Korytarz nie różni się wizualnie od tych na pozostałych piętrach. Z wysokich okiennic widać linię drzew Zakazanego Lasu. Niskie parapety są świetnym zamiennikiem zazwyczaj zimnych i niewygodnych ławek. W czasie zajęć lekcyjnych panuje tu gwar...bowiem obrazy wiszące na ścianach lubią debatować sobie na temat prawnego zlikwidowania obecności Irytka w zamku.
UWAGA! W tej lokacji na okres październik/listopad musisz rzucić kostką kiedy tu jesteś, ze względu na wykonane tu zadanie na kółka przez Felinusa Faolána Lowella.
Rzuć kostką k6, by przekonać się, co się wydarzy!:
1 — przechodzisz spokojnie przez korytarz, kiedy to, nagle i bez konkretnej zapowiedzi, przed Twoją twarzą wyskakuje szkieletor, który poczyna się ruszać. Może nie stanowi żadnego niebezpieczeństwa, ale mogłeś przestraszyć się takiego incydentu. Po krótszej chwili ten powraca na swoje miejsce.
2 — nic się nie dzieje… jest trochę za cicho. Pomarańczowy kolor zdaje się jednak wpływać na Twój nastrój i masz poniekąd ochotę na to, by coś zrobić, w związku z czym emanujesz pozytywną energią. Może ją wykorzystasz do czegoś praktycznego? Nawet jeżeli byłeś wcześniej zmęczony, to masz teraz ochotę coś zrobić.
3 — uwaga! Ktoś krzyczy z końca korytarza, kiedy to Irytek zmierza w stronę szkieletora, mając zamiar go uszkodzić. Poltergeist śmieje się, rzuca nieprzyjemnymi obelgami, a do tego jeszcze, gdy Cię zauważa, postanawia zrobić Ci psikusa! Rzuć kostką k6. Parzysta — udaje Ci się uniknąć łajnobomby, którą jakimś cudem duch pozyskał. Pozostaje jedynie kwestia posprzątania bałaganu, aby przypadkiem zapach się nie rozniósł po całym korytarzu. Nieparzysta — Twój refleks nie jest perfekcyjny albo po prostu masz ogromne nieszczęście, bo dostajesz wprost na klatkę piersiową łajnobombą. Irytek śmieje się w najlepsze i nie daje Ci spokoju. Może zwykłe Chłoszczyść wystarczy w tym przypadku?
4 — korytarz nie kryje dla Ciebie niczego ciekawego. Nawet jeżeli próbujesz dowiedzieć się o sekretach i potencjalnych niespodziankach, to jednak nie jest Twój dzień. Nic ciekawego Cię nie spotyka, jak również żadne efekty z tego miejsca nie obowiązują Twojej obecności.
5 — błyskotka? A co to? Może pozostałość po jakimś uczniu, ale jednak! Znajdujesz rzuconego w kąt, biednego, popłakanego i poniszczonego trochę pluszowego Dementora. Może nie jest w najlepszym stanie, co nie zmienia faktu, że kiedy do niego podchodzisz, ten od razu zaczyna Cię przytulać i nie daje Ci spokoju, latając tuż obok Twojej głowy - trochę chwiejnie, ale ostatecznie stabilnie. Gratulacje… masz nowego przyjaciela?
6 — na tacy znajdujesz cukierka, którego ktoś musiał pozostawić. Kiedy jednak próbujesz po niego sięgnąć, ręka szkieletora zatrzaskuje się na Twoim nadgarstku w delikatny sposób i nie pozwala puścić przez okres dwóch postów, niezależnie od użytych zaklęć. Dopiero po określonym czasie dłoń dekoracji zmniejsza siłę, otwierając palce i powraca do swojej pierwotnej pozycji.
Autor
Wiadomość
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Panika w nim narastała coraz bardziej, bowiem nic nie wskazywało na to, że Beatrice nagle z powrotem zamieni się, cóż, w siebie. Mimo tego, że nie potrafił sobie wcześniej wyobrazić spotkania z nią po upływie tylu lat, to zdecydowanie nie chciał, by wyglądało ono tak. Nie był mistrzem w rozwiązywaniu problemów zdrowotnych, może powinien wysłać Perp patronusa z wiadomością? Chociaż, wydawało mu się to głupie. Wiedział, że kobieta ma ręce pełne pracy i z tego co się zdążył zorientować przypadki, którymi się zajmowała były bardziej krytyczne niż ten, który stał przed nią, choć właściwie to nie miał pojęcia. Potrafił zmienić człowieka w ślimaka, ale nie wiedział jak odwrócić skutki jakiegoś eliksiru. Zdecydował, że musi się w tej dziedzinie definitywnie podszkolić. Przez myśl nawet mu przeszło, żeby zamienić Dearównę w cokolwiek, żeby oszczędzić jej wstydu, czy coś w tym rodzaju. Niemniej jednak stwierdził, że takie metody mogły zostać niekoniecznie pochwalone przez dyrektora szkoły, był pewien, że istniał jakiś paragraf na zamienianie współpracowników w zwierzęta, w dodatku na oczach uczniów. Nie, to nie wchodziło w grę, musieli sobie jakoś inaczej poradzić. Lekka zmarszczka pojawiła się między jego brwiami, kiedy zastanawiał się jak wyjść z tej sytuacji, zachowując swoją twarz i Bei. Mógł rzecz jasna ją tu po prostu zostawić, ale myśl, że tak właśnie postąpiłby jego ojciec, sprawiła, że absolutnie tego nie zamierzał. Nie był też tak okrutny, od razu było widać, że coś jest nie tak jak być powinno, nie mógł jej zostawić na pastwę losu, już i tak dawał jej wystarczająco w kość. Trzymał więc kobietę na odległość ramion, nieco uniemożliwiając jej posunięcie się za daleko w swoich czynach. Przełknął ślinę i posłał jej spojrzenie niebieskich tęczówek, które przy jego szarym swetrze przyjmowały bardziej lazurowy odcień. Widział jej ruchy, to jak oblizała usta, jak przygryzła wargę i chcąc nie chcąc niechciane wspomnienia zalały jego umysł. Nie mógł zaprzeczać ich wspólnej przeszłości, nawet jeśli ta miała miejsce wiele lat temu, a oni oboje byli właściwie dziećmi. Zaczęli później swoje życie i nie było w tym nic złego. Nie odwrócił wzroku, gdy ich spojrzenia się połączyły, starał się również zachować beznamiętny wyraz twarzy, który zakłócał jedynie delikatny, uprzejmy uśmiech, tak jak nauczył się tego dawno temu. Była to twarz, z której ciężko coś wyczytać, choć w tej chwili nie krył emocji w swoich oczach, w których to odmalowała się troska o czarnooką kobietę. – Myślę, że powinnaś je zachować dla kogoś innego. – owszem, łączyła ich przeszłość, ale nic poza tym. Oboje dorośli, stali się kimś innym, szli własnymi ścieżkami. Poza tym, rzecz jasna, wątpił, że prawdziwa Beatrice chciałaby to wszystko, co właśnie wydobywało się z ust postaci stojącej przed nim, kiedykolwiek powiedzieć. Może nawet lepiej się stało, że to właśnie na niego trafiła? Bądź co bądź wiedział jaka jest prawdziwa Beatrice Dear i od razu stwierdził, że coś zwyczajnie nie pasowało w jej zachowaniu, na pewno na co dzień nie chichotała tak jak teraz. Merlinie… Wiedział, że coś było nie w porządku, jednak nie mógł nic poradzić na wzbierającą w nim irytację. To nie była jej wina, jednak brak współpracy go frustrował. Przewrócił oczami i twardo na nią spojrzał, musiała mu powiedzieć, to mogło być niebezpieczne. – Byłbym wdzięczny gdybyś przez chwilę skupiła się na czymś innym niż próby zaciągnięcia mnie do pustej klasy. – powiedział. Oczami wyobraźni już widział jak pada przed nim na posadzkę, a z jej ust wylewa się charakterystyczna po zatruciach piana. Nie, nie miał przy sobie beozaru, ani niczego podobnego.
______________________
She couldn't care less, and I never cared more, so there's no more to say about that.
Beatrice L. O. O. Dear
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : Czarne oczy, przenikliwe spojrzenie, blizny na dłoniach, ukryte po metamorfomagią, tatuaż na łopatkach (kuferek)
Wielokrotnie przekonywała się o tym, jak niebezpieczne potrafią być eliksiry, choć mało kto w ogóle o czymś takim myślał. Ile to razy w życiu słyszała o wybuchających kociołkach, które uśmiercały swoich właścicieli? Tysiące, czy dziesiątki tysięcy? Ile razy pokładała w tym wszystkim wiarę? Rzadko kiedy. Raczej traktowała te opowieści przekazywane jej czy to przez matkę, czy przez kogokolwiek innego, jako swojego rodzaju przestrogę. Dzięki temu miałaby być bardziej uważana w swojej pracy, poświęcać więcej czasu na to, bo wszystkim wydaje się najmniej istotne. Na precyzję i dokładne przygotowanie do wykonywania odpowiedniego eliksiru. I faktycznie tak robiła. Wszystko, do czego się zabierała, było starannie zaplanowane, przemyślane. Nie pozwalała sobie na jakiegokolwiek rodzaju swawolę podczas warzelnictwa. W szczególności gdy pracowała z naprawdę trudnymi miksturami było to nader ważne. Tymczasem zrobiła coś, czego w sumie nawet nie podejrzewała, że może zrobić; nie dopilnowała tych małych gamoniów podczas zajęć, co doprowadziło do rzeczywistego wybuchu kociołka! Mikstura rozlała się po wszystkim i wszystkich, jednych raniąc bardziej, drugich mniej. Beatrice oberwała mocno, czego skutki właśnie w nią uderzały. Nawet przez myśl by jej nie przeszło, że przez ten głupi, denny eliksir będzie zachowywała się właśnie w taki sposób! I to jeszcze w obecności swojego byłego chłopaka! Jeśli on czuł panikę i ogromną konsternację, to co ona miała na to wszystko powiedzieć? Nawet w najmroczniejszych koszmarach nie przypuszczała, by mogła coś podobnego zrobić. A jednak działo się to wszystko właśnie tu i teraz, co gorsza na oczach przynajmniej kilku uczniów, z którymi potem Beatrice będzie musiała przeprowadzić zajęcia... Jak ona im wszystkim spojrzy po tym w oczy, nie miała pojęcia. Nim jednak zdążyła zrobić czy powiedzieć coś, co sprawiłoby im wszystkim jeszcze większe zażenowanie, poczuła się w taki sposób, jakby jakaś dziwna, tajemnicza siła, opuściła jej ciało. Westchnęła głęboko, czując, jak jej mózg został uwolniony z pętających go więzów, które nie zezwalały na racjonalne zachowanie. Rozglądała się z zaciekawieniem po otaczającym go korytarzu, byle tylko nie patrzeć na Camaela. W końcu jednak musiała to zrobić, choć było to niezmiernie trudnym zadaniem. -Ja... Na Merlina, jak mi wstyd. - wyszeptała tylko, odsuwając się od niego na w końcu stosowną odległość. Zakryła oczy dłonią, próbując ze wszystkich sił przy pomocy metamorfomagii ukryć rumieniec, który wstępował na jej policzki. Nie, nie mogła okazać słabości. Choćby nie wiem co, nie pokazuj, że jest tak strasznie źle... Co ona mogła jeszcze teraz powiedzieć? Jak w ogóle spróbować się z tego wszystkiego wytłumaczyć? -Nie mam pojęcia, jak to wszystko mogło się stać. - dodała po chwili, przeczesując dłonią czarne pukle włosów. I nie patrząc wprost na chłopaka. Byle tylko nie spojrzeć w jego oczy a może jakoś wyjdzie z tego wszystkiego z twarzą... Może...
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Magia w ogóle bywała niebezpieczna, choć Camael był również zdania, że i świat Mugoli i ich, absolutnie dlań niezrozumiałych, wynalazków był jeszcze bardziej przerażający. Lubił dmuchać na zimne i choć nie zawsze pomyśli zanim coś powie, tudzież zrobi, to uważał się za człowieka zachowawczego, a przynajmniej takim zamierzał się kiedyś stać, bowiem teraz nie zawsze to wychodziło. Nietrudno było dostrzec jego roztrzepanie, niewyprasowana koszula, czy sweter ubrany tył na przód, zdarzały mu się zdecydowanie zbyt często, jednak odkąd tylko zaczął pracować w Hogwarcie, dokładał wszelkich starań, by wyglądać w istocie nienagannie. Precyzja w jego codziennym życiu nie była chlebem powszednim i zawsze zastanawiał się jakim cudem potrafił się perfekcyjnie skupić jeśli w grę wchodziły zaklęcia transmutacyje – pasja? Miał też już spory bagaż doświadczeń, który dźwigał na swoich plecach, doskonale jednak pamiętał, że początki nie były łatwe i potrafił spartaczyć najłatwiejsze zaklęcie. Nic więc dziwnego, że i kociołki czasem wybuchały. Zdawał sobie sprawę, że to były tylko dzieci, a i pamiętał też samego siebie ze szkolnych lat, który nie ułatwiał zadania nauczycielom. Na nieszczęście Beatrice – oberwała eliksirem, czego skutki Camael mógł podziwiać właśnie w tej chwili. Miała jednak szczęście, że trafiła właśnie na niego. Nie zwykł wykorzystywać chwil słabości, jeśli tak można było nazwać tę sytuację, przeciwko, cóż, poszkodowanym. Mógł później rzucić żartem, lecz absolutnie nie zamierzał jej mieć za złe. Niemniej jednak czuł, że jeśli Beatrice wciąż będzie się tak zachowywać, to sytuacja wymknie się im spod kontroli. Próbował nad nią zapanować, ale z każdą kolejną sekundą stawało się to coraz trudniejsze i musiał przyznać, że przydałaby mu się jakaś, nawet malutka, pomoc ze strony czarnowłosej postaci przed nim. Ta jednak nie podzielała tej chęci, więc uśmiechał się przez łzy, udając, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, choć w głębi siebie panikował coraz bardziej. Był nastawiony, że ze strony uczniów może spotkać wiele absolutnie ciekawych sytuacji. Nie przypuszczał jednak, że ze strony współpracowników także, a już na pewno przez myśl mu nie przeszło, że w dodatku w postaci swojej byłej dziewczyny. Lustrował jej twarz, doszukując się oznak pogorszenia jej stanu, albo może polepszenia, na co miał naprawdę wielką nadzieję. Porzucił już myśl o zmienieniu jej w cokolwiek i przeszukiwał swój umysł, by znaleźć jakiś zgoła lepszy plan – na próżno, jego głowa przesiąknięta była pustką w tej sferze, natomiast czuł sprzeczne sobie emocje, które ni dawały mu spokoju. Kamień spadł mu z serca i nawet prawie usłyszał jak obija się od posadzki, kiedy Trice odetchnęła, a wyraz jej twarzy sprawiał wrażenie, że była już sobą. Długi wydech wydostał się z jego piersi, czując ogromną ulgę, że jednak nie musi zaciągać jej do skrzydła szpitalnego, tak bezradnie szukając pomocy u innych, czego naprawdę nie cierpiał. Próbował pochwycić jej wzrok, by upewnić się, że na pewno wszystko w porządku. Beatrice jednak po raz kolejny utrudniała mu zadanie i patrzyła absolutnie wszędzie tylko nie na niego. Nie patrzył z wyrzutem, jego intensywnie niebieskie oczy wyrażały niepokój i troskę. Nie mógł bowiem powiedzieć, że była mu definitywnie obojętna, nie była dlań zupełnie obcą osobą, łącząca ich przeszłość sprawiała, że nie mógł ją zostawić samą sobie, zupełnie nie przejmując się jej losem. Kiedy się odsunęła, jeden kącik jego ust uniósł się ku górze. Tak, na pewno wróciła do siebie, co do tego nie miał już wątpliwości. Widział jej zmieszanie i wcale jej się nie dziwił. Chciał jakoś załagodzić sytuację, pocieszyć ją, ale nie miał pojęcia czy w jakikolwiek sposób będzie w stanie to zrobić. – Cóż, zawsze mogło być gorzej – rzucił z delikatnym rozbawieniem i machnął ręką. – Zawsze mogłaś trafić na przykład na Craine’a, a nie na mnie. – dokończył.
______________________
She couldn't care less, and I never cared more, so there's no more to say about that.
Beatrice L. O. O. Dear
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : Czarne oczy, przenikliwe spojrzenie, blizny na dłoniach, ukryte po metamorfomagią, tatuaż na łopatkach (kuferek)
W jej przypadku sprawa miała się delikatnie inaczej. Beatrice Dear od samego początku swojego zycia była uczona, że wszystko, co robi, musi być perfekcyjne. W jej dzieciństwie i późniejszej młodości, nie było miejsca na potknięcia i niedoskonałości, notabene tak naturalne dla młodzieńczej głupoty. Ona zawsze musiała być idealnie ubrana, posiadać idealną postawę, prezentować się idealnie. Każda, nawet minimalna niedoskonałość, była karana srogim spojrzeniem i reprymendom ze strony rodziców. Co odbijało się na jej zdolnościach metamorfomagicznych, z którymi w tamtym okresie radziła sobie wręcz tragicznie. Dlatego też zawsze starannie robiła wszystko to, czego tylko się dotknęła. Aby nie pozostawić żadnych złudzeń czy choćby mikroskopijnego pola do krytyki. By w końcu zasłużyć na delikatny uśmiech, czy nawet dobre słowo. Działała dokładnie, ze śmiertelną wręcz precyzją, jednak praca w Hogwarcie nauczyła ją niemal od razu, że nie wszystko można mieć pod stałą kontrolą. W szczególności, kiedy ma się do czynienia z bandą dzieciaków, nie do końca zaintrygowanych tematem, a bardziej skupionych na tym, jakby tu dziś wysadzić kociołek w powietrze. Niestety, doprowadza to niejednokrotnie do takich właśnie sytuacji jak ta, z którą przyszło jej się dzisiaj zmierzyć. Na całe szczęście panny Dear, takie zachowania miały miejsce rzadziej niż częściej. W innym razie blizny zdobiącej jej dłonie, a tak dokładnie przykryte powłoką magiczną, obejmowałyby zdecydowanie większy zakres jej ciała. Próba bycia doskonałą niejednokrotnie ją ocaliła. Nie mogła być jednak doskonała cały czas. Czego mimowolnym świadkiem stał się Caemel. W zasadzie Trice, myśląca już w tym momencie kompletnie świadomie, wiedziała, że powinna mu być wdzięczna. Mógł przecież pójść obok, udać, że jej nie zna, że nic kompletnie nie miało miejsca, a potem mogłaby trafić na zdecydowanie kogoś gorszego, niż jej były chłopak. Ta świadomość powodowała, że jeszcze bardziej pragnęła zapaść się pod ziemię i nie wychodzić ze swojego ukrycia, przez naprawdę długi czas. Aby świat miał czas zapomnieć o tym, co młoda nauczycielka eliksirów zdążyła zrobić i dlaczego doprowadziła się do takiego stanu. Nie miało sensu wyjaśnianie, że nie była to jej dobrowolna decyzja tylko efekt niepożądanych zdarzeń. I tak każdy zawsze wiedział swoje. Teraz czuła, jak jej policzki różowieją pod warstwą magicznej bariery, nie pozwalającej wyjść wszystkiemu na świat. Pod tą osłoną, która pozwalała jej wciąż idealnie udawać niewzruszoną i kompletnie nie przejmującą się tym, co tutaj się działo. -Nawet nie mów czegoś takiego. - szepnęła nie do końca pewna, czy wprost do niego, czy w bliżej nieokreślonym kierunku w eterze. Po prostu wizja ta nie mogła zakiełkować w jej jaźni, doprowadzając tym samym jej zażenowanie na skraj możliwości. -Nigdy nie spodziewałam się, że po czymś takim powiem Ci, że bardzo się cieszę, że Cię widzę. - dodała po chwili, przenosząc swoje czarne ślepia w prost na Karmela. Jej dawną miłość, która teraz ponownie w jakiś tam sposób ją uratowała. -Miałam tylko nadzieję, że nasze kolejne spotkanie odbędzie się w bardziej sprzyjających warunkach. - dopowiedziała, po przedłużającej się chwili ciszy. Niejednokrotnie zastanawiała się nad tym, co się stało z tym przystojnym blondynem, teraz miała jasną odpowiedź na nigdy nie wypowiedziane pytania. -Czyli Hogwart, hm?
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
To czego był uczony absolutnie nie przekładało się na jego charakter. Nie wiedział skąd je czerpał, ale zawsze miał dość sił, by przeciwstawić się swoim rodzicom, którzy w jego mniemaniu byli zgoła niekompetentni do rodzicielstwa, choć jego przejawy były naprawdę niewielkie. Nie znosił tego nacisku bycia takim jakiego chcieli go widzieć inni. Swoją drogą, nie zgadzał się z poglądami własnego rodu, tak jak najbardziej mógł się nie zgadzać. Okropny konserwatyzm mu nie służył i był pewien, że nie służył nikomu. Tak więc Camael odkąd tylko pamiętał był tak niedoskonały w oczach rodziców, że ostatecznie ich syn pierworodny stał się cmentarzem pogrzebanych nadziei - a mu to absolutnie nie przeszkadzało. Nie bał się krytyki, nie bał się ocen ze strony swojej rodziny, co wcale jednak nie znaczy, że tak też było w przypadku osób “z zewnątrz”. Większość swojego życia robił wszystko, by oznajmić całemu światu, że nie jest taki, z jakimi kojarzą się Whitelightowie, uzależniając od tego całe swoje jestestwo. Oh jak odetchnął, jaki kamień spadł z jego serca i ciężar z barków, gdy tylko uwolnił się od tego. Miał dosyć udowadniania czegokolwiek komukolwiek. Nie żałował jednak, wiedział doskonale, że do pewnych rzeczy należało dorosnąć, zebrać odpowiedni bagaż doświadczeń i znaleźć w sobie dość odwagi, by zerwać pętające łańcuchy, nawet te narzucone samemu sobie. Nie wiedział dokąd go zaprowadzi przyszłość, niewiele wiedział i starał się nie gdybać, bowiem to do niczego nie prowadziło, a jedynie pozwalało zatracić się w swoich myślach. Był jednak przekonany, że Beatrice nie powinna się zadręczać. Nawet jeśli popełniła drobną błąd, w co szczerze wątpił, wszyscy byli jedynie ludźmi. Nawet najzdolniejsi czarodzieje nie byli nieomylni, a on musiał czasem hamować swoją ambicję, by nie zwariować, by nie wyrzucać sobie wszystkiego po kolei, bo przecież wszystko można było zrobić lepiej. Starał się być po prostu dobrym człowiekiem, być sobą i nikim innym. Nie mógłby ją zostawić samej sobie, nawet jeśli darzyliby się antypatią, tudzież czymś w tym rodzaju. Stał więc na korytarzu na piątym piętrze Hogwartu i uważnie na nią patrzył, doszukując się jeszcze jakichkolwiek oznak jej, cóż, niedyspozycji? Ulga jednak nie minęła, bowiem Trice wyglądała zupełnie normalnie, a jej zmieszanie jedynie utwierdzało Whithlighta w przekonaniu, że wszystko już jest w porządku, przynajmniej takim jakiego mogli teraz oczekiwać. Nie dziwił jej się, był pewien, że sam nie chciałby patrzeć w oczy komuś, kto widział go w takiej chwili słabości. Dawno zasłyszane słowa, że ta jest słabością, gdzieś głęboko w nim tkwiły i chociaż odkładał je na najdalszy plan swojej świadomości, to ich echo rozbrzmiewały w jego umyśle każdego dnia, by ponownie mógł je zignorować. Przecież tak nie myślał. Nawet jeśli jej największym marzeniem było zapadnięcie się pod ziemię, zaszycie w najdalszym zakątku zamku – nie mogła tego zrobić. Nie był zły, nie był oszołomiony (już nie), w tej chwili czuł jedynie ogromne współczucie względem, stojącej przed nim, już w bezpieczniej odległości, czarnowłosej kobiety. Delikatny, zgoła pocieszający, uśmiech gościł na jego wargach, chcąc jak najlepiej załagodzić sytuację. – Daj spokój, nic się nie stało. – rzucił i wysilił się na najbardziej pokrzepiający uśmiech, na jaki tylko było go stać. Roześmiał się nawet na jej kolejne słowa, rozluźniając nieco atmosferę. Musiał przyznać, że naprawdę dobrze było ją widzieć, nawet w takich okolicznościach. Zdał sobie sprawę jak bardzo dręczyła go świadomość, że nie ma pojęcia co się z nią dzieje. Wyrzucał sobie, że wcześniej nie chwycił za pióro, nie nakreślił kilku słów na kawałku pergaminu, z niezobowiązującym pytaniem co u niej, jak toczy się jej życie, by później z niecierpliwością wyczekiwać odpowiedzi. Niewypowiedziane pytanie dlaczego tego nie zrobił, zawisło w jego głowie, pozostając bez odpowiedzi. Nie potrafił odpowiedzieć. – Ja też się cieszę, że cię widzę. – powiedział więc i bez strachu spojrzał w jej oczy, łącząc czarne tęczówki, porażające swoją głębią, ze swoimi, tak intensywnie niebieskimi, szczególnie w panującym półmroku hogwarckiego wieczoru. – Z pewnością. – zapewnił ją, definitywnie licząc, że w nowych okolicznościach to nie ich ostatnie spotkanie. Miał ogromną nadzieję, że nauczycielskie obowiązki nie przytłoczą ich dwójki tak bardzo, że nie będą w stanie tych planów ziścić. Spojrzał na nią z pewnością pomieszaną z pewną dozą zwątpienia. Czy dobrze wybrał? Czy na pewno to była odpowiednia droga? W tamtej chwili czuł, że tak, jednak czy nie zawiedzie się na swoich wyobrażeniach, które tak często powstawały w jego głowie? Kolejne pytania pozostały bez wyczerpujących odpowiedzi, bez jakichkolwiek odpowiedzi. – Tak, Hogwart – odpowiedział, by chwilę później kontynuować swoje słowa. – Nie jestem pewien czy to pytanie jest wyrazem zawiedzenia, czy wręcz przeciwnie. – roześmiał się, czując jak ciężar z jego barków, o którym nawet nie miał pojęcia, spada na zamkową posadzkę. Ulżyło mu, choć nie był pewien dokładnie dlaczego.
______________________
She couldn't care less, and I never cared more, so there's no more to say about that.
Beatrice L. O. O. Dear
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : Czarne oczy, przenikliwe spojrzenie, blizny na dłoniach, ukryte po metamorfomagią, tatuaż na łopatkach (kuferek)
Ona nigdy nie była taka. Zawsze posłuszna, zawsze grzeczna. Przez tak wiele lat nawet nie wiedziała, jak bardzo rodzinna tradycja i zasady tłamsiły wszystko to, co najlepsze w niej. Wiedziała, że musi zachowywać się w dokładnie określony przez nich sposób. Dodatkowo, przez swoje zdolności metamorfomagiczne, jeszcze bardziej kontrolowała każdy swój ruch, gest czy słowo. Nie mogła nawet pragnąć czegoś innego, bo za chwilę jej wszystkie pragnienia objawiały się poprzez różnorakie ewolucje jej ciała. Trwała w tym wszystkim, przekonana, że nie ma sensu nawet próbować żyć w inny sposób. Że dobrze jest, tak jak jest. Kiedy wszelakie jej uczucia, emocje, były skryte za grubą barierą, przez którą nie przepuszczała nikogo. Zazdrościła Camaelowi tego, że odważył się być innym. Że przeciwstawiał się z czystą premedytacją, wybierając swoją drogę życia. Ona tak nie potrafiła... Dopiero przed kilkoma laty pojawił się w jej życiu ktoś, kto przewrócił je do góry nogami. Zachwiał wszystkim tym, co do tej pory stanowiło fundament jej istnienia. Okazało się, że można inaczej i nawet jest to wskazane. Że nie trzeba stale podążać za tym, co powiedzą rodzice. Pokazał, że da się żyć inaczej. I dopiero wtedy odważyła się spróbować. Popełniał błąd, który mógł kogoś kosztować bardzo słono. W jej przypadku na szczęście skończyło się to w niegroźny sposób. Tymczasowe, całkowite odwrócenie jej osobowości. Czuła, jakby ktoś zdjął jej skórę i założył na lewa stronę. Każde działanie, które skierowała w stronę swojego byłego, tak diametralnie różniło się od tego, co reprezentowała sobą na co dzień. Była tak niepodobna do samej siebie... Ba! Niepodobna do jakiegokolwiek znanego przez nią człowieka! Miała tylko jedno wytłumaczenie na swoje zachowanie, ale nie uważała je za odpowiednie, stosowne. Nie pozostało jej nic innego, jak po raz nie wiadomo który tego nieszczęsnego dnia, przeprosić Cameala. -Sama chciałabym tak powiedzieć. - cień uśmiechu wstąpił na jej wargi, choć wciąż wolała unikać jego spojrzenia. Nie sądziła, aby miało ono być oceniające czy wręcz szydercze. Nie z jego strony. Tego była pewna. Nie mniej, swojego zachowania jeszcze pewnie przez długi czas nie będzie mogła sama sobie wybaczyć. Teraz, kiedy wiedziała już, że czy tego chce, czy nie Camael niechybnie ponownie zawitał w jej życiu, nie chciała się od niego odcinać. Równie źle jak on czuła się na myśl, że przez lata nie mogła zdobyć się na chwycenie pióra i napisanie tych kilku prostych słów. Chciała, aby w obecnej sytuacji się to zmieniło. W końcu byli sobie tacy bliscy. Czy wciąż byli w stanie pozostać przyjaciółmi? A może ich całkowite odcięcie się od siebie, było nieuniknionym rezultatem tego, że nie byli razem? Jeszcze nie wiedziała, co o tym sądzić. Sytuacja w której się znalazła, była diametralnie różna. Musiała to przemyśleć. W ciszy i spokoju a przede wszystkim z dala od tych świdrujących, błękitnych oczu. Podeszła do niego, uśmiechając się zdecydowanie bardziej naturalnie, niż jeszcze przed chwilą. Delikatnie dotknęła jego policzka, ale nie było w tym ruchu niczego zbereźnego, czy zaborczego. Ot, delikatny gest, na który zezwoliła sobie się zdobyć. -Jestem pewna, że świetnie sobie poradzisz. - powiedziała cicho, patrząc prosto w jego oczy. Po czym wspięła się na palce i delikatnie ucałowała jego policzek. -Do zobaczenia, profesorze Whitelight. - dodała, odejmując swoją dłoń i odsuwając się, z powrotem na stosowną, zawodową odległość. Po czym odwróciła się na pięcie, machnąwszy ówcześnie różdżką. Zgubione przez nią pergaminy z pracami domowymi posłusznie pofrunęły, kiedy zaczęła się oddalać.
Kiedy profesor Craine prosił, wiadomym było, że tak naprawdę trzeba było wszystko wykonać już, natychmiast i to na jednej nodze. Victoria nie zaprotestowała, nie zamierzala kręcić nosem, nie zamierzała nawet dyskutować na temat polecenia, jakie zostało wydane, bo nie widziała co do tego najmniejszych nawet podstaw. Co prawda nie wiedziała zupełnie, po co mają taszczyć do klasy transmutacji te dwa wielkie kociska, ale to nie był jej problem, to nie był jej interes i nie powinna jakoś za mocno wpychać w to nosa - aczkolwiek korciło ją, by dowiedzieć się, jakie też zamiary względem zwierząt miał nauczyciel. - Koty naprawdę mogą być takie ciężkie? - spytała, kiedy udało im się dostać na właściwe piętro i aż przystanęła, by postawić klatkę na ziemi. Zaczęła się poważnie zastanawiać, czy nie byłoby lepiej, żeby rzucić na nią zaklęcie zmieniające jej ciężar, nie była jednak pewna, jak na to zareaguje niesione zwierzę i czy przypadkiem nie uwolni się ze swojego obecnego środka transportu. To było zupełnie niepotrzebne, w końcu nie mieli sprawiać problemów, a po prostu dostarczyć koty do klasy. Była pewna, że profesor doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że zwierzęta są raczej ruchliwe, chyba niezbyt skore do współpracy i niesamowicie ciężkie i właśnie z tego powodu sam nie chciał ich transportować. Może zatem jakieś locomotor? To też była jakaś opcja, a przynajmniej do takiego wniosku doszła, patrząc na kota, który poruszał się w klatce. Oddychała szybko, dość ciężko, ale doszła do wniosku, że w gruncie rzeczy nie jest tak źle. - To jak trening przed finałem, kapitanie! - rzuciła nieco rozbawiona, starając się zachować dobry humor, w końcu nie powinna boczyć się z powodu ciężkiej klatki, prawda? Szkoda tylko, że ręce już ją zaczynały boleć.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Craine'a darzył bardzo intensywną i pogłębiającą się z każdą lekcją niechęcią, by nie powiedzieć – nienawiścią. Posiadał ogromną wiedzę z zakresu przedmiotu, którym fascynował się Swansea i w zasadzie... był to jedyny powód do szanowania go, jaki potrafił dostrzec Krukon. Gorszy od niego był chyba tylko Fairwyn, który nie tylko traktował wszystkich z podobną (jeśli nie większą) wyższością, ale i wyrzucał z sali połowę uczniów, którzy do niej przychodzili. Zniknięcie Fairwyna działało więc na niekorzyść Craine'a – kiedy przestali mieć do czynienia z większym złem, mniejsze już wcale nie wydawało się być mniejszym. A jednak w momencie kiedy został poproszony o przyniesienie kota, nie śmiał odmówić. — Myślisz, że to koty? — podniósł wyżej swoją klatkę, by móc zajrzeć do środka. Powitało go niezadowolone prychnięcie i błysk złowrogich oczu. To zwierzę zdecydowanie nie miało wobec niego przyjaznych zamiarów, a i on jakoś nie zapałał do niego sympatią. — Bo jak czasem słucham Craine'a to mam wrażenie, że równie dobrze moglibyśmy nieść jakieś zmutowane potwory, które służą tylko temu, by na najbliższych zajęciach nas pozagryzały. — O tak, jego słowa zdecydowanie oddawały uczucia, jakimi darzył profesora transmutacji. Westchnął cicho i dodał jeszcze — Mogą to też być przetransmutowane głazy, które każe nam zanieść na drugi koniec zamku wyłącznie dla swojej rozrywki. Cholera, masz może zegarek? Sam zapomniał zapiąć swój na nadgarstku, a wszystko przez to, że omal nie zaspał na zajęcia. Życie było trudniejsze kiedy Elaine chorowała, przywykł do tego, że bliźniaczka budzi go rano i razem udają się do zamku po zjedzeniu przygotowanego przez skrzata śniadania. — Dobrze, dobrze! Chociaż Tobie siła nie będzie potrzebna, wystarczy zręczność. Chyba że przyjdzie Ci się bić o znicza... — zmarszczył brwi, najwyraźniej myśląc o tym zupełnie na poważnie. Wyobraził sobie szarpiące się w pogoni za piłeczką dziewczyny i aż parsknął krótkim śmiechem. — To dopiero by było oddanie drużynie, pobić kapitan przeciwników. Ale chyba nie powinienem być z tego zadowolony.
Cóż tu dużo mówić, Victoria wolała z profesorem nie dyskutować. To, czy go lubiła, szanowała i w jakikolwiek sposób spoglądała na niego przychylnie, było już inną kwestią. Nie umiała się jednak przemóc, by go szanować, więc po prostu była mu posłuszna i zdaje się, że w jego obecności dość często odczuwała lęk. Jego zajęcia wywoływały u niej gęsią skórkę, czuła się z tego powodu dość kiepsko, ale nie mogła sobie pozwolić na to, by nie brać w nich udziału, w końcu transmutacja była jej niesamowicie potrzebna w przyszłym życiu, jeśli chciała budować magiczne pojazdy, jeśli chciała tworzyć miotły, nie miała wyboru - musiała skupić się na przedmiocie. Na razie zaś koncentrowała się na wielkich kotach, które przypominały jej raczej jakieś potworne bestie z bagien, które były gotowe do tego, by zaraz ich zaatakować. - Czy ja wiem? Wyglądają, jakby były gotowe zjeść nas na śniadanie - przyznała, a potem zaśmiała się cicho na uwagę towarzysza. - Głazy? Wiesz co, nawet bym się nie zdziwiła. Może to taki test? Czy sprawdzimy, czy są naprawdę transmutowane? - rzuciła jeszcze z błyskiem w oku, bo ta myśl nagle wydawała jej się całkiem prawdopodobna, była nawet gotowa do tego, by przekonać się, czy aby na pewno nie ma racji, a kiedy Elijah zapytał ją o zegarek, sięgnęła do wisiorka, który spokojnie kołysał się w okolicach jej brzucha i nacisnąwszy niewielką zapadkę, otworzyła paski zegarek, by podać chłopakowi godzinę. - Myślę, że Morgan byłaby równie zażarta w walce co ja. Może wtedy trzeba byłoby zdecydować o wygranej w drodze losowania? Po zajęciach u profesora Walsha wiem też na pewno, że na pałkarza się nie nadaję, widziałeś te moje odbicia? Jakbym na tego tłuczka co najwyżej nachuchała - powiedziała kręcąc głową i przymierzając się do tego, by podnieść klatkę z kotem, który właśnie bardzo głośno i wyraźnie dawał jej do zrozumienia, że jest wściekły. - Zjedzą nas, jak nic.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Popatrzył na nią z mieszanką niedowierzania i podziwu, i to bynajmniej nie dlatego, że uważał jej pomysł za głupi. Sam przecież tylko-połowicznie-żartem rzucił, że byłoby to możliwe, ale jakoś nie przyszło mu na myśl, by wyłapać ten podstęp i odczynić domniemany transmutacyjny urok. Sama Victoria też chyba żartowała i Swansea był tego nawet świadomy, ale zaszczepiła w nim tym żartem myśl, która miała od tego momentu nie dać mu spokoju. Musiała w nim jeszcze dojrzeć, musiał przemyśleć wszystkie za i przeciw, ale ziarno zostało zasiane i wszystko wskazywało na to, że w końcu wykiełkuje. — Niech to ladaco, za godzinę muszę być na sesji — burknął niezadowolony, że Craine dopadł go w tak niedogodnym momencie. Nie zdziwiłby się gdyby profesor doskonale znał plany Krukona i zrobił to celowo. Spodziewał się po nim wszystkiego co najgorsze, zwłaszcza po ostatniej lekcji, na której nieco nabroił. Jeśli zdawało mu się, że jego relacje z transmuciarzem nie mogą być już gorsze – mylił się. — Ładny zegarek — pochwalił detal, który rzucił mu się w oczy, chwilę przyglądając się przedmiotowi; nie tyle i tak dokładnie, jak by chciał, bo kot szarpnął się w klatce i rozproszył jego uwagę. Musiał mocno napiąć mięśnie, by utrzymać ruszającą się klatkę i nie upuścić jej na ziemię. — Pewnie tak — przyznał z rozbawieniem, uśmiechając się głupio pod nosem — nie da się być we wszystkim najlepszym, też nad tym ubolewam. Ściganie w moim wykonaniu jest co najwyżej mierne, jakbym w życiu nie miał w ręce kafla. — Wzruszył ramionami, choć na lekcji wcale nie przyjął tego tak łatwo, jak teraz mówił. Może nie komentował swoich niepowodzeń, ale w głębi siebie był nimi bardzo rozczarowany. Kapitańska ambicja i potrzeba dawania przykładu w każdej dotyczącej Quidditcha aktywności nie dawały mu w takich chwilach spokoju. — Zresztą szybko rozwinęłaś skrzydła. Miałem dobre przeczucie. Czy to duma w jego głosie? Och, z całą pewnością. Zawsze cieszyło go kiedy osoby namówione przez niego do gry, zostawały w drużynie. Znaczyło to albo to, że odnaleźli się w nowej aktywności, albo to, że przekonywała ich panująca w kruczym teamie atmosfera. Obie opcje były jak miód wylany prosto na serce. — Myślisz, że jeśli nie są transmutowane, zaklęcia mogą im zaszkodzić? Jakieś finito... albo coś mocniejszego... — żartował? Oj, nie tym razem. Dało się wyczuć w jego tonie, że mówi całkiem poważnie. Najwyraźniej zamierzał rzucić na przynajmniej jednego kota zaklęcie i fakt, że czuł coraz większe zmęczenie z powodu jego ciężaru w ogóle nie odwodził go od tej koszmarnej idei.
- Co? - rzuciła nieco rozbawiona, kiedy zobaczyła już, jak się jej przygląda, a następnie lekko pokręciła głową, którą przekrzywiła, gdy była w stanie to zrobić. Klatka była naprawdę ciężka i miała wrażenie, że nigdy tych kotów na miejsce nie doniosą, bolały ją już ręce i zaczęło ją to co najmniej irytować, nic zatem dziwnego, że ponownie rozważyła możliwość rzucenia czaru na klatkę. Czy to zostałoby uznane przez Craine'a jako niezgodne z jakimś jego regulaminem? Nie sądziła, w końcu mieli sobie życie ułatwiać, a nie utrudniać, czyż nie? Spytała jeszcze, o jakiej sesji dokładnie mowa, a później podziękowała za jego uwagę. - Dostałam go od brata na święta. Doskonale wie, że lubię eleganckie dodatki - powiedziała, uśmiechając się przy okazji i lekko pogładziła zegarek, który faktycznie spokojnie mógł uchodzić za niewielkie, gustowne dzieło sztuki. Lubiła to, lubiła wyglądać i pewne było, że kiedy tylko skończy szkołę, zostanie do bólu klasycznie elegancką kobietą noszącą się na wysokich obcasach i sukienkach, pięknych spódnicach, jedwabnych koszulach. Nie umiała wyobrazić sobie siebie inaczej, aczkolwiek w niektórych mugolskich strojach również można było zadawać szyku. - Niby wiem, ale... och, po prostu nie umiem sobie powiedzieć, że nie mogę potrafić wszystkiego, rozumiesz? - rzuciła na to lekko i postawiła znowu klatkę, biorąc się jednocześnie pod boki, bo miała serdecznie dość tej niemądrej zabawy. Musiała targać gdzieś dalej tego kota? Naprawdę? Zerknęła jeszcze na Elijaha, poczuła, że nieznacznie się rumieni i uśmiechnęła się do niego ciepło. - Postaram się dać z siebie wszystko, kapitanie. Ćwiczyłam, ile tylko się dało - dodała jeszcze, a następnie skoncentrowała się na klatce. Locomotor chyba powinno wystarczyć? Nie była pewna, ale ostatecznie co szkodziło jej spróbować? Zerknęła zaraz na towarzysza, kiedy wspomniał o odczarowaniu kota i machnęła różdżką, w zamyśleniu przesuwając palcami po brodzie. - Nie sądzę. Jeśli spróbujemy użyć prostych zaklęć i nie dadzą rady... Możemy spróbować czegoś mocniejszego, ale nie wydaje mi się, żeby to miało prowadzić do jakiejś katastrofy. W końcu odwracanie tego, co było rzucone nie powinno nikomu wyrządzić krzywdy - stwierdziła w namyśle, marszcząc lekko brwi.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
— Ma dobry gust. Dużo masz rodzeństwa? — zagadnął dość wesoło, uśmiechając się delikatnie, bo rodzina, zwłaszcza ta najbliższa, jaką stanowiły jego siostry, była dla niego najważniejsza na świecie. Ród Brandonów też był chyba całkiem duży, ale tego czy pozostawali ze sobą w zażyłych stosunkach zdecydowanie nie wiedział. Musiał jednak znać ją dość dobrze, skoro dawał jej prezenty dopasowane do gustu, a to chyba już o czymś świadczyło. Czyżby i na tym polu mieli wykazać pewne podobieństwo? — Rozumiem — i słychać było, że rzeczywiście rozumiał; że nie jest to powtarzany bezmyślnie banał, jedna z tych rzeczy, które mają tylko jedno zadanie – nadać rozmowie płynności. Swansea naprawdę wiedział o co jej chodzi, prawdopodobne lepiej niż wiele innych osób w tym zamku. — Perfekcjonizm nie jest zły, tylko... wiesz, łatwo się zajechać. Łatwo wpaść w dołek kiedy non stop zawodzi się samego siebie i dlatego trzeba znaleźć sposób, żeby się zatrzymać — zawahał się, po czym dodał — albo osobę, która potrafi to zrobić. Gdyby nie wsparcie Elaine, nie byłbym w tym miejscu, w którym jestem teraz. Brzmi patetycznie, wiem. Uśmiechnął się półgębkiem; nie lubił brzmieć jak jeden z tych nadętych trenerów personalnych, którzy podobno byli coraz modniejsi w świecie mugoli, ale w życiu tak się już składało, że czasem nie dało się uniknąć patosu. Gdyby Elaine nie powtarzała mu, że nie musi być we wszystkim najlepszy, dalej pracowałby w herbaciarni, próbując utrzymać łyżeczki w perfekcyjnym błysku i nie potrafiąc wytłumaczyć samemu sobie, że musi odpuścić, by móc pójść naprzód. — Po finale nie będę was już tak dręczyć, słowo Krukona. Cholera, poddaję się. — Był coraz bardziej zmęczony, aż w końcu w akcie protestu odstawił klatkę na ziemię i sięgnął po zatkniętą za pasek różdżkę. — Przekonajmy się co tak naprawdę tam siedzi. Enutitatum. — Wypowiedział na głos formułkę tylko po to, by od razu wiedziała jaki czar wybrał – transmutacją posługiwał się właściwie wyłącznie niewerbalnie, poza lekcjami, na których ćwiczyli wymowę. Z jakiegoś powodu tak było mu łatwiej. Kucnął przy klatce i nachylił się, by sprawdzić co stało się z kotem...
- Ma, zdecydowanie - przyznała, skinąwszy lekko głową. - Dwójkę, Jon skończył już szkołę, a Liz chyba nie bardzo chce dać się poznać - dodała, bo siostra nie błyszczała jakoś mocno na szkolnych korytarzach, aczkolwiek to mogło zmienić się w każdej chwili, bo w końcu dziewczyna była już na tyle dorosła, że pewnie wkrótce zacznie rozrabiać, jak pijany zając. Oczywiście, Victoria mogła się co do tego mylić, ale jednak wydawało jej się, że zna dostatecznie dobrze swoją rodzinę, by móc się w tym zakresie wypowiadać. Zaraz jednak skupiła się na tym, co miał do powiedzenia jej towarzysz, bo wydawało jej się, że to coś zdecydowanie ważnego, i że Elijah naprawdę rozumie to, co chciała mu przekazać, a nie bawi się po prostu w opowiadanie jakichś pustych słów i rzucanie wyświechtanych frazesów. Nie pomyliła się zresztą i zaraz ostrożnie skinęła głową. - Są sytuacje, kiedy już sobie nie radzę, jest bardzo ciężko, ale... Tak zostałam wychowana. Żeby zawsze pokazywać się z jak najlepszej strony, niezależnie od tego, co dokładnie robię. Pewnie właśnie dlatego boję się finału, ostatnio nie szło mi za dobrze i mam wrażenie, że was wszystkich zawiodę - przyznała w końcu, ponieważ był jej kapitanem i zdecydowanie powinien wiedzieć takie rzeczy, powinien zdawać sobie sprawę z tego, co siedzi w jej głowie i czego ewentualnie może się po niej spodziewać, jeśli coś pójdzie nie tak. Zaraz jednak Victoria odetchnęła głęboko i wzięła się do pracy, bo nie mogli tutaj przecież stać przez cały dzień! Trzeba było wykonać zadanie, jakie zlecił im profesor, nim straci cierpliwość, więc kiedy tylko Elijah próbował sprawdzić, czy w klatce faktycznie jest kot, czy może jednak jakiś wielki głaz, dziewczyna machnęła różdżką, na rozgrzewkę. - Locomotor - powiedziała, celując w klatkę i mając nadzieję, że ta uniesie się razem z zawartością, a nie nastąpi jakieś sprzężenie, czy nie wiadomo co i za chwilę będzie musiała ścigać po korytarzu wściekłego kota, zastanawiając się jednocześnie, co właściwie ma z nim dokładnie zrobić i jak się nim zająć.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
— O, to zupełnie jak ja — rozbawiło go to, że przypadkiem znalazł kolejną łączącą ich cechę. Brakowało tylko by miała dwóch braci, w tym jednego bliźniaka – to zdecydowanie dopełniłoby obrazka. Nie miał zielonego pojęcia czy dziewczyna zna Éléonore i prawdę powiedziawszy – wątpił. Chyba że z desek teatru? Nie dość, że była nieco starsza, to cały okres studiów spędziła przecież w odległej Kanadzie. Słuchał jej uważnie, skrycie martwiąc się jej słowami. Znów mógłby powiedzieć, że rozumie; ich wychowanie różniło się pod różnymi względami, jego rodzina miała wszak dość luźne podejście, ale kiedy chodziło o sztukę, nie uznawali niczego gorszego niż „najlepsze”. To mieszało w głowie, kreowało kompleksy, napędzało potrzebę osiągnięcia niemożliwego. — Zdradzę Ci sekret — powiedział po krótkiej chwili zastanowienia — wcale nie zależy mi na wyniku – w każdym razie nie aż tak. Chcę tylko żebyśmy dali z siebie ile potrafimy, tylko tyle — aż tyle — nie ma się czego bać, już wszyscy wygraliśmy. Ile jest takich zgranych drużyn? — Uśmiechnął się i to zupełnie szczerze, w trochę nieobecny sposób – czyli tak jak zwykle, kiedy rozmawiał na temat drużyny Ravenclawu. Był dumny z nich i z siebie, i zawsze doceniał to, jak wiele udało im się w sobie zmienić. Po rzuceniu przez niego zaklęcia kot cofnął się wgłąb klatki, kryjąc się w cieniu i znieruchomiał, co wydało mu się podejrzane. — Nie wiem, albo to podziałało, albo coś mu się stało... — zmarszczył brwi i niewiele myśląc, sięgnął do otwarcia klatki. Musiał przecież sprawdzić co jest grane, bo jeśli naprawdę zrobił coś zwierzęciu to po pierwsze trudno byłoby mu to sobie wybaczyć, a po drugie musiał zacząć myśleć skąd wziąć kolejnego, tak by Craine się nie zorientował. Wsadził do środka rękę, by zbadać co kryje się w środku i niemal natychmiast tego pożałował – kot wcale nie pozostawał taki nieruchomy, jak mogłoby się wydawać i kiedy tylko został dotknięty, zaatakował wściekle wyciągniętą w jego stronę dłoń. Elijah wyszarpnął ją jak oparzony, po drodze jeszcze z towarzyszącym temu jękiem bólu obijając się o rant klatki i zatrzasnął ją czym prędzej, nim wściekły kocur zdążył uciec. — Jasna avada. To jednak nie kamień. — Był wściekły, ale towarzystwo dziewczyny powstrzymywało go przed sięgnięciem po bardziej niewybredne przekleństwa. Spojrzał niechętnie na swoją dłoń i skrzywił się, widząc ugryzienie i głęboki ślad pazurów. — Niech to ladaco, umiesz w leczniczą? — Spojrzał na nią z nadzieją, bo sam bezmyślnie wsadził do klatki prawą rękę – dokładnie tę, której używał do rzucania czarów.
- Wygląda na to, że mamy ze sobą więcej wspólnego niż podejrzewałam - powiedziała na to i uśmiechnęła się lekko. Nie kojarzyła co prawda jego starszej siostry, ale też nie sądziła, żeby Elijah miał pewność co do tego, czy kiedykolwiek spotkał Jona albo widział gdzieś Liz. To nie było jednak takie istotne, o wiele bardziej liczyło się to, że znajdowali jakieś punkty zaczepienia, które pokazywały jej, że mimo wszystko nie znajduje się sama w swoich problemach, jakie powstawały, przynajmniej jej zdaniem, właściwie tylko w wielkich rodach, które koncentrowały się w dużej mierze nie tyle na czystości krwi, ile na na sukcesach, utrzymaniu dobrego nazwiska, na błyszczeniu i wskazywaniu na to, że zdecydowanie są najlepsi na świecie. Niełatwo było należeć do rodziny, która miała się czym szczycić, to zawsze wiązało się z jakimiś nieprzyjemnymi konsekwencjami, których być może nie było aż tak dobrze widać, nie jak na dłoni, ale mimo wszystko Victoria była pewna, że w dużej mierze ich losy się zazębiały. - Kiedy tak mówisz... wszystko wydaje się łatwiejsze - powiedziała na to, jednocześnie uśmiechając się lekko, ale widać było po niej, że jednak, mimo wszystko, jeszcze nieco się obawia. Chciała, żeby wszystko się udało, chciała pokazać drużynie, że nie jest wcale taka beznadziejna, ale podejrzewała, że i tak nie będzie dobrze, jeśli się nie uda. Liczyła na to, że wszyscy będą walczyć niby lwy, że nie poddadzą się do samego końca, ale wiedziała, że to właśnie na jej barkach leży największy ciężar. Zerknęła na Elijaha, kiedy klatka, którą sama wcześniej taszczyła i miała tego zdecydowanie dość, uniosła się lekko i na całe szczęście nie wydarzyło się nic wielkiego. Chociaż tyle, mogła w ten sposób zanieść tego nieszczęsnego kota, do tej nieszczęsnej klasy, do której nieco się zbliżyli, ale wciąż jeszcze byli daleko. Odgarnęła włosy z czoła i niemalże podskoczyła w miejscu, kiedy nagle chłopak przeklął wyciągając rękę z klatki. Kot wydawał z siebie niezbyt przyjemne dźwięki, a ona doskonale wiedziała, co to oznacza. Prędko opuściła własną klatkę na ziemię i zrobiła te dwa kroki, by znaleźć się przy kapitanie, po czym zagryzła nieznacznie wargę. - Niezbyt dobrze... Ale mogę spróbować z... vulnerra ferre - rzucił, zaraz też wyciągając różdżkę i starając się poprawnie wymówić zaklęcie. Cóż, czary były jej mocną stroną, gorzej z uzdrawianiem, więc pewnie bandażem oberwali oboje, ale przynajmniej miała coś, co mogło pozwolić jej osłonić ranę Elijaha, a co za tym idzie, powstrzymać nieco krwawienie. - Zanieśmy je na miejsce i przejdźmy do skrzydła szpitalnego. Nie sądzę, żeby to było coś wielkiego, ale czasami, jak kot źle ugryzie, bywa nieprzyjemnie - stwierdziła jeszcze, a potem odwróciła się prędko do klatek. - Locomotor - wymówiła zdecydowanie, mając dość tych kotów i zadania, jakie przydzielił im profesor!
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Odwzajemnił ten uśmiech, mile połechtany jej słowami. Wiele by dał, by zawsze samymi słowami móc poprawić komuś humor. Paradoksalnie kiedy otwierał usta, zwykle go komuś pogarszał, więc była to sytuacja dość wyjątkowa. Zajęty i własnymi myślami, i ciążącą w ręku klatką, nie zauważył, że nie była to do końca prawda – zresztą nigdy nie był tak przenikliwy w odczytywaniu emocji innych ludzi, jak na przykład Elaine. Może powinien przysiąść nad tworzeniem portretów? Z ołówkiem w ręku patrzyło się na świat w zupełnie inny sposób. — W życiu nie będę chciał mieć kuguchara — zapowiedział, patrząc w wyrzutem na klatkę. Mniejsza, że do opieki nad kugucharem wymagana była licencja, nie myślał teraz do końca racjonalnie. Zwierzę zamknięte w klatce jawiło mu się teraz jako bestia, nie zwykła kicia, która miała dziś nieco gorszy humor. Czy zresztą należało go winić? Sam przecież był w posiadaniu białego futrzaka. — Cieszę się, że mój kot jest normalny — normalny i baaardzo ospały. Meowzart był najspokojniejszym zwierzakiem, z jakim Swansea miał kiedykolwiek do czynienia i w życiu nie zrobił mu krzywdy – nie tylko nie ugryzł, ale też nie podrapał. — Powinno wystarczyć — powiedział kiedy użyła zaklęcia, a z różdżki wyskoczył bandaż. Sam nie umiał wiele więcej, więc zdecydowanie nie zamierzał narzekać na udzielaną mu pomoc. Posłusznie wystawił rękę i pozwolił jej działać, zawstydzony, że dał się zranić głupiemu futrzakowi. — Nie przepadam za szpitalami — powiedział nieco ciszej, odwracając wzrok i palcami zdrowej ręki pogładził założony opatrunek. Było w porządku, na ten moment zdecydowanie wystarczająco. — Jeśli twój jest cięższy, możemy się zamienić — zaproponował, wpadając na to dopiero teraz. Prawdziwy dżentelmen.
Czasami było tak, że z Victorii dało się czytać jak z otwartej księgi, zwłaszcza wtedy gdy wpadała w furię, przy innych jednak okazjach umiała dość dobrze maskować to, co się z nią działo i tak było teraz. Z jednej strony chciała teoretycznie o tym wszystkim rozmawiać, z drugiej jednak - uciekała, bo nie lubiła opowiadać o tym, że się bała, więc postanowiła w pełni skupić się już na kotach, na doniesieniu ich do klasy, która była w końcu już całkiem blisko oraz na tym, żeby Elijah jakoś dotrwał. Nie była może zbyt dumna ze swojego opatrunku, ale i tak uznała, że nie wyglądał tak tragicznie, a może jakoś nawet był w stanie pomóc w tej sytuacji. Z uzdrawianiem nie miała, wyjątkowo, jakoś po drodze i tak to potem się kończyło. - Wolę całkowicie zwyczajne koty. Nawet wtedy, kiedy kradną prace domowe. Mówiłam ci o tym? Dostałam "T", bo Paskuda urwała mi prawie pół pergaminu, a ja się nie zorientowałam - rzuciła na to, jasno pokazując, jakie są jej priorytety w życiu, a później pokręciła nieznacznie głową i uśmiechnęła się ciepło do chłopaka. - Spokojnie, jesteśmy już blisko. Mogłam wcześniej pomyśleć o zaklęciach - dodała, rumieniąc się nieco, bo tutaj wykazała się całkowitym brakiem pomyślunku, ale teraz przynajmniej ruszyli naprzód i faktycznie - wkrótce dotarli na wyznaczone miejsce, co Victoria skwitowała głębokim westchnięciem ulgi. W końcu te nieszczęsne koty przyprawiły ich o więcej problemów i zmęczenia, niż można było sobie w ogóle wyobrażać! To ci było dopiero coś, miała nadzieję, że nie będzie musiała w najbliższym czasie powtarzać podobnych ciekawostek, bo pewnie by się tylko w efekcie załamała. Tyle przynajmniej dobrze, że nie musiała spełniać prośby profesora sama, bo wtedy zapewne gorzko zapłakałaby nad swoim losem. - I już! Możemy w końcu o nich zapomnieć. Na Merlina, chyba już dzisiaj nie wyjdę z dormitorium, bo strach się bać, co jeszcze każ mi zrobić - powiedziała i aż się wzdrygnęła, nieco tym wszystkim rozbawiona, aczkolwiek dało się wyczuć u niej również prawdziwą ulgę. Obawiała się, że coś źle zrobią, a profesor od tego wszystkiego nieźle się zirytuje. Jeszcze tego by im brakowało!
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Parsknął śmiechem na historię z kotem i pracą domową. To najbardziej typowa wymówka, której nikt nigdy nie dawał wiary – a jednak się zdarzała. — Ja nawet nie potrzebuję do tego kota, wystarczy moja niesamowita sowa — uśmiechnął się kwaśno na myśl o Jęczybule, sowim postrachu przestworzy. Dosłownie, bo latała tak krzywo, jakby we wczesnym ptaszyństwie kilkukrotnie przydzwoniła w coś twardego i za nic nie potrafiła lądować. — Pracę z historii ubłociła w kałuży, w której postanowiła się zatrzymać, a połowa mojego wróżbiarstwa chyba dalej wisi na którymś z dębów. Machnął lekceważąco ręką, bo po takim czasie powinien się już przecież przyzwyczaić i po prostu skupił się na utrzymywaniu klatki w miarę prosto, tak by nie denerwować kota niepotrzebnymi wstrząsami. Wiedział już, że zdenerwowany, nie jest najlepszym towarzyszem podróży, nawet jeśli ta miała trwać tylko przez długość korytarza. Trochę nie w smak było mu, że Victoria nie dała mu ponieść cięższej klatki, ale skoro sama tak zadecydowała, nie miał innego wyjścia, jak po prostu to uszanować. Razem dotarli aż do gabinetu Craine'a, gdzie zostawili futrzaki. Nagrodził ich punktami, co właściwie było miłym zaskoczeniem – równie dobrze mógł powiedzieć im, że są bezużyteczni (z pewnością znalazłby jakiś powód) i tylko pogorszyć im tym nastroje. — Zaszyję się w rezydencji i udam, że nie istnieję — konspiracyjnie zniżonym głosem zdradził jej swoje plany kiedy już stamtąd wyszli. Herbata i cztery ściany własnego pokoju, to było idealne rozwiązanie na dzisiejsze popołudnie. No, w każdym razie kiedy do końca wykona swoją pracę. — Uciekam, bo spóźnię się na sesję. Do zobaczenia! — uśmiechnął się i puścił się biegiem przez korytarz, bo rzeczywiście miał już bardzo mało czasu, a nie mógł pozwolić, by przez Patola ucierpiała jego praca. Była dla niego zbyt ważna.
Lekcje transmutacji były jednymi z nielicznych, na których pojawiała się regularnie, nie chcąc opuścić żadnego tematu. Z innych zajęć łatwo rezygnowała, znajdując sobie inne, ciekawsze czynności do zrobienia, jednak zielarstwo i właśnie transmutacja należały do jej ulubionych przedmiotów. Dlatego tego dnia nikogo nie zdziwiła jej obecność w sali, przy okazji kolejnego spotkania z Whitelightem. Jednak nie mogła za bardzo skupić się na zagadnieniach poruszanych przez młodego profesora, gdyż już na początku lekcji jej wzrok padł na brata przyjaciółki, który ostatnio ewidentnie się jej naraził swoim zachowaniem. Bo jak można było zacząć wrzeszczeć na najbliższą sobie osobę, kiedy ta miała wielki problem? Jak mógł tak ją potraktować, wiedząc, że Olivia oczekuje od niego wsparcia w tym trudnym czasie? Cholernie wkurzyła ją taka postawa Gryfona, dlatego po zakończeniu lekcji, oparła się o jeden z niskich parapetów, na korytarzu, omiatając wzrokiem każdego, kto wychodził z sali, aby w końcu jej spojrzenie padło na wysokiego chłopaka, który niemal od razu zareagował na swoje imię, którym zwróciła się do niego. - Możemy pogadać? - spytała, jednocześnie zrzucając ramiączko plecaka, który opadł na kamienną posadzkę, tuż obok jej nogi. - Chodzi o Livkę. - sprecyzowała, chcąc usprawiedliwić swoją naglą chęć rozmowy. Podejrzewała, że rozmowa o siostrze w tej konkretnej sytuacji, w której Callahan się teraz znajdowała, zdecydowanie przekona go do zamieniania z nią kilku zdań.
Zbliżał się pierwszy mecz w sezonie, dlatego od jakiegoś czasu jego myśli krążyły głównie wokół tego tematu; powtarzał w głowie taktykę przedstawioną im przez trenera, wykonywał w wyobraźni manewry, przypominał sobie, jakie są słabe punkty przeciwnika i to wszystko zajmowało go tak bardzo, że udało mu się trochę oderwać od zamartwiania się o Olivię. Ten problem nadal pozostawał nierozwiązany, nawet mimo sprawiedliwości wymierzonej Solbergowi, i nadal nie miał pojęcia, co robić. A czas uciekał. Wychodził właśnie z jakichśtam zajęć (na które poszedł dość machinalnie i nie bardzo nawet słuchał, o czym była na nich mowa; podczas części praktycznej udało mu się nic nie rozwalić, więc uznał to za sukces), gdy zaczepiła go znajoma Gryfonka. Odeya, w jego świadomości istniejąca głównie jako średnio interesująca i nieszkodliwa, choć może trochę za bardzo pyskata przyjaciółka Oli, z którą do tej pory nie miał zbyt wiele do czynienia, ot, jakieś rozmowy przy okazji spotkań z siostrą. - Nie mam czasu, spieszę się - mruknął na odczepne, bo nie chciało mu się z nią gadać i szedł dalej z zamiarem wyminięcia dziewczyny; gdy jednak usłyszał znajome imię, zatrzymał się. Kurwa. Przystanął, wzdychając. - Livka? No, co znowu odjebała? - spytał, lekko zniecierpliwiony, przygotowując się na najgorsze. Popierdoliło tę jego siostrę po prostu w tym roku: zaczęła od ciąży, co będzie dalej? Nie wiedział, chyba nie potrafił wymyślić nic gorszego, więc wbił ponaglający wzrok w Ode.
Zwykle starała się nie oceniać ludzi na podstawie pojedynczych zachowań, nie znając ich zbyt dobrze, ale czasami nie było innego wyjścia. Brata Olivii znała jedynie z meczów, na które zanim dostała się do drużyny, zawsze regularnie chodziła, jako zapalona kibicka i może kilka razy rozmawiali, kiedy była w towarzystwie Liv. I tyle wystarczyło Ode aby móc wykształcić sobie opinię o Boydzie. Było łatwiej także dlatego, że wydawał się jej podobny do niej. Impulsywny, ulegający emocjom, łatwo wyprowadzić go z równowagi. Miała podobnie. Ale czy to usprawiedliwiało go w jego zachowaniu? Był starszym bratem, a to do czegoś zobowiązywało. Sama Olivia stwierdziła nie raz, że był najbliższą jej osobą, na którą zawsze mogła liczyć. Więc dlaczego jedyne co zrobił to zaczął prawić jej kazania, co do tego jak bardzo nie odpowiedzialna jest? Zapewne tylko jeszcze bardziej ją zdenerwował swoim krzykiem, zamiast ją wesprzeć. Chyba tylko jemu zrobiło się lepiej, jak się tak na nią wydarł... Słysząc jego zbywającą odpowiedź, przymknęła na moment powieki, aby opanować irytację, która przez moment nią zawładnęła, po czym wypościła gwałtownie powietrze ustami otwierając oczy, aby poinformować chłopaka co, a raczej kto ma być tematem ich rozmowy. - Tym razem to Ty odjebałeś. - rzuciła krótko, zadzierając głowę nieco do tyłu, aby móc popatrzeć mu w twarz. Był sporo od niej wyższy, co dodatkowo ją irytowało. - Myślisz, że jak ona się teraz czuje? Po tych pierdelamentach, które jej wygłosiłeś, co? W czym to miało pomóc? To jakiś rytuał, który miał zmienić wynik testu na negatywny? - z każdą sekunda nakręcała się coraz bardziej, a w jej głosie było słychać wyraźną ironią, która jeszcze bardziej wyróżniała się, kiedy dziewczyna była zła. Nie wyobrażała sobie w jakim stanie jest w tej chwili Livka, kiedy ma świadomość, że nie dość, że praktycznie może zostać nastoletnią mamą, to jeszcze jej własny rodzony brat jest na nią wściekły i tak naprawdę została z tym problemem sama. I to dosłownie może zostać sama, jeśli ten drągal, stojący przed nią zabije Solberga kiedyś na korytarzu...
Co za tupet. Tego się nie spodziewał. Prędzej by pomyślał, że Odeya przyszła mu powiedzieć, że Olivia wylądowała w Azkabanie i trzeba ją z niego wyciągnąć zanim zeżrą ją dementorzy niż że będzie miała czelność go zaczepiać tylko po to, żeby się poprzypierdalać o coś, co zupełnie jej nie dotyczyło. Uniósł brwi i powoli zaczął się zastanawiać nad tym, czy wśród uczniów Hogwartu nie trwa przypadkiem jakiś potajemny konkurs na to, kto go najbardziej wkurwi. A także nad tym, ile jeszcze osób będzie musiało zbierać swoje zęby z podłogi, żeby reszta się zorientowała, że wkurwiać go nie warto. Choć na razie zdążył się tylko lekko zirytować jej słowami; nie była przecież nikim na tyle ważnym, żeby mógł potraktować je poważnie i wziąć sobie do serca. I przede wszystkim, zupełnie nie wiedziała o czym mówi. Skąd miała wiedzieć, skoro była w tej sytuacji tylko jakąś postronną osobą? - Czekaj, czekaj, zanim się za bardzo zmęczysz wymyślaniem tych mądrości, to mi przypomnij, kim ty właściwie jesteś, żeby mi robić jakieś wyrzuty w tym temacie? - poprosił całkiem nawet uprzejmie, lekko skonsternowany, może nawet zaniepokojony tym, co usłyszał, bo to, że w ogóle przyszła do niego z czymś takim świadczyło o tym, że ewidentnie musiało być z nią coś nie tak. Czy Odeya coś brała? Chorowała psychicznie? Miała zwidy i wydawało jej się, że jest jego i Olivii matką? Ojcem? Albo... albo... no nie, nie wiedział sam, kto jeszcze ewentualnie mógłby mieć prawo do tego, żeby brać udział w takiej rozmowie. Wiedział za to, kto tego prawa nie miał: dziewczyna, która teraz przed nim stała.
Obydwie z Oliv już od dawna traktowały się jak siostry. Wiedziały o sobie praktycznie wszystko, znały każdą słabość, potrafiły czasami przewidzieć reakcje drugiej z najdrobniejszymi szczegółami. Kiedy dowiedziała się o ciąży, która bez wątpienia była wielkim problemem dla starszej Gryfonki, Odeya czuła się dosłownie tak, jakby to ona spodziewała się dziecka. Nawet nie musiała stawiać się w sytuacji przyjaciółki, aby móc spojrzeć na całą sprawę z jej perspektywy. Widziała, jak bardzo Olivii zależy na dobrych wynikach egzaminów, na tym aby skończyć szkołę i mieć "lepszą" - pod względem wykształcenia - przyszłość. Dlatego starała się nie tylko wesprzeć Callahan, ale też doradzić jej w tej sytuacji, bo ta widocznie była załamana i zdezorientowana, jeśli chodziło o najbliższą przyszłość. A więc kim była Odeya? Osobą, z którą Livka mogła spokojnie porozmawiać. Bez wyrzutów, bez obwiniania, bez prawienia morałów i zaklinania przeszłości. To fakt, były jeszcze nastolatkami, które do końca nie wiedziały na czym polega dorosłe życie, ale jej wydawało się, że bardziej poważnym podejściem jest stawianie czoła problemom, a nie rozwlekanie ich w nieskończoność, jakby to miało coś zmienić... Zmrużyła nieco oczy, kiedy chłopak zabrał głos, ale o dziwo jego słowa nie wyprowadziły jej z równowagi, dlatego w pierwszej chwili na jego pytanie, uniosła kącik ust w półuśmiechu. - Dla Ciebie nikim. Dla Oli jestem najlepszą przyjaciółką, dlatego z Tobą rozmawiam. - oznajmiła, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że Boyd tak łatwo nie przyjmie krytyki. Podobnie jak ona. - Naprawdę uważasz, że wrzeszczenie na nią i wpierdolenie Solbergowi załatwi sprawę? Że następnym razem nie pójdą ze sobą do łóżka, bo będą się Ciebie bali? - tym razem spróbowała racjonalniej przedstawić mu to jak ona widziała całą tę sytuację. Wtrącała się? Oczywiście, że tak! Gdyby nie zależało jej na Oliv, to pewnie by nawet nie przejęła się jej problemem, ale były tak ze sobą zżyte, że nie mogła tego tak zostawić.
Słysząc słowa dziewczyny uświadomił sobie, że najwyraźniej miała ona jakiś niepełny obraz całej sytuacji, obraz w którym Olivia występowała jako biedna, poszkodowana ofiara, a on jako bezwzględny tyran, który na nią nakrzyczał, jej ukochanemu wpierdolił, trzasnął drzwiami i wyszedł. A przecież poza tym momentem, w którym się wkurwił i dosadnie wyraził swoją dezaprobatę głupotą i bezmyślnością siostry, nie robił nic poza tym, że starał się jej jakoś pomóc. Dlatego też, choć początkowo miał zamiar zakończyć rozmowę z Odeyą jak najszybciej i w ogóle się jej nie tłumaczyć, bo niby dlaczego, to zmienił zdanie, bo aż się w nim zagotowało. Wszystko zniesie, ale takiej jawnej niesprawiedliwości i oskarżeń o to, że nie jest dla Oli wystarczającym wsparciem nie zniesie. - A co ty myślisz, że zrobiłem awanturę i uważam, że po sprawie, załatwione i niech sobie radzi sama? Tak? A kto od razu chciał jej pomóc? Odmówiła wzięcia eliksiru, no to, kurwa, do herbaty jej przecież nie doleję. Więc jak nie zmieni zdania, to kto będzie z nią teraz latał po uzdrowicielach, kto będzie się nią zajmował, pomagał, utrzymywał, kto jej załatwi mieszkanie i opiekunkę żeby mogła wrócić do szkoły, jak myślisz, Odeya, kto będzie dla tego dzieciaka drugim rodzicem? Solberg, który jak tyllko się dowiedział, to już zaczął się wykręcać? A może ty? Nie. Ja. Ja będę robił to wszystko, żeby ZAŁATWIĆ SPRAWĘ, więc nie, nie uważam, że wrzeszczenie na Olivię i wpierdolenie Maxowi wystarczy. Chociaż Solberg sobie akurat zasłużył, a poprawił jeszcze tym, jakie dojrzałe podejście mi zaprezentował. - wyrzucił z siebie to wszystko, co wydawało mu się oczywiste, ale najwyraźniej takie nie było, skoro siostra pożaliła się przyjaciółce. Pewnie powinien był to sobie wyjaśnić z samą zainteresowaną, ale skoro Odka już się napatoczyła i zaczęła temat, to wygarnął jej. - To, że jej nie pogłaskałem po głowie, jak się dowiedziałem co nawyprawiała, to nie znaczy, że jej nie pomogę. Myślałem, że to wie. - dorzucił już trochę mniej zacietrzewiony niż wcześniej, trochę nawet zrezygnowany. Chciał przecież dobrze. Całe życie chciał, kurwa, jak najlepiej dla niej, a wychodziło jak zwykle.
To fakt, nie była żadną ze stron w sprawie i mogła nie wiedzieć wszystkiego, przez co pewne rzeczy zwyczajnie sobie dopowiedziała. W dodatku chyba była mocno stronnicza, ale co mogła na to poradzić, skoro w gre wchodziła sytuacja jej najlepszej przyjaciółki? Gdyby trochę pomyślała, pewnie doszłaby do tych samych wniosków, które przed momentem przedstawił jej Boyd. Ale przecież ona wolała od razu działać, zamiast przeanalizować dokładnie problem. I komu ona zarzucała działanie pod wpływem impulsu? Z każdym słowem wypowiedzianym przez Callahana, stanowczy wyraz twarzy dziewczyny stawał się coraz mniej nieugięty, ponieważ dochodziło do niej to jak bardzo pomyliła się w swoich osądach. A mogła ugryźć sie w język, zanim zaczęła mu zarzucać, że zostawił siostre na pastwe losu. No nieźle, Worthington... Chyba Cie do reszty porąbało. - Czyli... w ten pokraczny sposób, tymi wrzaskami... chciałeś dać jej do zrozumienia, że jej pomożesz, tak? - spytała po chwili ciszy, nie wiedząc zbytnio jak ma wyjść z tego z twarzą. - Ona zawsze powtarza, że jesteś najbliższą dla niej osobą... To chyba ja źle oceniłam fakty. - uznała, przenosząc wzrok gdzieś w głąb korytarza, unikając wzroku Gryfona. - Ale Olivia jest dla mnie jak siostra i zrobiłabym dla niej naprawde wszystko. - urwała na moment, marszcząc brwi. - No może oprócz wpierdolenia Maxowi, bo musiałaby chyba załatwić sobie drabinę - zauważyła, śmiejąc się do swoich myśli kiedy wyobraziła sobie tę sytuacje.
Odeya nieźle podniosła mu ciśnienie, gdy tak na niego naskoczyła, ale był pozytywnie zaskoczony, gdy po usłyszeniu jego wywodu zaczęła wyglądać, jakby się zreflektowała. - Łatwo tak sobie z boku oceniać, nie? - fuknął w ramach podsumowania i oczywiście zupełnie nie dostrzegał tego, że sam zachowywał się podobnie, niewiele było mu trzeba żeby się unieść i działał impulsywnie; przecież gdyby tylko coś w tym stylu dotyczyło Fillina, sam ruszyłby z odsieczą tak samo jak teraz Odka. Niestety, nie tylko łatwo jest oceniać nie znając wszystkich okoliczności, ale też dostrzegać swoje własne wady nie u siebie, a u innych. - Nie, chciałem jej dać do zrozumienia, że zjebała. To, że jej pomogę, jest tak oczywiste jak to że jest moją siostrą. - uściślił i, cóż, z nutą satysfakcji słuchał jak dziewczyna przyznaje się do błędu, choć oczywiście wolałby, żeby tego nie robiła, żeby ta rozmowa w ogóle nie doszła do skutku. Nadal był ogólnie podirytowany całą tą sytuacją, ale z każdym słowem Odki trochę mu przechodziło, bo nagle zaczęła mówić z sensem i choć oczywiście wpierdalała się w nie swoje sprawy, to gdy przestała mieć pretensje, zrozumiał lepiej jej intencje. - Właśnie widzę, że nawet konfrontacja z jej strasznym bratem cię nie przeraziła... - trochę się nawet uśmiechnął z tej jej bojowości i determinacji. Na wzmiankę o Maxie nie powinno być mu wesoło, ale wspomnienie kreatywnej kary, jaką mu wymierzył z nieocenioną pomocą Fillina i jego transmutacyjnego kunsztu sprawiało, że nie mógł się powstrzymać od śmiechu. - Mogę cię podsadzić. - zaoferował, bo bardzo chętnie zobaczyłby jak Odeya wymierza sprawiedliwość głupiej ślizgońskiej mordzie. - Widzisz, jesteśmy po tej samej stronie. - rzucił jeszcze już zupełnie pokojowo i zaczął się zastanawiać, czy może przyjaciółka mogłaby mieć większy niż on wpływ na decyzję Oli, co zrobić z ciążą, choć proszenie jej o pomoc z pewnością nie przyszłoby mu łatwo - w końcu lubił radzić sobie sam.