Zaczęła śmiać się wesoło, i biła brawo wraz z innymi kibicami. Po chwili usłyszała cichy, śpiew. Zerknęła na Maxa. To on tak śpiewał ! - Nie mówiłeś, że potrafisz tak dobrze śpiewać ! Przez moment myślała by się do niego dołączyć,ale po chwili stwierdziła, że ośmieszy się przy takim dobrym choć cichym wokalu. - Dobrze, chodźmy do tej pielęgniarki , ale robi się późno a ja muszę tu gdzieś przenocować jeśli mam rano pozwiedzać jeszcze trochę Egiptu. Więc pospieszmy się a później możesz iść poświętować ze swoją paczką. Uśmiechnęła się od ucha do ucha wciąż jeszcze podziwiając entuzjazm kibiców
Podziwiał Irlandzkich kibiców - wszyscy krzyczą, biją brawo... Dlaczego jednak nikt nie śpiewał hymnu? Było to trochę podejrzane - przecież każdy Irlandczyk i każdy Irlandzki kibic powinien znać hymn Irlandii! A tym razem, śpiewał go tylko Max... Zarumienił się, gdy tylko Madeline skomentowała jego śpiew. - Nie doszedłem do wniosku, że mam talent w śpiewaniu. Z gitarą, to się jeszcze zgodzę... - uśmiechnął się leciuteńko. Spojrzał na Madeline. Wyglądała na zachwyconą. Gdy tylko usłyszał jej decyzję, uniósł kąciki ust lekko wyżej. - Ale będę Cię niósł, ty oszczędzasz siły! Świętować z paczką? Długo czekałem na to spotkanie, a ty mi mówisz, że mam iść! - wziął dziewczynę na ręce. - Wiesz, może poświęcę Ci moje łóżko w namiocie. Sam prześpię się na podłodze, albo chociaż na dmuchanym materacu... - dodał po jakiejś chwili. - Ale wydaje mi się, że nie musimy iść do pielęgniarki... Na trybunach jest trochę nauczycieli... - Max ruszył w stronę... profesora Farida Sherazi, który rzucił mu się w oczy. Podszedł do niego... - Profesorze, czy pan może coś na to poradzić? - zapytał i usadził Madeline na siedzeniu obok.
Ostatnio zmieniony przez Max James Bein dnia Pon Lip 30 2012, 00:14, w całości zmieniany 1 raz
Toxic stała taka bojowa niczym hipogryf, niczym Gryfon nawet (choć podejrzewam, że nie byłaby tym stwierdzeniem zachwycona), ignorując oburzone głosy z tyłu widowni, żeby usiadła i przestałą zasłaniać. W nosie miała zbolałe spojrzenie Maxa; była tylko Brukiem, skąd miała wiedzieć, że wspominanie o niej na każdym kroku i podsyłanie jej słodyczy było wyrazem jego miłości? A teraz musiała bronić swojego ziomka, kompana, jakkolwiek go nie nazwać. Nawet, jeśli był Gilbertem i wcale tego nie potrzebował, bo walecznie śmignął w stronę Krukona, dissując go niczym jej idol - Crucio. Brooklyn z niemałym zafascynowaniem klapnęła na swoje siedzenie, wgapiając się w całą tą scenkę i nieświadomie podkradając i podjadając precelki jakiegoś znajomego Ślizgona obok niej. Gdy równie zjawiskowo Slone przyjebał Maxiowi z owej prowizorycznej imitacji bejsbola, westchnęła z zachwytem; ależ ona lubiła bed bojów! Jednak, gdy ten załatwił już całą akcję, Toxic szybko oprzytomniała z owego zachwytu i wystawiła rąsię do żółwika. - Szacuneczek, Slone - powiedziała, ale bez 'ochów' i 'achów', bo wiadomo, że ego to on miał aż za duże. Pomachała jeszcze w międzyczasie Latifowi, taka szczęśliwa, że ją zauważył. Szkoda tylko, że bez flagi, no i, że Dugmesi bardziej nie skupiał się na meczu, bo niedługo potem Portugalia przegrała z Irlandią - NO NIE!!! - huknęła niepocieszona, niemrawa i nawet smutna, opierając głowę na ramieniu nowego przyjaciela, kibola Gilberta. Chyba kiepsko kibicowali, eh!
- Clara, ha! widzę, że dzisiaj też udajesz Irlandkę - wyszczerzyła się do przyjaciółki, starając się przekrzyczeć wrzeszczący tłum, a przy tym wymachiwała obydwoma chorągiewkami jeszcze bardziej, jakby chciała zwrócić na siebie uwagę Clary, która już przecież dawno ją zauważyła. Odwróciła głowę w stronę gry. Nie dość, że właśnie była zdobywana kolejna pętla, to dwóch zawodników pędziło do znicza.. i i i i jeeeeeeest! - Wygrali! - wrzasnęła. - Wiedziałam wiedziałam wiedziałam, że też żadnego zakładu nie postawiłam! Cieszyła się razem z innymi, obwiązała szalik dookoła swojej i Clary szyi. Heh, zaraz się uduszą, ale kto by się tam tym przejmował.
Gryfonka zareagowała równie entuzjastycznie jak inni fani Irlandii. Przecisnęła się przez skaczącą z radości masę, a kiedy znalazła się obok Bell również zaczęła skakać oraz krzyczeć. Musiała nieco powstrzymać swoje radosne brykanie, kiedy krukonka związała je razem szalikiem, ponieważ to serio groziło uduszeniem. Wciąż jednak raz po raz pozwalała sobie na jakiś radosny okrzyk. Co prawda trochę nie zrozumiały, ale i tak wszyscy wiedzieli, że chodzi o Irlandię. - Ja też nic nie postawiłam...a miałam nawet przeczucie, że wygrają zieloni! - taak, teraz wszyscy będą opowiadać, jak to przed meczem tknęło ich przeczucie, że Irlandia wygra. Ilu my tu będziemy mieć wróżbitów!
Farid i jego czujne oczy obserwowali co dzieje się zarówno na boisku, jak i na trybunach. Oczywiście, że interesował się quidditchem, chociaż może nie był tak entuzjastycznym fanem jak reszta. Siedział dość sztywno na swoim krzesełku na samej górze i udawał, że sprawdza, czy z uczniami wszystko w porządku. Nie myślał, że ktoś rzeczywiście przyjdzie do niego z jakimś problemem. Ledwo powstrzymał się od warknięcia czegoś na temat niezdarności, zamiast tego z wyrazem ogromnej cierpliwości na twarzy wyjął swoja różdżkę i rzucił Episkey na rany dziewczyny. Zagoiło się mniej-więcej. - Tyle powinno wystarczyć. Jak wrócimy do namiotów, udasz się do pielęgniarzy. Teraz ani myślcie opuszczać trybuny, jeszcze się zgubicie i będą same problemy - powiódł wzrokiem po ślizgonce, a potem zatrzymał się na Maxie. - Zrozumiano? Zejdziemy stąd wszyscy razem.
Magicznie nagłośniony głos komentatora rozbrzmiewał co chwilę, opisując wszystkie akcje na boisku, poszczególnych zawodników i co się tylko dało. - Wolff zdobywa kafla, leci w stronę pętli, omija ścigających Portugalii i jesssst, kolejne punkty dla reprezentacji Irlandii! 250 do 160, cóż za wynik! Głośne wiwaty nie dały rady zagłuszyć dalszych słów, a potem rozemocjonowanego krzyczenia, że znicz został zdobyty. - 160 do 400, dla Irlandii! Irlandia zostaje tegorocznym mistrzem świata w Quidditchu! - Głos poniósł się echem po całym stadionie. Zawodnicy zlatywali na murawę boiska.
Na trybunach zapanował jeszcze większy bałagan. Nikt jeszcze nie schodził, większość wolała przedyskutować przebieg meczu. Znikąd pojawiły się leprokonusy, rozdając wszystkim chętnym piwko kremowe. Pijmy i bawmy się!
zostajemy na trybunach, wciąż można dołączyć, niedługo będzie się ciekawiej działo!
Przetarła lekko oczy. Nawet nie zauważyła kiedy zasnęła. Wiele osób już nie było reszta jednak wesoło gawędziła i świętowała zwycięstwo. Wzrokiem odszukała Maxa. Nigdzie nie mogła go znaleźć. Dopiero po chwili zobaczyła, że leży u niego na kolanach. Nie wiedziała gdzie się znajdują, jakoś niewiele przychodziło jej do głowy. Wciąż nie mogła uwierzyć , że go spotkała. Nie wiedziała czy spał czy...może się zamyślił ? Dlaczego jej nie obudził ? Popatrzyła na swoje nogi. Praktycznie są już zagojone, ale..dziwnie to wyglądało. Mimo wszystko była bardzo wdzięczna Krukonowi za to co dla niej zrobił podniosła się ( chłopiec chyba jednak spał ) i niespodziewanie pocałowała go w policzek To w ramach podziękowania pomyślała Ale i tak będę musiała się jakoś odwdzięczyć Usiadła koło niego i lekko zapatrzyła się w innych świętujących.
Złotowłosa dotychczas siedziała skulona w ostatnim rzędzie owinięta w zielony szalik, który kiedyś podwinęła jednemu z kolegów jej brata. Siedziała tam uśmiechnięta z namalowanym listkiem kończyny na policzku. Była jednak trochę zawiedziona gdy Pogromcy Kafla z Quiberon nie przeszli eliminacji. Powiedzmy szczerze: Byli lepsi, są lepsi i będą lepsi, więc nie ma co rozpamiętywać. Dziewczyna rozglądnęła się po trybunach i dostrzegła Max'a, jednak otoczonego łańcuszkiem dziewczyn. Dziewczyna przecisnęła się przez kiboli i położyła skrzatowi ręce na karku i zbliżyła wargi do jego ucha. - Akuku! - szepnęła z uśmiechem na twarzy.
Biedny Latifek, oj biedny. Przegrali i to jak przegrali, okropna sprawa. Chłopaczek spuścił zawiedziony łepetyne, przywołał Dexotra do porządku i wylądował wraz z nim na powierzchni boiska. Westchnął zawiedziony siadając sobie na trawce z towarzyszem obok siebie. No po prostu świetnie. Jak się już musi sypać to wszystko na raz, od dzisiaj będzie to wiedział. Cóż, mógł mieć nadzieje że to po prostu koniec jego nieszczęść. Co innego mogłoby się stać, prawda? I tak spadło już na niego całkiem sporo, los nie jest aż tak okrutny żeby dowalić mu czymś jeszcze. Przynajmniej miałą taką nadzieje. No i oczywiście liczył na to, że jego drużyna nie dowali jemu po tym pożal się boże meczu, to byłoby zdecydowanie nieprzyjemne. Cóż, jak widać jeszcze coś gorszego może się zdarzyć. Brakuje tylko żeby zaczął padać deszcz i zmoczył jego super grzywkę. Forever alone arabie.
No normalnie Gilbert był z siebie taki dumny, że aż ciężko w to uwierzyć. Takie wrażenie zrobił na Bruklin, że to się w głowie nie mieści. Oj będzie dzisiaj rwanie dupeczek jak nigdy dotąd. A jakby tego było mało, przybiła mu żółwika. Co, jak każdy wie, na dzielni w takich sytuacjach jest oznaką najwyższego szacunu i uznania. Nic tylko ogolić pałe na łyso, załatwić sobie porządnego bejsbola, odkopać z kufra dres i się wozić po mieście szukając po całym Egipcie jakiejś ławeczki żeby można na niej pić piwo z kumplami i pytać się przechodniów لديك مشكلة؟ google tłumacz powiedział mi, że tak po arabsku jest masz jakiś problem?. Oj Gilberta czeka wspaniała przyszłość jak zapomni kiedy wracają i zostanie w tym Egipcie, bo stwierdzi że teleportacja na te odległości to zbyt skomplikowana sprawa na jego zakuty łeb. - Żaaaal no ja nie wierze - zbulwersował się biedaczek podskakując przy tym w jawnej radości kiedy ogłoszono wynik meczu. Sam nie wiedział czy ma się cieszyć czy denerwować. Usłyszał jednak reakcje Bruka i stwierdził, że trzeba to wszystko na kogoś zwalić. A, że nie wiedział jak nazywa się w Egipcie PZPN to musiał szybko wymyślić coś innego - No i co narobiłaś Brukosławo, żal mi ciebie w tym momencie! Rozproszyłaś zawodnika, co to było za machanie, nie machaj arabom jak jesteś ze mną! Przegrali i normalnie to nie jest koko euro spoko - no tak, znalazł sobie idealnego kozła ofiarnego. A właściwie barana, ha ha taki tam żarcik, wszyscy się śmieją. No cóż, zawsze na kogoś treba było zwalić, a Gilbert nie miał serca wszystkiego, jak zwykle, zarzucać niekompetentnym zawodnikom.
No dobra, Maddie też pojawiła się łaskawie na meczu. Jako, że przez całe wakacje w Egipcie nic tylko umierała w swoim pokoju, ewentualnie były dzikie fajty z Rose i wymienianie długich listów z Fredsem, mimo że dzielili razem pokój, to nic się ciekawego nie działo. Generalnie to nawet cieszyła się, że znowu wróci do Hogwartu, a może nawet zawali rok szkoły, wybuduje własną łódź i pójdzie w ślady ojca nakurwiając przez cały ocean. Albo wyjedzie do Finlandii do matki i zamieszka z nią na reszte życia, na zawsze odcinając się od czarodziejskiego świata i takie tam. Scenariuszy miała w głowie sporo, to fakt. Chociaż pewnie wszystkie pomysły i tak pójdą się pieprzyć, a ona wróci do tego co było zawsze. No nieważne. W ogóle nie wiadomo skąd ona się tu wzięła, no naprawdę. W końcu Quidditcha nie lubiła, nawet nie wiedziała kto gra, to już swoją drogą. A że wszyscy byli poubierani w kolory Irlandii albo Portugalii to już uszło jej uwadze, bo i co ją to obchodziło. Sama nie miała zamiaru kibicować żadnej z drużyn, bo tak jest bardziej hipstersko. Nawet w ramach buntu ubrała się cała na czarno, żeby się wyróżniać wśród zielono-czerwono-biało-kolorowych rozszalałych na trybunach kiboli, a co! I nawet jak to na hipstera przystało usiadła sobie w najbardziej odległym miejscu od reszty, po drodze mijając kilku znajomych i rzucając im jakieś tam siema, ewentualnie tym wyjątkowym pokazując środkowy palec. Się nie będzie integrować przecież z takimi, których interesuje ten cały mecz, pf pf. A że dawno dobiegł już końca... Cóż, tego też nie zauważyła.
Tururururu kolejne lanie wody, nie wiem co kompletnie mam napisać. Ale oczywiście piszę tego posta specjalnie dla osoby, kryjącej się pod nickiem Shane Patrick Wolff! Skrobnę kilka zdań o tym co Quenia porabia, jak się czuje, co dziś ma na sobie i inne takie. Ale, żeby post miał ręce i nogi muszę dobić do tych nieszczęsnych dziesięciu linijek. No więc Quenia baaardzo się cieszyła z wygranej Wolffa. Widać, że był szczęśliwy. No, bo któż nie byłby w takiej chwili. Dziewczyna także była, że to właśnie jej nauczyciel wygrał. Skakała, wrzeszczała, że aż gardło zdarła, zaś na jednej nóżce źle stanęła i zaczęła ją boleć. Na szczęście ból szybko zanikł i znów zaczęła z zapałem kibicować oraz cieszyć się z innymi z powodu wygranej. Ach, zaczęła nawet wykrzykiwać jego imię. Cudownie no nie? Może ją nawet zauważy. Tak czy inaczej stała gdzieś przy barierce, gdyż ktoś ją właśnie tam popchnął. Co jak co, ale mało ludzi tu nie było. Aż Quentina nie mogła oddychać. To znaczy mogła, ale było jej ciężko.
Shane wraz ze swoją drużyną zrobił kilka okrążeń z pucharem w ręku, starając się z radości nie spaść z mioteł. W pewnym momencie, kątek oka, zupełnie przypadkowo, Wolff wypatrzył na trybunach Quentine, która widać, też się cieszyła ze zwycięstwa. O ile wiedziała kto wygrał. Znaczy, tak, wiedziała, czemu niby miałaby nie ogarniać? Podleciał do barierek, przy których stała dziewczyna i wyszczerzył wszystkie swoje zęby. - No cześć! - rzucił, prostując plecy i strosząc piórka jak kogucik. - I jak, do twarzy mi ze zwycięstwem? Ha, teraz wyszło jak czasem Shane może być dumny i butny, chociaż nie można powiedzieć, że nie ma ku temu powodów, szczególnie dzisiaj.
Zamieszanie na trybunach zamiast maleć, rosło z każdą chwilą. Uczniowie dostali piwa kremowe, więc na dodatek gdzieniegdzie latały puste butelki. W chwili, gdy nad boiskiem zaczęły być wystrzeliwane imponujące sztuczne ognie, Farid poderwał się na równe nogi. Właśnie na tego typu zamieszanie czekał. Wszyscy uczniowie zaczęli się wpatrywać w imponujący pokaz. Dodatkowo ktoś z trybun niżej zaczął rzucać pustymi butelkami na boisko, profesor wykorzystał więc ten moment, udając, że musi zająć się wandalami.
Ciche warczenie było zagłuszane przez liczne wystrzały fajerwerk. Wszystkie oczy były skupione w pokazie, kto w tej chwili rozglądałby się po boisku? Wielki, czarny wilkołak głośno dyszał wchodząc na murawę. Za nim natomiast zbiegała się niemała grupa kolejnych. Zwierzęta nie od razu zostały zauważone, ludzie byli pochłonięci podniebnym pokazem. Większość tych niebezpiecznych ludzi w zwierzęcej postaci od razu wbiegła na trybuny, a w tym samym czasie jeden z nich, zupełnie czarny i chyba największy, pozostał jednak na dole. Niespodziewanie, momentalnie doskoczył do siedzącego tam chłopaka. Reprezentant Portugalii nie miał czasu by jakkolwiek zareagować, czy choćby daleko uciec. Wielkie stworzenie już było przy nim. Na trybunach zaczęła wybuchać panika, zwierzęta szalały i próbowały gryźć widzów. Inni ludzie z przerażeniem szukali możliwości ucieczki. Czarny wilk w momencie doskoczył do gardła Latifa Dugmesiego brutalnie wpijając zęby w jego szyję. Nie gryzł, by uczynić go jednym z nich, gryzł by go zabić. Jedno mocne i duże ugryzienie, a na boisku bogato trysnęła krew gracza. Brudny od niej wilkołak, odskoczył, wiedząc, że chłopak i tak już na pewno się wykrwawi. To było przedstawienie. Pokazał, że są niebezpieczni i przed niczym się nie zawahają. Wilk uciekł przed zaklęciami, które próbowały go trafić, a wszakże wśród nich były i niewybaczalne. Był zwinny i naprawdę szybki, uroki z daleka nie mogły go uderzyć. Zostawiając za sobą umierającego chłopaka w wielkiej kałuży krwi, w szale wbiegł na trybuny, gdzie panoszyła się reszta jego grupy. On jednak zaczął biec wprost na górne trybuny, jakby od początku to one były jego celem. Uczniowie Hogwartu zostali bez możliwości ucieczki.
Elena weszła na trybuny tuż przed końcem meczu. Znalazła sobie jakieś wolne miejsce siedzące i oglądała zwycięstwo Irlandczyków bez większej ciekawości. Gdy mecz się skończył wzięła parę butelek piwa kremowego i opróżniała je po kolei. Akurat gdy skończyła, na murawę wyszły wilkołaki. Zdziwiła się na ich widok, ale nie ruszyła z miejsca. Gdy jeden z nich, nie wykluczone, że lider, bo był największy, rzucił się na jednego z zawodników, nawet nie wstała. Tylko uśmiechnęła się zjadliwie. Jednak nie porzucili starych nawyków...- Pomyślała z zadowoleniem. Siedziała na swym miejscu ubrana jak zwykle w długą suknię i wyglądała jak pani zła... Widziała jak wilkołaki odgradzają jej grupie drogę ucieczki... nawet wtedy się nie ruszyła. Tylko czekała na dalszy rozwuj wydarzeń.
No dobra. Teraz był pewny, że jak wszystko się wali to DOSŁOWNIE wszystko. Ale przynajmniej już gorzej nie będzie! Biedaczek, nie patrzył nawet na pokaz, nie interesował go. Wgapiał się w zimie, cięzko było mu zauważyć nawet wilkołaki. Ale dostrzegł je w końcu, pewnie że tak. Mniej więcej w momencie gdy jeden z nich się zbliżył na niebezpieczną odległość i postanowił go skonsumować. Latifek nawet nie zdążył porządnie krzyknąć. Przez głowę przebiegło mu natychmiast miliard myśli. A może wsadzić mu Dextora w oko? Ale nie, nie dosięgnie. Matko kochana, jak mu śmierdzi z buzi. Ale co kogo to obchodzi jak właśnie umiera? Matko kochana, czy on mi właśnie złamał kręgosłup? Ale mógł się jeszcze chwile ruszać, chyba że to drgawki pośmiertne. W końcu upadł na murawę, wreszcie go zostawił. Zostawił biedaka, niech się wykrwawi, niech umiera w spokoju. Co za dramat. Najpierw odkryli jego sekret, potem przegrał mistrzostwa, a teraz umiera w samotności, a jego kibice są atakowani. Zabójcze mistrzostwa, świetne wręcz, heheszki. Smutne oczęta araba spoglądały gdzieś przed siebie. Czuł się niczym Harry Potter widząc w swoich ostatnich chwilach swojego ojca, który przecież żył, panią z warzywniaka obok jego domu, aktora grającego w Dzieci z Dworca King Cross. A co najpiękniejsze, po prostu chciałby się wzruszyć ale już nie miał tyle siły, widział Alferdę i Dextera unoszących się nad ziemią i śpiewających jakąś cudowną pieśń o strażaku i jego psie. Co za cudowna, a zarazem smutna śmierć, kto by się tego spodziewał. Żałował trochę, że nie widzi światełka w tunelu i tego typu rzeczy, ale cóż. - Oddajcie moje dresy na cele charytatywne. Ortaliony łączą ludzi - wyszeptał parę sekund przed śmiercią, a może mu się tylko wydawało? Może już nie żył i to był taki pośmiertny sen? Ale zawsze chciał mieć wzruszające i mądre ostatnie słowo. Ah, niech mu ziemia lekką będzie, on dzielnie poczeka w zastępach niebieskich na swojego ukochanego Dextora i Dextera. Przelecieć trzeba obu. Amen.
Wstała pozostawiając za sobą stadion i wszystkich pozostałych na nim. Dosyć tego bezczynnego siedzenia, on niech śpi..ja idę. Pomyślała. Szalik schowała do torebki, przetarła kolana i odeszła uśmiechając się do dziewczyny, która szeptała coś Maksowi na ucho. Bardzo sympatyczna. Odeszła kawałek od nich i zrozumiała co na prawdę się dzieje. Wilki. Kochała taki typ przemiany , imponowało jej to, ale za wszelką cenę chciała stąd wyjść. Rozejrzała się w poszukiwaniu wolnej przestrzeni wśród okręgu uczniów Hogwartu. Wtem spostrzegła bardzo ciekawie ubraną dziewczynę z dumną i usatysfakcjonowaną miną na twarzy. Za nią był jeden mały fragment przez który dało by się uciec. Udało by się to tylko taks szczupłej osobie jak Madelaine jednak znów musiałaby podrażnić swoje rozwalone kolana. Ruszyła powoli w tamtą stronę, nawet nie była uczennicą Hogwartu więc dlaczego miała by tu zostać ? Przeszła bezszelestnie nad głową dziewczyny i przeczołgała się po szorstkiej podłodze trybun. Poczuła krew lecącą z jej nóg, postanowiła nie zwracać na to uwagi. Na szczęście znalazła się za polem widzenia innych i za ich wielkim kołem. Biegiem rzuciła się w stronę wyjścia. Była dumna , że udało jej się cudem uciec być może od śmierci.
Na meczu był od samego początku, kibicował swojemu przyjacielowi z całych sił i zdzierał gardło, krzycząc i śpiewając. Dodatkowo, pewien umiejętności Latifa i jego drużyny, postawił na nich parę galeonów. Niestety... był od teraz biedniejszy. Przegrali. Mówi się trudno, żyje się dalej, ale serce smutno kołacze w klatce piersiowej, oczka delikatnie łzawią (no, z tym już nie przesadzajmy), a usta wyginają się w podkówkę. Takie jest życie, Freds, raz na wozie, raz pod wozem Patrzył na pokaz fajerwerków, choć myślami uciekł gdzieś daleko, do miejsca, do którego wstęp miał tylko on sam. W głowie oprócz rozczarowania, czaiło się zdenerwowanie. Coś niepokojącego miało się dziś stać, czuł to w kościach. Jednakowoż nie skupił się na tym szczególnie, stwierdziwszy, że to nic wielkiego. Zamrugał oczyma i oto parę metrów dalej ujrzał Maddie. Przetarł oczy, tak dla pewności, i rzeczywiście - była tam. Podszedł więc do niej, objął ją ściśle od tyłu i pocałował ją w policzek, wcześniej wyszeptawszy jej do ucha krótkie "nareszcie". Wcześniej rzeczywiście nie było okazji, by przez chwile chociaż podelektować się swoim towarzystwem. Okazało się nawet, że i teraz tego czasu im zabraknie. Na murawie coś się działo. Wytężył wzrok i ujrzał leżącego na trawie przy ławce Latifa. Krwawił. I to obficie. Serce struchlało mu ze strachu, usta mimowolnie się otworzyły, a z gardła wypłynął cichy jęk przerażenia. Przez chwilę stał w bezruchu, nie mogąc zmusić się do czegokolwiek. Umarł. Niemalże słyszał jego ostatni oddech, niemalże poczuł na swojej skórze dotyk jego zimnej dłoni. Która już nigdy nie złapie znicza, która nigdy już nie zmierzwi mu włosów ani nie uchwyci kubka z gorącą czekoladą. Otrząsnął się i wytarł płynącą po policzku samotną łzę. Potem pociągnął Maddie za rękę w górę trybun, do wyjścia. Niestety, byli już odcięci. Rozejrzał się dookoła i ruszył w przeciwną stronę, przetrącając dziki tłum i mocno trzymając ukochaną za dłoń - nie mógł pozwolić sobie na utratę kolejnej ważnej dla niego osoby. Korzystając z zamieszania, zeskoczywszy z widowni i uchwyciwszy Maddie, wbiegł pod trybuny. Nie byli bezpieczni, prawda?
- Aha, pewnie. Tak to i ja bym powiedziała. Ale wiesz co? Gdybym spytała fusów kto wygrała, to na pewno by mi powiedziały - oznajmiła z ogromną pewnością siebie. Wyjęła swój nieodłączny aparat. Robiła zdjęcia ludziom, niektóre dziwaczne ujęcia mogły uchodzić za równie dobre jak te, idealnie wycelowane. Pstryknęła też parę fotek Clarze. Nie mogło również zabraknąć zdjęcia a la emo, na którym znalazła się ona i przyjaciółka. - I jak tam? W końcu nie dotarłaś do mojego namiotu, zastałaś go samego? - uśmiechnęła się nieznacznie, mając nadzieję, że powód dla którego Clara w końcu u niej nie spala był jak najbardziej pozytywny. Obydwie wiedziały kim był owy on. Pewnie by sobie tak gadkowały, ale nagle zrobiło się ogromne zamieszanie. Ludzie na innych częściach trybun, jak i ci tuż obok byli wyraźnie zaniepokojeni. Bell wyjrzała na boisko, by zobaczyć co się dzieje i zobaczyła grupę stworzeń. Wilków. Nie, to nie były wilki, one nie mogły być tak ogromne. Wilkołaki? Teraz, o tej porze dni? Przecież nawet słońce nie zaszło, nie mówiąc już o pełni... hah, nawet nie wiedziała kiedy przypadała. To nie było normalne. Stworzenia pędziły w stronę ich balkonu, jeden zagryzł portugalczyka z reprezentacji, tego, którego kilka razy widziała na szkolnym korytarzu. - Na gacie Merlina... Clara, to, eee... wiejmy stąd... tylko nie mamy gdzie. Schowajmy się pod ławkę? Nie da rady. Przecież one nas zaraz zagryzą jak Latifa - mówiła to wszystko szybko, aż język jej się plątał. Ciągle patrzyła się na przedzierające się przez tłum wilkołaki. Szukał kogoś konkretnego czy zabijały wszystkich po kolei? Chyba nie, wtedy już więcej ludzi byłoby martwych. - Może jak zrobimy tarczę to nas nie dopadną? Wyjęła różdżkę, Protego stworzyła tarczę, ale to nie była kopuła, nie mogła otoczyć ich z każdej strony. Stanęła tyłem do Clary. Zawsze można było też rzucać zaklęcia, byle nie czekać bezczynnie.
Wszystko rozwijało się w zadziwiająco szybkim tempie. Maddie nie pojęła tak naprawdę co i jak, nie było na to czasu. Przecież niedawno tu przyszła, przed sekundą wszyscy spoglądali na szalejące na niebie fajerwerki, niektórzy śmiali się ze zwycięstwa Irlandii (wynik meczu podsłuchała od kolesi siedzących obok którzy zawzięcie o nim rozmawiali!), niektórzy płakali i załamywali się z powodu porażki drużyny przeciwnej. No cóż, tak już bywa. Może uda im się jeszcze kiedyś osiągnąć zwycięstwo. Może. Obserwując gwiazdy, w ogóle nie zwróciła uwagi że ktoś obok niej przechodził. Nie interesowało ją to. Dopiero gdy poczuła na szyi czyiś ciepły oddech i wilgoć na policzku miała pewność, że ta osoba była teraz najlepszą z którą chciałaby dzielić ławkę na trybunach. Frederick. Przyszedł po nią. Jak długo tu był? Czy widział jak nieuprzejmie potraktowała innych, w drodze na miejsce gdzie siedziała? Nie zdążyła zadać mu ani jednego ze swoich pytań, ponieważ dostrzegła, że coś się zmieniło. Fajerwerki ustały, poczuła jak Freddie się cały spina, a potem obróciła wzrok w jego stronę. Widział coś, co było poza jej zasięgiem wzroku, czego nie zauważyła. Jeszcze raz przeniosła wzrok na ukochanego i wyraźnie szukała punktu, w który on teraz wpatrywał się przerażonymi oczami. I nagle go zobaczyła. Jeden z graczy był poważnie ranny. Umierał. Co mu się stało? Jakim cudem? I wtedy jej oczom ukazały się wilki. Nie mogła policzyć, ile dokładnie ich było, ale założyła że dość sporo. Atakowały kibiców, wskakiwały na trybuny i zabiły Latifa. Była ciekawa, czy i Fredson ich dostrzegł, ale on jak zawsze był szybszy. Złapał ją za dłoń i pociągnął na sam tył trybun, chciał zadbać o ich bezpieczeństwo. O JEJ bezpieczeństwo. Nie Rose, nie jakiejkolwiek innej osoby tutaj, tylko o jej. - I co my teraz zrobimy? - Szepnęła mu do ucha, szarpiąc go lekko za koszulę i przytulając się do jego torsu. Mimo, że samych wilków nie bardzo się bała, łzy same cisnęły się jej do oczu. Była przerażona na myśl, że mogłaby stracić kogoś bliskiego. Nie wiedziała, ilu jej przyjaciół jest teraz tutaj, zakładała że wszyscy pragnęli zobaczyć ten wielki mecz. Najbardziej jednak przerażała ją wizja jej klęczącej nad bezwładnym ciałem Freddiego. - Nie uciekniemy stąd, nie damy rady. - Załkała jeszcze kilka razy, po czym mocniej objęła chłopaka. Wiedziała, że nie uda im się wyjść. Umrą tutaj. Viitasalo, wyszło szydło z worka. Teraz wszyscy zobaczą, jaka jesteś słaba.
Matko kochana, co się działo to on po prostu nie był w stanie w to uwierzyć. Najpierw Portugalia przegrała, ale trudno. Zrzucił winę na Bruk, bo jej się to należało. Potem miało być wspaniałe widowisko z fajerwerkami i w ogóle życie jest pięknie, ale oczywiście nie ma tak łatwo na tym świecie. Dlaczego? Bo zlot nieogolonych małp, oczywiście. Sam nie wiedział czy powinien rzucić się na zimie i płakać patrząc na umierającego Latifa czy znowu krzyczeć na Bruk, że powinna zacząć golić nogi tak jak mówił, bo się zamieni w jednego z nich i tak się skończy. Ale, ale. To nie był jedyny wilkołak jaki się szlajał po tym stadionie. Nagle się ich zaroiło i matko kochana, niedobrze. Coś czuł, że długo nie pożyje. Złapał mocno Bruka za ręke spoglądając na nia z bojowym nastawieniem, chciał jej przecież dodać otuchy. Ale co tu zrobić, co tu zrobić? Zapewne tak ot po prostu się nie deportuje, to nie jest takie łatwe. Muszą się gdzieś rzucić i po prostu ucieć i tyle będzie. Nic dziwnego, że Gilbert natychmiast przezucił ją sobie przez ramię podbiegając do barierki. Chciał ją zrzucić w dół, na stadion... ale to chyba zły pomysł. Pobiegł w drugą stronę, może wyrzucić ją poza stadion? Nie, też głupie. Postawił ją z powrotem na ziemi, podrapał się po łepetynie. - Bardzo się obrazisz jak rzuce cie na pożarcie wilkołakom, a sam spierdole? - nawet się zaczął rozglądać co ma ze sobą zrobić. Dobrze, że był mądry i jego łapka powędrowała w stronę różdżki. Matko kochana, a jak tu umrze? I ostatnia osoba na którą spojrzy jest Bruk pachnąca bekonem? Jego życie nie ma sensu, ale oczywiście Szarlotki tu nie było, w ogóle nigdzie jej nie było, całkowicie olewała go przez prawie całkowity czas pobytu w Egipcie i w ogóle co się dzieje? Ale dobrze jej tak. Teraz już nigdy nie spojrzy na żywego Gilberta, pf. Pożałuje
Tak naprawdę nawet nie wiedział, kto lub co zaatakowało Latina. Nie mógł się jednak pozbyć widoku jego ciała bezwładnie leżącego na murawie, całego we krwi… wiedział, że gdyby teraz się odwrócił, widziałby je dokładniej, zabrakło mu jednak odwagi. Pociągnął więc Maddie głębiej, aż wreszcie zatrzymał się i oparł o jedną z belek. Z kieszeni wyciągnął różdżkę, trzeba być przecież za wszystko gotowym. Spojrzał na przestraszoną twarzyczkę Ślizgonki. Wiedział dokładnie, co teraz działo się w jej głowie. Miał te same problemy, bał się tego samego. Że coś stanie się jego bliskim. Kolejnym osobom, na których mu zależało. Miał nadzieję, ze Rosie tu nie było. Że jednak nie przyszła. Tak samo Charlotte czy inni jego przyjaciele. Bał się też, co całkowicie zrozumiałe o stojącą przed nim jakże kruchą istotkę. Jedynie powłokę miała twardą, w środku była niezwykle delikatna. Co jeśli cos jej zrobią? Zabije się. Chyba to mu pozostanie. Nic więcej. Nie będzie mógł żyć ze świadomością, że coś jej się stało, kiedy on był obok, ze nie zdołał jej obronić. Przytulił ją do siebie mocno. Nie chciał widzieć jej łez, nie chciał widzieć przerażenia w jej spojrzeniu. Obserwował więc okolicę, obawiając się nadejścia jakiegoś napastnika. - Musimy czekać. Wyjmij różdżkę, trzeba będzie szybko reagować, kiedy nadejdzie. Kiedy powiem, żebyś uciekała, to mnie posłuchaj, dobrze? Nic nam z twojej śmierci. Później ukryj się gdzieś i zarzuć na siebie jak najwięcej zaklęć ukrywających. Teraz też moglibyśmy to zrobić, ale to za bardzo absorbuje. – Starał się szeptać spokojnym, ale pełnym otuchy tonem. Nie wiedział, w jakim stopniu mu się to udało, zapewne wyszło w miarę dobrze. Oparł brodę o jej głowę i delikatnie kołysał się to w prawo, to w lewo, kurczowo ściskając w ręce różdżkę. - Wszystko da się zrobić, musimy być tylko czujni. Może nas nie znajdą. – Uśmiechnął się smutno, czego ona widzieć nie mogła i pocałował ją w jej rudą czuprynę. Dlaczego płaczesz, madzie? Nie wierzysz, że uda mi się cię ocalić? Nie ufasz moim zdolnościom?
Nero Crow
Wiek : 41
Czystość Krwi : 100%
Dodatkowo : Teleportacja, leglimencja & oklumencja
Prawdę mówiąc nic Crow'a nie popychało do odwiedzenia stadionu, bo nie był fanatycznym wielbicielem tego sportu. Ale to były mistrzostwa świata.. Postanowił więc jednak pójść tam i obejrzeć ten pożal się Boże mecz. Zanim wyruszył mecz już trwał. Ale zanim doczłapał się o kulach mecz już się skończył. Podchapnął informację, że Portugalia przerypała. Nie mówiło mu to wiele. Wstąpił więc na trybuny. Usiadł i podziwiał pokaz, aż do momentu... Kiedy wilkołaki rzuciły się na widownie. Widział jak wilk wbija się w zawodnika. Potem posypały się uroki w tym klątwy... Niepozorni widzowie... Nie mógł zostawić tego tak poprostu. Zobaczywszy pędzącego wilkołaka posłał w jego stronę kilka silnych Drętwot
Wszystko działo się.. Szybko. I to tak strasznie szybko, że ten Krukonek w przebraniu skrzata naprawdę zasnął. Nie było to aż tak trudne, po tym całym przedstawieniu Irlandii. Wygrali, wiwat, hip hip hurra, alleluja i tak dalej... Irlandia wygrała i została mistrzem roku. Potem, Maxiu zaniósł Madeline C. do profesora i tylko powieki mu mrugały... Zasnął, gdy tylko zaczął się pokaz sztucznych ogni. Przegapił cały pokaz i darmowe kremowe piwo, nie ma co. Pożałowałby tego, ale ze snu przebudził go przeuroczy szept jego przyjaciółki... Czy to na pewno była Joséphine?... Otworzył leniwie oczy i spojrzał na osobę, która szeptała mu do ucha... - Joséphine, jak miło Cię widzieć... - powiedział i uśmiechnął się. Niemal po chwili, zaczął się "atak" ze strony wilkołaka. Maxiu-skrzat niemal od razu wziął swoją przyjaciółkę i schował ją pod swoim własnym ciałem. Mógł przysiąc, że przykrył ją niemal całą. - Joséphine przepraszam, ze Ci to robię... Ale Twoje bezpieczeństwo, zdrowie i życie jest dla mnie o wieele ważniejsze - wyszeptał. Miał nadzieję, że jej nie skrzywdził. Jedyne co widział przed schowaniem siebie i Joséphine było to, jak wilkołak zaatakował gracza Portugalii, aż ten... Umarł. Polała się z niego kałuża krwi. Straszny widok, nawet dla wytrwałych. Jeszcze te wszystkie czary, niepotrzebnie rzucone... Max mógł przysiąc, że dostał słabszym Crucio. Jednak gdy tylko usłyszał znajomy głos nauczyciela Transmutacji... Cóż, trzeba przyznać, że baaardzo szybko zareagował, nie ma co. Powinien rzucić te czary od razu, gdy wilkołak się pojawił, nie dając innym rzucać innych zaklęć i to jeszcze niewybaczalnych... - Nie gniotę cię, złotowłosa?... - zapytał szeptem Joséphine. Bał się o nią, nawet za bardzo...
Widok nieżywego chłopaka na boisku, całego zakrwawionego i patrzącego pustymi oczami w nicość także sprawiał, że robiło jej się słabo, żołądek podchodził do gardła, a całe ciało paraliżował strach. Przecież na jego miejscu mógłby być ktokolwiek inny, ktokolwiek, kto stałby w tym samym punkcie co Latif. Każdy wilk miałby do niego łatwy dostęp, a on byłby bezbronny. Zginąłby tak czy siak, Maddie nie mogła pogodzić się z tym, jak człowiek może zabić innego człowieka. Jak można być tak okrutnym, bezwzględnym i mściwym? Czym ten student zawinił, że musiał zapłacić za to tak wielką rzeczą? Huczało jej w uszach, echem od jej głowy odbijały się krzyki innych uczniów, uciekających lub broniących się przez wilkołakami. W tej panice nie mogła dostrzec nikogo znajomego, wiedziała jednak, że tam są. Miała tylko nadzieję, że uda im się obronić i dają sobie radę. W niej samej natomiast obudziło się małe dziecko, pojawiła się jej pierwsza natura, chowana tak głęboko za szatą agresji i bezwzględności, którą zawsze odziewała. Teraz trzęsła się jak szczenię, które w żaden sposób nie mogło sobie pomóc. Miała jednak oparcie - Freddiego, który dodawał jej otuchy i sprawiał, że nie czuła sie tak bardzo samotna. Posłusznie robiła wszystko to, o co ją prosił, potakując głową lub wydając ciche pomruki zgody. Tak naprawdę dzięki jego wsparciu dała sobie jakoś radę z tym wszystkim, potrafiła pojąć to co się stało. Gdyby nie on, już dawno umarłaby lub została ugryziona przez wilka. - Nie chcę uciekać zostawiając cię samego. Uciekniesz ze mną. Inaczej zostanę z tobą. - Odwróciła głowę w jego stronę, zmuszając go do spojrzenia sobie w oczy. Mimowolnie nachyliła się do pocałunku, krótkiego, acz przyjemnego i namiętnego. Chciała tym uściślić swoje słowa i oznajmić mu, jak wiele dla niej znaczy. Był jej całym światem, o tym się nie da zapomnieć.