Dach, na pierwszy rzut oka, jak każdy inny. Posiada mnóstwo niezbadanych dotychczas zakątków, bo jeszcze żaden z uczniów a tym bardziej nauczycieli nie był na tyle szalony by się tutaj zapuszczać. Do czasu!
Jeśli jesteś wytrwałym poszukiwaczem, uda Ci się nawet znaleźć prosty spad dachu, gdzie jacyś śmiałkowie przed Tobą składowali wygodne poduszki, odporne na warunki pogodowe panujące na zewnątrz.
UWAGA: Aby wejść obowiązkowo należy rzucić kostką w pierwszym poście. Nieparzysta – udaje Ci się wejść, parzysta – niestety nie udaje Ci się wejść. Jeśli już raz odkryjesz lokację możesz odwiedzać ją bez ponownego rzucania kością. Zezwala się zdradzić lokalizację tematu dwóm osobom towarzyszącym.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Nie Lip 31 2011, 22:07, w całości zmieniany 1 raz
Michelle, ucieszona, że dziś niebo powinno być w nocy bezchmurne, przez co mogła zobaczyć więcej gwiazd, zawczasu udałą się na dach, by zająć dobre miejsca. Toż każdy mógł tam przyjść, usiąść i wlepiaj wzrok w niebo! Krukonka musiała być więc pierwsza, przez co, nim jeszcze się porządnie ściemniło, weszła na dach. Oczy jej się zaświeciły, kiedy nikogo tam nie zauważyła. No, prawie nikogo. - Samael! - krzyknęła, jak to miała w swoim zwyczaju. Nawet nie pomyślała, że mogłaby go wystraszyć. Bo czy ona kiedykolwiek najpierw myśli, potem robi? Podeszła do niego bliżej.
Wydawało mu się, co prawda, że słyszy coś za plecami. Ale Hogwart pełen był chrobotów i szelestów, które nie musiały wcale pochodzić od ludzi. Wzdrygnął się zatem gwałtownie, słysząc swoje imię zamknięte w krzyku. Laska wypadła z rąk, upadła z trzaskiem na ziemię. No, pohałasowali trochę. Schylił się, wyczuł laskę pod ręką i wstał powoli. - Michelle - rzekł cicho, rozcierając skronie. Uśmiechnął się blado w, jak sądził, stronę Krukonki, zawsze energicznej. Zupełne przeciwieństwo Samaela.
Wyszczerzyła się szeroko. Już chciała spytać, czy przyszedł podziwiać gwiazdy, ale w porę ugryzła się w język. Jakby to zabrzmiało? Zatrzymała się jedynie obok niego, siadając. Musiała przyznać, ze było to wręcz wspaniałe miejsce! Mogła oglądać stąd nie tylko gwiazdy, które tak pragnęła dziś zobaczyć, ale i błonia. - Siadaj - poklepała miejsce obok siebie. Zupełnie nieświadomie. Opatuliła się szczelniej w kurtkę. Trochę wiało, jednak dla niej nie było to przeszkodą. Wiedziała, ze jeśli chce się coś osiągnąć, trzeba coś poświęcić. W tym wypadku może i zdrowie.
Usiadł obok, kierując się za głosem. - Jesteśmy na dachu, tak? - upewnił się, powoli już ogarniając to miejsce przestrzennie. Siódme piętro, ciężkie do odblokowania drzwi. Powietrze bardziej czyste, dźwięki błoni dochodzące z odległej wysokości. Wzmogło się drżenie. Poprawił szalik. Wiecznie chodził w grubych swetrach i szaliku, a wciąż było mu zimno, zawsze było zimno. Aż szczękały mu zęby. Usta nabiorą niedługo jagodowej barwy.
- Taaaak - odparła, przeciągając literkę. - Cudownie tu - dodała. Kochała wysokości, wiatr we włosach i niebezpieczeństwo. Dla niej było więc tu wspaniale. Już wyszukiwała na niebie gwiazd, choć żadnej nie było widać. - Zimno ci? - spytała, dźgając go w ramię palcem. Cały się trząsł. Może był chory? - Jak ty się tu w ogóle dostałeś? - Była wyraźnie zdziwiona, że Samael sam zapuścił się tak wysoko. To mogło być niebezpieczne.
- Wspaniale - mruknął, ale ton głosu wcale nie wskazywał na euforię. - Zimno - potwierdził, kiwając powoli głową. Cały zesztywniał, jakby obawiał się, że gwałtowniejszy ruch spowoduje, że runie w dół i roztrzaska się na krwawą miazgę. - Jak zawsze - dodał, wzdychając. - Szedłem, szedłem. Jak zawsze. Ale nie byłem tu nigdy, zanim stałem się ślepcem. O swojej przypadłości mówił bez krępacji. Żadnej. Siedział kilka chwil w ciszy. - Nie widywałem cię ostatnio. I celowo użył tego sformułowania. Lubił tak. "Rzuciłem okiem", "ach, widzę, że to tak", "nie widzieliśmy się", "o ile wzrok mnie nie myli"... To było takie autoironiczne.
Spojrzała na niego sceptycznie. Już ona mu znajdzie rozrywkę, na pewno. - Wieje - westchnęła. - Chcesz bluzę? - zaproponowała. Nie będę patrzyła, jak chłopak marznie. A ona, cóż, przeżyje. Nie takie rzeczy się robiło, a choroba wcale dziewczyny nie przerażała. - Przydała by się ciepła herbata... No, ale jej nie mamy, więc trzeba się rozgrzać inaczej. - Tyle to Michelle wiedziała, ale żadnej wspaniały i wart uwagi pomysł na ogrzanie się nie wpadł jej do głowy. - Ty zawsze i ciągle chodzisz - zauważyła inteligentnie, aby zaraz wybuchnąć śmiechem. - Wprawdzie ja też zwykle chodzę - wyszczerzyła się. - Och... myślisz, że ja bywam tu często i od dawna? Pierwszy raz byłam tu w trzeciej klasie, a potem... potem tylko czasami wymykałam się w nocy. Ale to naprawdę rzadko. Potarła dłonie o siebie, by je rozgrzać. Skostniały jej, co nie było miłe. - Nie moja wina, że przede mną uciekałeś - mruknęła teatralnym, smutnym głosem, niczym zrozpaczona kobieta, kiedy okazuje się, że jej mąż ją zdradzał.
- Nie! - zaprotestował żywo, gdy zaproponowała bluzę. Bo o ile wśród wrogów wyznawał zasadę równouprawnienia i dziewczyny bił po piszczelach z taką samą siłą, co chłopaków, to w tych kwestiach pozostawał raczej staroświecki. To on raczej powinien jej coś zaproponować, ale wtedy siedziałby tu z nagim, kościstym torsem. Umarłby chyba. - Nie dziękuję - poprawił się niepewnie po chwili, nieprzyzwyczajony do uprzejmości. - Skoro los pozostawił mi jeszcze sprawne członki, postanowiłem wykorzystać je do cna. Tak więc chodzę, gdzie się da - odparł, nieświadomie rymując. Zdjęła go groza. Ostatnio za często był taki frywolny i pozwalał sobie na żarciki. Niedobrze. - Łamiąca zasady Michelle. Nie wolno tu przebywać po zmroku. Powinnaś grzecznie spać w wieży - powiedział cicho, grożąc jej palcem. Prychnął cicho, tłumiąc śmiech. - Michelle, moja najdroższa, jak miałem nie uciekać, skoro czaiłaś się na mnie co i rusz z różdżką gotową do wystrzelenia we mnie zieleni w jednej dłoni i z tasakiem w drugiej?
Zaskoczyło ją tak szybkie zaprzeczenie ze strony Samaela. Sama na jego miejscu tez pewnie zaprzeczyłaby, ale teraz było to co najmniej dziwne. Widziała przecież, jak się trząsł. - Ale... - chciała zaoponować, jednak zrezygnowała z tego pomysłu. - Skoro nie chcesz - wzruszyła ramionami - to nie. Nie zmuszę. - Ależ nie przeczę, nie przeczę. Czy jednak ciągłe samotne spacery nadal są przyjemnością? - spytała. Nawet przy zdrowych oczach spacer tymi samymi korytarzami i widok tych samych miejsce nie był czymś niezmiernie interesującym. Wszystko było takie pospolite i... normalne. Nie zapierało tchu w piersiach, nie odbierało mowy. Oj, zamek bez innych uczniów byłby nudny po pewnym czasie! - Wybacz, przestrzegający prawa Samaelu, niestety nie zastosuję się do twych słów i będę siedziała tu razem z tobą, dotrzymując ci towarzystwa. Czyż nie jestem łaskawa? - Wiedziałeś? Wiedziałeś i nie powiedziałeś? - wybuchła udawanym płaczem. - A byłam tak dyskretna... Nikt mnie nie widział, ale ty wyczułeś... Niesprawiedliwe!
- Ach, tyś jest zawsze łaskawa, o pani - mruknął, pocierając czoło w lekkim rozbawieniu. - Cóż, moja droga, następnym razem miej się na baczności, albowiem i ja mogę dzierżyć w rękach tasak! Zamilkł na chwilę, kontemplując rozkład własnej świadomości w tym chłodzie. Cząsteczka za cząsteczką, lód przenikał do cna. - Wątpliwą przyjemnością, jednak siedzenie godzinami w dormitorium też straciło swoje zalety. Zresztą, raz na jakiś czas wpadam na wspaniały pomysł wybrania się na lekcje, zatem, sama wiesz.
- Tasak to broń straszliwa - przytaknęła, kiwając głową. - Rozumiem, iż od dziś nie jestem tu bezpieczna i powinnam unikać każdy kąt? Przeciągnęła się, ziewając. Musiały być późno... A może to ona dziś zbyt wcześnie wstała? Przez tą całą rozmowę z Krukonem zapomniała, w jakim celu tu przyszła. Spojrzała na niebo, szukając znanych jej konstelacji. Dużo o nich czytała, ale jednak wiele z nich nadal było jej obcych. Chwilę zajęło jej zrozumienie, do czego odnosi się wypowiedź Samaela o wątpliwej przyjemności. - Nie kazałam ci siedzieć przecież, a lekcje to naprawdę genialny pomysł! Właściwie, radzisz sobie dobrze, czemuż więc wpadasz tylko czasami?
- Tak, albowiem widzisz, mam szpiegów w całym zamku. Nie chroni cię już to, że cię nie widzę. Strzeż się - syknął złowrogo, złowieszczo i okrutnie, trzymając kamienną twarz. Przymknął powieki. Na odsłoniętym dachu, wiatr uderzał w niego zimnymi podmuchami, znów doznawał nieprzyjemnego wrażenia, że ma suche oczy. Ostatnio zdarzało się to coraz częściej. Zamrugał gwałtownie, w nadziei, że to pomoże. - Nie wiem sam - powiedział, po chwili wahania. - Nie chce mi się. Wiesz, nie chce mi się co i rusz prosić kogoś o pisanie tego, co dyktuję na pracy domowej. Egzaminy tylko ustne. O ile kilka lat temu, po wypadku, wszystko oddałbym, by móc tu wrócić, teraz zastanawiam się, czy postąpiłem właściwie.
Zastygła w bezruchu z przerażeniem na twarzy. Jakże się bała Samaela i jego psychicznych szpiegów. Cóż miała biedna zrobić? Uciekać, czy zostać i narażać się w każdej chwili. - Och, Samaelu Yehlu, okazałbyś trochę litości! Chcesz, bym ci ze strachu umarła? Miałbyś mnie, dobrą znajomą, na sumieniu! Tego pragniesz? - spytała "przerażona", Załkała, aby być bardziej wiarygodną. Dobrze wiedziała, że chłopak żartuje, ale czasami warto pożartować. Chociażby dla urozmaicenia, w tym przypadku, nocy. - Phi! Gadasz tak tylko. Gdybyś miał siedzieć w domu przez kolejne lata - umarłbyś z nudów albo z tęsknoty za magią. Myślisz, że w domu by cię tego wszystkiego nauczyli? Skądże!
- Dobrze, już dobrze - mruknął ulegle. Wyciągnął dłoń, chudą i szponiastą, bladą. Podobno miał dłonie pianisty. Dla niego były bardziej jak dłonie jakiejś marmurowej chimery. Poklepał ją po ramieniu nieznacznie. - Nie zabiję cię, w takim razie. Zakaszlał cicho, chowając twarz w dłonie. Przez twarz przemknął cień, poprawił pieczołowicie szalik, który beztrosko poddawał się działaniom wiatru. - Niby tak - rzekł dość niechętnie. Machnął lekceważąco dłonią, najwyraźniej nie chcąc ciągnąć tego tematu. Musiał mieć nastrój, by ględzić o sobie. Miewał go często i marudził wtedy do bólu, dzisiaj jednak to nie był ten dzień. - Opowiedz mi lepiej jakąś anegdotkę z twojego szalonego życia, panienko Yowane.
Przeklęty Irytek. Zagonił ją aż na dach. Lecz tym razem nie dorwał się do włosów, co było miłą odmianą. Raz udało jej się zwiać. Oczywiście nie miała specjalnie wielkich przeszkód, aby się tu znaleźć. Lubiła to miejsce, choć niesamowicie wiało i nie przychodziła tu często. Ot, żeby się nie znudziło. A skoro dach, to i ciemne niebo, bo za dnia nie było tu tak magicznie. Skoro czarna przestrzeń, to i miliony święcących punkcików, które kochała. Patrzenie w nie sprawiało jej wyjątkową, przeogromną przyjemność. Mogła tu siedzieć sama, kiedy potrzebowała towarzystwa. Usiadła bezpiecznie, obejmując kolana. Obserwowała dokładnie gwiazdy, które zjawiskowo odbijały się w jej oczach.
Ruszył na dach w poszukiwaniu chociaż chwili odpoczynku... Wrócił z wesela ojca, otoczony zewsząd pesymistycznymi myślami. Uwielbiał to miejsce. Przysiadł koło jakiejś dziewczyny, wyciągając się na zimnej powierzchni i zatapiając w refleksjach. Kto w ogóle wymyślił te słowa małżeńskiej przysięgi? Jak można komukolwiek przysięgać miłość? Uczciwość, wierność, no, to tak. Na pewno są tacy, co potrafią w razie czego wziąć na wstrzymanie i zalecaną przez księży metodą wysublimować popędy w twórczość artystyczną albo wyżyć się w bieganiu i zimnych prysznicach. Uczciwość, lojalność to są rzeczy, nad którymi możesz zapanować, a jeśli nie zapanujesz, może ci ktoś kazać czuć z tego powodu winę. Ale miłość? Nagle, pewnego dnia spotykasz inna kobietę, i okazuje się, że to jest właśnie ta, której szukałeś, całe twoje ciało wyrywa się do niej jak pies na łańcuchu - i co masz z nim zrobić? Nagle, pewnego poranka patrzysz na kobietę w swoim łóżku i uświadamiasz sobie, że od dawna już twoje ciało daje ci sygnały: nie, dość, pomyłka, zawracać! I co na to poradzi przysięga, choćby nie wiem jakimi kapłańskimi klątwami ją składano? W każdą sobotę i niedzielę tysiące par przed tysiącami ołtarzy pokornie powtarza za księdzem te bzdury, nie zdając sobie sprawy, że miłości sobie przysięgać nie można - a po paru latach i tak wszystko im się rozłazi, krzywdzą się nawzajem, nienawidzą, żrą jak pies z kotem, wciągają w to dzieci i nikt się nie zastanowi, że coś jest spieprzone w samym pomyśle. O tak, sam to przeżywał... To on był tym biednym dzieciaczkiem, który tyle razy przeżywał rozwody ojca, że nawet zaczynał ignorować coraz to nowe macochy. Nigdy nie ożeni się pod wpływem impulsu, przynajmniej ze względu na przyszłe pokolenie małych, wrednych ślizgonków.
-Proszę, proszę.- za Wilkie'm wprost znikąd dobył się głos, który ze względu na ich obecne położenie roznosił się w otoczeniu w bardzo charakterystyczny sposób. Cherrie uśmiechała się w sposób przedziwny - z jednej strony złośliwie, z drugiej strony była zmartwiona, zupełnie jakby doskonale wyczuła nastrój chłopaka. Stała nieruchomo, oparta o przejście na dach, jej szyja była owinięta bardzo długim szalikiem krukonów. -Nie podejrzewałam Cię o taki romantyzm. - miała na myśli samotne wędrówki na dach z miną zbolałego Romeo. Mimo to, mówiła jakoś cicho, i nie do końca tak ironicznie jak mogłoby się wydawać. -I.. Jak było? - spytała z odrobiną napięcia.
Kiedy przychodziła w to miejsce, myślała, że humor polepszy się choć trochę. W sumie był lepszy, ale zanim tu przyszła. Gwiazdy jakoś straciły znaczenie. Co prawda prezentowały się znakomicie, tego nie mogła im odmówić. Gorzej z uczuciami, które zaczęły w niej wywoływać. Zaraz zaczęła się do nich porównywać. Czym była przy lśniących punktach? A może to nie z nimi starała się zrównać? Spojrzenie stało się mniej dociekliwe, za to bardziej obojętne. Zamknęła w końcu oczy, żeby przestać zadręczać się swoimi wadami, zaletami innych. Choć to nie one grały główną rolę w tym przedstawieniu. A może jednak? Dalsze rozmyślania nad swoją beznadziejnością przerwał Wilkie, który pojawił się na dachu. Oczywiście rozpoznała, że to on, dopiero kiedy przyjrzała się twarzy chłopaka. Nie wyglądał na zadowolonego, ani zbyt podekscytowanego. - Coś się stało? - zapytała ochryple, nie troszcząc się o odpowiednie przywitanie. Stan zdrowia pogorszył się zapewne z powodu tej ulewy, w którą siedziała na łące. Nie za dobrze. Spojrzała też na Cherrie, która pojawiła się niedługo po Ślizgonie. Nie przywitała się z nią. Zapewne przez ten okropny nastrój.
Zaś Cherrie zauważyła Audrey dopiero, gdy się odezwała. Odgarnęła włosy i poprawiła szalik. W powietrzu unosiła się śmiertelnie poważna atmosfera, która sprowokowała ją do przewrócenia oczyma. Gdyby aura grobowej powagi obecnie nasiliłaby się jeszcze odrobinę - chyba jedynym rozwiązaniem na pozbycie się jej byłoby popełnienie masowego samobójstwa przez skoczenie z dachu. To musiałoby boleć. Zaiste, niesamowicie interesujące. W oczach Cherrie tańczyły obecnie małoradosne iskry, ale można byłoby to podpisać pod udzielający się klimat. W rzeczywistości sięgnęła do głębin swojego umysłu, zastanawiając się, czy samobójcy (albo ofiary czyichś genialnych pomysłów) przy okazji tak nagłej śmierci czują ból. Z pewnością byłby to najgorszy i najdotkliwszy ból, jakiego kiedykolwiek zaznali, ale szybko zniknąłby. Raczej. Niestety, ach niestety oni już jej o tym nie powiedzą. Chociaż.. Może Ingrith mogłaby jej przybliżyć ten temat. Cóż, mimo wszystko nie będzie miała serca jej o to zapytać. Zamrugała gwałtownie przypominając sobie, że ma towarzystwo. -Audrey, czy zauważenie że nie wyglądasz jakoś hm, najlepiej na chwilę obecną - będzie impertynencją? - spytała ostrożnie. To dla niej takie normalne, przerywać sobie porąbane przemyślenia odzywaniem się do znajomych.
Westchnęła. Było aż tak bardzo widać? W lustrze zauważyła tylko podkrążone, jak nigdy, oczy. Blada była zawsze. A może to przeziębienie ją zdradziło? Albo chrypka. Musiała przecież wyglądać inaczej, niż kiedy była zdrowa. Możliwe. I w zasadzie nieważne. Ale panika już wdzierała się do jej umysłu. Ludzie nie mogli widzieć, że czuje się źle, mimo że w ukrywaniu emocji była kompletnie zbrakowana. Nie potrafiła kłamać, ani udawać radosną, kiedy smutek malował się w jej oczach. Za to świetnie odkrywała emocje innych. Oczywiście warunkiem był dobry humor. Którego jakoś ostatnio zabrakło. - Niekoniecznie - odpowiedziała, odwracając się z powrotem. Ułożyła się tak, że brodę miała na kolanach. Za to powieki zacisnęła, żeby przypadkiem coś nie odbiło łzom. Pod tym względem była z siebie dumna, nie płakała, wcale. Jeszcze nie. - To prawda, za dobrze nie wyglądam. Przeziębienie - wyjaśniła, czując dziwną gulę w gardle. Oby tak dalej, skoro porównywała takie sytuacje z chorobą, to naprawdę coś było z nią nie tak, jak trzeba.
-Mniej więcej to miałam na myśli, chyba. - uznała zastanawiając się jak to jakoś rozsądniej wyłożyć. A skoro mowa o rzeczach rozsądnych.. -Wybrałaś sobie chociaż całkiem przyjemny sposób na to, aby się jeszcze bardziej doprawić. - uznała wybitnie filozoficznie, i dosiadła się do kontemplującej trójki. Technicznie rzecz biorąc - trochę padało. Ale tylko trochę. Dlatego kurowanie przeziębienia w tym miejscu mogło się wydawać co najmniej dziwne i nieprawdopodobne, ale nie widziało się jej wnikanie zanadto w rdzeń sytuacji, przynajmniej na tą chwilę - i tak najprawdopodobniej wszystko w najbliższej przyszłości stanie się dla niej jasne.
- Romantyzm? - Spytał Cherrie z grymasem zdezorientowania na twarzy. Co jak co, ale podobne pytanie słyszał po raz pierwszy w życiu i było ono co najmniej dziwne. Nawet jak na Cherrie. Po chwili jednak nie mógł się opanować i na jego wargach zalśnił łobuzerski uśmieszek. Całkiem miło, że Cherrie wpadła akurat teraz. Była jedną z niewielu osób z wszelkich hogwartskich person, z jakimi chciał teraz rozmawiać. - Skąd to pytanie? - Dodał, przyglądając się jej zagadkowo. Po chwili dostrzegł również Audrey i wszelkie nadzieje na rozmowę, nieco bardziej otwartą... legły. O ile nie dodać, że w gruzach. - Cześć! - Przywitał się z dziewczyną. - Nie, nic szczególnego. - Wywrócił ramionami, po czym wyciągnął rękę i począł badać opuszkami palców chropowatą powierzchnie swojego tymczasowego leżaczka. Zauważył, że dziewczyny zaczęły rozmawiać i szczerze nie miał zamiaru im przeszkadzać.
-Ty mi to powinieneś powiedzieć, ale to chyba nie miejsce i nie czas. - oparła jakże filozoficzną, choć wystarczająco jasną aluzją. Cały wydźwięk jej pytań był w pełni uzależniony od nietypowych dla Wilkiego zachowań, które spostrzegła. Ale nic, raczej sobie nie pogadają, dlatego też puściła do chłopaka perskie oczko i odwzajemniła łobuzerski uśmiech. Wszyscy w morderczych nastrojach, ale każdy z nich był na innym poziomie relacji, co średnio pozwalało na szczerą rozmowę w trójkę. Bosko. Usiadła gdzieś opierając się o murek i wyciągnęła książkę, której nie otworzyła.
- Nie miejsce i czas. - Odpowiedział znacząco, podkreślając tylko jej słowa. Miał nadzieję, że Audrey nie odkryje co jest przyczyną tego, iż to nie miejsce i czas na rozmowę, chociaż jak to nadzieja ma w zwyczaju, i w tym przypadku zapewne okaże się złudna. Przyjrzał się jej i już chciał coś dodać, gdy ta nagle ruszyła się z miejsca i oparła o murek na przeciwko nich. Nie, niech tylko nie mówi, że będzie sobie tutaj czytała. - Mogę wiedzieć, cóż to za lektura? - Zadał pierwsze pytanie, które przyszło mu na myśl, przerywając tę niebezpieczną ciszę, która ciążyła nad ich triem już od dłuższego czasu.
Niewielu uczniów przychodziło na dach. Niektórzy z powodu lęku wysokości. Inni zapewne nie widzieli w tym miejscu nic fascynującego, nie dostrzegali tego uroku, gdy siedzisz naprawdę wysoko i patrzysz na okolicę i zamek. Będąc tutaj czułeś się wolny, naprawdę wolny. Dlatego Adele ostatnio tak bardzo lubiła tu zaglądać. Mimo fatalnej pogody bywała tu praktycznie dzień w dzień. Dziś nie mogło być inaczej. Ubrana w wełniany sweter, najcieplejszy jaki miała, rękawiczki i szalik w barwach Gryffindoru. Usiadła w swoim ulubionym miejscu, z którego rozciągał się chyba najpiękniejszy widok. Było położone na uboczu, chyba nikt inny poza nią tu nie siadał.
Trzeba przyznać, że dach był miejscem wyjątkowym. W przeciwieństwie do wielu dziewczyn, Roxanne uwielbiała duże wysokości. Często przebywała więc w najwyższych wieżach, nic dziwnego, że pewnego dnia dotarła na sam dach. Hogwart był piękny. Tyle nieodkrytych miejsc, o których nawet sami dyrektorzy nie mieli zielonego pojęcia. Jednym z takich miejsc, przynajmniej Krukonka miała taką nadzieję, był właśnie ten dach. Pomyliła się. Zauważyła pannę Adele gdy tylko tu przybyła. Tym razem większym ciosem nie był sam fakt jej spotkania, bardziej chodziło o to, że nie tylko ona znała to miejsce. Westchnęła cicho i nie wiadomo dlaczego w oczach stanęły jej łzy. Gdyfonka mogła to różnie zinterpretować. Usiadła z dala od niej. Objęła dłońmi swoje nogi, po czym wbiła wzrok w tak piękny krajobraz.