyło ich więcej, niż byli w stanie przyznać. Żadne z nich jednak nie kwapiło się do wyjawienia udręk swojej duszy, za to ochoczo popijali alkohol, który sprawił, że bez zastanowienia odpiął guzik, a nawet dwa, przy kołnierzyku jasnej koszuli, który nagle zaczął go uwierać. Zignorował uścisk w sercu, który w istocie zostałby źle przez niego zinterpretowany. Pokusił się nawet o odruchowe już podwinięcie rękawów, choć nie spuszczał z niej wzroku ani na chwilę. Nie wiedział czy to ciekawość, zaintrygowanie, czy może wypite – trzy, a może cztery? – szklanki whisky, ale coś w niej go przyciągało i nie pozwalało przerwać rozmowy, zerwać kontaktu wzrokowego. — Ludzie mówią wiele rzeczy — odparł i z iście kocią zwinnością zabrał na moment zapalniczkę, do której zdawała się być tak przywiązana. Musnął przy tym palcami jej dłoń i nie zwrócił uwagi na lekki, ledwo wyczuwalny dreszcz, czy nagłe kilka stopni więcej w pomieszczeniu. Zmrużył jednak oczy, przyglądając się zapalniczce niby okiem krytyka i już jej oddał przedmiot, widząc, że wyciągała papierosa. Jego paczka Lordków leżała gdzieś na barze, razem ze smoczą zapalniczką, ale zdawał się o tym zapomnieć. — Cóż, jeśli przypomina ci o czymś dobrym, to warto ją zachować — stwierdził jak prawdziwy znawca, choć niewiele miał takich rzeczy, prawdę mówiąc nie był pewien, czy znalazłaby się chociaż jedna, której naprawdę byłoby mu żal — Jeśli chcesz, mógłbym ją trochę podreparować, choć wtedy nie będzie taka, no, zwykła — zaproponował i wzruszył ramionami, transmutacja skrywała przed nim już niewiele tajemnic i był przekonany, że tutaj wystarczyło kilka najprostszych zaklęć — Ale może przestanie się psuć w najgorszych momentach — mrugnął do niej. Nie odmówił, kiedy odwróciła papierosa w jego stronę, nie zawahał się, ujął subtelnie jej dłoń, tę skierowaną w jego stronę. Nie odwrócił od niej spojrzenia jasnych tęczówek, kiedy niespiesznie zaciągał się papierosowym, cytrynowym dymem, ani wtedy gdy już się odsuwał i równie powoli wypuszczał dym w płuc. Nie zauważył kiedy znaleźli się tak blisko siebie, choć nagle stał się tego nader świadomy i z zaskoczeniem uznał, że nie przeszkadza mu to ani trochę. — Na coś trzeba umrzeć — mruknął, a jego głos zdawał się być ton niższy niż przed chwilą. Odchrząknął więc, naiwnie sądząc, że w ten sposób pozbędzie się nieznacznej, a jednak słyszalnej dla wprawionego ucha chrypki. Zwilżył machinalnie wargi, kto wie, może teraz jego Lordki zaczną smakować cytrusami?
Kiedy tak na niego patrzyła, coś się w niej budziło. Kto lepiej niż ona powinien znać się na emocjach i podszeptach umysłu? Tym bardziej że chodziło o jej własny, który teraz postanowił nadawać rytm jej rozbieganemu spojrzeniu. Ostatnie miesiące zlewały się, powielając schemat jednego dnia. Zmieniały się pory roku, kolor zakładanych marynarek, mijane na ulicach twarze. Poza tym wszystko nakładało się na siebie, tworząc jednolitą całość. Całkowicie oddała się pracy - dawało jej to poczucie bezpieczeństwa i pozorny komfort, gdyż przez zapracowanie nigdy nie dopuszczała do pojawienia się momentu, w którym będzie musiała porozmawiać z nikim innym, jak ze samą sobą. Szewc bez butów chodzi, bo jak inaczej nazwać to, że psychiatrka przyjęła unik za formę radzenia sobie z problemami? Być może fakt, że to spotkanie nijak nie pasowało do wypracowanej rutyny, sprawiał, że czuła się tak dziwacznie. Spotkanie albo on - jego oczy, nawet w tym świetle kojarzące się z głębią oceanu, usta, których kąciki naturalnie były uniesione ku górze, nawet gdy milczał, albo fakt, że gdy decydował się wypowiedzieć na głos zdania, które przeszyły wewnętrzną selekcję, to robił to tonem, dzięki któremu nawet najnudniejszych historii można było słuchać z zapartym tchem? Nagle uznała, że jej spojrzenie może być zbyt intensywne. Nachalne. Odwróciła głowę zakłopotana, nie chcąc, by uznał ją za zdesperowaną trzpiotkę. — Mówisz, jakby młodość już była za Tobą, a wyglądasz całkiem… nieźle — zaśmiała się, jednocześnie nie ukrywając zdziwienia, bo zabrzmiał, jakby wspominał bezpowrotnie utracone czasy. Takie, do których wrócić można było jedynie wspomnieniami. A przecież gdyby personifikować młodość, to mogłaby przyjąć jego twarz. Sam fakt tego, że jest nauczycielem, niezbyt pasował jej do jego aparycji, która wydawała się umykać ramom dojrzałości. Dawno jednak nauczyła się, że książki nie ocenia się po okładce, a tym bardziej człowieka po swoich projekcjach. Wypity rum zdecydowanie przejmował kontrolę, dołączając do rozmowy. Język się jej plątał, przez co trudniej było jej wyartykułować to, co chciała przekazać. — Miałam na myśli, że trzymasz się dobrze. Młodo. Atrakcyjnie? Jej śmiech się pogłębił, gdy schowała zarumienioną twarz w dłoniach. Czuła, jak z policzków bije ciepło - coraz bardziej było jej gorąco. Głęboki wdech. I wydech. Rozsunęła palce, zerkając przez nie nań. On też na nią patrzył. Jego palce zajęte były rozpinaniem guzików koszuli, ale spojrzenie było skupione na niej. Nie sposób nie było zauważyć jego intensywności. Przez moment miała wrażenie, że zamknięci byli w bańce, która odcinała ich od reszty pomieszczenia i napierających osób. Tylko tych dwoje, nieznajomych sobie ludzi. Zaraz jednak ktoś coś krzyknął, poniosła się fala braw i próśb o kolejną piosenkę, a odczucie zniknęło, tak szybko, jak się pojawiło. Zawahała się, słysząc jego propozycję. Nie tyle bała się, że zniszczy zapaliczkę - bo tą zaklęciem mógłby naprawić nawet pierwszoklasista, ale nie była pewna, czy w ogóle chce, by ktoś w nią ingerował. Jej urokiem było to, że bywała wadliwa i zawodna. Chociaż sama musiała przyznać, że w ostatnich tygodniach stało się to coraz bardziej irytujące. W końcu bardzo powoli skinęła głową: — Śmiało, tylko uważaj, proszę — może jednak była sentymentalna? W tej prośbie znajdowało się zaskakująco dużo miękkości — jakby co, to rekompensatę przyjmuję tylko w postaci bardzo długiego listu z przeprosinami, tak przynajmniej na dwie rolki pergaminu. — i ona odpowiedziała mrugnięciem. Nie była pewna, czy Camael zdecyduje się jeszcze bardziej skrócić dzielący ich dystans, który ciężko nawet dystansem było nazywać. Ale zrobił to, sięgnął po jej dłoń, a jej brwi mimowolnie się zmarszczyły - przez krótki moment, który w jej odczuciu rozwlekał się, zaburzając jakiekolwiek pojęcie o czasie, gdyby tylko chciała, mogłaby opuszkami dotknąć jego twarzy. Wystarczyłoby lekko je zgiąć, znowu uznać to za przypadek lub przeoczenie. Ale ona bardzo nie lubiła polegać na przypadkach. Jakkolwiek jednak jej podpity umysł nie igrał z czasem, to jednak były to tylko sekundy, a te minęły, nim cokolwiek zdecydowała. Mrugnęła. — Tak, masz ra... o, przepraszam? — nie dokończyła odpowiadać Camaelowi, bo jakiś mężczyzna zaszedł ją od tyłu, rozpychając się pomiędzy krzesełkami barowymi, a stojącymi ludźmi, torując sobie drogę do baru. Odwróciła się ku niemu, chcąc to jakoś skomentować, ale gwałtowny ruch przypłaciła tym, że jej się świat nieco rozjechał. Po omacku chwyciła się blatu, który był miększy niż można było się spodziewać po drewnie. Cieplejszy. Nierówny. Zamknęła usta, przełykając przyszykowane dla brodatego buca słowa, sunąć spojrzeniem, jakby sam zmysł czucia był niewystarczający do potwierdzania, że jej palce nie spoczywają na blacie, a luźno obejmują grzbiet dłoni Cama. Wbiła wzrok w ten obrazek, przechylając głowę ku boku. Wydawałoby się, że walczy z myślami, ale w głowie wybrzmiewała jej tylko jedna. Nie przerwała dotyku, za to przeniosła spojrzenie, w którym kryła się jakaś decyzja, odnajdując ponownie błękit jego oczu. — Chodźmy stąd.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Był mistrzem uciekania, do czego nawet sam się przed kilkoma minutami przyznał. Przychodziło mu to łatwo, porzucenie zobowiązań na rzecz poczucia wolności, choć te w rzeczywistości było jedynie iluzją, mącącą mu w głowie. Robił wszystko, by tym razem było inaczej, miał przecież powód, by walczyć o siebie, swoje życie i życie córki. A mimo to te chwile w barze, kiedy mógł zapomnieć o merlinowym świecie, były dla niego niczym powiew świeżego powietrza, po tygodniu zamknięcia w pomieszczeniu bez okien. Ona była jak świeże powietrze, powiew wiatru we włosach. Jasne kosmyki, niewielka blizna i te oczy, które wpatrywały się w niego z intensywnością, a on z zaskoczeniem uświadamiał sobie, że nie stawiał oporu, może nawet zaczął pragnąć jej spojrzenia, choć nie nazwał jeszcze żadnego z towarzyszących mu uczuć. To było coś nowego, a zarazem miał wrażenie, że starego jak świat. Znów zaczynał od początku, a z punktem wyjścia był już dobrym przyjacielem. Zaśmiał się cicho, kiedy zmieszała się w swoich słowach. I jeszcze raz, gdy próbowała z nich wybrnąć. Pokręcił z rozbawieniem głową i upił nieco ze szklanki, ale uśmiech nie znikał z jego twarzy. Miał świadomość swojej aparycji, choć czasem czuł się, jakby miał co najmniej dziesięć lat więcej. Bagaż doświadczeń i cień rodziny wlókł się za nim, a on nie potrafił tego zgubić, chociaż próbował już wiele razy. Stłumił westchnienie, bo nie chciał teraz wracać myślami do tych rzeczy, przed którymi uciekał, a ona tego wieczoru w tej ucieczce grała główną rolę. Byli aktorami w spektaklu zapomnienia, zostawiając to, o czym dzisiaj nie chcieli pamiętać. — Dziękuję — powiedział, wciąż rozbawiony — Tobie również atrakcyjności nie można odmówić, ale nie ośmielę się zakładać wieku kobiety, to byłoby w złym guście, tak mówią — mrugnął do niej zaczepnie, choć w istocie nie miał pojęcia ile miała lat, niewiele o sobie widzieli. Mógł jednak śmiało przyznać, że była piękna, szczególnie z rumieńcami, choć malowane były alkoholem i tym lekkim zakłopotaniem, w które wprawiły ją jej własne słowa. Czuł przemożną chęć, by ten wieczór trwał wiecznie, nie pamiętał bowiem kiedy ostatnio czyjeś towarzystwo tak na niego działało. Nonszalancko oparty o barowy blat nie zastanawiał się jednak nad tym. Tkwił w tej chwili, zawieszonej w nieskończoności czasu, błagając niemal podświadomie kogoś, by czar nie prysł, by nie musieli zbyt szybko rozejść się w swoje strony. Nie był jednak optymistą, był całkiem świadomy, że taki moment w końcu nadejdzie, ale… nie teraz. — Zawsze uważam — odparł równie miękko i zgodnie z prawdą, parał się taką dziedziną magii, w której ostrożność była koniecznością. Wziął od niej zapalniczkę, przypadkiem dotykając przy tym jej dłoni. Przez minutę, może dwie, skupiony rzucał na przedmiot kilka prostych zaklęć, które mogły jedynie pomóc. Nie chciał całkowicie zmieniać zapalniczki, którą tak ceniła. — W razie potrzeby napiszę trzy rolki, by wyrazić moją skruchę — powiedział i podał jej podreparowaną zapalniczkę i choć na zewnątrz nic się nie zmieniło, to powinna teraz dużo lepiej radzić sobie na wietrze i rzadziej się psuć. Niewiele myślał, nie zastanawiał się, pozwolił sobie działać, przejąć kontrolę ciału i odruchom, wyłączając umysł na tyle, by nie nawiedziły go niechciane myśli w takim momencie. Trwającym nieskończenie i mógł trwać jeszcze dłużej. Przestał czuć pustkę na palcu, nie interesowało go już nic, poza kobietą w zasięgu jego wzroku, w zasięgu jego dłoni, choć nie pozwolił sobie na nic więcej. Nie był nachalny, pozostawiał przestrzeń i pole do podjęcia decyzji, nie kontrolował. Nie był przecież jedyną osobą w tym ciekawym układzie, w którym niespodziewanie się znaleźli, i choć nieoczekiwanie, to miał wrażenie, że pożądanie przed obojga. Świat się zatrzymał, jakby w oczekiwaniu na podjęte przez nich decyzje, kiełkujące w głowach, choć żadne nie zrobiło jeszcze odpowiedniego ruchu. W obawie? A może niepewności? Nagle czar prysł, niczym po rzuconym finite, gdy przypadek sprawił, że Rhode znalazła się jeszcze bliżej, wspierając się na jego dłoni, co zupełnie mu nie przeszkadzało. Posłał w kierunku nieuważnego jegomościa nieprzyjemne spojrzenie, ale nie był typem, który wdawał się w niepotrzebne dyskusje. Zignorował więc to, skupiając się ponownie na znajomej nieznajomej. — Nic ci nie jest? — zapytał, ale w jego stronę już padały inne słowa, głośno rozbrzmiewające w jego zmąconej nieco alkoholem głowie. Skinął jej, odpychając się od blatu, ale nie puszczając jej dłoni, rzucił na bar galeony, wyrównując rachunek i nie martwiąc się o resztę. Po drodze zebrał również lordki z blatu, które zostawił tam, miał wrażenie, wieki temu i udał się z Rhode w wyjątkowo ciepłą noc.
|zt x2
______________________
She couldn't care less, and I never cared more, so there's no more to say about that.
Patricia D. Brandon
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170cm
C. szczególne : burza kręconych, jasnych włosów; runa protekcyjna za lewym uchem
Ostatnie tygodnie zdawały się Patricię niesamowicie przytłaczać i o ile starała się na zewnątrz tego nie pokazywać - powoli uginała się pod ich ciężarem. Coraz częściej potrafiła stracić panowanie nad sobą w ciągu kilku sekund, nabierała pesymistycznego podejścia absolutnie do wszystkiego i nie szczędziła sobie zgryźliwych komentarzy względem innych ludzi. I może i powiecie, że Brandonówna od zawsze zapalała się jak zapałka w mgnieniu oka, jednak teraz było odrobinę inaczej. Nie hamowała się, nie starała się pracować nad sobą, tak jak postanowiła to kilka miesięcy temu. I nawet kiedy teraz wróciła do sportu i forsownych treningów - to nie pomagało w ujarzmieniu agresji, z którą Pats miała problemy od samego dzieciństwa. Tak mijały kolejne dni, pełne niepewności, mnóstwa natarczywych myśli i wielu nieprzespanych nocy. Wiedziała, że tak dłużej być nie może i kiedy usłyszała od Benjamina, że chodzi na terapię... coraz częściej sama zaczynała o niej myśleć. Wtedy wpadł jej do głowy pomysł spotkania z Constantinem. Trochę czasu minęło, odkąd widziała go po raz ostatni i mieli okazję pogadać. Uznała, że będzie to świetna okazja by wyciągnąć starego przyjaciela na drinka. A przy okazji dowiedzieć się czy nie ma do polecenia kogoś, kto mógłby, na Merlina jej pomóc. Pojawiła się tego popołudnia na Tojadowej kilka minut przed czasem i od razu przekraczając próg pubu skierowała się ku barze. Zamówiła dwa szoty tequili i od razu, kiedy stanęły na blacie przed nią, sięgnęła po jeden z nich i przechyliła duszkiem. Odkąd wróciła do gry zawodowej stroniła od alkoholu, by być bardziej wydajna na treningach i móc dać z siebie naprawdę wszystko. Jednak w ciągu najbliższym dni nie szykował się jej żaden mecz, więc mogła sobie pozwolić na małe odstępstwo.
Mroźne powietrze jesiennych wieczorów było jeszcze bardziej idealne, kiedy na ten wieczór składał się koniec dyżuru, z którego na dodatek od razu mógł iść na spotkanie, na które czekał dość długo. Kiedy więc Patricia wysłała mu sowę, a w jego grafiku pojawił się pierwszy wolny termin, to nawet nie zastanawiał się, tylko od razu potwierdził meeting nie mogąc się już doczekać aż ją zobaczy. Był ostatnimi czasy coraz bardziej przemęczony, co z kolei przeradzało się w niemą frustrację, którą zwykł dusić w sobie jak jakieś kiszonki, zamiast dać im ujście. Kto wie, może dziś właśnie będzie ten wieczór, kiedy wydrze się ze swoich emocji na środku ulicy tojadowej, w towarzystwie osoby, którą od dłuższego czasu uważał za swego rodzaju młodszą siostrę. Czy mogło być bardziej idealne zestawienie? Zdawał sobie, że Brandonówna od jakiegoś czasu miała problemy, dlatego tym bardziej naciskał na to spotkanie. Utwierdził się w tym przekonaniu, kiedy zobaczył ją samotną, przy barze, łojącą (miał nadzieję, że pierwsze) szoty tequili, przy których to nawet na niego nie poczekała. Oburzające. - Jeszcze mi powiedz, że będę musiał pić karniaki. – mruknął, odwieszając płaszcz na drewniany wieszak stojący dość blisko długiego baru. Przysiadł się obok Pat i z uniesionymi brwiami uśmiechnął się w jej kierunku szczerze. Dał jej przyjacielskiego buziaka w policzek na powitanie i machnął na kelnera o powtórkę, tym razem dla ich obojga. – Zapowiada się miły wieczór. – mruknął bardziej do siebie niż do niej i choć zwykle stronił od alkoholu tak jutro miał wolne i nic nie wadziło w tym, żeby mógł się skacować jak psidwak. Świetnie się składało.
Patricia D. Brandon
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170cm
C. szczególne : burza kręconych, jasnych włosów; runa protekcyjna za lewym uchem
To prawda, w najlepszej formie to ona nie była. Ale nawet jeśli minęło już trochę czasu odkąd ostatnio widzieli się z Constem, nie znaczyło to, że przyjaciel nie wiedział co dzieje się w jej życiu. W końcu od czego siebie mają? - Lepiej zapytaj od razu ile ich ma być - rzuciła w odpowiedzi na jego zaczepne przywitanie, a kiedy już się rozpłaszczył zrobiła mu miejsce koło siebie przy barze. - Dlaczego to brzmiało jakbyś wątpił, że będzie miły? Zapomniałeś już jacy potrafimy być rozrywkowi? Barmani pamiętają. - puściła oczko młodzikowi za ladą i choć akurat ten pracownik pubu widział tę dwójkę pierwszy raz na oczy, na pewno znalazłoby się kilku starszych kolegów, którzy pamiętali wkurzających klientów po kilku głębszych, którzy nie chcieli opuścić lokalu nad ranem. Cóż, ratuje ich to, że agresywni nie byli, a jedynie żałośnie zabawni w swojej nieporadności ustania na własnych siłach. - No dobra, Pritchard przyznaj się, ile za tobą dyżurów pod rząd? Masz jeszcze siłę pić? Bo jak nie, to jestem dobrą przyjaciółką i z przyjemnością cię napoję tym zacnym trunkiem. - podjęła prędko, żartobliwym tonem, zaraz przed tym jak barman postawił przed nimi kieliszki. - A tak całkiem poważnie, to naprawdę miło cię widzieć, Const. - rzuciła już zupełnie bez cienia dowcipu, sięgając po swoją tequilę i unosząc szkło w toaście. Ewidentnie coś w jej tęczówkach zgasło, ale nie dawała po sobie poznać, że nagle podupadła w humorze, zaatakowana przez natarczywe myśli z odmętów umysłu. A te dosłownie w każdej chwili potrafiły ją nawiedzić i zaburzyć jej normalne funkcjonowanie.
Załóżmy, że jest jedna rzecz, która dałaby mu skrawek satysfakcji poza jego sposobem życia. Byłaby to interakcja społeczna. Nie był osobą antyspołeczną, wbrew temu, co mogą myśleć inni. Fenomen jego natury był dość prosty. Ilość czasu spędzanego wśród innych ludzi zmieniała się w zależności od ciężaru ich obecności, która na niego oddziaływała. W pewnym sensie wszystko, czego potrzebował, to dobrze spędzony czas. Być może porywająca rozmowa, która pochłonęłaby go w chwili. Albo muzyki, w której mógłby się zatracić. Był introwertykiem, zawsze szukającym odpowiedniej dawki wszystkiego. Równowaga wydawała się być kluczem. Nie wierzył jednak, że od czasu do czasu nie zdarza się to wszystkim. Towarzystwo tak nudne i ciężkie, że wyczerpywało ich do granic możliwości, aż zaczęliby pragnąć ucieczki. Sully nie spędzał zbyt często czasu w tłumie takich osób, więc można było tego łatwo uniknąć. No i jeszcze alkohol. Mnóstwo alkoholu.
Dzisiejszej nocy potrzebował wytchnienia innego kalibru niż jego zwykłe pragnienie odosobnienia. Zamiast tego, po długim dniu, być może przygotowań do nadchodzącego sezonu wiosennego, zwyczajnie rozluźnić się i odprężyć przy drinku lub dwóch, otoczony radosną kokofonią rozmów i muzyki. Chłonąc radosną atmosferę jak gąbka. Pub wydawał się oczywistym wyborem. Przestronny, podzielony na kilka pomieszczeń, z barem zawsze w zasięgu ręki. Lekko przygaszone światła w ciepłym odcieniu stanowiły doskonały materiał na miejsce, w którym sączy się pozytywna energia. Właśnie tego potrzebuje...
Usiadł przy jednym z mniejszych stolików, popijając swoją ognistą whisky, nie mając w głowie ani jednej myśli. Uczucie, które opisałby jako wysoce zadowalające.
Benjamin Auster urodził się po to, by bywać w pubach. Choć ostatnio tak nierzadko wychylał nos poza dom, w tym momencie znajdował się wreszcie w swoim naturalnym środowisku. Na stole przed nim leżało pióro i notes, bez którego nigdzie się już nie wybierał. Cały wolny czas starał się poświęcać na pracę - terminy goniły, a szkice same się nie napiszą. Dzisiaj jednak czuł, że w swoim mieszkaniu tak nieopodal stąd po prostu się dusił. Czuł, że samotność mu nie sprzyja, co dogłębnie uświadomiły mu feriowe spotkania. Co było jednak minęło, a on znowu był tu sam. Lecz to było to dziwne odosobnienie, bo pośród tłumu, śmiechu, stukotu kufli i muzyki. Uśmiechnął się pod nosem do tej przedziwnej myśli, jak obco można czuć się w towarzystwie ludzi. Stuknął wiecznym piórem w blat i westchnął, rozglądając się dookoła. A nóż widelec napatoczy się tu na kogoś na tyle naiwnego, by zechciał z nim spędzić chociaż krótką chwilę. Pudło – większość osób była tu z kimś. Auster skrzywił się na widok jednej czy dwóch zakochanych par zapatrzonych w siebie jak obrazek. Dawniej liczyłby głównie na to, że jego gorzką samotność zagłuszy otumanienie czyimiś perfumami, ale chyba teraz zdążył już zauważyć, że podobne spotkania działają na niego jeszcze gorzej. Na każdego patrzył w taki, a nie inny sposób a dziś po prostu brakowało mu życzliwej duszy, która zechciałaby z nim zwyczajnie porozmawiać. Dopił szklankę i podszedł do baru. Znowu rzucił okiem, ale tym razem dostrzegł dokładnie to, czego szukał. Kogoś, kto przyszedł tu sam. Niewiele się zastanawiając, pisarz zamówił butelkę Ognistej i podszedł śmiało do mniejszego stolika w kącie sali. Stukot butelki o blat musiał zwrócić jego uwagę. Auster milczał przez chwilę, taksując nieznajomego uważnym spojrzeniem. Potem się uśmiechnął i zagadał beztrosko. - Napijesz się ze mną? - zaproponował, muskając bezwiednie oparcie stojącego obok krzesła. Niczego nie miał zamiaru na nim wymuszać, choć szczerze liczył. że tamten przystanie na niecodzienną ofertę. - Dwudziestoletnia ognista, single malt. Aż szkoda się nie podzielić. Zielone spojrzenie jego przenikliwych oczu wwiercało się w duszę mężczyzny. W gruncie rzeczy ciekawe, jak zareaguje na tak bezpośrednie słowa. - Jestem Ben. Ben Auster - mruknął jeszcze, jakby to miało cokolwiek tłumaczyć.
______________________
Miałem skrawek sumienia Myślałem, że mam ich, a tylko znałem imienia Miałem swój stres, swój gniew, chwałę, cierpienia Wartości się jak olej w aucie wymienia