Pewną przestrzeń w świątyni zajmują same kolumny, wysokie i potężne. Kiedyś zapewne były kolorowe, teraz jednak po upływie czasu pozostały tylko wyryte hieroglify. Są tak blisko siebie, że stając pomiędzy dwoma z rozpostartymi ramionami, niemalże da się ich dotknąć.
Autor
Wiadomość
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Ta wyprawa chyba dobrze mu robiła w sensie psychicznym. Miło było zająć czymś myśli i odłożyć na dalszy plan wszelkie myśli, tym bardziej mając tak dobre towarzystwo. Zresztą po jego zachowaniu łatwo było wyczytać jak nabuzowany energią był... No do pewnego momentu. Akurat jemu pomyłka podwójnie podcięła skrzydła. W końcu stracili cały dzień na szukaniu przedmiotu, który kompletnie nic nie wniósł do ich wyprawy. Nawet jeśli nie mógł tego przewidzieć, było to trochę rozczarowujące. Kolejnego dnia trafili na goblina, który najwyraźniej był rozkochany w zagadkach. Ezra też je uwielbiał, w końcu przejście do dormitorium Ravenclawu w innym wypadku nigdy by się przed nim nie otworzyło. Ezra jednak nie był zbyt zainteresowany goblinem i dla niego to wszystko było trochę stratą czasu, więc raczej udzielał się w momentach, kiedy faktycznie potrzeba było wszystkich głów do myślenia. Przynajmniej dobre było, że Daisy zdobyła jakiś przedmiot... Trzeciego dnia okazało się, że jednak nie wszystko było takie kolorowe i wspaniałe. Spanie na pustyni wcale nie należało do najprzyjemniejszych, a w dodatku zakłócenia magiczne zepsuły im jedzenie w plecakach, więc ze snu wyrwał go potworny ból brzucha... Problemy żołądkowe nie oszczędziły żadnego z nich i humory ich wszystkich znacząco pogarszać. W stronę Margo pokręcił tylko przecząco głową, a potem wypił jeden eliksir wiggenowy, mając nadzieję, że trochę to pomoże. Pomóc mogło jednak tylko fizycznie. A wszyscy bliscy Ezry - w ty wypadku Leonardo - wiedzieli, że na Ezrę w humorkach należało uważać. Clarke po niesamowitej klęsce pierwszego dnia chyba chciał się trochę popisać i koniecznie postawić na swoim. Nie był zadowolony z tego, że towarzysze zignorowali jego propozycję, wybierając inną ścieżkę. Nie miał pojęcia co też strzeliło mu do głowy, aby odłączyć się od grupy... I cóż, potem tego poważnie pożałował, kiedy dotarł do obozowiska znacznie później niż przypuszczał i z bolesnymi odciskami. Cóż, przynajmniej miał z tego jakąś nauczkę. Na tyle, by wiedzieć, że późniejsza samotna wędrówka Daisy może się źle skończyć.
Czas leciał, wciągaliśmy się w coraz to nowsze problemy, a przedmiotu jak nie było, tak nie ma. Zaczynałam powoli wątpić w powodzenie naszej misji, a zmęczenie dawało mi się potwornie we znaki, zwłaszcza że nadal nie pozbierałam się po zatruciu pokarmowym. Głupia choroba Faraona! Postanowiliśmy się ruszyć spod kolumn i ruszyć w dalszą drogę, by odnaleźć nasz cel. Po drodze natrafiliśmy na grupkę dżinów. Nigdy wcześniej żadnego nie widziałam, dlatego mnie przeraziły. Ale potrzebowały pomocy, a ja nie potrafiłam im odmówić. Porozumieliśmy się całą czwórką, zastanawiając, czy wskazać im zabudowania w okolicy ruin - te same, w których odnalazłam mapę. I ostatecznie wskazałam im punkt na mapie. Dżiny były naprawdę fascynujące. Wydawało mi się, że rozumieją mnie bez słów. Ich przywódca był bardzo wdzięczny za pomoc, więc pozwolił nam wybrać sobie po przedmiocie. Ostatecznie zdecydowałam się na lewitujący kapelusz, bo wydał mi się jako-tako przydatny. Po co mi fałszywe pióro podczas podróży? Z drugiej strony mogłam się pokusić na galeony, ale aż tak nie piekliło mi się do bogacenia. Ruszyliśmy dalej, a wtedy dostrzegłam ranne zwierzę w sidłach myśliwych. Niewiele myśląc, podeszłam do niego, by mu pomóc. Bałam się używać różdżki, więc spróbowałam otworzyć sidła ręcznie. Okazało się, że zwierzak, którego nazwy nawet nie znałam, był bardzo ranny. Nie powinnam poświęcać własnego ekwipunku na jakieś nieznane mi stworzenie, ale sięgnęłam po maść, którą trzy dni temu dostałam od uzdrowiciela i wysmarowałam mu łapkę. Przestraszona istotka nagle przestała się bać, spojrzała na mnie, a potem czmychnęła w wydmę. Było mi trochę przykro, bo liczyłam na nowego przyjaciela, ale jednak spełniłam swój obowiązek Puchona i uratowałam kogoś w Egipcie. Niestety, reszta drużyny chyba nie dostrzegła mojej nieobecności, bo gdy się rozejrzałam, nigdzie ich nie było. A Leo był przecież dość charakterystyczny.
Już prawie mam ten kominek. Prawie. Było dobrze, gdyby za mną nie rozległo się "Daisy", które słyszą zapewne wszystkie dzikie stworzenia i mroczni ludzie w okolicy. Odwracam się, ale poza tym nie zwracam na wołanie większej uwagi. Nie wiem co Leo sobie myśli, ale to co robi na pewno nie może wyjść nam na dobre. Przewracamy się razem, tyle że jemu się nic nie dzieje, bo ląduje na mnie, mi za to patyk z krzaka prawie wydłubuje oko - całe szczęście kończy się na mocno zadrapanym policzku, który dosyć nieładnie krwawi. - Co ty wyprawiasz - syczę zdenerwowana, jeszcze bardziej nie mając ochoty tam wracać. Być może Leo zaciąga mnie do grupy siłą, w każdym razie w końcu tam wracam chociaż dalej naburmuszona. Przynajmniej ta noc jest spokojna, wykorzystuję maść, którą dostałam dwa dni temu od od nieznajomego i smaruję policzek. Kolejny dzień nie jest zły, chociaż dalej jestem obrażona. Dobrze, że spotykamy przyjaznych dżinów, a nie znowu podejrzanych staruszków. Kiedy chcą dać nam prezenty, decyduję się na eliksir wiggenowy, z ciężki sercem pozostawiając inne ciekawe przedmioty. Z moim szczęściem Leo zaraz znowu właduje mnie w jakieś krzaki albo dziurę, więc może się przydać. Nawet nie wiadomo kiedy, Margo się gubi. Czyżby postanowiła sama szukać szczęścia, tak jak ja wcześniej? O nie, tak nie można. Skoro ja nie mogłam się sama oddalić, to czemu ona by miała? - Margo zniknęła - oznajmiam chłopakom, jakby sami nie zauważyli. - Czy to aby nie jej ślady? - Wskazuję na wgłębienia na piasku, ale w sumie ciężko stwierdzić czy to wgłębienia po stopach, czy może wiatr je zrobił.
DZIEŃ: 4
STAN ZDROWIA: ★ ★ ★ EKWIPUNEK: cylinder zniknięć, świetlik, maść od uzdrowiciela, skarabeusz - szpieg, eliksir wiggenowy szukanie Margo: 4
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Następnego dnia stopy dalej go pobolewały i podejrzewał, że odciski nie zejdą najszybciej. Starał się jednak nie narzekać, nie chcąc naprzykrzać się towarzyszom. Ezra potrafił przyznać, - wewnętrznie, na głos raczej takich rzeczy nie wypowiadał - że sam był sobie winien. Nieco rozchmurzył się, kiedy na swojej drodze spotkali przyjazne dżiny. Ich ostatnie miejsce noclegu było wyjątkowo przyjemne, więc to je zaproponowali dżinom jako punkt docelowy poszukiwań. Nie spodziewał się, że za tę uprzejmość zostaną nagrodzeni. I to naprawdę hojnie. Ezra wybrał wachlarz sakura, pomijając to, że był to dodatek raczej kobiecy. Czy Clarke kiedykolwiek przejmował się stereotypami? Przez większość czasu szedł zamyślony, trochę odcinając się od współtowarzyszy. Dopiero głos Daisy wyrwał go z własnych myśli. Nie miał pojęcia, jakim cudem tak łatwo każdy z nich bez spostrzeżenia umykał z grupy; była ich tylko czwórka, to wbrew pozorom łatwe do upilnowania grono. - Myślicie, że powinniśmy się trochę rozdzielić, żeby ją szybciej znaleźć? - Było to jednak o tyle ryzykowne, że w konsekwencji mogli zgubić kolejną osobę. Nie było tu zbyt wielu punktów orientacyjnych, więc sam Ezra troche wykluczył takie rozwiązanie. Ślady wskazane przez Daisy mogły, ale nie musiały być rzeczywiście śladami Margo. W końcu nikt nie zauważył, w którym momencie Puchonka właściwie się odłączyła. Był to jednak jedyny trop, więc chyba decyzja nawet nie do końca podlegała dyskusji. - Margo! Żółta! - nawoływał, nie myśląc, czy nie ściągnie tym na nich uwagi jakichś magicznych stworzeń. A może po prostu się tym nie przejmując? Odnalezienie dziewczyny było priorytetem, a i dla niej ułatwieniem mogłoby być podążanie za głosem.
Leonardo nie wykazał się za bardzo, kiedy poszedł po Daisy; czuł się potem koszmarnie winny, bo to przez niego rozcięła sobie policzek. Przeprosił ją milion razy, trochę używając tego obrażenia jako argumentu, żeby wrócili do obozowiska. Nie chciał już bardziej poobijać ani siebie, ani nikogo... Pozostawało mu tylko liczyć na to, że Daisy nie będzie na niego za bardzo zła - widział, że kiepski humor mocno się jej uczepił. Kolejny dzień wcale niewiele zmienił, przynajmniej w tej kwestii. Leo czuł się coraz bardziej zmęczony, mając na uwadze zły nastrój Ślizgonki i jednocześnie poddenerwowanie Ezry z poprzedniego dnia; ciężko było mu uwierzyć w to, że jego partner chciał chodzić samemu i ostatecznie tylko nadłożył drogi. Nie miał go jednak jak powstrzymać, więc... Tego dnia kłopoty żołądkowe już im nie doskwierały, za to szczególnym przeżyciem okazało się napotkanie grupy dżinów. Udało się z nimi nawet porozumieć, a w zamian za pomoc obdarowani zostali różnymi cudeńkami! Vin-Eurico zaczekał aż jego towarzysze podejmą decyzję odnośnie tego, co ze sobą zabiorą, a sam zawiesił oko na fałszywym piórze. To właśnie ten przedmiot spakował do plecaka, mając na uwadze, że podczas tej wyprawy na niewiele mu się zda. Cóż, planował przeżyć i używać tego cacka w domu, także nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! - Jak to zniknęła? - Zmarszczył brwi, oglądając się na swoich towarzyszy, bo akurat odbił odrobinę w bok i faktycznie nie poświęcał im wystarczająco dużo uwagi. Oczywiście, natychmiast musiał tego pożałować... - Nie, nie rozdzielajmy się - zaprotestował szybko, z odrobiną paniki w głosie, bo cholernie go zmartwił brak Margo. Największy problem polegał na tym, że tutaj wszystko wyglądało tak samo, a oni nie wiedzieli kiedy Puchonka się odłączyła i... cholera. Do głowy Gryfona wpadł pewien pomysł i czuł, że jeszcze potem sam siebie będzie wyklinał. Ostatecznie i tak przemienił się w niedźwiedzia, aby skorzystać trochę z miśkowatego węchu. I chociaż czuł już po pięciu minutach, że cały zlany jest potem i futro lepi się do niego nieprzyjemnie, to i tak brnął za śladami i tropił wytrwale, bez większego problemu w końcu znajdując Hayder. Teraz był jeszcze bardziej charakterystyczny... - Wszystko w porządku? - Spytał dziewczynę zaraz po przemianie, dość niefortunnie potykając się (dwie nogi, nie cztery, aaa!) i lądując na piasku. Był cały mokry, ale w gruncie rzeczy zadowolony, bo przynajmniej nie było już żadnych braków w jego ekipie. Dodatkowo kiedy ruszyli dalej, to w jednym ze sprawdzanych przez nich domków Leoś znalazł fiolkę eliksiru leczącego rany! Wziął ją oczywiście ze sobą, pogwizdując radośnie i chwaląc się reszcie.
DZIEŃ: 4
STAN ZDROWIA: ★ ★ ★ EKWIPUNEK: 1 eliksir wiggenowy, 1 leczący rany + maść Poszukiwania Margo: 5, SUKCES
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Przemierzając przez pustynię, która kończyła się dopiero daleko na horyzoncie, łatwo było zatopić się w myślach i na trochę stracić orientację w sytuacji. Jednak to każdy członek zespołu powinien się pilnować grupy, a nie na odwrót. Ezra nie miał jednak zamiaru robić Margo wyrzutów, każdemu mogło się zdarzyć... - Spokojnie, to tylko propozycja. Nie rozdzielamy się - odparł natychmiast na tę nutkę paniki w głosie Leonardo, na krótko podchwytując jego rękę i lekko się uśmiechając. Nie sądził, aby Puchonka zawędrowała daleko, więc na pewno wkrótce mieli ją odnaleźć. Nie sądził jednak, że najbardziej przysłuży się do tego węch Leonardo. Przemiana w niedźwiedzia o naprawdę grubym futrze (Ezra przeczesywał je niejednokrotnie, coś o tym wiedział) w takich warunkach było skazaniem się na męczarnię. Nie kwestionował jednak jego decyzji, bo mimo wszystko nie chcieli przedłużać chwil samotności Puchonki na pustyni. I rzeczywiście, misiowaty nosek bardzo sprawnie poradził sobie z odnalezieniem Margo. Całej i zdrowej. - Uważaj bardziej na siebie - mruknął do Puchonki z troskliwą dezaprobatą, a zaraz potem przeniósł wzrok na Leonardo, który wyłożył się na piasku. Parsknął cicho, wyciągając rękę, żeby pomóc mu wstać. - Ty też, kochanie. Kiedy ruszyli dalej, Ezra dotrzymywał kroku Leonardo. Niespecjalnie ze sobą nawet rozmawiali, ale sama obecność jego chłopaka motywowała Ezrę do wysiłku. Mimo wszystko nie był przyzwyczajony do takich wypraw, a nie chciał zostawać w tyle. Przy Leo dawał zatem z siebie energii ponad normę. No i trzeba było przyznać, Gryfon był jego szczęśliwym amuletem - kiedy Ezra przestał stroić fochy i udawać najmądrzejszego, bardzo szybko los się do niego uśmiechnął, podarowując mu eliksir leczący rany. Magia?
Mam ochotę jeszcze dodać, żebyśmy pod żadnym pozorem się nie rozdzielali, ale Ezra mnie uprzedza i zadaje pytanie czy może powinniśmy to zrobić. Mam właśnie mu jakoś wrednie odpowiedzieć, ale Leo jest pierwszy i pewnie to dobrze, bo odbywa się bez moich niemiłych słów. Szukamy Margo w piasku jak głupki i muszę przyznać, że pomysł wywąchania jej jest całkiem niezły. Nawet nie wiedziałam wcześniej, że gryfon jest animagiem, ale gorąco i pot spływający mi po czole sprawiają, że nawet niespecjalne się dziwię, kiedy zamiast człowieka obok nas pojawia się zwierzę. Podążamy za nim, ja bardzo mam nadzieję, że w odpowiednim kierunku. Jestem coraz bardziej zmęczona i marzę tylko o odpoczynku. Całe szczęście puchonkę udaje się znaleźć już bez większego problemu, patrzę na spoconego Leo trochę z obrzydzeniem, chociaż to przecież naturalna kolej rzeczy. W końcu w grubej sierści musiało mu być super gorąco. Nie wiem dlaczego to do mnie zwraca się o wyczarowanie wody (może dlatego, że jestem super z zaklęć i żadne zakłócenia mi zazwyczaj niestraszne), ale odpowiadam, że nie chce mi się wyciągać różdżki z kieszeni i niech kto inny mu ją wyczaruje. Los chyba jest przewrotny, bo kiedy wędrujemy dalej i moi towarzysze znajdują jeden po drugim eliksiry lecznicze, mi piasek wpada do butów i boleśnie obciera pięty. Gubię też eliksir wiggenowy, który dopiero co dostałam od dżinów. - Dobra, przyznać się. Który zakosił mój eliksir? - zwracam się do chłopaków, bo chyba nie wierzę w ten cudowny zbieg okoliczności - mój się gubi, a oni nagle dwa znajdują? Jestem w złym nastroju i bardzo mam ochotę się z nimi kłócić. Szczególnie, że obtarte nogi bolą, a ja straciłam całe swoje nikłe lecznicze zapasy (nie żeby z początku jakieś miała, tylko jakimś cudem pozyskałam je po drodze). Przynajmniej robi się zimniej i wygląda na to, że zaraz trzeba rozbijać obóz, nie będziemy przecież dalej wędrować po nocy.
Nigdy nie czułam się tak przerażona jak w momencie, gdy się zgubiłam. Miałam ochotę się rozpłakać. Właściwie chyba nawet to zrobiłam, ale było tak gorąco, że łzy albo zasychały mi na policzkach, albo stapiały się z moim potem. Błądziłam po pustyni, nie mogąc nawet zawołać chłopaków czy Daisy, a zakłócenia nie pozwalały mi na wysłanie w powietrze jakiś iskier. Poza tym bałam się, że zobaczy je ktoś niepożądany. Usłyszałam, jak w moją stronę zbliżało się coś dużego. W mojej głowie już narodziła się wizja ucieczki przed buchorożcem, kiedy okazało się, że to wielki grizzly. Cofnęłam się, jednak w pewnej chwili mnie zamurowało. Nie potrafiłam zrobić ani jednego kroku więcej, a strach ogarnął mnie na tyle, że nie dotarło do mnie, iż to nie jest strefa klimatyczna miśków. Uświadomiłam sobie swój błąd dopiero w momencie, gdy niedźwiedź zmienił się w człowieka. Leo? Tym razem prawie popłakałam się ze szczęścia na jego widok, zwłaszcza że mogłam wrócić do obozowiska. W którym to trwały kłótnie o jakieś eliksiry. Nie do końca ogarniałam, o co chodzi, a nie chciałam się wtrącać, więc udając, że ich nie słyszę, położyłam się na piasku. Mnie tam nie było, a miałam po dziurki w nosie wszelkich sporów. Tak naprawdę chciałam już wrócić do domu. Nie wiem jakim cudem, ale zasnęłam niemalże od razu. Obudziła mnie burza piaskowa. Drobinki tego paskudztwa miałam wszędzie - w uszach, w oczach, w ustach, nawet pod ubraniem. Okazało się, że resztki prowiantu, których nie utraciliśmy dwa dni temu, zniknęły zasypane wydmami. Gdybym tylko mogła mówić, pewnie krzyczałabym przekleństwa tak głośno, że słyszeliby mnie na drugim końcu tej pustyni. Czułam się tak okropnie, że zdecydowałam się wypić jeden eliksir wiggenowy, by odzyskać nieco sił. Zrezygnowana, głodna jak diabli i zmęczona, pokręciłam się trochę wokół, na wypadek, gdyby z jakiejś zaspy piaskowej wystawały nasze konserwy. Nawet udało mi się znaleźć paczkę suszonych jabłek. I wtedy dostrzegłam zwierzaka, którego uratowałam wczoraj i który to był przyczyną mojego zgubienia się. Najwyraźniej śledził mnie i Leo, gdy wracaliśmy do reszty drużyny. Rana na łapce nadal mu ropiała, mimo że wysmarowałam mu ją wczoraj maścią od uzdrowiciela. Najwyraźniej była jakaś trefna i powinnam pamiętać, by powiedzieć o tym reszcie. Nie wiadomo, jak zadziałałaby na człowieka. Zwierzątko wydawało się głodne i chore, więc postanowiłam oddać mu jeden z eliksirów. I tak miałam ich całkiem sporo. Do tego oddałam mu jabłka, sama zarządzając sobie głodówkę. Może Ezra, Leo lub Daisy znajdą coś więcej w piasku?
Chyba powinien zacząć brać pod uwagę, że normalni ludzie na widok gigantycznych niedźwiedzi panikowali... Rzecz w tym, że Leo jakoś tak tkwił w przekonaniu, że grizzly na pustyni może być wystarczająco ostentacyjny. Zresztą zdarzało mu się po Hogwarcie pomykać w futrze, chociażby na wykładzie z transmutacji... A i tak głupio mu się zrobiło, gdy dodatkowo wystraszył Puchonkę. I jeszcze nie otrzymał pomocy od Daisy... Oddał jej jeden eliksir wiggenowy, komentując jej humorki ostentacyjnym westchnięciem. No i weź tu człowieku miej dobre serce, kiedy za wielkie poświęcenia taką dostaje zapłatę. Kolejny dzień - kolejne wyzwania. Tym razem zakłócenia magiczne postanowiły pomęczyć ich trochę inaczej... Leonardo zawsze kochał plaże. Nie było dla niego niczego lepszego niż malowniczy krajobraz piaseczku obmywanego wodą, w której mógł trochę posurfować. Kochał wylegiwać się na suchym brzegu, kochał po nim biegać... Teraz czuł, że nie spojrzy na piasek w ten sam sposób, prawdopodobnie już nigdy. Miał go w ustach, we włosach, pod ubraniami i w plecaku. Czuł się paskudnie nieświeżo, zmęczony jeszcze po niedźwiedzich przemianach poprzedniego dnia, a teraz dodatkowo zmasakrowany przez nieprzyjazne warunki pogodowe. Co gorsze, zakłócenia magiczne coraz bardziej dawały się we znaki. Vin-Eurico przechwycił mapę w swoje łapki i postanowił trochę pokierować grupą, zdając się w sporej mierze na intuicję. Cóż, nie powinni narzekać - bardzo szybko wskazał towarzyszom miejsce, w którym (jego zdaniem) znajdował się ów potężny, poszukiwany przez tyle osób artefakt. Teraz tylko go wyciągnąć i sprawdzić wartość...
Leo zachował się bardzo miło, oddając Daisy swój eliksir. Gdyby tego nie zrobił, musielibyśmy ją pewnie odesłać do szpitala, a cała nasza wyprawa i poświęcenie poszłyby na marne. Byłoby mi strasznie przykro, gdyby tak się to skończyło, nawet jeśli sama chciałam znaleźć się już w domu. No i martwiłam się o Ślizgonkę, bo jej stan był naprawdę słaby, zwłaszcza po tej nieszczęsnej burzy piaskowej. Szliśmy w piasku, coraz bardziej głodni i zmęczeni. Czułam, jak słońce paliło moją skórę i brakowało mi cienia, parasola czy nawet głupiego kapelusza. Potraciliśmy wiele rzeczy, a najgorszy był brak prowiantu i wody. W końcu Gryfon zauważył coś w piasku, co mogło być przedmiotem. Nie byłam pewna, czy to na pewno to, zważywszy na to, że kręciliśmy się po Egipcie już piąty dzień z rzędu i ktoś mógł znaleźć prawdziwy zakłócacz magii przed nami. Warto jednak spróbować. Przyjrzałam się, trochę z oddali, ale jednak i pokiwałam głową na znak, że wydaje mi się, iż to jest cel naszej wędrówki.
Nawet nie odpowiedział na ten durny zarzut Daisy, jakoby któryś z nich miał ukraść jej eliksir; Ezra miał może w przeszłości epizody złodziejskie, ale przecież nie zakosiłby współtowarzyszce leczniczej miksturki. Miał jakiś honor. Posłał więc jej tylko lekko pogardliwe spojrzenie i wyminął, stwierdzając, że skoro dziewczyna nie potrafiła pilnować swoich rzeczy, to sama była sobie winna. Uczciwie znaleźli z Leo swoje eliksiry. Dodatkowo nikt by jej przecież nie odmówił pomocy, gdyby poprosiła zamiast od razu rzucać podejrzeń. To nimi odebrała sobie szansę na współczucie u Ezry. Najwyraźniej jednak Leonardo miał za miękkie serce... Niespełna tydzień spędzony na pustyni utwierdził Ezrę w przekonaniu, że na wakacje lepiej będzie wybrać się w góry. Nawet w dobrych warunkach nocowanie tu nie było zbyt przyjemne i Clarke co noc z tęsknotą wspominał dwuosobowe łóżko w mieszkaniu, a co dopiero, gdy złapała ich burza piaskowa. Drobne ziarenka były dosłownie wszędzie - wpadały w oczy, doprowadzając do przymusowych łez, osiadały we włosach, którym i tak daleko było do świeżości, drapały pod ubraniami i chrzęściły pomiędzy zębami. W ich obliczu Ezra czuł się bezbronny, kiedy dodatkowo zakłócenia pozbawiły go możliwości do przeciwzaklęć. Nie miał nawet czasu martwić się o współtowarzyszy. Dobrze jednak, że w tym zamieszaniu nikt się nie zgubił. Nawet nie protestował, kiedy Leo zaczął ich prowadzić, bo w końcu i tak musieli wydostać się z kręgu zakłóceń. Szczęśliwym trafem, Gryfon wykazał się szczególnie trafną intuicją, (chyba) doprowadzając ich do przedmiotu. Merlinie, tak bardzo chciał już skończyć tę wyprawę...
DZIEŃ: 5
STAN ZDROWIA: ★ ★★ EKWIPUNEK: maść uzdrowiciela, wachlarz sakura, eliksir leczący rany wydobywanie: kostka 2 + 26 w staty z zaklęć
Jestem wredna dla Ezry i Leo, więc nawet się nie dziwię, kiedy krukon olewa to co do niego mówię, chociaż oczywiście dalej jestem zdenerwowana. Wcale się nie znamy i mam wrażenie, że też już nie polubimy. Normalnie nie jestem pozytywnie nastawiona do nowych znajomości, a co dopiero mówić o poznawaniu się w tak ciężkich warunkach, które wychodzą na światło dzienne moje najgorsze cechy? W tym wszystkim jestem zdziwiona, kiedy Leo oferuje mi swój eliksir, nawet zapominam mu podziękować. Dopiero wieczorem, kiedy go piję, czuję jak bardzo jestem wykończona i że rzeczywiście go potrzebowałam. Być może gdyby nie ta mała, lecząca dawka, kolejnego dnia nie byłabym w stanie dalej iść i musieliby mnie nieść, ewentualnie porzucić na tej pustyni. Poranek nie może być piękny. Jakby tego wszystkie było mało, tym co mnie budzi jest piach. Wszędzie. W moim nosie, w oczach, nawet go zjadam. Wszędzie pod ubraniem mam go mnóstwo, mam ochotę tylko się rozebrać i go z siebie strzepać, ale wydaje mi się, że zaraz i tak wszędzie powłazi. Próbuję chociaż przemyć wodą twarz, żeby móc coś widzieć. I tak idziemy. Zaciskam usta, bardzo starając się nie pogarszać znowu atmosfery. Nawet się ożywiam, kiedy Leo jakby wie gdzie iść. No proszę, czyżbyśmy byli u celu? Chyba wszyscy bardzo tego chcemy. Kiedy docieramy do odpowiedniego miejsca, pomagam zaklęciami dokopać się do przedmiotu. I mamy go. Wygląda jak jakaś część od zegara, jest złota i na pewno magiczna. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo to jakby czuć. Zmęczenie jakby przechodzi, czuję nowe pokłady energii, na tyle, żeby mieć siłę się cieszyć. Juhu? Ściskam Leo, Margo też, do Ezry podchodząc trochę z rezerwą. Możemy wracać do Hogwartu!