Właśnie tu znajdziesz wszystkie niemagiczne napoje, ciasta, desery i przekąski oraz zestawy lunchowe dla zapracowanych ludzi, jakie kiedykolwiek mógłbyś sobie wymarzyć. Od wejścia uderzy Cię aromat świeżo parzonej kawy, a nogi same zaprowadzą Cię do ogromnej przeszklonej witrynki, za którą prezentowane są przeróżne słodkości dostępne w okazyjnej cenie.
Zachowywali się tak, jakby rzeczywiście to, że Alan jest pełnoletni miało jakiekolwiek odzwierciedlenie na jego psychikę. No przecież to jest co najmniej nielogiczne. Jak można było liczyć, że on kiedykolwiek dorośnie? Jasne, że był chwilami odpowiedzialny, lecz... To nadal był imprezowy Alan, zatem po co tego przywary o wieku? Ale to chyba była taka sytuacja jak to, że uparcie wierzyli, że Laila jest niewinna i w ogóle. No cóż. Zdarzało się w każdej rodzinie... I jeśli Alan był lekkoduchem, ale przywiązanym do Jude, a Laila wariowała we własnym świecie to kim miał niby być ten nowy członek rodziny? Wzdrygnęła się... Szczególnie wtedy jak Adelaida położyla rękę na brzuchu. Nie wiedzieć czemu Laila wtedy zrobiła to samo. Dotknęła delikatnie swojego brzucha zastanawiając się nad czymś mało istotnym, ale wyczuła czułe spojrzenie Nolana, a po chwili uśmiechnęła się delikatnie. - Bardzo się cieszę mamo, że nasze dzieci będą razem chodziły do Hogwartu. Osobiście chciałabym urodzić chłopca,żeby wychować go na kogoś silnego... Nie to co jego ojciec, ale myślę, że jakbyś urodziła mi drugiego brata to mogliby się kumplować. Wiesz. Takie ziomki. - I nadal mówiła poważnie. Nie drgnęła jej nawet powieka. Bo przecież Lai nigdy nie kłamała. Nie? Nigdy przenigdy. Przeniosła spokojny wzrok na rodziców to na Alana. - Wybaczcie, że wcześniej wam nie powiedziałam. Dowiedziałam się tydzień temu i nie miałam odwagi. Mam przecież dopiero siedemnaście lat! - I żeby dodać dramatyzmu dla tej sytuacji złapała się za głowę i ukryła twarz w dłoniach. Och. Jaka ona dojrzała i zabawna.
Alan Howett
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Klękajcie ludzie. Klękajcie Hogwartczycy i klękajcie wszystkie narody świata, bo oto dzieje się rzecz niezwykła. Ich rodzice spodziewają się jeszcze jednego dziecka! Co im w ogóle odbiło? Czyżby chcieli znaleźć sobie nowy obiekt do kochania? Nie tęsknią za swoim synalkiem, który przez większość dni w roku żyje z dala od nich? A tak naprawdę... Alan nie wyobrażał sobie, jak teraz będzie wyglądało ich życie. Trochę żal było mu Laili, bo pewnie będzie wykorzystywana do niańczenia kolejnego potomka Howettów, ale on już swoją robotę odwalił, kiedy ta była mała, więc się nie czepiać! Całe szczęście, że miał własne mieszkanie, bo podczas wakacji to on na pewno nie będzie użerał się z jakimś brzdącem. A pozostałe dziesięć miesięcy przebywa w szkole, więc niech nie wyobrażają sobie za wiele! Po czterdziestce naprawdę zaczęło im odwalać. - Macie już i chłopczyka, i dziewczynkę, więcej wam nie potrzeba - odparł Alan na pytanie rodziców, robiąc przy tym minę w stylu DAFUQ. A zaraz potem Laili również coś padło na mózg. Co za rodzina. - Serio? - zapytał tylko Alan, tuż po wywodzie siostry, kiedy to schowała ona głowę w dłoniach. W pierwszej chwili nie dowierzał, gotowało się w nim jakieś przerażenie. Wpadła! Na Merlina, całkowicie ją porąbało, żeby mówić o tym przy rodzicach! Teraz to oni ją ukatrupią, a matka jeszcze zemdleje i poroni, a wówczas straci swoje dziecko. Jakie to śmieszne, mówić o dziecku matki i dziecku Laili, jakby jednego było mało. Bądź co bądź, skoro rodzice już przekazali swoim dwóm pociechom radosną, bynajmniej w ich mniemaniu, wieść o kolejnym potomku, nie chciałby, aby coś poszło nie tak. Zaskoczenie i przerażenie szybko ustąpiło złości, która jednak nie trwała długo. Spojrzał rozeźlonym wzrokiem na Lailę, dopiero później przypominając sobie, że to wina jej byłego chłopaka. Ukatrupi! Ukatrupi. - Ojcze i matko, Laila ma dziecko z gejem! - wszystkie wcześniejsze uczucia ustąpiły kolejnemu, które jednak nie było złotym środkiem. Kochany synalek i równie kochany brat, przypomniał sobie bowiem, że przecież Filip Stone jest gejem. Przecież Obserwator wszystkie jego sekreciki znał i tak się stało, że wyszły one na światło dzienne. No pięknie się jego siostrzyczka wpakowała! Nie wpadło mu do głowy nawet, że ojcem może być Charles. Za to wpadło mu do głowy co innego i dopiero wówczas spoważniał, kiedy zdał sobie sprawę, że to może być całkiem trafna teoria. Co, jeśli Laila ich wrabia? Och, nie sądził, aby była taką szaloną dowcipnisią, ale przecież wtedy, kiedy wynikło to zamieszanie z Hearowen, całkiem nieźle sobie radziła. Nie chciałby, aby taka sytuacja powtórzyła się po raz drugi. Nienie, nie może żartować. Nie przy rodzicach. Musi mówić poważnie, przecież wie, że KOBIETA W CIĄŻY, która się ze stresuje - mam na myśli ich wspólną rodzicielkę - jest nieobliczalna! Zresztą jak każda kobieta, nieważne czy w ciąży, czy nie, hehs.
Rodzinne szczęście, które Adelaide przed chwilą sobie wyobrażała w postaci ich czwórki + nowy potomek, wszyscy przed kominkiem, robią szaliki na drutach i zaśmiewają się z różnych anegdotek Nolana, które zwykle ją śmieszyły do łez, a dzieci uznawały je chyba za... niezbyt śmieszne. Czy oto następna anegdotka, którą będą opowiadać potomnym? Najpierw zareagował Nolan. - TY NIE MASZ DZIECKO NAWET SIEDEMNASTU LAT!! - złapał się za serce, jakby bał się, że wybuchnie, rozerwie mu pierś i zostawi krwawe ślady na Howettach i ścianach kawiarni. Niepomny na to, iż w tym momencie raczej powinien wspierać swoją córkę, a nie dobijać, zaczął energicznie bębnić palcami w stolik, mrucząc przekleństwa pod nosem. Przypomniał sobie zaraz też, iż ma żonę! Która siedziała wpatrzona w stolik, pustym wzrokiem obserwując zaschłą plamę po keczupie. Siedziała tak, odkąd Alan powiedział, że Laila będzie mieć dziecko z gejem. - Z gejem. - zaśmiała się Adelaide, ale był to raczej śmiech zataczający o wczesne stadium poważnej histerii, bardzo niewskazanej w ciąży. Zaraz się jednak otrząsnęła. Trzeba było podjąć stanowcze kroki. To Adelaide była w tej rodzinie mężczyzną. - Laila. Urodzisz to dziecko, ale nie powiemy mu, że jesteś jego matką. Będzie sądziło, że jest bliźniakiem tego oto tutaj - tutaj wskazała na swój brzuch - a ty dokończysz naukę. Będziesz siostrą dla własnego dziecka. - pusty wzrok wcale nie przybierał na sile. Tylko Nolan wpatrywał się w żonę zszokowany, zastanawiając się, czy ciążka nie odebrała jej rozumu. Po głębszym zastanowieniu uznał jednak, że to dobry pomysł.
Laila przesunęła wzrokiem po wszystkich obecnych. Nie miała wytłumaczenia na to dlaczego przyszedł jej taki dowcipek do głowy. Może po prostu miała dość nudnej rozmowy? Wszak się poplątało. Może miała nadzieję, że teraz będą jej kazali zmienić szkołę, a ona przypadkiem się zgodzi po chwili płaczu? Potem przypadkiem by się im zwierzyła, że oto ciąża była kłamstwem, a ona chciała uwolnić się od przeklętych plotek Obserwatora, Charlesa całującego Jiro, Filipa wyznającego jej miłość i wielu innych. Cicho westchnęła. Czy oni mówili serio? Miała teraz im oddać swoje wymyślone dziecko? Popatrzyła na nich nieco przerażona. Tyle w roli wstępu, gdy ktoś jej zada pytanie "czy wychowałaś się w normalnej rodzinie?". Już wiadomo, że odpowiedź jest jak najbardziej przecząca. Uśmiechnęła się delikatnie, nieco zażenowana, lecz próbowała nie dać tego po sobie poznać. - Eee. Chcecie wychować moje dziecko? - Tu automatycznie dłoń wylądowała na brzuchu, jakby miała chronić płód. W rzeczywistości chroniła przetrawiane drugie śniadanie. Laila poleca londyńskie śniadania w postaci pączków i kawy rozpuszczalnej z czekoladą. Serio. Lai spojrzała jeszcze na Nolana pełna nadziei, że uspokoi matkę, ale co ją przeraziło... On zaakceptował ten pomysł. - Ech. Właściwie myślałam, że ja i Matthew moglibyśmy wyjechać do cioci do Irlandii, a ja tam bym uczęszczała do szkoły. Wiem, że się wstydzicie... Ale ja z własnej woli. Chciałam mieć kogoś do kochania. Dlatego byłam w związku z Filipem, który szukał przykrywki, żeby ukryć, że jest gejem. W zamian za to teraz jest ojcem mojego dziecka i się rozstaliśmy. Sami rozumiecie. W dzisiejszych czasach jest tylko kontrakt. - Uśmiechnęła się słabo i sięgnęła po sok, z którego zasięgnęła łyk. - Nie mogę Ci oddać Matthew'a. On będzie mnie chronił. - Powiedziała z powagą, a zaraz potem sztorcowała Alana: - Jakbyś był gejem i się tego wstydził to wtedy na pewno też byś szukał przykrywki. Nie musisz go obrazać. - Powiedziała nieco zniesmaczona. Wszak wzięła ją wenę na dowcipki.
Alan Howett
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Nie, oni ześwirowali totalnie. Poważnie? Zawsze krążyły pogłoski, że to Alan ma coś nie tak z głową, ale widocznie osoby, po których tą przypadłość odziedziczył, miały jeszcze gorzej. Nie dochodziło do niego to, co Laila powiedziała, ba! Nie doszło do niego nawet to, że będzie mieć rodzeństwo! Co to za dziwna moda na robienie bachorów? Patrzył to na rodziców, to na siostrę i nie dowierzał w to, co słyszał. Kusiło go, kusiło cholernie, aby użyć legilimencji, upewnić się czy to przypadkiem nie jest kolejny żart, ale tego nie zrobił. On chyba nie chciał wiedzieć. Na Merlina, szaleńcy! Szaleńcy wszędzie, jego rodzina jest szalona! - Ja proponuję inne rozwiązanie. Pójdźcie wszyscy na terapię do Munga! - zaproponował śmiertelnie poważnie, będąc jednak nieco przerażony. Martwiła go wizja jego własnej matki i siostry, chodzących razem po sklepach w poszukiwaniu ubranek dla dziecka. A nawet dla dwojga dzieci. Przy czym ta pierwsza już w kwiecie wieku, a druga ledwo pełnoletność osiągnie, bo przecież we wrześniu ma urodziny. Można żartować ze wszystkiego, ale jedna ciąża niemal nie rozwaliła mu związku. Z-w-i-ą-z-k-u. W którym, co dziwne, żyje stabilnie i bez zdrad już kilka miesięcy. Więc wyobraźcie sobie, co rozwali ciąża Laili. Życie im rozwali, czwórka Howettów będzie musiała zajmować się nie jednym bachorem, a dwoma! Zapierdalać od jednego łóżeczka do drugiego, zmieniając pieluszki i karmiąc zupkami. Och, a jeśli któraś z nich urodzi bliźniaków... albo urodzą obie! Na Merlina, zabierzcie go stąd, on tu zaraz zwariuje! - Na szczęście nie jestem gejem i nie robię sobie dzieci, żeby mieć kogoś do kochania - powiedział pogardliwie. Bądź co bądź, czuł się doprawdy zniesmaczony zachowaniem jego młodszej siostry. Odechciało mu się nawet wchodzenia do jej umysłu, co by dowiedzieć się, czy to faktycznie prawda. Wiedział, że jest głupia, ale żeby aż tak? Dziecko to nie zabawka, nawet on zdawał sobie z tego sprawę. Japierdole, on chce do Jude albo do jakiejś knajpy, byle z dala od tych szaleńców!
Sytuacja zaczynała robić się coraz bardziej dramatyczna. Adelaide również chwyciła się za brzuch jedną ręką, drugą natomiast wycelowała w swoją córkę. Nie podejrzewała, że Laila robi sobie żarty, przecież jej córka nie zrobiłaby jej czegoś takiego, zwłaszcza, kiedy dowiedziała się, że mama jest w ciąży, right? No cóż. Z drugiej strony, zawsze miała Lailę, za bądź co bądź, rozsądną dziewczynę. Pomimo jej problemów z odżywianiem, uważała, że córeczka rozumie i wie, jak rodzice się o nią martwią. Czyżby była pod wpływem jakiegoś eliksiru, żeby wygadywać TAKIE głupoty? - Matthew - powtórzyła, smakując imię na języku. Jej mąż nie był w stanie powiedzieć nic, z obawy, iż wyżej wspomniane serce naprawdę wybuchnie. - Laila... Ja nie wiem, ciotka w Irlandii? - nie ukrywajmy, ten pomysł najmniej spodobał się Adelaide. Już wolałaby wysłać swoją córkę i wnuka na Marsa. - Nie, nie, nie, dokończysz studia w HOGWARCIE - wtrącił się Nolan, w końcu przyjmując stanowisko ojca rodziny. - A jeśli nie chcesz oddawać syna do adopcji, na czas twojej nauki dzieckiem zajmujemy się my. - postanowił twardo, ale oczywiście tylko tak, aby wystraszyć Lailę i zmotywować ją do nauki. W życiu nie odebrałby jej dziecka. - A Alan będzie nam pomagał. - Adelaide przypomniała sobie o drugiej latorośli. Zupełnie błędnie odczytując sygnały wysyłane przez gryfona, uznała, iż ten cierpi na niedobór uwagi z ich strony! Dlatego jego mamusia wspaniałomyślnie zaoferuje mu braciszkowanie na pełen etat, o tak.
Dziewczyna już im miała powiedzieć, żeby zluzowali bo nie jest taka głupia, żeby w tym dziecku starać się o dziecko, a oni żeby się ogarnęli, bo chciała im tylko uświadomić, ze równie dobrze ona i Alan mogliby już mieć swoje pociechy w ekstremalnych sytuacjach, a ona kompletnie nie rozumie po co im kolejne dziecko. Wszak ona sama nadal potrzebowała ich uwagi, opieki. Bez nich była zwykłą Lailą. Po prostu. Potrzebowała ich. Szczególnie teraz. Chciała zamknąć się w pokoju i najzwyczajniej w świecie wiedzieć, że rano Adelaida zawoła ją na śniadanie, a Nolan jak zwykle będzie coś mruczał pod nosem uważając, że to jest zabawne. W tym domu nie było miejsca na płacz dziecka. Nie było tam miejsca dla nikogo innego poza ich czwórką. Co oni wyrabiali? Co chcieli tym osiągnąć? Laili naprawdę robiło się przykro. Może nie poświęcała im swojej uwagi ostatnio, ale to wszystko przez ten dramat, który miał miejsce w jej życiu. Nie mogła tego powstrzymać. Naprawdę próbowała nadal być ich małą córeczką, ale nawet Alan już się zorientował, że ona nie jest taka, jaka wydawała się być jeszcze rok temu. Jakby drzemała w niej jakaś niszczycielska siła, która każdego potrafiła sprowadzić na manowce. Nie potrafiła nad tym zapanować. Siała zamęt u siebie w życiu. Była słabym gospodarzem. Czuła wściekłość na samą siebie. Nawet teraz, kiedy wyglądała jak cień człowieka. Nie miała na nich ochoty. Właśnie się przekonała, że może zapomnieć o jakiekolwiek ucieczce z kraju. Nawet Nolan chciał, żeby została w Hogwarcie. I to na studia. Cholera. - Tak Alan. Jesteś taki idealny. A czemu Jude tu nie ma? No czemu? Może dlatego, że wy dwoje już od dawna planujecie ślub w jakimś dziwnym zakątku świata. A Jude zamiast pytać mnie oto czy podoba mi się jej suknia ślubna, napieprza do mnie ze zdjęciami bikini.. BIAŁEGO. - Zmrużyła powieki, bo chyba wymyślona ciąża przyprawiała ją już o mdłości. Może stanie się cud? I faktycznie urodzi maleństwo? Cholera jasna by to wzięła. - Poza tym doskonale wiesz, że Jude jest gotowa wziąć to dziecko i wychować jak swoje. Już zapomniałeś, że wyraziłeś na to zgodę? Po prostu nie powiedziała Ci od kogo je weźmiecie. Przynajmniej teraz masz pewność, że będzie krążyła w nim krew Howett'ów. - Kiedy skończyła już gadać głupoty uśmiechnęła się jak najcieplej umiała do rodziców i kontynuowała: - Już wam mówiłam, że ten rok jest moim ostatnim w Hogwarcie i na studia prawdopodobnie zamierzam wyjechać. Chociazby do Irlandii. Wszak będę już pełnoletnia i jeśli nie wyrazicie zgody, zrobię to wbrew waszej woli. - Zakończyła. Musiała im to wszystkim zakomunikować. Wracała tu tylko po papierek, chciała w tym roku zamknąć wszystkie sprawy. Ale nie chciała już oddychać hogwarckim powietrzem.
Alan Howett
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Alan wodził wzrokiem od rodziców, do Laili, od Laili, do rodziców. Jeśli ktoś kiedykolwiek powie mu, że powinien się leczyć, ukatrupi żywcem! Nie spodziewał się takiego obrotu spraw, przygotowany na zupełnie inną wiadomość, tymczasem coraz więcej sekrecików państwa Howettów wypływało na wierzch. Nikt nie pomyślał, że mówią tak głośno, że ktoś może ich usłyszeć. Mało tego, pewnie czai się tutaj ten cały hogwardzki Obserwator i tylko czyha na niewinne ofiary! Już widział nagłówki w wizbooku "Laila Howett zostanie matką". No proszę was, to było tak absurdalne i niedorzeczne... Jak mogła zrobić takie świństwo? Zawiódł się na niej, bardzo się zawiódł. On - owszem, mógłby być zdolny do takiego głupstwa, ale ona?! Była jego siostrzyczką, jego malutką siostrzyczką! Powinien poświęcać jej więcej uwagi, być lepszym bratem? Zabierał całe zainteresowanie rodziców i innych ludzi, bo wciąż chciał być w centrum? O to jej chodziło? A może to wina tego głupiego Stone'a, może kiedy zdradził ją z gejem, poczuła się niekochana i chciała sobie sprawić zabawkę! Nie, to by nie pasowało, przecież wyraźnie powiedziała, że zawarła z nim coś na kształt... paktu. Musiała mieć jakiś inny motyw, na pewno nie mówi prawdy, tylko chce udobruchać rodziców! Nie mogłaby mówić prawdy, przecież zawsze robiła wszystko, żeby być niewinną, a teraz sama kopie pod sobą dołki? Na Merlina, to za duże wyzwanie jak na mózg Alana, który jest raczej stworzony do robienia głupot, niźli myślenia i analizowania. - Nie ma takiej opcji. Nie będę niańczył cudzych bachorów - odparł stanowczym tonem, bo jeszcze tego mu brakowało. Zaraz też Laila zaczęła gadać jakieś głupoty, zupełnie nie od rzeczy. Właściwie można by pomyśleć, że chciała go w ten sposób uratować, ale jeszcze tylko bardziej pogrążyła rodzinę Howett w wielkiej dziurze nieporozumień. Jednak Alan szybko zrozumiał, o co jej chodzi i podchwycił temat. - Po pierwsze, MIAŁAŚ NIKOMU, CHOLERA, NIE MÓWIĆ, zanim nie porozsyłamy zaproszeń. A trochę tego będzie, choć to jest dosyć kameralny ślub, zapraszamy tylko znajomych z Hogwartu, Salem, Riverside, Red Rock, Durmastangu i Beauxbatons. Więc powinnaś poczekać z tą radosną wieścią, ale widzę, że koniecznie chcesz, aby nasza matulka padła na zawał i nigdy nie urodziła nam siostrzyczki lub braciszka, którego również z Jude chętnie byśmy przyjęli pod swój dach - zaczął napieprzać totalne głupoty, wszystko zmyślał i robił to w szalonym tempie, udawał oburzenie, ale starał się zachowywać rzeczowy ton, co by rodzice uwierzyli. Tak, oni im pokażą, że to młodzi powinni szaleć, a nie rodzice, prawie dziadkowie po czterdziestce! - Po drugie, to wcale nie jest żaden dziwny zakątek świata, tylko Majorka. Ma-jor-ka - przesylabował wyraz, przewracając oczami. - Więc nic dziwnego, że wysyła ci zdjęcia w bikini, w końcu tam jest plaża, morze i wysoka temperatura, nie będziemy grzać się w sukniach czy garniturach. Po trzecie, JAK TO MIELIŚMY WZIĄĆ TWOJE DZIECKO? Mówili mi, że to jakaś głupia dziołcha z siódmej klasy, nie wiedziałem, że chodzi o ciebie! Udawał naprawdę przerażonego i naprawdę go to wszystko bawiło. Miał tylko nadzieję, że ciąża Laili również jest wymyślona, bo już gubił się w tym, co jest faktem, a co fikcją. Później włamie się do jej umysłu, wszak jest legilimentą! Może to wszystko jest jednym wielkim żartem? Postanowili się zebrać na tajną naradę i wszyscy zgodnie wrabiają biednego synalka? Zabawne. Żartownisiem mógł być tutaj tylko on. - I nie okłamuj więcej rodziców. Wiem, że jedziesz z bratem chłopaka twojego byłego, który obiecał ci furę galeonów ze sprzedaży smoczej krwi. Nie mówi prawdy, bo niby skąd miałby ją wziąć? Wiem, że chcesz prowadzić życie na krawędzi, palić papierosy i zażywać psychodeliki. Zrobiłaś zapas grzybków psylocybinowych - nie wiedział, skąd znał takie mądre słowo, pewnie z czaropedii albo książki, które przecież czytał raz na kilka lat. W każdym razie pomyślał sobie, że jak się bawić, to już na całego, a co! Istna moda na sukces, czy raczej - moda na czaro.
Co Co Co Adelaide złapała się za brzuch, czując nagłe mdłości. Jej mąż wpatrywał się to w Alana to w Lailę, zachodząc o głowę jakim cudem to wszystko się dzieje. Czy jego dzieci totalnie powaliło, czy być może ktoś ich podmienił? Bo takie żarty... przy matce w ciąży robić... WSYTFF Pan Howett zdębiał, Pani Howett zaczęła robić się to zielona to fioletowa, na jej twarz wystąpiły rumieńce. To był dokładnie moment, kiedy Adelaide zgięło w pół i schyliła się pod stół, zwracając całe śniadanko na buty tej znudzonej kelnerki, która akurat podeszła z ich zamówieniem. Widocznie nie było to dla niej nic nowego, bowiem westchnęła tylko zrezygnowana, postawiła napoje i znikła na zapleczu, wzdychając ciężko. - Powiedzcie mi, że to nieprawda. - wyjęczała, wychylając się spod stołu.
Co za niebywały dzień. Ludwika chciała mieć tylko trochę spokoju, jakieś pół godziny na naukę, a tu nagle pojawia się milion innych spraw. Mins domaga się więcej uwagi niż zwykle, Raphael popada w jakąś dziwaczną, zupełnie niepodobną do niego depresję, Oliver zaczyna być jeszcze bardziej nieznośny, a Gregory w ogóle gdzieś wyparował. Blondyneczka biegała dziś z jednego miejsca w drugie, nigdzie nie zatrzymując się na dłużej, niż dwadzieścia minut. Nie lubiła takiego zabiegania, zwłaszcza wtedy, kiedy potrzebowała udać się do szafy na swoje regularne posiedzenia. Swoją drogą zaniedbała je całkiem mocno, bowiem w jej głowie kłębiło się około pięciu poważnych pytań, na które potrzebowała odpowiedzi, a której nie mogła odnaleźć, bo przez ostatnie trzy dni w domu spędziła zaledwie pięć godzin, wyłączając z tego czas poświęcony na sen. W całym tym zamieszaniu, po powrocie do swojego zacisznego kąta nie zauważyła koperty, którą ktoś niedawno położył na stoliku. Uwaga została na nią zwrócona dopiero wtedy, kiedy Stanka przypadkiem zrzuciła ją na podłogę nieuważnym ruchem ręki. Dwukolorowe oczy przypatrywały się dosyć długo karteczce od mamy, na której napisane było, że "listonosz przyniósł tą kopertę do domu", przez co pani Stankevičienė musiała ją wysyłać do Hogsmeade. Na kopercie nigdzie nie można było znaleźć nadawcy, a pismo, którym wymalowano "Liudvika Stankevičiūtė", wraz z londyńskim adresem było dla dziewczyny zupełnie nieznajome. Dlatego też wolała zachować ostrożność przy wyjmowaniu z koperty kolejnego kawałka papieru. Niełatwo wyobrazić sobie zdziwienie, które wymalowało się na jej twarzy, kiedy zaczęła czytać napisaną po litewsku treść listu. Została w nim nazwana czyjąś córeczką. Łzy zaczęły cisnąć się do jej oczu, zwłaszcza wtedy, kiedy już przejechała wzrokiem po podpisie. Co za zbieg okoliczności. To pewnie dlatego biedna nie mogła go znaleźć w Wilnie, bo on szukał jej w Londynie! Tylko skąd wiedział? Jak się tam w ogóle dostał? Jakim cudem...? Ubrała się prędko, rzuciła wszystkie swoje zamiary w kąt, list schowała w kieszeni spodni, aż wreszcie teleportowała się do stolicy. Wiedziała dokładnie, o które centrum chodziło, o którą kawiarnię. W pobliżu ich mieszkania było tylko jedno takie miejsce. Nie musiała szukać i dziękowała za to wszystkim istniejącym magicznym siłom. Miała tylko nadzieję, że rozpozna tego człowieka, który paręnaście lat temu popełnił kilkanaście następujących po sobie błędów, tym samym rozbijając ich rodzinę i doprowadzając do ucieczki swojej żony do Wielkiej Brytanii. Och, jeśli tak teraz pomyśleć, to gdyby Gotort nie popadł w alkoholizm, to Ludka najpewniej nigdy nie wylądowałaby w Hogwarcie, nie zakochałaby się w Minerwie, nie zaprzyjaźniła z Piętaszkiem i Raphaelem, ach, jej życie wyglądałoby zupełnie inaczej! Rozglądała się nerwowo po otoczeniu, podążając do kawiarni. Może spotkają się po drodze? Może ktoś ją wrabia i ma niecne zamiary? Może ten list był tylko jakimś głupawym żartem, który miał wyciągnąć Lou z domu, a to wszystko po to, aby ów dom jakoś debilnie "udekorować"? Nie wiedziała, a bardzo chciała wiedzieć. Wolała mieć jasność, niż spowite mrokiem niedopowiedzenia. Usiadłszy przy stoliku ustawionym na skraju kawiarni, wyjęła kartkę z kieszeni i zaczęła ją dokładnie analizować. Tak bardzo chciała, żeby nigdy się nie pojawiła, a z drugiej strony tak bardzo się cieszyła, chociaż sama do końca nie wiedziała, czemu wtedy szukała swojego taty w Wilnie. Chyba poszła na żywioł, po raz kolejny przekonując się, że źle to ludziom wychodzi.
Ludka nie szukała swojego ojca w Wilnie na próżno, prawda była taka, że jeszcze pół roku temu on faktycznie się tam znajdował, ale cóż... jeśli to było możliwe, dla Gotorta wszystko zaczęło układać się jeszcze gorzej, porażka życiowa, jaką było rozbicie własnej rodziny, była dopiero początkiem prawdziwej wycieczki ku najgorszym marginesom społeczeństwa, ku najbardziej zatęchłym melinom i szczurom, których o dziwo było nawet więcej niż wyrzutków, podobnych do Gotorta. Gdyby nie zaczynało brakować pieniędzy na gorzałę, mężczyzna pewnie pławiłby się w słodkiej rozpuście, ale no niestety, kiedy właściciel kiosku, w którym Gotort pracował, od czasu do czasu doręczając różne gazety, zauważył, że mężczyzna zamiast wykonywać swoją pracę, wykorzystuje czas na zdobywanie nowych procentów, po prostu go wywalił, obiecując, że w tym "biznesie" już więcej pracy nie znajdzie, on już się postara! I tak właśnie Gotort wpadł na cudowny pomysł, jakim było odszukanie swojej rodziny - konkretnie chociaż jednej z córek, bowiem co się tyczyło byłej żony... nienie, ona już na pewno przypisałaby mu najgorsze intencje na wstępie. I słusznie, ale ciii! Miał wrażenie, że Liudvika, która mieszka teraz przecież w Anglii (ostoja bogactw, mogłoby się wydawać w obecnej sytuacji Gotorta) chętnie udzieli "pomocy" ojcu, którego wszakże nie widziała... no cóż, baaardzo długo. Sam mężczyzna nawet ją niespecjalnie pamiętał, toto blond było i... oby ją poznał, bo wiadomo, z tego co obliczył, jego córka miała teraz osiemnaście lat, hoho! Nie pytajcie, skąd wiedział, gdzie miał jej szukać, była to dość trudna droga, ostatnie oszczędności ze słoika "na gorzałkę" poszły się paść. Stracone pieniądze. A może nie? Na szczęście o tej porze w kawiarni nie było dzikich tłumów, nie musiał długo się rozglądać, aby dostrzec blond dziewczynę, o bądź, co bądź, znajomej twarzy. Kiedy Liudvika się urodziła, nawet sama Julija przyznała, że córka jest bardziej podobna do ojca niż do niej. - Liudvika. - stwierdził, przysiadając się do młodej kobiety. Nie wyglądał aż tak niechlujnie jak zazwyczaj, nawet uczesał włosy grzebieniem, który zakupił w małym kiosku w centrum. Miał też nadzieję, że córka nie wyczuje od niego woni jakiegoś trunku, wszakże... mogłaby się zacząć domyślać. - Tyle lat... - stęskniony ojciec, spójrzcie państwo!
Ach, Ludka nigdy w życiu nie pomyślałaby, że jej własny ojciec, który przecież miał całkiem spory wkład w stworzenie jej taką jaką była, mógłby skończyć w ten sposób. Tłuc się po jakichś melinach, zapracowywać porządnie na status wyrzutka podczas gdy jego młodsza córka błyszczy wiedzą i umiejętnościami na wszystkie strony, tym samym zabezpieczając sobie wspaniałą przyszłość? Cóż, czasami nasuwa się pytanie, czy aby zarówno Liudvika, jak i Gabija były jego córkami. Prawdę mówiąc kwestia drugiej była trochę mniej sporna, bo jej charakterek powinien ją wpakować do Slytherinu a nie Gryffindoru, ale patrząc tak na pierwszą z dziewcząt, pojawiają się poważne wątpliwości. Co prawda matki nie można posądzić o zdradę, bowiem była kobietą naprawdę szlachetną i nigdy w życiu nie pomyślałaby o czymś takim, nawet jeśli jej mąż był największym sukinsynem na świecie. Zaś sama Lou nigdy nie wpadłaby na to, aby szukać Gotorta w pobliżu jakiegoś kiosku, bo w głębi duszy bardzo mocno wierzyła, że utracenie żony razem z dziećmi dało mu domyślenia i że wziął się wreszcie za siebie, znajdując jakieś poważniejsze, ambitne zajęcie. Cóż miała biedna poradzić - z natury była taką wierzącą w ludzi dziewczyną, dla której nie istniała wizja człowieka raz popadającego w kłopoty i już nigdy z nich niewychodzącego. Pewnie dlatego, otrzymawszy od ojca list nie zastanawiała się zbyt długo, a momentalnie poleciała teleportować się do Londynu. Zresztą, jej teoria została trochę potwierdzona, bowiem mężczyzna, który zaczął iść w stronę okupowanego przez Litwinkę stolika wyglądał wcale nie najgorzej. Blondynka uśmiechnęła się nikle, obserwując go, zbliżającego się coraz bardziej i bardziej. W jej głowie trwała zawzięta dyskusja na temat tego, co będzie tematem rozmowy ojca z córką, a także tego, czy osiemnastolatka będzie mu się chciała ze wszystkiego wygadać. Ze wszystkiego, to znaczy z jej wspaniałego, magicznego życia i całej reszty. Problem był chyba w tym, że skoro czarodzieje jeszcze wcale mugoli o niczym nie uświadomili, to Ludka nie ma do tego zbyt wielkiego prawa. Biedna, będzie się teraz biła z myślami jeszcze bardziej, uważając na to, aby nie palnąć jakiegoś idiotyzmu! - Tata... - wydukała po litewsku. Czuła, że do oczu cisną jej się łzy, które będzie cholernie trudno opanować. Znaleźli się, w końcu. Tylko co im to teraz daje? Gotort oczywiście może przystąpić do swojego niecnego planu, o którym córcia nie ma żadnego pojęcia, zaś ona... ona pewnie będzie się tylko cieszyła jak głupia z rodzinnego zjazdu, o którym przecież nikt inny się nie dowie.
Jeśli Jeanette mogła coś przyznać Rasheedowi, istniał jeden fakt. Jego list kompletnie ją ściął. Uspokajała się dobre parę godzin, w ciągu których schowała pergamin i pióro, żeby przypadkiem nie padły słowa, których mogłaby kiedyś żałować. Jakimś cudem ocaliła ten nieszczęsny list, choć miała ogromną ochotę podrzeć go na drobne kawałeczki. Nie mogła tak zostawić tej sprawy. Co prawda miała świadomość, że ślady po wilkołaczej aferze nie będą tak łatwe do zatarcia, ale w życiu nie przypuszczałaby, że Sherazi zostawi po sobie tak cholernie chujowe bagno. Nigdy nie była do końca w całej tej idei oczyszczania świata z mugolaków, ale skoro już wrobiła się w całą sprawę, nie było odwrotu. Przynajmniej do tego momentu, w którym Farid żył. Potem udało im się zwiać, ale najwidoczniej nie miało to znaczenia, skoro jakaś cząstka prawdy o lunarnych wciąż krążyła po świecie. I to jaka cząstka. Villeneuve postanowiła się więc ustawić, ułożyła mniej więcej plan działania, chcąc zatroszczyć się o swoje bezpieczeństwo. Obliviate było zaklęciem trudnym do opanowania, ale w tej sytuacji nie miała innego wyboru. Ślizgon najwyraźniej nie wiedział, kogo drażni. Plan zaczynał się tutaj, w mugolskiej kawiarni. Jeanette założyła długie, srebrne kolczyki, odgarnęła włosy na prawą stronę i usiadła wygodnie na jednym z wolnych miejsc. Nie było tu zbyt wielu ludzi. Z przemiłym uśmieszkiem, jak zwykle upozorowanym, zamówiła mrożoną kawę i zajęła się czytaniem książki. Właściwie przerzucała strony od czasu do czasu, gubiąc słowa gdzieś po drodze. Bardziej interesował ją eliksir niż treść mugolskiej książki.
Zachariasz nigdy nie wchodził w interesy swoich klientów. Zwykle było to jedno wielkie bagno, a gdyby tylko Ministerstwo się do tego doczepiło - on skończyłby w Azkabanie. Nie tylko za przemyt. Nie pytał, po co komu dziki smok ani eliksir wielosokowy. Jak to się mówi: nie mój cyrk, nie moje małpy. Nie chciał bawić się w psychologa i mówić, że nie będzie tak źle. On żył godnie, bo komuś było źle. Życzył źle ludziom, aby posuwali się do czarnomagicznych sprzętów, eliksirów, które w codziennym świecie nie miały dobrej renomy i zwierząt, których wszyscy się bali. Pod niezmienioną postacią, jego klienci mogli już podać miliony osób jako to jest ten przemytnik, więc jeśli raz przyjdzie po prostu sobą, nic się nie stanie, wszedł do centrum handlowego. Nienawidził takich miejsc. Było to zbyt wiele ludzi, przesiąkniętych potem i żarem zakupów. Zatrzymywali się na środku przejścia, bo zainteresowała ich jakaś reklama. A jego, jego parzył eliksir schowany pod koszulką w małej sakiewce zaczarowanej w sposób magiczny. Wszedł do pierwszego lepszego sklepu z prezentami, prosząc o niezwykle wdzięczną i uroczą siatkę. Potem skierował się do łazienki, gdzie w kabinie mógł przenieść spokojnie eliksir do urodzinowej torebki. Spojrzał na siebie w lustrze, zastanawiając się, jak wielkim jest obłudnikiem. Nie chciał wiedzieć, ile osób zginęło przez przedmioty, które sprowadza. Był winien wielu śmierci. Jego rodzina działała w czarnej magii od wieków, a on nie mógł się z tym pogodzić. Wolał wziąć sobie przykrywkę zawodu uzdrowiciela, aby chociaż tam ratować życia, żeby jakoś się światu zrewanżować. Ginie jeden skurwysyn, ale zaraz sprawi, że zabije serce aurora. Opłukał twarz wodą, nie mogąc już dłużej na siebie patrzeć. Gdy tylko chciał zamknąć kran, zobaczył jak mocno trzęsie mu się dłoń. Zginał i prostował palce jak w marazmie, mając nadzieję, że to cokolwiek zmieni. Usłyszał za swoimi plecami głos mężczyzny, mówiący, że też miał tak przy odstawieniu. - Nie jestem jebanym alkoholikiem, pierdolony mugolu - warknął, chwytając za prezent i wychodząc z łazienki. Wciąż patrzył niezaniepokojony na rękę, która drżała. Wszedł do kawiarni, szukając dziewczyny z długimi kolczykami. Jakby nie mogła wysłać mu swojego zdjęcie, najlepiej seksownego i w dodatku nago. Nie zamówił nic, wiedząc, że w drugiej dłoni nic nie utrzyma i porozlewa wszystko przez absurdalne parestezje. Nachylił się, aby ucałować dziewczynę w policzek. Miał nadzieję, że dość szybko się zorientuje, że muszą odegrać scenkę. Nie są jedynymi czarodziejami, którzy poruszają się po mugolskim centrum handlowym. - Wszystkiego najlepszego, skarbie, tylko nie otwieraj przy ludziach, to na pewno Twój rozmiar - powitał ją tymi słowami, siadając tuż na przeciwko. Sięgnął po książkę, którą miała w dłoniach, przeczytał tytuł i odłożył ją gdzieś na bok. Kusiło go, kusiło go o to, aby zapytać, dlaczego tak ładna dziewczyna zamienia się w kombinatora. - Jesteś pewna, jak tego używać? - spytał nieco ciszej, nachylając się do niej. Dla niepoznaki, zaczął bawić się, jak na jego gust przydługim, kolczykiem.
Interesy Jeanette nie były znów tak wielkim bagnem. Były właściwie małym bajorkiem, albo nawet kałużą, która dla reszty nie powinna nic znaczyć. To, że do kałuży wlazł Rasheed Sharker było wyłącznie jej sprawą. Fakt, że gdyby Ministerstwo Magii zaczęło węszyć w sprawach Smirnova, mogłoby się dokopać do sprawy Villeneuve - poszukiwania Lunarnych na pewno nie były zakończone. Dziewczyna jednak wypierała to ze swoich myśli, chcąc utrzymać się na powierzchni wystarczająco długo, aby móc wyczyścić pamięć Ślizgonowi. O, jeszcze nie wiedział jaki kłopot na siebie ściągnął, wysyłając jej list. Najgorsze jednak było to, że nie wiedziała, czy informacja o jej przynależności do pokonanego ugrupowania poszła dalej, czy może została w zaciszu głowy Sharkera. Wolałaby drugą opcję. Z każdą sekundą utwierdzała się w przekonaniu, że powinna iść w kierunku kariery amnezjatorki... Na krótki moment jej uwagę przyciągnęło słowo z książki, kiedy tak błędnie wodziła wzrokiem po linijkach, nie mających w tej chwili żadnego znaczenia. "Kara". Uśmiechnęła się lekko, unosząc już głowę do góry, zauważając jak Smirnov idzie w jej kierunku. Paradoks? Wiedziała o nim więcej niż on wiedział o niej, choć wciąż nie było to zbyt wiele. Nie dowiedziała się o nim przypadkiem. W Rosji zdążyła zakręcić się w odpowiednich miejscach i voila - skończyła w mugolskiej kawiarni z przemytnikiem. - Ooo, pamiętałeś o rocznicy, cudownie! Dziękuję - powiedziała rozczulonym do granic możliwości głosem. Ohyda, ale udawanie opanowała już w dużym stopniu, więc nie miała problemów z nadaniem sytuacji wiarygodnego tonu. Przyjęła pakunek, uśmiechając się znacząco. - Ja też coś dla ciebie mam - dodała śpiewnie, sięgając do torebki po pudełeczko. Było zaczarowane, tak że dźwięk brzęczących galeonów pozostawał w środku. Postawiła je na stole i przesunęła zgrabnie palcem wskazującym w stronę Zachariasza. - Nie planuję zmieniać się w zwierzęta. Skąd ta troska? - zapytała, unosząc lekko brwi, co dla postronnego obserwatora mogło wyglądać co najwyżej na publiczne flirtowanie w kawiarni. Norma. - Ciekawią cię interesy klientów, czy wolisz nie wnikać? - nie zamierzała zdradzać mu swoich planów, za żadne skarby. Ale skoro się spotkali i przekazali sobie umówiony eliksir i zapłatę, nie mogli zwyczajnie wstać i wyjść po minucie. Trzeba było ciągnąć przedstawienie, co automatycznie stwarzało okazję do pogawędki.
Smirnov bardzo dbał o swoje interesy. Skąd wiedziała, że widzi przed sobą prawdziwą twarz przemytnika? Skoro sprzedawał jej eliksir wielosokowy, to powinna też wpaść na to, że często go używa. To nie był eliksir jak inne. Robiło się go cały miesiąc, a Jeanette miała go z dnia na dzień. To już wiele znaczyło. Usiadł wygodnie na krześle, które w galerii handlowej nigdy nie należało do najwygodniejszych. - Jestem bardzo dobrym mężem – odpowiedział, chociaż naprawdę niewiele osób zrozumiałoby tą aluzję. Jeśli przynoszenie do domu pieniędzy, było najważniejsza cechą partnera, to był naprawdę doskonały. A zdradzał, bił, upijał się i nie mówił ani jednego dobrego słowa. Małżeństwo z przymusu prawdopodobnie uratowało interesy rodziny, ale skazało Zachariasza na wieczne nieszczęście. Do czasu, oczywiście. Bo wydawało mu się, że Isolde była jego bratnią duszą i szkoda, naprawdę szkoda, że nie będzie mógł załatwić rozwodu polubownie. Czekał tylko na znak, aby wyruszyć do Urzędu Stanu Cywilnego. Otworzył kontrolnie pudełeczko, przeliczając galeony. Zgadzały się, miała szczęście, że go nie oszukała. - Dziękuję, skarbie, to moja ulubiona woda kolońska, nie musiałaś aż tyle wydawać, przecież wiesz, że jesteśmy w kropce – mówił z przejęciem, zauważając, że ludzie po prostu się za nimi oglądają. Chociaż centra handlowe zapewniały anonimowość, dodawały w gratisie też dużo gapiów. Gdy już siedział nachylony do Jeanette, chwycił jej rękę, aby nie wyglądało, że spiskują. - Wolałbym potem nie szukać cię w postaci szczura – dodał, unosząc nieznacznie kąciki ust. Skoro planowała być długotrwałą klientką, to mimo wszystko chciała do niego wrócić. Chyba, że to było tylko gadanie. Kobiety! Zawsze wiedziały jak osiągnąć swój cel. Pokręcił głową. - Nie chcę wiedzieć, czy chcesz sprawdzić czy twój facet zdradzi cię z długowłosą pięknością czy potrzebujesz kogoś śledzić albo przestraszyć. Bylebyś nie szukała poparcia we mnie, gdy złapie cie ktokolwiek. Bo my się nie znamy – oczywiście, gdy to wszystko mówił, odgarnął kosmyk włosów Jeanette i szeptał jej przeuroczo wszystko do ucha jakby zdradzał jej, kiedy ją rozbierze i jeszcze co z nią zrobi, gdy dotrą do domu. Wyjął ze swojej kurtki eliksir euforii, a następnie wrzucił do torebki kobiety. Musiała to poczuć, Zachariasz zrobił to celowo. - Abyś zawsze się tak ładnie uśmiechała – dodał, a następnie znów pocałował ją w policzek, chwycił pudełko pod pachę i wstał do stołu. - Jak coś, to wiesz, gdzie mnie szukać, powodzenia – zasalutował jej niedbale, a następnie zaczął kierować się do wyjścia. Interes dograny, sprawa załatwiona. zt
Nikt nie powiedział, że Jeanette wiedziała, że ma przed sobą Zachariasza w jego własnej odsłonie. Posiadała jedynie kilka istotnych informacji, które umożliwiły jej kontakt z przemytnikiem oraz parę dodatkowych bonusików, do których dogrzebała się sama. Nic ważnego, nic istotnego, ale wystarczało by czuła się pewniej. W razie czego miała kilka słówek w zapasie, a to ceniło się przy szemranych interesach. Żadna strona nie chciała, aby cokolwiek wyszło na jaw, a Villeneuve swoich spraw broniła tak, jak tylko była w stanie. Kombinowała i knuła, ale wszystko w dobrej wierze! Dla siebie i swojego spokoju. I z ciekawości. - Najlepszym - potwierdziła. Akurat w tej sprawie nie posiadała informacji, dlatego nie zaliczała się do wąskiego grona ludzi, którzy potrafili tę aluzję zrozumieć. W niczym jej to nie przeszkadzało. Zabrzmiało zwyczajnie, idealnie do roli, które dziś wybrali. Galeony sama przeliczała trzykrotnie. Nie chciała nawet myśleć o próbach oszustwa. Nie wychodziła na Nokturn specjalnie często, ale miała świadomość, że szemrane typy pilnują swojego. W tym była do nich podobna, choć czarna magia nie była jej bajką, podobnie jak nielegalne warzenie i rozprowadzanie eliksirów. Była pewna, że Smirnov sprawdzi zawartość pudełeczka i nie przeliczyła się, dlatego uśmiechnęła się przeuroczo, ukrywając w tym uśmiechu wysublimowaną nutkę triumfu. Chciała mu dać do zrozumienia, że interesy, o ile eliksir nie okaże się chłamem, jeszcze kiedyś ich połączą. Nie miała więc szczęścia, że go nie oszukała. Zwyczajnie miała rozum. - Nie przejmuj się, oby to tylko nie była podróbka. Starałam się upewnić, ale ostatnio ciężko kontrolować co wypuszczają na półki - odpowiedziała z przejęciem, sugerując, że nie ma czasu ani ochoty na bawienie się z lipnym wywarem. - Po co miałbyś mnie szukać? Ja cię znajdę - odpowiedziała sprytnie. Uśmiechnęła się szerzej, słuchając tego, co miał jej do powiedzenia. - Vice versa - odpowiedziała tylko, bo ją mógł wrobić spokojnie. Ona zdobywała eliksir wielosokowy i musiała pojawić się przed nim w swojej prawdziwej postaci. Nie zdążyła nawet podziękować za bonus. Choć nie miała pojęcia, co wylądowało w jej torebce. Pożegnała się ze swoim nowym kontaktem, zostając jeszcze na chwilę na miejscu, żeby dopić kawę, doczytać stronę (z której wciąż nic nie wyczytała), a dopiero potem, razem ze swoim cennym pakunkiem, opuścić kawiarnię.
Druga połowa grudnia objawiała się w bladych, śniegowych płatkach - upadających wprost z nagromadzeń chmur, nadających scenerii impresjonistyczny, z lekka rozmyty wyraz ulotnej chwili - wyjątkowego układu tańczącej bieli przed wzrokiem; objawiała się również nagromadzeniem sylwetek, tłumów rozszerzających swe wpływy, kroczących zgodnie zazwyczaj ku określonym miejscom; objawiała się w zimnie łamanym od zakupionych napojów, intensywnie parujących, rozlewających w kurczliwych objęciach dłoni szlak ciepła. Lubiła udawać się na różnego rodzaju zakupy - o ile nie wymijały się z obecnymi zainteresowaniami, czymś, co na swój sposób potrafiło rozbudzić ciekawość. Tym razem nie musiała być choćby draśnięta zwątpieniem - korzystając z zasobów wolnego czasu, wspólnie ze znajomą Puchonką kierując się w stronę mugolskich, muzycznych sklepów. Pojawianie się nowych albumów oraz obecne obniżki wydawały się niemożliwą do odtrącenia okazją. Od kiedy dziadek nauczył Atwood posługiwania się niemagiczną walutą, dziewczyna bez skazy zawahań wkraczała i wybierała chętny do zakupienia produkt. W sztuce kamuflowania się, wtapiania w tło normalności, z biegiem lat (niepodważalnie) stawała się znacznie lepsza - były to jedne z nielicznych przypadków dopasowania oraz płynięcia z prądem, zazwyczaj wzgardzanych poprzez dążący do braku uzależnienia charakter. Teraz, po zdobyciu przynajmniej części upragnionych płyt z przecen, wypadało odpocząć. Mieszcząca się wewnątrz budynku centrum handlowego kawiarnia była wprost idealnym miejscem - aby zatrzymać się, aby chwilowo odpocząć. Wzrok Hazel przemykał szybko wzdłuż nazw napojów, przeskakiwał po określonych kolumnach; ciemne tęczówki ostatecznie osiadły na upragnionej nazwie kawy wraz z czekoladą. Decyzja w sprawie jej zamówienia została automatycznie podjęta. - Kojarzą mi się z pośpiechem - zauważyła później, kiedy siedziały już przy stoliku; czasem spojrzenie Atwood dyskretnie obmywało wnętrze lokalu - cóż - wzruszyła ramionami, a kąciki jej ust poruszyły się w lekkim uśmiechu - który wychodzi na dobre. Nie mówiła kto bezpośrednio - choć wszystko pozostawało w granicach oczywistości. Pośpiech w przypadku czarodziejów wydawał się błędem; w przyrównaniu do mugolskiego świata ich rzeczywistość od wielu lat stała w miejscu, skostniała, zastygnięta jak odlew. - Zadowolona z świąt? - dopytała ponadto. Większość osób wprost uwielbiało ten okres. Ona - na swój sposób - lubiła go również; choć z równym szczęściem wyrwała się z objęć Doliny Godryka do kochanego Londynu.
Lilian Emerald
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : predyspozycje do zgubienia własnej głowy, złotobrązowe oczy o kształcie sugerującym azjatyckie pochodzenie, ekscentryczne stroje
Patrzą czy nie? Czemu przyglądał się ten wysoki mężczyzna o ponurym wejrzeniu? I skąd pomysł na wynalezienie schodów, które odciążały klientów centrum przed dodatkowym poruszaniem kończynami, jeśli niemagiczni faktycznie unikali magii? Brak uprzedzenia do mugoli nie zawsze oznaczał poczucie swobody w ich większym gronie. Tak przynajmniej było w przypadku Lilian Emerald, która pomimo, kolokwialnie mówiąc, nie-tak-czystokrwistego pochodzenia, nie przepadała za spędzaniem czasu w Londynie. Przywykła do bezpieczeństwa małej i klimatycznej miejscowości, w tak wielkiej przestrzeni momentami znajdowała się na krawędzi ataku paniki. Gdyby sytuacja nie zmuszała jej do poczynienia dodatkowych zakupów, w dalszym ciągu trzymałaby się od tego miejsca z daleka, ale jednocześnie była to dobra okazja do spotkania z dawno niewidzianą Hazel. Haze. To imię, które tkwiło przyklejone na stałe do wizerunku dziewczyny w jej umyśle, pozbawione jednej litery, pozornie niezmieniającej bazowej wymowy, tak czy tak przeinaczanej przez Puchonkę. Większy nacisk kładła na samogłoskę, przeciągając niepotrzebnie jego pierwszą część, przez co można było odnieść wrażenie, że wymawiając je nieustannie prosi o coś koleżankę. Haaaze. Dokładnie tak to brzmiało, a brunetka czerpała bezpodstawną radość ze zwracania się do niej w ten sposób. Nie zawsze przekształcała imiona w taki sposób, dodawała własny „smaczek”, aby wydawało się bardziej znajome, bliższe i jej, i nazywanej nim osobie. Każde imię jednak było o stokroć lepsze od tej potężnej budowli, mieszczącej w sobie dziesiątki sklepów, a tylko jeden znajomy i niebudzący frustracji – supermarket. To tam składała częstą wizytę w towarzystwie swojej energicznej, podekscytowanej wizją nowatorskiego przepisu matki, lawirującej z pasją między regałami i beztrosko wtrącającej towary do koszyka trzymanego przez wycofaną Lilian. Młodsza Emerald układała jedynie coraz to nowsze opakowania, by prezentowały się względnie estetycznie bądź nie miażdżyły na bezkształtną papkę co wrażliwszych na mechaniczne naruszenie produktów. O ile te ogromne przestrzenie z artykułami poświęconymi dogadzaniu ludzkim podniebieniom mogła przeboleć, o tyle sklepy, w których eleganckie kobiety kompletowały swoją garderobę, szczerze ją przerażały. Cieszyło ją zatem, iż towarzysząca jej tego dnia Gryfonka omijała jej handlowe nemezis szerokim łukiem, a podążała pewnie w stronę działu oferującego różnorodność dorobku muzycznego na jednym z wielu krążków. Dobytek Lilian dorobił się towarzyszy w postaci kilku poszukiwanych od dawna płyt, jak i albumów, które spodobały jej się dopiero na miejscu. Wszystkie zapakowała pieczołowicie do musztardowego plecaka, przerzuconego później niedbale przez ramię w trakcie wędrówki do namiastki Hogsmeade – tutejszej kawiarenki. Doświadczenie w branży nakazało Lilian powierzchowną ocenę potencjalnego poziomu trudności pracy w tymże lokalu, ale ruch był tak marny, że i tego nie mogła z sukcesem dokonać. Zamówiła pospiesznie starą, dobrą kawę w jesiennym wydaniu i dołączyła do koleżanki przy umieszczonym na uboczu stoliku. Kameralność, choćby w namiastce, zawsze była dla brunetki miłą odmianą w tak zatłoczonych miejscach. Uwagę Haze ze skupieniem podsumowała leniwym skinieniem głowy, po czym westchnęła ciężko w odpowiedzi na to problematyczne pytanie. Właśnie, Lilian. Zadowolona czy nie? - Wiesz, Haze… - Zaczęła z uśmiechem, który pojawił się po zabawnym przeciągnięciu imienia dziewczyny, wypowiadanego ze szczerą sympatią. – Zadowolona i nie. Zawsze cieszyłam się na święta, ale od śmierci rodziców nie potrafię przeżywać ich tak, jak kiedyś. W końcu w tym czasie docenia się jeszcze potężniej bliskość krewnych, a ja akurat przeżywam coś odwrotnego. Tylko mocniej doskwiera mi ich brak – przyznała zgodnie z prawdą, nie siląc się na fałszywe zapewnienie o zadowoleniu z „magicznego” okresu, gdyż nie miało to najmniejszego sensu. – A ty, jak oceniasz tegoroczne święta? Jedynie dzięki tobie mogę pochwalić się teraz nowymi, muzycznymi łupami. Amatorzy mugoli z Hogsmeade padną, kiedy pokażę im płyty – mruknęła z niemalże czułym uśmiechem na myśl o ludziach, którzy dorastali wraz z nią w magicznej wiosce. Kto by pomyślał, że właśnie oni, mający marzenie czarodziejskiego nastolatka pod nosem, będą fantazjować o niemagicznym świecie?
Zdecydowanie najpierw zdołało ujść słowo - nim obarczone zostało myślą - wszystko utwierdziło stwierdzenie ciemnowłosej Puchonki. Szybki impuls mógłby dawać nauczkę, zniekształcając chwilowo napięcie w nie-rytmiczność fałszywych akordów; niemniej postanowiła nie zanosić się słowotokiem przeprosin, które w ramach dokonania się były zbędne. Postanowiła po prostu nie wracać. Nie roztrząsać. Koniec. - Tak sobie - poświadczyła niemalże słynnym wzruszeniem ramion. Wpierw pozbawione zajęcia dłonie odnalazły je samoistnie; obejmując, to obracając emanujące ciepłem naczynie z zamówionym napojem. Mogło to brzmieć okrutnie, ale bez przeszkód zdołałaby się z Emerald zamienić. - Moja rodzina uważa takie sprawy za nudne. Niewarte podejmowania. - Magiczna część rodziny Atwood jakby pragnęła wymazać fakt nie-tak-dalekiego wywodzenia się od mugoli. Kontakty Hazel z nimi mogły nierzadko wzbudzać liczny marsz wątpliwości - i rzeczywiście, od wczesnych lat gromadziły złogi wszelakiej maści problemów, w dużej mierze z nawiązaniem prostego chociaż porozumienia. Uchodziła za nierozważną, wręcz głupią, w przeciwieństwie do swojej siostry. Oczywiście nie rozważała tego specjalnie - jej obojętność szło nieodparcie wychwycić z tonu niekwapiącego się o przejęcie. Było, jak było - nie mogła już czegokolwiek poradzić. Przez większość spotkań siedziała, owinięta woalem milczenia, niechętna w wyrażaniu opinii. Wyczekiwała jedynie podróży do kochanego Londynu - gdzie regularnie zjawiała się w skromnym mieszkaniu dziadka. Jeżeli czegoś wyczekiwała w czasie świątecznym - dokładnie tego, ni mniej ni więcej. - Hej, nie wyłącznie z mojej zasługi - zauważyła, a jej oblicze rozświetlił nieznaczny aczkolwiek przyjemny uśmiech. - Ja nie wypatrzyłam Black Sabbath - przyznała jej. - Chociaż ciągle poluję za ich koncertem… Słyszałaś, prawda? - Ogarnęła Emerald krótkotrwałym w skoncentrowaniu spojrzeniem. Wszystko kiedyś miało swój koniec - najnowsze płyty były jednakże niechętnie poddawane obniżkom, równie często wykupywane w ramach prezentów - razem z tymi rzadkimi rarytasami dla fanów. Oczywiście, nikt nie mógł konkurować z ich łowieckim duetem. Myślała o tym nieomal z dumą. - Najlepsze w świętach jest wolne. Rozleniwiłam się nieco - stwierdziła nagle. - Nie, żebym kiedykolwiek należała do pracowitych - dodała. Wzruszenie ramion - już drugie.
Mary nienawidziła chodzić na zakupy z dziećmi, ale tym razem nie miała wyboru. Emily potrzebowała nowych butów, a kobieta nie miała czasu przyjeżdżać do centrum handlowego z powrotem i wymieniać parę, gdyby okazało się, że kupiła zły rozmiar. Kiedy jednak jej córka już po piętnastu minutach zaczęła jęczeć, że chce do domu, zanotowała w głowie, żeby nigdy więcej nie podejmować tak pochopnych decyzji. Kobiecie udało uspokoić się Emily na czas wybierania butów, obietnicą czekolady, ale kiedy już wracały czterolatka znów zaczęła być nieznośna – non stop ciągnęła ją za rękę domagając się nagrody natychmiast. W końcu Mary nie wytrzymała i kategorycznie stwierdziła, że dziewczynka o słodyczach może zapomnieć. Emily już brała wdech, żeby zacząć wrzeszczeć, ale coś przykuło jej wzrok. Korzystając z chwilowej nieuwagi matki, wyrwała jej się i pognała przed siebie.
Hazel poczuła jak coś ciągnie ją za rękaw. Obok niej stała mała dziewczynka z blond warkoczykami. - Kupi mi pani czekoladę? – poprosiła cicho, patrząc na Gryfonkę wielkimi błękitnymi oczami – Mama mi obiecała, ale nie kupi. Nim nastolatka zdążyła jakkolwiek zareagować do dziewczynki podbiegła kobieta. Szarpnięciem odciągnęła dziecko od stolika i spojrzała na Hazel rozszalałym spojrzeniem. - Nie dotykaj jej – syknęła Mary, po czym wzięła Emily na ręce i ruszyła w stronę wyjścia. Nie odeszła nawet dwóch kroków od stolika, kiedy zaczęła rugać córkę: - Co ci strzeliło do głowy, żeby od niej żebrać?! Nie zadawaj się z takimi ludźmi – nie myją się i są brudni! Wystarczy już, że przyniosłaś wszy z poprzedniego przedszkola! Nie oglądając się na niczyje reakcje, kobieta wyszła z kawiani.
______________________
Lilian Emerald
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : predyspozycje do zgubienia własnej głowy, złotobrązowe oczy o kształcie sugerującym azjatyckie pochodzenie, ekscentryczne stroje
Na dźwięk hazelkowych słów autentycznie zrobiło się jej przykro. Było to nie tyle współczucie, co irytacja skierowana pod adresem rodziny dziewczyny, która nie pokusiła się o zapewnienie jej niezapomnianych chwil beztroskiej radości. Nauczona doświadczeniem Lilian wiedziała, że ludzie zazwyczaj żałują niewłaściwie podjętych decyzji dopiero w momencie, kiedy ważna osoba znika z ich życia, lecz przecież nie mogła zwrócić się z pretensjami do starszych wiekiem i bogatszych w doświadczenie czarodziei. Naszła ją ochota na objęcie Hazel, choć przeszkadzał jej w tym tworzący między nimi pewien dystans stolik. Wiedziała jednak, że nie powinna się z tym spieszyć, jako że mogłoby przyciągnąć to niepotrzebnie uwagę niemagicznych i przy okazji skrępować Gryfonkę. Czy mogłaby w jakikolwiek sposób uchronić ją od przykrego, świątecznego obowiązku? W końcu sama nie miewała zbyt wielu planów, a jednocześnie nie chciała przysparzać dziewczynie jeszcze większej ilości problemów w kontakcie z wykazującą się skrajną dyskryminacją rodziną. Na szczęście, sama Hazel pomogła jej w porzuceniu tego wewnętrznego dylematu, zmuszając Lilian do skupienia się na swojej wypowiedzi już pierwszym dźwiękiem, który wypłynął spomiędzy jej warg. Chwilę później, Emerald mogła obserwować tak uwielbiany u młodszej uśmiech, którego przyczyną nie zdarzało jej się bywać zbyt często. Haze była oszczędna w ekspresji, nie nadwyrężając swojej mimiki, ale Puchonce wybitnie przypadało to do gustu, bo przecież stanowiło element jej osoby i wyróżniało ją na tle wszystkich innych. Właściwie to lubiła nawet banalne przyglądanie się jej podczas wypowiadania słów – miała bardzo oryginalną urodę i Lilka była pewna, że gdyby któraś z postaci z jej ulubionych powieści mogła otrzymać szansę egzystencji wśród uczniów Hogwartu, wyglądałaby z grubsza tak samo. Pokiwała delikatnie głową na wspomnienie tego charakterystycznego zespołu; nazwa wielokrotnie obijała się jej o uszy, choć w przeważającej większości nowinki pochodziły właśnie od Hazel. - Nie przesadzaj – upomniała ją z cichym śmiechem, choć dobrze wiedziała, jak przerwa od obowiązków działała na prawie każdego przedstawiciela dotychczas zaangażowanej w wypełnianie coraz to nowych zadań społeczności. – Jestem o wiele gorsza pod tym względem i nie potrzeba mi nawet świąt do lenistwa – zauważyła z pokrzepiającym uśmiechem, nie mając oporów przed krytyką własnych niedoskonałości, o ile były prawdziwe i zdawała sobie z nich sprawę. Następne wydarzenia lekko zdezorientowały Lilian, a kiedy kobieta, zapewne matka dziewczynki, wyprowadziła, a raczej wyniosła ją z kawiarni, pomachała jeszcze w kierunku pełnego smutku, niebieskookiego spojrzenia. – Niektórzy nie powinni mieć dzieci – powiedziała wzburzona, ledwo panując nad gniewem, który mimo wszystko umiejętnie tłumiła w środku. Pragnęła odnaleźć tę dziewczynkę i uraczyć ją czekoladą, nie, całym z a p a s e m czekolady! Westchnęła żałośnie i oparła głowę na dłoni, posyłając Hazel porozumiewawcze spojrzenie. – Wracając do tematu, co słychać u twojego dziadka? Widzieliście się już? – Jako powiązana z mugolami, miała okazję już parę razy słuchać opowieści o tym niesamowitym człowieku i czuła do niego nieopisaną sympatię, choć nigdy nie spotkała się z nim twarzą w twarz.
Skyler Schuester
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 179 i PÓŁ!
C. szczególne : Ciepłe spojrzenie, zapach cynamonu i Błękitnych Gryfów/mugolskich fajek; łatwy do wywołania uśmiech; czasem da się wypatrzeć malinkę czy dwie (jedna to tatuaż przy obojczyku); ciepły, niski głos i raczej spokojne tempo mówienia, tatuaże (dziennik); pierścionek zaręczynowy
Rzadko stresował się spotkaniem sam na sam z jakąkolwiek kobietą. Zazwyczaj kojarzyło mu się to z tą najbezpieczniejszą wersją, gdy drobne komplementy naturalnie opuszczały jego usta, poganiane szczerością i ciepłymi tonami głosu, a jednak dziś stresował się piekielnie, czując jak serce trzepocze mu w klace niczym spanikowany kanarek, więc wbrew własnym zasadom od razu zamówił piekielnie słodką mokkę, zajmując jeden z wolnych stolików galeriowej kawiarni, w której umówił się listownie na spotkanie z Emily. Wyraźnie wybijająca się w smaku czekolada uspokajała nieco jego obawy, gdy w pamięci liczył ile to tygodni już minęło od jego ostatniej rozmowy ze Ślizgonką, zastanawiając się nad tym czy to, jak on na nią patrzy, jest odpowiednie temu, jak na niego samego patrzy Zakrzewski. Czy Ślizgon tak samo chciałby wytknąć mu, że nie zajmuje się odpowiednio swoją ukochaną Florą, tak jak i on sam miał ochotę obwiniać Emily, że ta nie wspiera Mefisto odpowiednio po tak trudnym dla niego okresie prawdziwej dorosłości? Przygryzł wargę, orientując się, że opróżnił już niemal w pełni gęstą zawartość swojej szklanki, nie doceniając odpowiednio smaku swojego deseru i zerknął w stronę nadgarstka, dowiadując się od zdobiącego go zegarka, że właśnie wybija godzina, na którą zaprosił w to miejsce pannę Rowle. Każdym kolejnym łykiem słodyczy upominał się co do powodu, dlaczego zdecydował się napisać do dziewczyny, specjalnie dla niej przecież wybierając na wskroś mugolskie miejsce, nawet jeśli musieliby szeptać pochyleni do siebie konspiracyjne, ilekroć tylko temat magii wychodziłby na wierzch. Próbował nie przypominać sobie o tym, jak piekielnie ich obu zawiodła w czasie wakacji, nie chcąc też myśleć o krzywdzie wyrządzonej Jerremu, ani nawet tym, że pokochała kogoś, kto tak źle traktował jego Wilka, skupiając się na tych wszystkich dobrych rzeczach, które słyszał o niej od Mefisto, o tym jednym wieczorze, gdy uratowała jego życie i o liście urodzinowym, który tak niedawno go rozczulił. Chciał ją lepiej poznać. Chciał dać jej kolejną szansę i samemu poprosić o jedną. Dlatego gdy tylko ujrzał ją niedaleko, szukającą go zagubionym w tłumie wzrokiem, wstał ze swojego miejsca, by przywołać jej uwagę spokojnym "Emily", nie musząc wcale specjalnie silić się na ciepły uśmiech i niemal instynktownie rozłożył ręce, by zaprosić ją do krótkiego uścisku na powitanie, niezwykle mocno wierząc w to, że taki gest pomoże już na wstępie nieco ocieplić ich stosunki.
Jeśli Skyler myślał, że wie czym jest stres przed tym spotkaniem, to zdecydowanie grubo się mylił. Emily chodziła spięta od czasu kiedy dostała te wiadomość, nawet jeśli było to zwyczajne, sympatyczne zaproszenie. Nie miała pojęcia czego się spodziewać po ich ostatnim spotkaniu, nie sądziła, że Skyler będzie chciał się z nią widzieć i to we dwójkę. Prawdę mówiąc podejrzewała, że wyzwaniem nawet będą spotkania pod obecność Mefa, których nie dało się unikać w nieskończoność, jeśli nie chciała odsunąć się od przyjaciela. A to ostatnie, czego tego chciała. Przed wyjściem zastanawiała się nawet jaki strój wybrać - a to raczej nie było normalne znaczenie, kiedy szło się na kawę z chłopakiem swojego przyjaciela, w dodatku nieinteresującego się dziewczynami. Może to wynikało też z tego, że mieli spotkać się w mugolskim centrum handlowym, a przed wycieczkami na mugolskie terytorium, zawsze była zestresowana, chociaż w dużo bardziej pozytywnym sensie. Może bardziej podekscytowana? W każdym razie, strój w takich miejscach zawsze wydawał jej się istotny, chciała wtopić się w tło. Oczywiście martwiła się niepotrzebnie - każdy jej strój wtapiał się w mugolskie standardy, a jeansy z wysokim stanem, kremowa koszula i przydługi jak na jej wzrost płaszcz nie przyciągały niczyjego spojrzenia. W końcu jej upragniona jesień, upały Nowego Orleanu były teraz tylko wspomnieniem. Zanim teleportowała się bliżej mugolskiej części Londynu, zdążyła dyskretnie narysować na murze znak, który ostatnio ją prześladował - rysowała go w zeszycie, na serwetce, czasami też w innych miejscach. Czułą się zobowiązana, należała do partii i nie zamierzała siedzieć w niej bezczynnie. Kiedy przekroczyła próg galerii handlowej i uderzyło ją ciepłe powietrze kontrastujące z porywistym wiatrem, który przed chwilą drażnił jej twarzy, ściągnęła szalik i wsunęła go do torby, wzrokiem przemierzając wszystkie kolorowe, fascynujące ją nazwy sklepów. W końcu jedna nazwa okazała się znajoma, a za zaszklonymi drzwiami dostrzegła prężnie pracującego baristę. Szybko znalazła stolik, przy którym siedział Skyler i nie bez wahania odwiesiła swój płaszcz na wieszak, żeby uściskać go na powitanie, co nie mogło być jeszcze bardziej niezręczne. - Cześć - uśmiechnęła się i w końcu zajęła miejsce naprzeciwko niego. - Poproszę americano - zwróciła się do kelnera, który zaskakująco szybko znalazł się przy ich stoliku. Oparła dłonie o stół, nerwowo bawiąc się swoimi pierścionkami, chociaż żaden z nich nie był tym wręczonym od Nate'a. - Myślałam, że tylko ja mam słabość do mugolskich miejsc - przyznała, łapiąc się na tym, że pierwszy raz będą w mugolskim miejscu nie przygląda się wszystkim ludziom dookoła, tylko faktycznie skupia na swoim towarzystwie, nawet jeśli trudno było patrzeć mu prosto w oczy.
Pozostawione znaki SLM: 3/5
Skyler Schuester
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 179 i PÓŁ!
C. szczególne : Ciepłe spojrzenie, zapach cynamonu i Błękitnych Gryfów/mugolskich fajek; łatwy do wywołania uśmiech; czasem da się wypatrzeć malinkę czy dwie (jedna to tatuaż przy obojczyku); ciepły, niski głos i raczej spokojne tempo mówienia, tatuaże (dziennik); pierścionek zaręczynowy
Lubił tę niezręczność. Lubił to motywujące do rozgadania się mrowiące uczucie, lubił zanurzać się w nią kontrolowanie, centymetr po centymetrze, zawsze z tą samą ulgą zdając sobie sprawę, że może w niej swobodnie oddychać. Niezręczność była szczerością; przyznaniem się do pewnej ludzkiej ułomności swoich emocji, a przecież w jego oczach nie było nic bardziej ludzkiego, a zarazem urzekającego jak właśnie wady. I może ta jego skłonność do wiecznie dawania kolejnej szansy i drobnego zachwytu dla nieidealności ludzkiej natury sprawiały, że naprawdę miał same dobre przeczucia, gdy dłoń wyczuła gładki materiał jej koszuli, zaraz mknąć do jego własnej w wygładzeniu białego materiału w tak typowym dla niego geście. - Jeszcze raz to samo - poprosił kelnera, przysuwając do niego bliżej pustą już stożkową szklankę na dorodnym spodeczku, posyłając mu ciepły uśmiech i zaraz mimowolnie odprowadzając go wzrokiem, po części odruchowo w swojej bezczelności po prostu obczająjąc walory młodego mężczyzny, a po części unikając jeszcze przez chwilę jasnego spojrzenia blondynki, jeszcze zbierając się w sobie na ten drobny smalltalk, który będzie musiał brutalnie zburzyć. - Mhm, miałem nadzieję, że Cię to ucieszy - przyznał szczerze, jak na genialnego stratega przystało zawsze zdradzając swoją taktykę gry - Wiesz, że odetchniemy trochę tą normalnością i porozmawiamy bez magicznych niespodzianek w kawie - rozwinął, kciukiem rozmasowując sobie nadgarstek, jakby to właśnie tam tkwiła kumulacja trzymającej go niezręczności, faktycznie czując pewną ciepłą ulgę, gdy palec natknął się na czerwoną bransoletkę, której bliźniaczka tkwiła na mefistofelsowej ręce. Mimowolnie uśmiechnął się pod myślą, że jego Wilk zaaprobowałby wybór mugolskiej kawiarni, gdyby tylko wiedział, że ma zamiar spotkać się z jego przyjaciółką. - Poza tym teraz w czarodziejskich miejscach atmosfera zdaje się być dość napięta i- Wiem od Mefa po której stronie stoisz, ale wciąż Twoje nazwisko... - urwał, by zaraz machnąć dłonią na znak, że to nie o tym chce dziś rozmawiać, tak naprawdę wcale nie będąc zbytnio zaangażowanym w politykę, robiąc z niej tylko kolejny argument za tym, że miło czasem jest schować się w niej magicznej większości świata i zapomnieć o targających swoim światem problemach. - Emily, Merlinie, muszę to powiedzieć głośno, bo i tak oboje to wiemy, więc udawanie nie ma żadnego sensu. Nie chciałbym Cię wcale zapraszać na kawę, gdybyś się nie przyjaźniła z Mefisto - nakreślił, próbując nie brzmieć przy tym zbyt szorstko, może nawet nieco na siłę popychając niski głos ku ciepłym tonom - Ale... Wiem, że mu na Tobie zależy i chcę żeby było Cię więcej w jego życiu. Chcemy zamieszkać razem i chciałbym Cię wtedy zapraszać do nas częściej i to z czystą przyjemnością, a nie z wymuszonej konieczności - wyrzucił z siebie, milknąc na chwilę z przygryzieniem wargi, pesząc się nieco nagłym przybyciem kelnera, który zakręcił się wokół próbując wcisnąć im do zamówienia po kawałku ciasta, na co sam Sky zgodził się niemal odruchowo, chcąc powrócić do pchającego się na język słowotoku. - Chcę móc z Tobą swobodnie rozmawiać i wiedzieć, że mogę Ci ufać. Chcę... Merlinie, mam już jakieś dziesięć pytań o to, w jaki sposób powinienem mu się oświadczyć, by wyszło perfekcyjnie i do tego zwyczajnie po prostu muszę Cię lubić - wyrzucił z siebie, nieco szybciej niż zazwyczaj ma w zwyczaju w swoich sennych i spokojnych rytmach, milknąc w końcu z jasno-szarym spojrzeniem wbitym w jej czysty błękit, biorąc głębszy wdech przy zawijaniu rękawów koszuli, by podwinąć je niemal pod same łokcie. - Więc chcę oficjalnie zacząć od nowa. Miło mi Cię poznać, Emily Rowle. Pokażmy się sobie od lepszej strony.
Ona z kolei nienawidziła wszelkiej niezręczności i kiedy tylko czuła się w ten sposób, miała ochotę uciekać. Tym razem na szczęście nie zdecydowała się na tak drastyczne rozwiązanie. Pewnie między innymi dlatego, że nie dało się uciec od konfrontacji, prędzej czy później, Skyler nie był osobą, której mogłaby unikać w nieskończoność, nawet jeśli miała na to ochotę z wzajemnością. - Między innymi za to kocham mugolskie miejsca. Wiele bym dała za więcej takiej normalności wokół mnie - przyznała szczerze. To nie było tak, że nie doceniała magii. Jasne, dawała ogromny wachlarz możliwości, ale też wiele komplikacji, których ten świat zdawał się po prostu nie mieć. A przynajmniej takich. Wiele razy myślała jakby to było całkowicie odciąć się od magicznej rzeczywistości i zobaczyć jak to jest wieść życie mugola. - Tak. Nazwisko, rodzina... - narzeczeństwo nasuwało się tu samo, ale oczywiście o nim nie wspomniała. - Ale cieszę się, że polityka się ożywiła. To znaczy, nie popieram ataków, ale samo to, że zaczęto w końcu rozmawiać na niektóre tematy. Może to coś zmieni - na lepsze? Na gorsze? Teraz trudno było powiedzieć, ale miała wrażenie, że większość jej życia społeczeństwo stało pod tym względem w miejscu. Tradycje, sekrety i układy czystokrwistych rodzin, nikt tego nie rozdrapywał, ale to było ciągle żywe i wiedziała o tym z pierwszej ręki. Napięcie było stresujące, ale śledziła wszystko z zapartym tchem. Rozmowa zaraz zeszła na mniej przyjemne tory, na które prawdę mówiąc, nie spodziewała się wkroczyć. Sądziła, że przemilczą oczywistą niezręczność i jakoś wejdą rozmowę, która może, kto wie, w końcu rozluźni gęstą atmosferę. Doceniała szczerość i może faktycznie ta bezpośredniość miała pomóc, a nie przeszkodzić, ale nie wiedziała do końca jak na nią zareagować. Odpowiedziała więc milczeniem i po prostu wysłuchała Skylera, uśmiechając się, kiedy wspomniał o oświadczynach. Wiedziała, że jest poważnie, ale żeby aż tak? Zdecydowanie musieli się pospieszyć w poprawie stosunków. - Oświadczyny? No ładnie. W sumie w mojej głowie widziałabym to odwrotnie - przyznała z uśmiechem, z jakiegoś powodu wyobrażając sobie, że to Mefisto decyduje się na taki krok pierwszy.