Nic nie szło po mojej myśli.
Już przez chwilę myślałam, że cel naszej wyprawy był tuż-tuż, że znaleziona przez Naeris mapa będzie kluczem do naszego sukcesu i pozwoli nam z czystym sumieniem wrócić do Londynu. Niestety przeliczyłam się, bowiem nasze poszukiwania, nawet z mapą, były tak bezowocne, jak tylko mogły. Reszta mojej grupy poczuła się tym faktem tak przytłoczona, że ostatecznie wszyscy w trójkę postanowili wrócić.
Ja zostałam. Nie uważałam, że spełniłam swoją powinność na egipskiej pustyni, toteż gdy reszta teleportowała się z powrotem do Anglii, ja ruszyłam w dalszą podróż. Nie miałam wielu perspektyw, rzekomą mapę zwinęłam w kulkę i cisnęłam za siebie w piach. Nie czułam, by mi się przydała - skoro nie zrobiła tego wcześniej, czemu nagle miałaby? Wręcz miałam wrażenie, że zaprowadziłaby mnie w jeszcze większe tarapaty.
Przemierzanie złotych piasków nigdy nie było bardziej nużące niż w chwili, gdy robiłam to tylko ja. Samotność na piaszczystym bezkresie doskwierała mi niemiłosiernie i nie byłam w stanie skupić się na niczym pozytywnym. W ogóle miałam wrażenie, jakby na czas marszu mój mózg zaprzestawał pracy, by jak najwięcej energii zostało dla ciężko pracujących mięśni, palących i piekących od bólu i wycieńczenia. Mój cel nadal nie został określony, a mnie co krok napadały nowe wątpliwości.
Po co ja to w ogóle robiłam?
Chyba tylko i wyłącznie dla siebie. Z uczucia powinności, z przekonania, że tak właśnie powinnam postąpić. Pójść i samodzielnie wydrzeć ów tajemniczy przedmiot z nieodpowiednich rąk, uratować magiczny świat przed zagładą, uwolnić zwykłych ludzi od męczących zakłóceń. Wszystko to w mojej głowie miało większy sen niźli siedzenie w Dolinie Godryka i przeklinanie na kolejną nieudaną inkantację. Idąc przez pustynię czułam, że robię coś dobrego i przydatnego. Czułam się potrzebna.
Na horyzoncie zamajaczył mi baobab, ogromne drzewo, które mogło być dla mnie ratunkiem od prażącego słońca. Im jego obraz stawał się większy, tym więcej nadziei wobec niego żywiłam. Miałam już dość marszu na najbliższą godzinę, potrzebowałam odpoczynku, lecz pozostanie na nieosłoniętym terenie groziło mi udarem lub jeszcze gorszymi powikłaniami. Każdy kolejny krok przybliżał mnie do drzewa, aż zaczęłam z tej niecierpliwości iść coraz szybciej i szybciej!
Moich uszu dobiegły stłumione pomruki mogące świadczyć o tym, że niestety ktoś mnie już ubiegł i w baobabie osiedlił się jako pierwszy. Uzbrojona w różdżkę zaczęłam powoli przesuwać się wzdłuż obwodu pnia, aż w końcu udało mi się znaleźć "wejście". Dziura, przez którą mogłam zajrzeć do środka, ukazała mi jedynie puste, ciemne, zapylone wnętrze. Niepewnie wkroczyłam do środka, chcąc rozejrzeć się dokładniej. Światło z końca różdżki powoli omiatało nierówne ściany od wnętrza drzewa, gdzieniegdzie upchane stosy gałązek i zeschłych liści, a tam z boku jakieś kości... Obrazy stawały się coraz bardziej niepokojące, a zapach powoli wyżerał mi nabłonek w nosie. Robiąc ostatni obrót, po którym zamierzałam opuścić "jaskinię", usłyszałam głośne warknięcie. Drgnęłam, skierowawszy różdżkę w kierunku, z którego sądziłam, że dobywał się ów dźwięk, po czym sparaliżowało mnie na dobrych kilka sekund.
Nundu.
Mój refleks zawiódł, bowiem zdecydowanie zbyt późno oderwałam nogi od podłoża i rzuciłam się ku wyjściu. Wypadając z dziury, zahaczyłam stopą o coś wystającego nieopodal i przetarłam kolano na drewnie. Padłam na piach, licząc na opatrzność losu i szczęście, lecz niestety los nie miał go zbyt wiele w zanadrzu. Trzy wściekłe koty wypadły z drzewa razem ze mną, atakując mnie. Różdżka śmigała w tę i z powrotem, ciskając zaklęciami szybciej niż ja sama zdążyłam o nich w ogóle pomyśleć. Jeden z kotów uderzył mnie zębami w rękę, na szczęście nie zatapiając w niej zębów, jedynie robiąc siniaka. Dodatkowo uderzyłam w konar łokciem, na moment tracąc czucie w lewej ręce. Prawą, tą sprawniejszą, wciąż rzucałam zaklęcia oszałamiające. Panujące wokół zakłócenia utrudniały mi robotę, zaklęcia nie były zbyt silne ani poprawne, w dodatku drżąca ręka nie potrafiła wymierzyć w cel.
Przeklinałam się w myślach, że w ogóle porwałam się na to sama. Komu ja chciałam zaimponować? Zdałam sobie sprawę, że znalazłam się w sytuacji poważnego zagrożenia mojego życia. Może jedno młode nie byłoby w stanie zrobić mi wielkiej krzywdy, lecz trzy koty plus potencjalna matka czająca się w okolicy sprawiały, że moje serce raz po raz gubiło rytm, a każdy mięsień w ciele kurczył się ze zdwojoną siłą, powodując rozległe uczucie bólu w całym moim organizmie. Pulsowało mi w głowie, chyba przestałam oddychać...
Ale udało mi się trafić każde z nundu zaklęciem oszałamiającym. Jeden po drugim padały bezwładnie na piasek.
Wypuściłam powietrze z płuc. Adrenalina jeszcze krążyła w moich żyłach. Podniosłam się na nogi i czym prędzej, tak szybko, jak tylko byłam w stanie, zaczęłam się oddalać od baobabu. Niemal biegłam, po prostu chcąc znaleźć się jak najdalej. Płuca paliły mnie żywym ogniem, to samo łydki i plecy. Piekło mnie przetarte kolano. Rana została oblepiona piaskiem i nie wyglądała najlepiej.
Upadłam.
Leżałam dobrych kilka minut bez ruchu, po prostu oddychając i trawiąc cały ból skumulowany w moim ciele. W zębach i pod powiekami czułam piasek, każdy mięsień drżał, płuca łapczywie wciągały powietrze, a każdy wydech powodował kłucie miliona igieł w klatce piersiowej.
Ale przeżyłam to.
Odkręciłam jedną buteleczkę z eliksirem wiggenowym i wypiłam go duszkiem. Przetarłam usta wierzchem brudnej dłoni i wyplułam gęstą ślinę z ziarnami piachu. Dalsza podróż nie miała sensu. Postanowiłam przez moment odpocząć, zebrać siły, a potem użyć teleportacji, by wydostać się z Egiptu i powrócić do Anglii.
O niczym bardziej nie marzyłam.
DZIEŃ: 7
STAN ZDROWIA: ★ ★ ★
EKWIPUNEK: eliksir wiggenowy, 60g
kostka na walkę: 4
/zt