Średniej wielkości park znajdujący się na samym końcu ulicy Tojadowej jest częstym miejscem spotkań pobliskich mieszkańców. To właśnie tutaj najszybciej rozchodzą się ploteczki o sąsiadach i to tu urządzane są zapoznawcze pikniki.
Kiedy powiedziała że projekt jest ważniejszy niż rodzina miała rację. Gdyby tak nie było, nie przyjechałby do Anglii i nie został tutaj na tak długo tylko wygrzewał się w słonecznym Palermo. Po chwili zadumy spojrzał na nią. - Przecież nie mogę pozwolić damie za sobą tęsknić - Mówiąc to miał oczywiście ją na myśli. Czasami lubił się z nią tak podroczyć, nawet zdenerwować. Zapominał wtedy na chwilę jak sztywna jest na co dzień. - No chciałbym kiedyś ulepić bałwana - Powiedział i zaśmiał się. Był dorosłym facetem, a myślał o tym by zrobić coś tak banalnego jak ulepienie bałwana. - Gdy spadnie śnieg, zrobisz to ze mną? - Zapytał lekko zakłopotany. Jego zakłopotanie nie trwało jednak długo, gdyż zadała niewygodne pytanie o projekt. - Jak będzie skończony to Ci powiem. Na razie szukam pewnej książki - Odrzekł już o wiele poważniej. Jeśli chodziło o jego pracę zawsze był śmiertelnie poważny, teraz przez brak tej książki mógł spędzić więcej czasu między ludźmi ponieważ utknął w martwym punkcie.
Po prostu wydawało się to dosyć logiczne. I tyle. Zawsze nadchodzi ten moment, kiedy zaczynamy wieść własne życie, żyć na własny rachunek, ponosić odpowiedzialność za swoje błędy. Wtedy zaczynają kreować się konkretne życiowe priorytety. Oczywiście, na to wszystko ma wpływ nieskończona ilość czynników. Nieistotne. Często rodzina odchodzi na drugi plan, abyśmy mogli zwyczajnie ruszyć do przodu. I nie miała na myśli, tylko aspektu pracy. - Spokojnie. Dama potrafi sama o siebie zadbać. Jakoś cały czas dawałam sobie radę.- Powiedziała i pokiwała lekko głową, jakby potwierdzając swoje słowa. Uniosła wysoko brwi, słysząc to, co właśnie wyszło z jego ust. Bałwana? Serio? Zastanawiała się, czy sobie z niej żartował, czy jednak zachował powagę. Szczegółowe oględziny kazały jej stanąć przy wersji numer dwa...- Załatw sobie dziecko do pomocy, aby nie wyglądało to podejrzanie.- Powiedziała. Nie bawiła się w śniegu już od bardzo dawna... Z dobrych kilkanaście lat. I szybko nie zamierzała do tego wrócić. Nie dlatego, że byli dorośli. W końcu ledwo co wyszli ze szkoły. Bardziej chodzi o to, że nie była już ta starą Segovią. - Na twoim miejscu wykorzystałabym fakt, że siedzisz z osobą o ogromnej wiedzy i koneksjach. Zdobycie książki nie powinno stanowić żadnego problemu. Nie dla mnie.-Wzruszyła lekko ramionami. To nie były żadne przechwałki. Doskonale znała swoje możliwości. Poza tym podtrzymanie tego tematu wydało jej się niezwykle istotne.
Smutne było to, że tak szybko go zbyła jednak nie spodziewał się niczego innego. Znali się już dosyć dobrze i oczywistym było że nie powie tego co on by chciał usłyszeć, nawet gdyby tak uważała, po prostu z czystej przekory. Tak przynajmniej ją postrzegał i z tej strony dała się poznać. - Nie potrzebuję Twojej pomocy. Zbyt dużo mogła byś się dowiedzieć na temat mojej pracy i fascynacji. Miała byś nieprzeskakiwalną przewagę, gdyż Ty mnie nie wprowadzasz w tajniki swojej pracy - Powiedział uśmiechając się lekko pod nosem. W dodatku wiedząc zbyt wiele nie zadawała by mu pytań, oraz widywali by się jeszcze rzadziej. - A tak apropo. Z tą ogromną wiedzą to chyba nieco przesadzasz - Mówiąc to zerknął na nią. Nie miał zamiaru jej obrażać czy coś, po prostu chciał się z nią trochę podrażnić. Była bardzo sztywna, a to aż czasami go denerwowało. W dodatku pokazała mu już swój uśmiech, więc próbował na każdy możliwy sposób wykrzesać go jeszcze raz, taki szczery uśmiech...
No właśnie. Skoro już znali się od jakiegoś czasu, wiedział, że nie była osobą... Cóż. Normalną. Choć w jej mniemaniu nie było z nią nic złego. Po prostu nie wliczała się w ten ogólnie przyjęty kanon. I nic w tym złego. Mogłaby nawet rzec, że ją to cieszy. Nie potrzebowała... No właśnie. Czegoś na pewno potrzebowała, TO jednak nie było to. - Po co mi jakakolwiek przewaga. Poza tym, dosięgając jedną księgę, moje domysły na temat Twojej pracy wciąż byłyby jedynie domysłami. Choć nie zapominaj, że ostatnio całkiem sporo już widziałam.- Podniosła delikatnie dłonie do góry, gest, który sugerował, że jeżeli nie chciał, nie musieli kontynuować tego tematu. Dowie się prędzej czy później. - Jeszcze wielu rzeczy o mnie nie wiesz Enzo. I nigdy nie lekceważyłabym ludzkich możliwości.- Powiedziała spokojnie i spojrzała na niego. I tak uśmiechnęła sie delikatnie. Choć ten uśmiech wiązał się z czymś jeszcze, z tym dziwnym błyskiem w oku. Jakby wiązało się to z czymś konkretnym. Westchnęła i spojrzała na swoje dłonie. Na sygnet. Ostatnio robiła to coraz wcześniej, wkurzając sie na siebie samą.
Zaczynała już go powoli denerwować. Mówiąc to w taki sposób jakby zjadła wszystkie rozumy tego świata. Z jego twarzy zniknął uśmiech, a wargę nerwowo przygryzł starając się powstrzymać od niepotrzebnego wybuchu, jednak kolejne zdanie całkowicie wyprowadziło go z równowagi. - Ja o Tobie sporo rzeczy nie wiem, ale Ty o mnie też dlatego nie zachowuj się tak jakbyś znała mnie od małego. Znamy się tylko na tyle na ile sobie pozwoliliśmy, a moja przeszłość we Włoszech dalej jest dla Ciebie mglista, tak samo mój charakter - Krzyknął i wstał z ławki. Ujawniła się jego porywcza Włoska natura. Pewnie później będzie tego żałował jednak teraz był zbyt tym zdenerwowany. Kopnął kupkę liści którą ktoś tutaj pozostawił, rozsypując wokół złote pióra, które zgubiło biedne drzewko. Gdy już chwilę odsapnął oparł się o drzewo, mając dziewczynę za sobą. Stres który ogarnął jego umysł był przeolbrzymi. Praca, rodzina. Wszystko to było ważne, jednak nie mógł wrócić do domu przez ten brexit, obawiał się że nie będzie miał możliwości tutaj powrócić. Czy ona tego nie rozumiała, nie było już tak łatwo jak niegdyś. Stojąc tak twarzą zwróconą do pnia, zastanawiał się co teraz będzie, jak sobie z tym wszystkim poradzi sam.
Wybraliście się na przechadzkę, umówione spotkanie lub też znaleźliście się na ulicach Londynu z jakiegokolwiek innego powodu myśląc, że odbędzie się to zupełnie bezproblemowo? W takim razie zdecydowanie nie macie dziś szczęścia, ponieważ w Waszym kierunku zmierza troje czarodziejów ubranych w ciemne, niezwykle eleganckie szaty, ozdobione granatową szarfą. Ich tiary mają charakterystyczną złotą gwiazdę z umieszczonym na środku zaczarowanym okiem, które porusza się, pomagając w wypatrywaniu rebeliantów. W dłoniach zaś dzierżą różdżki, w każdym momencie gotowe do użycia. Wszystko wskazuje na to, że naruszyliście któreś z postanowień umieszczonych w dekretach Ministerstwa Magii, chociaż zapewne nie możecie sobie przypomnieć w jaki konkretnie sposób złamaliście prawo. Gdy czarodzieje podchodzą do Was bliżej zyskujecie pewność, że to Magimilicja - oddziały uformowane specjalnie w celu patrolowania ulic. Najwyraźniej uznali Was za podejrzanych, stanowiących zagrożenie magicznej społeczności. Wygląda na to, że albo pójdziecie po rozum do głowy i szybko wybrniecie z tej sytuacji, albo za chwilę traficie do aresztu śledczego na przesłuchanie. A to, jak głoszą plotki, nie może się skończyć dobrze.
Wszystkie osoby rozgrywające powyżej wątek, rzucają kością "Aresztowania" w temacie losowań, aby dowiedzieć się, co wydarzyło się dalej. Opisz odpowiedź na wylosowany post i czekaj na odpowiedź Mistrza Gry.
Nim napiszesz, poczytaj o aresztowaniach aby dowiedzieć się, jak możesz się z tego wywinąć za sprawą genetyk lub pieniędzy.
Po prostu starała się myśleć logicznie. Może trochę zbyt realistycznie. Od kiedy to wygłaszanie swojego zdania stało się zbrodnią? To, że nie umiał przyjmować krytyki... Ani żadnego, odmiennego punktu widzenia od siebie, to już nie był jej cholerny problem. Uniosła wysoko brwi, widząc to całe widowisko, jakie jej tutaj wystawił. Prychnęła i podniosła się z ławki. Takie wybuchy w miejscu publicznym nie mogły skutkować niczego dobrego. Dlatego nie zamierzała w tym dłużej uczestniczyć. Najwidoczniej czas spędzony z Enzo dobiegł końca, a może to poziom jej tolerancji wobec jego osoby się wyczerpał. -Mógłbyś się zamknąć, choć na moment. Krzyki i awantury niczego tutaj nie wskórają.-Powiedziała spokojnie.-I daruj sobie swoje wywody. Naprawdę. Nie obchodzi mnie Twoja przeszłość ani dzieciństwo.-Dodała i wygładziła płaszcz. Nie wspomniała, że nawet nie naruszała tematu jego historii.-Żegnaj.-Mruknęła pod nosem i odwróciła się w kierunku wyjścia z Parku. Jej oczom ukazała się Magimilicja. Syknęła cicho i rozejrzała się pospiesznie. Nie było czasu, aby ulotnić się stąd niezauważoną. To byłby niezły żart, gdyby teraz zaprowadzili ją na przesłuchanie. Nie mogła do tego dopuścić, doskonale wiedziała jak, mogło to wyglądać i jak się skończyć. Schowała się za krzewy, które znajdowały się przy drzewie za ławką. Rzuciła na siebie czar Kameleona i przez moment obserwowała rozwój sytuacji. Dostrzegła obok siebie przedmiot, schyliła się po niego i uniosła na wysokość oczu. Taśma obłudy. Przez jej wargi przeszedł cień uśmiechu... Po kilku minutach zniknęła z Parku, wciąż znajdując się pod zaklęciem, trafiła do swojego mieszkania.
Enzo niepotrzebnie się uniósł. Było mu głupio z tego powodu, że targające nim emocje znów wzięły górę. Chciał ją przeprosić jednak czy to wystarczy, raczej nie. Słysząc jej odpowiedź nie odzywał się, było mu naprawdę wstyd za to jak się zachował, bo było to naprawdę niedojrzałe. Kiedy dziewczyna sobie poszła dostrzegł magimilicję kierującą się w jego stronę. Chciał użyć zaklęcia by się niepostrzeżenie przemknąć między nimi jednak przez zaburzenia w mocy nie udało mu się rzucić zaklęcia. Widząc że mężczyźni dalej kroczą w jego kierunku, zaczął się rozglądać. W jego otoczeniu nie było nikogo więcej więc pewnie szli po niego. Lekko spanikowany zaczął uciekać, jednak na nic się to zdało, gdyż dostał w plecy jakimś zaklęciem i wyłożył się na chodniku. Czy pójdzie teraz do więzienia? Za co? Gdy obydwaj mężczyźni już do niego podeszli tylko lekko się uśmiechnął. Mógł sobie darować tą eskapadę z ucieczką, no ale kostki chciały inaczej. - Powiecie mi chociaż za co mnie zatrzymujecie? - Zapytał zerkając na nich. Kiedy tak go podnosili z ziemi i trzymali, cały czas czekał, ciekawy ich odpowiedzi.
Wysunęli się w kakofonii rozmytych szumów, ostrzejszym tonem wiedzionych rozmów zirytowanych klientów i mniej lub bardziej irracjonalnych tajemnic (od posiadania kilku kochanek po komplikacje z utrzymywaniem moczu). Obserwujący zamierzał zbiec (z szerokim, ironicznym uśmiechem) z miejsca zdarzenia, zaplanowanej, tak widać - intrygi - z kolei Bergmann wolał już nie przebywać w tych ścianach. W jego napoju musiało coś być, coś, co rozplotło mężczyźnie język niczym prawdziwy stan upojenia - rzecz jasna był trzeźwy, nie pozwoliłby, aby Li oglądała go w zdruzgotanym stanie, bez najmniejszego rozsądku i nieznośnego jak dziecko. Krążący w żyłach alkohol mógł potęgować też pożądanie; niestety, paradoksalnie umniejszał zdolność upustu. Tak czy inaczej, c i ą g l e istniały zasady. Nie mógł uczynić żadnej, burzącej konwenanse czynności, nie tutaj, choć chmara myśli krążyła wokół bliskości lokum. Jakby nie patrzeć - mieszkał w pobliżu. - Najwyraźniej i tam nie można zaznać spokoju - westchnął ledwie słyszalnie, wcześniej, zgodnie z zasadą przepuszczając pannę Na w drzwiach. Z jego oddechem unosiły się kłęby pary, nieodzowny element w zaostrzającej swój rygor zimie. Stawiane kroki nakierowywał ku parku, na drobny spacer, w malowniczej, wypełniającej się bielą scenerii. Incydent w lokalu zdołał zaskoczyć Bergmanna; dotąd nie wiedział, co myśleć. - Często bywasz w Londynie? - spytał, ciekawy. Mogła w końcu przebywać w dowolnym punkcie w Wielkiej Brytanii; studentów nie uwiązano jak uczniów, przykutych do dormitorium w zamku. Starał się iść spokojnie, ostrożnie - pokryte warstewką lodu płyty chodnika wręcz wydawały się kibicować systematycznym upadkom.
Dla zabawy rzucamy kostką! 1-2 upadasz 3-4 chwiejesz się, rzuć jeszcze raz! Wynik parzysty - udaje ci się powstrzymać upadek z pomocą siebie/drugiej osoby. Wynik nieparzysty - niestety, poślizgnąłeś się 5-6 zachowujesz równowagę
Postanowili wybrać się na spacer. To było dość dziwne, bo jednak wyglądali jak córka z ojcem, ale byli w Londynie. Wiedziała, że uczniowie ot tak nie mogą opuszczać murów szkołu, nie to co studenci. Cieszyła się z tego, że mieli prawo być wszędzie. To było naprawdę przykre. Ale ona i tak tęskniła za tymi latami. Było przecież cudownie. Jej to wcale nie przeszkadzało. Zazwyczaj przestrzegała regulaminu. Oj tam, parę razy wybrała się bez niczyjej wiedzy do Zakazanego Lasu, ale nikt jej nie przyłapał na całe szczęście. Na pewno nie wybaczyłaby sobie jakiegokolwiek szlabanu czy też utraty punktów swojego domu. Było to dla niej za bardzo cenne. Mimo to Hufflepuff nigdy nie zdobył pucharu domów, szkoda. Może się jeszcze tego pięknego momentu doczeka, ale kto to wie. Tojadowy Park. Była tutaj kilkakrotnie, ale jedynie tylko przechodziła. Na dłuższe posiedzenia tutaj się nie wybierała. Ten park był naprawdę bardzo piękny, ale do tego potrzeba towarzysza, a ona zazwyczaj pojawiała się w Londynie sama, albo też z rodzicami i siostrą. Ale bardziej w częściach mugolskich niżeli w czarodziejskich. Wolała ich bardziej w magię nie mieszać, mimo iż uważała, że powinni nieco wiedzieć to nie chciała ich jeszcze bardziej denerwować. - Rzadko, bardzo rzadko. Moi rodzice mieszkają w Londynie, jednak tam gdzie magia nie sięga... - mruknęła do niego. Było naprawdę zimno, opatulona w szal puchoński szła u boku psora. Ni z tego ni z owego zobaczyła nieco. Tak. Li właśnie upadła. Cholera jasna. Zobaczyła mroczki pod oczami, ale nie podnosiła się, bo za bardzo nie wiedziała co się stało. W głowie jej się zakręciło mimo iż nie uderzyła się w nią.
Nie drżał obecnie z obaw o reputację, nabrzmiałą w skutkach zarówno dla niego jak i studentki. Spostrzeżenie ich na spacerze było czymś nietypowym, choć mogło być krótką oraz przyjemną rozmową, przypadkowym spotkaniem nauczyciela i uczennicy byłej lub aktualnej; żadnym z wykonywanych gestów nie dawał osobnikom postronnym pretekstów do posądzania inaczej. Całe szczęście, Tojadowy Park nie wypełniał się mnóstwem osób, odstraszonych (na to wygląda) śliską, lodowatą powierzchnią chodnika oraz ogólnym mrozem nakazującym szczelniejsze opatulenie odzieżą. Z drugiej strony, widoki były wciąż malownicze, nie wybierali się na dość długo - nie widział więc przeciwskazań. Z pewnością było o wiele przyjemniej niż we wcześniejszym lokalu. Zamyślił się - ledwie na moment, błądząc spojrzeniem wśród drzew. Zrozumiał; jej rodzice musieli być niemagiczni. Zawsze rozważał, jak wielkim szokiem? zdziwieniem? radością? musiała być informacja w kwestii przyjęcia do szkoły magii i czarodziejstwa. On z kolei, przeciwnie, słabo się orientował w sprawach mugoli, ich techniki, nowinek i różnorakich osiągnięć. Jej sylwetka również zbłądziła, rozmyła się - nim do niej wrócił, kilka sekund za późno. Nie zdołał pomóc jej przy raptownym, zaistniałym upadku, co rozeszło się w jego głowie z gorzkim odczuciem; niemniej od razu, tylko, gdy zauważył - zbliżył się do niej, obarczając ją wzrokiem doszukującym się odpowiedzi w chwilowo pełnej otępienia ekspresji. To nie miało wyglądać w ten sposób. Od samego, cholernego początku, nieszczęście z kolejnym nieszczęściem. - Li - wypowiedział odruchowo jej imię, cicho aczkolwiek słyszalnie. Pierwszy raz mogła (zapewne) zaobserwować jego w postawie, którą dało się nazwać troską, choć określenia w jego przypadku mogły być niezbyt trafne; niemniej owszem, martwił się, na swój sposób oraz równie był zły na siebie. - Dasz radę wstać? - dopytał, rozważając w głowie możliwości ewentualnej, własnej pomocy. Wyciągnął rękę, gotowy pomóc utrzymać Li równowagę.
Owszem, Li bardzo lubiła spacery, a zwłaszcza z kimś takim jak Daniel. To dla niej wiele znaczyło, jednak spacer jakby do czegoś zobowiązywał, nie? Przecież nie chodzi z każdą studentką na spacery, prawda? Miała cichą nadzieję, że nie, ale kto go tam wie. Li wiedziała, że nie może liczyć na zbyt wiele, że pewnego dnia się na nim zawiedzie widząc go z inną uczennicą czy też studentką. Może mieć więcej takich puchonek czy dziewczyn z innego domu. Ale nic sobie nie obiecywali na wzajem, a Li doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nic ich nigdy nie będzie łączyć na dłuższą metę. Liczyła się z tym, dlatego nadal traktowała to jako swego rodzaju zabawę. Może i coś do niego czuła, ale ona zawsze się angażuje co nie znaczy, że liczy na coś więcej. Po prostu go lubiła i to bardzo i tyle. Jej rodzice akurat byli bardzo zadowoleni i szczęśliwi, że ich córka jest osobą magiczną. Byli bardzo z niej dumni, bo jednak to była taka nowość dla nich. Nigdy jakoś specjalnie z nimi nie rozmawiała na ten temat. Na pewno byli w szoku i uznawali to za żart na początku, ale w późniejszych latach musieli się przekonać, że to była prawda. Nauczyciel który ją odwiedził zapraszając do nauki w Hogwarcie był dość miły, co później okazało się, że był jej opiekunem w chińskiej szkole. Spojrzała na jego dłoń, którą momentalnie chwyciła. Ten pomógł jej wstać, a ona zaczęła masować stłuczone biodro. - Przepraszam, ale jestem niedołężna... - mruknęła do niego i westchnęła. - Jestem animagiem, a nawet nie mam żadnego refleksu. - oznajmiła i pokręciła z niedowierzaniem głową. Pewnie w postaci wiewiórki dałaby radę utrzymać równowagę, ale w postaci człowieka nadal pozostawała kruchą dziewczyną. No ale taka już była, zawsze pakowała się niepotrzebnie w kłopoty i tylko ona mogła się wywrócił na zamarzniętej drodze. Ale kto ją choć trochę znał to wiedział, że jest do tego zdolna.
Upadek nie prezentował się oczywiście najlepiej - o ile, sam w sobie termin upadku może prezentować się dobrze - o tyle ten wyjątkowo był niefortunny. Zmrożona gwałtownym spadkiem temperatury, wilgotna powierzchnia chodnika stała się wręcz szyderczym, ciągnącym się lodowiskiem. Zaniepokoił się, dostrzegając - skoro upadła dość mocno, skoro jej twarz wykrzywiła się wtem w grymasie kiełkującego bólu oraz dezorientacji. Cholerny, pechowy dzień. - Wówczas jest inna świadomość - odpowiedział. Kiedy był w swej zwierzęcej formie, barwy stawały się inne, odbierał wszystko inaczej - emocje wyciszały się, nie panoszyły jak dotąd. W rzeczywistości nie chciał, aby czuła się winna zbiegowi okoliczności. Incydent na incydencie, całe dzisiejsze spotkanie składało się z nieprzyjemnych wypadków; zupełnie, jak gdyby nieokreślona siła pragnęła zareagować, przeszkodzić w nawiązywaniu więzi. - Po prostu zrobiło się ślisko - powiedział, bez wyraźnego przejęcia, bez złości bądź też, Merlinie uchowaj! drwiny. Pomógł jej wstać, obserwując - czy ma powody do niepokoju, czy ponad pojedynczymi iskrami bólu zdołało zagościć coś jeszcze. Okolica im nie sprzyjała, wolał nie patrzeć drugi raz na zachwianie się równowagi; albo znaleźć się po jej stronie oraz samemu poślizgnąć się w tym podstępnym, niemiłym dla przechodzących klimacie. Cóż. W całych swych rozważaniach zapomniał - ciągle trzymał jej rękę. Zerknął ukradkiem, jakby sam dotyk mógł się okazać zwodniczy oraz płynnie (poszukując wyjaśnień?) powiedział: - Mogę pomóc tobie z teleportacją. - Lepiej było, z rozproszeniem przez nieustanny dyskomfort, z zakłóceniami magii - które się panoszyły - nie usiłować przenieść się pojedynczo. Całe szczęście, on opanował teleportację łączoną. Wolał nie ryzykować już dłużej stąpania po nieprzyjaznym terenie - był w stanie odprowadzić ją w zamian za to, gdziekolwiek miała ochotę.
Zwykłych wypadków to Li przeżyła wiele, ale nie takich które kończyły się poślizgiem na lodzie. To były o wiele gorsze upadki, bo jednak na lodzie upadek był bardziej bolesny, ale czego Li nie przeżyła? Wszystko trzeba przeżyć, prawda? Na całe szczęście nic wielkiego jej się nie stało, a nawet gdyby się coś stało to miała przecież obok siebie profesora, tak? Może coś by z tym fantem zrobił. W każdym bądź razie nie była sama i nie musiała się obawiać o to, że jedyne wyjście to szpital. Chociaż nie miała zielonego pojęcia czy Daniel zna się na zaklęciach leczniczych, które by jej pomogły wydobrzeć. - Wszystko jest w porządku... - mruknęła do niego. Owszem, udo jeszcze nieco ją bolewało i pewnie będzie miała jakiegoś siniaka, bądź też jakieś dziwne zadrapanie, ale teraz nie mogła tego sprawdzić. Nie miała najmniejszego zamiaru się teraz tutaj rozbierać i patrzeć czy coś jej się pojawiło na udzie. Była dorosłym czarodziejem więc da sobie spokojnie radę. Uśmiechnęła się lekko do niego i dodatkowo kiwnęła głową na znak, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Teleportacja? Li przecież potrafiła się teleportować, chociaż nie robiła tego często. To już była ewentualność. - Ale ja potrafię się teleportować. - mruknęła do niego. Indywidualna jej w zupełności wystarczała, chociaż czemu miałaby się nie nauczyć łączonej? Tylko za bardzo nie widziała powodu do tego, żeby musiała się jej nauczyć. Bo po co? Prawie każdy student potrafił się teleportować, to jest tak jakby z prawem jazdy u mugoli. Zazwyczaj każdy go ma.
Przesada? Nie miał najmniejszego pojęcia. Nie znosił bowiem jednego - destrukcji podwalin planów, nagromadzenia nieszczęść odbierających kolejne ścieżki w rozdrożach możliwych do stosowania manewrów; kiedy wszystko rozpoczęło rozpadać się, ot tak, przed jego wzrokiem. To nie miało wyglądać w ten sposób. Od samego początku. Po prostu - n i e. Być może był zbyt ostrożny. Martwił się? (A to zabawne.) Być może. Być może nie chciał dopuścić do rozszczepienia przy sytuacji tak wielu rozproszeń myśli. Być może pragnął być pewny. Och, przecież wiedział, doskonale wiedział - jak każdy potrafiła się bez problemów teleportować, choć jak wiadomo, teleportacja pozostawała uzależniona od wielu czynników. To była jej osobista decyzja. Nie chciała - nie mógł już bardziej nalegać. Skoro wszystko było w porządku. - Jak uważasz - odpowiedział; ręka rozplotła uścisk, powróciła z powrotem, w przyzwoitej dzielącej ich odległości. Co on sobie, u licha, myślał? Że zdoła - po raz kolejny - złamać nauczycielskie zasady? Powinien był zachowywać dystans. Zdenerwowany na siebie kroczył ostrożnie, aby już wreszcie, przez wzgląd na niesprzyjające warunki - pożegnać się z Li. Trzask teleportacji przeszył okoliczne powietrze, a on - oddalił się, nie odwracał (to było przecież bez sensu) w stronę kamienic. Nerwowo sięgnął po papierosa. Potrzebował go. Potrzebował jak jasna cholera.
Zwierzęca postać bywała - c z a s a m i - gwarancją roztaczanego spokoju. Daniel Bergmann korzystał niekiedy z zalet - gwarantowanych przez swoje animagiczne zdolności; obecnie, zaznawał pobytu w parku inaczej od ustalonej rutyny, przesiadując w koronach drzew magicznego parku. Perspektywa lotu oraz dystansu, spoglądania na ludzi - obserwowania ich - bywała zawsze intrygująca; ponadto - nie musiał modlić się o zupełny brak napotkania nieznośnych, natarczywych sąsiadek obsypujących na powitanie ogromem kretyńskich pytań. Forma kruka dawała spory zasób wygody - z której, nie zawahał się czerpać udostępnionych zalet. Promienie słońca, prześwitujące przez pryzmat liści muskały ciemne, o granatowych refleksach pióra. Skorzystał z dogodności opustoszenia (chwilowego) części drzewiastego kompleksu - sfrunął i wylądował na drewnianym oparciu ławki - jednej z porozstawianych przy malowniczej ścieżce. Przez moment czyścił w spokoju, masywnym dziobem swe upierzenie; dopiero po chwili, wzrok zwierzęcia przykuła jedna z przechodzących postaci. Blondynka - i nie chodziło tutaj, konkretnie o jej urodę (której skądinąd nie dało się też odmówić), lecz o znajomość twarzy. Kilka zlepionych wspomnień, przeszukiwanie w odmętach widzianych niegdyś obrazów - tak. Znał ją. Niewątpliwie kojarzył - i kiedy uświadomił sobie, poniekąd też nie dowierzał. To naprawdę ona? Tutaj? Drogi Merlinie. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że wpatruje się w nią obecnie zbyt natarczywie zbyt długo. Miał przecież być nieświadomym krukiem.
Podróże bywały męczące. Nawet taka podróżniczka, jak ona kochająca śmigać na miotle mogła odczuwać zmęczenie. Zmęczenie tym wszystkim. Wyszła na spacer. Pogodny dzień, ciepłe promienie słońca, które padały na jej bladą twarz. Nic, a nic nie opaliła się w tej Francji. No, bo i kiedy? To wszystko potoczyło się za szybko, ale nie żałowała, że tu wróciła. Wręcz przeciwnie, tęskniła za Londynem. Tu było jej miejsce od zawsze - być może. Brakowało jej czegoś. Czegoś, co nie nazywało się Lazare Grivois. Nie chciała o nim myśleć, ale im bardziej się opierała, tym bardziej on wkradał się do jej umysłu i pustoszył ten spokój, który powoli sobie wypracowywała. Musiała się od niego uwolnić, dlatego tu przyszła. To miejsce należało do niej... i tysiąca innych czarodziejów. Tojadowy park na swój sposób był wolny od wspomnień z byłym narzeczonym. To miejsce miało inne wspomnienia. Wspomnienia przeszłości, rodziny, rodu Selwynów, przyjaciół, znajomych... Ogrom wspomnień nie przytłaczał Jacqueline, wręcz przeciwnie. On uwolnił ją. Uwolnił od Lazarea Grivoisa. Nie tylko to odciągnęło jej uwagę, ale kruk. Czarny ptak, który wpatrywał się w nią, jak zaczarowany. A może na coś cierpiał? Był chory? Tak nie zachowywały się chore kruki. W tym zwierzęciu było coś, coś niezwykłego... W jego oczach. Zatrzymała się i zrobiła ostrożny krok w jego stronę, sądząc, że jeśli jest to normalne zwierzę, to przestraszy się i odleci, ale jeśli nie... Co mogło się, więc stać?
Był przyłapany. Z pewnością. Ciekawość oraz chęć upewnienia (czy ma przed sobą dawną gwiazdę Quidditcha?) odniosły sukces w jego wewnętrznej walce; nic dziwnego, skoro więc - natarczywym spojrzeniem zwrócił uwagę Jacqueline Selwyn (?) na upierzoną sylwetkę. Fala przerażenia, zmieszania, nie odbierała Danielowi Bergmannowi rozumu - nie uciekał, nie przejawiał - nawet - pragnienia zerwania się do ucieczki. Był zaskakująco odważnym krukiem, przyglądającym się z ciekawością poczynaniom kobiety; przekrzywił głowę, patrzył się - dokładnie na twarz, błyszczącymi ślepiami, zaskakująco przepełnionymi bystrością. Odważy się? Podejdzie do niego? Odsunął się nieco, spokojnie, bez widocznego strachu - zupełnie, jak gdyby ustępował kobiecie miejsca, zachęcał - do dołączenia, do odpoczynku na ławce. Był zaintrygowany jej zachowaniem - jeśli się zmiesza albo okaże znużona widokiem kruka, z pewnością pójdzie już w swoją stronę. Co jednak, jeśli postanowi się przysiąść? Nie rozważał jeszcze, prawdopodobnej wersji wydarzeń, gdyby za moment - postanowił się, niespodziewanie odmienić w człowieka. Zdziwienie? Niedowierzanie? Ucieczka, na widok nieznajomego mężczyzny? Całe szczęście, nie posiadał osobowości natarczywego, wręcz psychicznego fana - który podniesie się z przesadzonym, wypełniającym go uwielbieniem. Nie chciał świadomie wywołać w niej jakichkolwiek, negatywnych emocji. Czekał - czy postanowi przystanąć albo usiąść na ławce wśród urokliwych drzew parku? Gdyby postanowiła zaryzykować oraz pogłaskać atramentowe pióra, nie miał też nic przeciwko.
Zostaniesz? Zatrzymasz się choć na moment, być-może gwiazdo?
Tojadowy park. Samo słowo park mówiło - pełno zwierząt. Zazwyczaj tych małych, jak rude wiewiórki, ogrom ptactwa, grających przeróżne melodie. Jacqueline Selwyn nie spodziewałaby się animaga w tojadowym parku. Skąd mogła niby wiedzieć? Zazwyczaj nie napotykała się na dziwne zwierzęta. Dziwne, miała na myśli wpatrujące się w nią jak zaczarowane. W świecie czarodziei nie powinno być wiele rzeczy, które mogłyby nią zaskoczyć, ale prawda była taka, że nawet w świecie magii mogły dziać się dziwne rzeczy, przede wszystkim w świecie magii. Selwyn nigdy nie zagłębiała się w tajniki transmutacji. Jak mawiali, transmutacja należała do przedmiotów tych trudniejszych. Zdecydowanie. Teoria sama nikomu nie pomoże. Dobrze o tym wiedziała. W Quidditchu przede wszystkim liczyła się praktyka. Dużo, dużo ćwiczeń na miotle w powietrzu. Jednak jej pasja również zahaczała o teorie z tego sportu. Po prostu nim się fascynowała. Do czasu.... Do czasu wypadku i tego mężczyzny, o którym wolała nawet nie myśleć, ale im usilniej chciała go wyrzucić z pamięci, tym bardziej on wracał. Przecież powrót córki marnotrawnej do domu musiał być jakiś uzasadniony. Kto nie byłby ciekawy. Na pewno informacje o jej wypadku doszły do lokalnych gazet czarodziejów. Wszyscy musieli już wiedzieć i zapewne podążali tym szlakiem. Sprawa jednak była zdecydowanie bardziej skomplikowana. Podeszła. Zrobiła kilka śmiałych kroków w stronę zwierzęcia, widząc, że się nie boi. Było w tym coś dziwnego i ekscytującego. Pierwsza myśli to, że musi być oswojony. Może i wyglądało to komiczne. Jacqueline Selwyn, czarownica, która wychowała się w domu pełnym magii, nie spodziewała się, że ma przed sobą animaga. Nawet najlepszym się zdarza. Kruk zachęcał ją, żeby usiadła. Tak też zrobiła. Powoli, powolutku... Usiadła i przyglądała się mu z zainteresowaniem. - Jaki jesteś śliczny. Masz ładne piórka. Wcale się nie boisz. - Mówiła do niego, nie spodziewając się odpowiedzi, ale miała wrażenie, że on zaraz się odezwie. Wyciągnęła dłoń w jego stronę, z zamiarem pogłaskania tych urokliwych atramentowych piór.
Prędzej czy później - nie miał innego wyjścia. W towarzystwie odwagi stąpała często świadomość - a Daniel Bergmann był przekonany o braku wyciągających nabrzmiałe łapska zagrożeń (w końcu kobieta nie chciała czynić nic złego); zachowywał się, nade wszystko spokojnie. Przyglądał się z ciekawością nowej rozmówczyni, przysiadającej na ławce. Z każdą chwilą, jednakże - kruczy kamuflaż ciążył; mógł w końcu być posądzony! o niecne wykorzystanie zdolności, celem głaskania i utrzymania uwagi. Z drugiej strony, natychmiastowa przemiana mogłaby równie zirytować, bądź wręcz przerazić kobietę. Trudno było w tym wszystkim odszukać złotego środka, podjąć właściwą decyzję - nieszkodliwą, nieryzykowną. Niespodziewana przemiana musiała wiązać się z konsternacją - mniejszą lub większą, jaką - dokładnie nie wiedział. Nie mógł przewidzieć z precyzją reakcji kobiety; w końcu nie znali się, nie wiedział o niej nic więcej prócz przekonania, lektury artykułów, ujrzenia ruchomych zdjęć - z których darzyła wszystkich przeglądających uśmiechem, z niezapomnianych, emocjonujących rozgrywek Quidditcha. Ona - z kolei nie wiedziała nic w jego kwestii, podobnie jak najwyraźniej - nie spodziewała się spotkać animaga; kruki jednakże nie były trudne do oswojenia - nie należało się dziwić, niektórzy, bardziej ekscentryczni czarodzieje preferowali nawet posiadanie ich zamiast sowy. Musiał jednakże przerwać tę zakłamaną wizję. Zwierzę spokojnie, w niezrozumiałym geście odsunęło się nieco od ręki; dokładnie w owym momencie, kruk powoli przechodził metamorfozę, utracił pióra i stał się - na powrót człowiekiem; szczupłym mężczyzną o kilkudniowym zaroście oraz niezmiernie podobnych, wręcz identycznych oczach niebieskiej barwy - przyodzianym w lżejszą koszulę i spodnie. - Nie chciałem pani przestraszyć - zapewnił już na początku. Wolał uniknąć ewentualnych nieprzyjemności - cóż, dowie się teraz, czy będzie na niego wściekła.
Jacqueline Selwyn nie wyglądała na pięcioletnią dziewczynkę, którą była bardzo, bardzo dawno temu. Nie miała złych zamiarów. Nie była już dzieckiem, które chciało przytulić zwierzątku i wycisnąć z niego wnętrzności. Nadal jednak miała w sobie tę niewinność i ciekawość. Kochała zwierzęta podobnie jak Qudditch. W obecnej chwili zostały jej tylko one - zwierzaki. Nigdy nie przejawiała zainteresowań ptakami, jednak uwielbiała w nich skrzydła. Dzięki nim potrafiły latać jak pegazy czy hipogryfy. Zapewne jak każda śliczna, urocza blondyneczka wolała piękne bestie i przenigdy nie nazwałaby je bestiami. Uroda nie tylko obdarzała ich w urok mamiący obserwatora, ale także szpony, kopyta, pazury... To sprawiało, że były takie niebezpieczne dla zwykłego człowieka. Selwyn przyglądając się krukowi, zastanawiała się, czy kiedykolwiek widziała takiego kruka. Nigdy nie zwracała na nie znaczącej uwagi, ale ten miał w sobie coś innego. Nie tylko intensywnie atramentowe pióra, zachęcały do kontaktu ze zwierzęciem, ale także jego niesamowite oczy. Dziewczyna mówiła do niego. Uwielbiała mówić do zwierząt. Miała wrażenie, że tylko one potrafią naprawdę słuchać. Nie spodziewała się zmiany. Metamorfozy. Zapewne, gdyby nie wiedziała o animagach uznałaby to za coś niesamowitego i przerażającego. Teraz, jednak siedziała lekko zdezorientowana. Kruk nie odleciał. Na pewno? Te jego oczy. - Na Merlina! - Krzyknęła po ułamku sekundy, który miała wrażenie, że trwa wiecznie. Odnosiła wrażenie, jakby czas zwolnił tak jak, wtedy gdy śmierć zaglądała w oczy lub przeżywało się jedną z tych ciężkich chwil w życiu. - Ej... - Pokręciła głową. - Nie ładnie tak kogoś oszukiwać. - Ona coś o tym wiedziała, o kłamstwach. Jednak to była inna sytuacja. Przyglądała mu się podejrzliwie, jakby był jakimś zboczeńcem i zwabiał ładne dziewczyny, z drugiej strony nie każda panna podeszłaby do kruka, który nie okazywał strachu. - No jak tak... - Zasłoniła na chwile twarz i co dziwnego zaczęła się śmiać. - Czuje się idiotycznie. Głaskałam obcego mężczyznę w środku tojadowego parku. - Spojrzała na niego. Teraz zastanawiała się, czy to on jest jakimś zboczeńcem, czy ona. - Przepraszam. - Zaczęła, chociaż nie miała pojęcia, które z nich powinno przeprosić. - Wszystkim kobietą pozwala się pan tak głaskać? - Zachichotała. Nie była zła raczej szczerze rozbawiona.
Domyślał się konsekwencji. Wybór - pomimo tego - wydawał się jednoznaczny; metamorfoza stała się jednostronna, nieodwracalnie wprowadzająca świadomość. Świadomość - która stała się nienajlepszą, nową towarzyszką kobiety; wprawionej obecnie w nietrwały stan osłupienia. Musiał naprawić tę sytuację - została z góry, z rozmachem przeznaczona na straty. Przeklętym było zbyt długie, zbyt intensywne spojrzenie - rzucane przez ptasie oczy, błękitne dwa koraliki, pobłyskujące wśród granatowych refleksów piór. Przeklętą - stała się próba nawiązywania kontaktu. - Wybrałem mniejsze zło - wyjaśnił opanowanym tonem. Oszukiwanie znajomo-nieznajomej o wiele dłużej - sprowadziłoby znacznie większe pokłady skonsternowania oraz adresowanych pretensji. Sam Bergmann, wydawał się w owej chwili spokojny - spokojny, bez żałosnego uśmieszku przywdziewanego przez podrywaczy, bez idiotycznej gry słownej - wiedział - to byłoby absolutnie nieadekwatne; spisało automatycznie na straty, zamknęło w szufladzie najpodlejszego zboczeńca. Musiał - za wszelką cenę - owej opinii uniknąć. - Obcego kruka - ośmielił się ją poprawić. - Miałem zupełnie zwierzęcą świadomość. - Brzmiało to dość naukowo; i rzeczywiście było. Animagia należała do specyficznych przemian - nie tylko ciała, lecz również - poniekąd także umysłu. Odczucia i postrzeganie świata, były o wiele prostsze oraz zarazem żywe - widziane kruczym spojrzeniem kolory stawały się niezrównanie piękniejsze. - Staram się unikać nieporozumień - wyjaśnił, wciąż pozostając przy swej postawie spokoju, ewidentnie gotowy do powolnego wygłoszenia kobiecie wyjaśnień oraz wyklarowania sprawy. - Dzisiejsza aura wyjątkowo zachęca na spacer. - Na razie urwał, sprawdzając - czy aby chce wiedzieć więcej. On chciał - przede wszystkim dlatego, że najzwyczajniej - usiłował nasycić nieposkromioną ciekawość. Kaprys, owszem - chciał go jednakże wypełnić; dowiedzieć się, czy aby nie jest tą zawodniczką, widzianą niegdyś na zdjęciach bądź oglądaną z trybun.
Tak się złożyło, że dzisiaj rano dostałeś nagłą propozycję wykonania sesji zdjęciowej… dziecku. Rodzice malucha przyznają, że dali Ci mało czasu na przygotowanie, ale będą bardzo szczęśliwi, jeśli przyjedziesz do Londynu i zrobisz dziecku kilka profesjonalnych zdjęć. Dla Ciebie to wielka okazja - dodatkowa fotografia do portfolio jak i potencjalna przyszła współpraca. Uzbrojony w wypożyczone akcesoria udałeś się pod wskazany adres w Londynie - Park Tojadowy. Twoim klientem jest energiczny dwulatek, któremu zaplanowałeś sesję na łonie natury, co też było jednocześnie życzeniem opiekunów. Przy pierwszych zdjęciach asystują Ci nadgorliwi rodzice. Widzisz od razu, że nie radzą sobie z opanowaniem dziecka i w głównej mierze to Ty musisz je jakoś rozśmieszyć, by zdobyć oczekiwaną atencję i mimikę malucha. Opisz w jaki sposób próbujesz go rozbawić i zainteresować sesją zdjęciową.
Rzuć literką i sprawdź co Ci wyszło.
Samogłoska - jakoś tak się stało, że trafiłeś w gusta dziecka. Co prawda ciężko było utrzymać je w miejscu dłużej niż kilka sekund i do tego wywołać w nim radość, a jednak udało Ci się zrobić mu kilka fantastycznych zdjęć. W ten sposób nauczyłeś się fotografować krnąbrne dzieci i zyskujesz +1 punkt do Działalności Artystycznej. Zgłoś się o to w odpowiednim temacie.
Spółgłoska- dziecko wyglądało na całkowicie zdezorientowane i nieprzygotowane do sesji zdjęciowej. Cokolwiek zrobiłeś, dziecko zamiast się cieszyć nagle się rozpłakało. Nie potrafiło się uspokoić. Ruszyło biegiem do rodziców. Nieszczęśliwie po drodze potknęło się o własne nogi. Po nabiciu sobie siniaków, rozwrzeszczało się jak opętane. Rodzice z wiadomych względów zrezygnowali z dalszej sesji i poprosili o te zdjęcia, które już zrobiłeś. Okazały się stosunkowo kiepskie jak na fotografa. Podkręcili nosem i zapłacili Ci o 15 galeonów mniej niż się umawialiście.
______________________
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Ostatnie tygodnie nie były dla niego zbyt łaskawe i skutkowały, niestety, wyłączeniem się z normalnego życia. Nie chodził do szkoły, zaniedbał kontakty towarzyskie, wykorzystał wszystkie dni wolne w herbaciarni, a kariera fotograficzna... cóż, stanęła w miejscu. Niby było tylko pół miesiąca, a jednak oferty, które odrzucał przez wewnętrzną niemoc i niechęć do odpowiadania na nie, choć początkowo liczne, zaczęły cichnąć. Ludzie nie byli zbyt cierpliwi, skoro Elijah odważał się ich zbywać – znajdywali kogoś innego, ot, po prostu. W tym zawodzie konkurencja była liczna, nie można więc było pozwalać sobie na podobne potknięcia. Zdążył dobrze pojąć popełniony przez siebie błąd i całkiem poważnie zmartwić się o swoją przyszłość kiedy odezwało się do niego młode małżeństwo. Wiadomość, że chcą szybkiej sesji zdjęciowej dla swojego dziecka zdecydowanie go ucieszyła i dała mu potrzebnego kopa energii; nie przejmował się tym, że będzie musiał odłożyć na inny dzień zaplanowaną naukę do sprawdzianu z run, a już na pewno nie myślał o tym, że nie ma najmniejszego doświadczenia w pracy z dziećmi i zamiast sesji, może mu wyjść (nie)mały armagedon. Przybycie do Londynu nie stanowiło dla niego problemu, kochał to miasto i przebywał w nim kiedy tylko miał chwilę dla siebie. Na umówionym miejscu pojawił się, tak jak to miał w zwyczaju, jeszcze przed czasem i spokojnie rozstawił swój sprzęt, wyczekując pojawienia się rodziców wraz z jego dzisiejszym modelem. Udało mu się też zdobyć kilka akcesoriów, którymi można było „przyozdobić” ów przedziwny obiekt zwany potocznie dzieckiem. Dopiero kiedy w końcu ich zobaczył, dotarło do niego jak bardzo nie ma pojęcia w jaki sposób to ugryźć. Wśród Swansea nie było wielu dzieci... właściwie w najbliższym jego otoczeniu nie było ich wcale, bo wszyscy z jego pokolenia byli w zbliżonym do siebie wieku, a przy tym nikomu nie spieszyło się do zakładania rodzin. Nie miał pojęcia w jaki sposób obchodzić się z takim maluchem – jak z jajkiem, czy może bardziej z kamieniem? Rany, czy tego ktoś przypadkiem nie powinien uczyć w szkole? Nauczono go całej sterty bzdur z astronomii (z całym szacunkiem dla cioci Des) i masy zupełnie nieprzydatnych eliksirów, a nikt nie wpadł na to, by powiedzieć mu jak obchodzić się z małym człowiekiem. Snując te rozważania, Eli popatrzył sceptycznie na małego modela, unosząc nieznacznie brew. Nie dał jednak zbić się z pantałyku... co prawda nie lubił działać bez odpowiedniego przygotowania, ale skoro ostatnio zwykł rzucać się na głęboką wodę, może i teraz nie powinien się obawiać? Przecież dwulatek nie będzie gorszy od skrytego w kopalnianym labiryncie jormunganda. Początki nie zwiastowały nic dobrego. Dziecko okazało się być trudne do upilnowania, a rodzice, co tu dużo mówić, raczej niekompetentni jeśli chodzi o zawód „ojciec” oraz „matka”. Chłopiec albo uciekał, albo zupełnie odmawiał uśmiechnięcia się do obiektywu, a ostatecznie, widząc, że wszyscy czegoś od niego chcą, był zupełnie bliski płaczu. I wtedy wziął sprawy w swoje ręce. Powiedział rodzicom żeby usiedli na pobliskiej ławce i cierpliwie poczekali i sam zajął się maluchem. Kucnął przy nim, uśmiechnął się do niego, a potem wyjął różdżkę i przetransmutował pluszowego psidwaka (którym wcześniej wzgardził) w łabędzia (jakżeby inaczej), który najwyraźniej przypadł mu do gustu. Podał zabawkę chłopcu, wziął w ręce aparat i zrobił kilka zdjęć. Kiedy pluszowy łabędź zawodził, robił głupie miny, zupełnie nie przejmując się tym, że robi z siebie debila. Opłaciło mu się to, bo poza dziecięcym uśmiechem dało się też słyszeć całkiem uroczy śmiech. Ze zdziwieniem odnotował, że właściwie całkiem nieźle dogadał się z tym małym człowieczkiem... a ta współpraca najwyraźniej przypadła do gustu im obojgu.
Potrzebował dwóch dni wolnego nie tylko od pracy, ale też od życia. Było popołudnie, śnieg delikatnie wirował w powietrzu, osiadając na jego włosach i płaszczu. Ukryty za wysoko postawionym kołnierzem szedł uliczką w kierunku parku. Szedł powoli, odpuszczając sobie teleportację. Sam przed sobą przyznał, że potrzeba mu dłuższego spaceru i nawet mróz go nie powstrzymał. Kroki stawiał ostrożnie, a chód wydawał się sztywny. Mimo wszystko próbował funkcjonować tak, jak do tej pory jednak coś zaczęło szwankować. Skyler ubarwiał jego dni, choć czasami doprowadzał go do szału, gdy mają się skoncentrować na wykładach, a on go pali wymownym spojrzeniem. Tak bardzo chciałby dać się porwać zauroczeniu, a może i zakochaniu? Chciałby nie potrafić myśleć o niczym innym tylko o tym, a jednak odruchowo powściągał ekscytację, podniecenie i zniecierpliwienie. Tłumił w sobie, a jego aktualny stan emocjonalny jedynie to ułatwiał. Pamiętał dzień, w którym to on go pocałował jako pierwszy i wówczas prześwietliła mu myśl, iż to zbyt piękne, aby było prawdziwe. Mógł posłuchać swojego skrzywionego rozsądku. To półtora miesiąca ciepła, bliskości, a gdy miało się wszystko rozpierdzielić to naraz. Czuł się źle i tak też wyglądał. Blady, nieco osowiały, jakby naćpany eliksirami. Źrenice miał nieco rozszerzone, a oddech płytki, spojrzenie zaś bardzo dalekie. Minęły dwa dni, podczas których zmagał się ze swoimi emocjami i psychiką zamiast skoncentrować się tylko i wyłącznie na Skylerze. Chciał, na Merlina, bardzo tego pragnął, ale sęk w tym, że nie mógł dopóty dopóki nie przebrnie przez swoje myśli. Nie może ich odkładać, bo potem wszystkie go zabiją. Żałował, że oddał skrzata. Żałował, że nie zdążył wydać mu rozkazu popełnienia powolnego samobójstwa. Żal i gorycz ściskała jego gardło tak mocno, iż wycisnęła z jego oczu wilgoć. Serce bolało i wmawiał sobie, że nie ze strachu o siebie, a z żalu za utraconą okazją do mordu. Że też musiał akurat wtedy przejrzeć na oczy! Upił się eliksirem spokoju, gdy popatrzył w kalendarz i mimowolnie ujrzał w wyobraźni salon wyposażony w hipisowskim stylu. Zapragnął stracić przytomność, a jednak poprosił Skylera o spotkanie, choć nie miał pojęcia czy zdoła mu cokolwiek powiedzieć. Czuł, że nie może być sam. Usiadł na ławce, oparł łokcie o kolana i począł masować swoje skronie, aby odegnać szum w uszach i lekkie zawirowania głowy. Zdawał sobie sprawę, że ulgę przyniesie mu samookaleczenie albo okaleczenie konkretnego celu. Dźwięk rozcinanej skóry. Pragnął tego i jednocześnie się tego lękał. Chłodny wiatr mroził jego palce ukryte w rękawiczkach. Wiedział, że jest nieobliczalny i nie wiedział jak się z tego wykaraskać. Coraz mniej chciał z tym walczyć. Podniósł pół przytomny wzrok i szukał nieobecnym błękitem sylwetki Skylera. Wystarczy, że usiądzie obok to zyska pewność, że nie zrobi dzisiaj niczego głupiego. Wystarczy, że przyjdzie i go przypilnuje. Tylko tyle i aż tyle.
Skyler Schuester
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 179 i PÓŁ!
C. szczególne : Ciepłe spojrzenie, zapach cynamonu i Błękitnych Gryfów/mugolskich fajek; łatwy do wywołania uśmiech; czasem da się wypatrzeć malinkę czy dwie (jedna to tatuaż przy obojczyku); ciepły, niski głos i raczej spokojne tempo mówienia, tatuaże (dziennik); pierścionek zaręczynowy
Naprawdę dobrze się złożyło, że Finn zaproponował, by przełożyć ich spotkanie na siedemnastą, bo inaczej kazałby mu na siebie czekać na tyle długo, że chłopak zapewne uznałby, że Skylerowi coś się stało (bo chyba nie uwierzyłby, że go wystawił?!). Pod koniec jego zmiany, wyjął z pieca pierwszą partię cynamonowych babeczek, które szefowa kazała mu przygotować na podstawie autorskiego eksperymentalnego przepisu, które niestety wymagało od niego rzucenia odpowiedniego zaklęcia. Próbował się od tego wymigać na wszelkie sposoby, jednak pani Chambers wierzyła w jego zdolności na tyle, że nie przejmowała się już jego brakiem pewności siebie. I to był jej błąd, bo babeczki zamiast podane wystrzelić cynamonowym lukrem, przyozdabiając się fantazyjnym wzorem i świątecznymi życzeniami, postanowiły wybuchnąć gorącym nadzieniem tuż po wyjęciu blachy z pieca - brudząc nie tylko jego twarzy i włosy, ale przy okazji też połowę kuchni. Pół godziny zajęło mu czyszczenie kafelków i blatów, nie mówiąc już nawet o nieudolnym celowaniu zaklęciami czyszczącymi w sufit. Zanim zabrał się do doprowadzenia samego siebie do stanu sprzed lukrowego deszczu, to ten zdążył już wyschnąć, utrudniając usunięcie jego resztek z włosów i ubrania. Nie mając dziś ze sobą własnego zegarka, co chwila prosił swojego zmiennika o podanie godziny i w końcu uznając, że woli narazić się na oceniające spojrzenie Finna, gdy ten zobaczy resztki czegoś biało-przezroczystego na jego twarzy, niż kazać mu na siebie czekać choćby minutę. Wciągając na siebie płaszcz od razu wyciągnął też jednego błękitnego gryfa, którego trzymał na czarną godzinę i zapalił go tuż po wyjściu z piekarni. Fakt, miał rzucić i prawie mu się to udało, ale sytuacja tego od niego wymagała. Po pierwsze musiał się nieco uspokoić w tej stresowej sytuacji, aby nie rozszczepić się podczas teleportacji, a po drugie koniecznie chciał chociaż trochę zabić ten nieznośny zapach cynamonowego lukru. Zaciągnął się kilka razy głęboko, drepcząc w miejscu nieco spokojniej, resztę papierosa dopalając już między kolejnymi teleportacjami, aż nie trafił w odpowiednie miejsce. Wrzucił niedopałek do śmietnika i wszedł do parku pośpiesznym krokiem, nie mogąc się doczekać aż zobaczy Finna, ze zdziwieniem odkrywając, że po dwudniowej przerwie w rozmowie przede wszystkim odczuwa potrzebę, aby go objąć, a nie dobrać się do jego ust i kolejnych warstw ubrań. Serce drgnęło mu z zadowolenia, gdy dostrzegł jego sylwetkę i mimowolnie uśmiechnął się, choć przez resztę drogi wbił wzrok w ziemię, by nie kusiło go do niego podbiec. Słowa powitania wydawały mu się zbyt błahe, by musieć je wypowiadać, więc od razu pochylił się nad nim, zamykając go w ramionach, nie potrafiąc go z nich wypuścić przez dłuższą chwilę, podczas której przerwał ciszę tylko raz, by powiedzieć krótkie “Tęskniłem". Odsunął się nieco, przesuwając dłonie na jego policzki, by gładząc go po nich kciukami skraść mu jeden, czuły pocałunek, który miał pokazać jego zaangażowanie. Nie bał się w całości zatracić i z pełną świadomością robił to od ostatniego miesiąca; nie bał się podać Finnowi swojego serca jak na tacy - niech je kroi, zszywa, depcze, reanimuje, łamie, klei - jest jego, może z nim robić co chce, bo Sky był gotowy na każdy moment odepchnięcia, byle doczekać się chwili, w której go do siebie przysuwa. Był w stanie hamować się słownie, ograniczać swoje deklaracje, ale nie był w stanie powstrzymać swoich myśli, które odbijały się tak widocznie w jego spojrzeniu, kontrastujące swoimi błyskami z nieobecnym wzrokiem Finna. Serce drgnęło mu niespokojnie od złego przeczucia, ale zmusił się do tego, by usiąść obok na ławce. Przesunął się, by siedzieć odwróconym w jego stronę, jedną rękę zarzucając za oparcie, tuż za plecami Finna, a drugą odnajdując jego dłoń, by spleść ich palce. - Jak się czujesz? - spytał, próbując brzmieć swobodnie, a jednak w powietrzu zadrżał niepokój, który czuł od momentu, gdy zastał go wieczorem już śpiącego - co może i wydawało się drobnym szczegółem, a jednak przerwało ich mały rytuał “na dobranoc”, który często był najmilszym elementem jego własnego dnia.