Jakież to brutalne i krwawe sceny przewijały się teraz przez jej umysł. Złapała się nawet na tym, że zastanawiała się, na ile głęboko wszedłby w czaszkę Brooks obcas, gdyby wcisnęła go jej przez oczodół. Czy na całą głębokość? A może jednak napotkałby na jakiś opór? Nazwać to, co czuła, rządzą mordu, to jak nic nie powiedzieć. Nie mogła nadziwić się faktem, że największą furię wzbudzała w niej właśnie Julia, wokół której gotowa była zorganizować sobie życie. A może wcale nie powinno jej to dziwić? Może to absolutnie logiczne?
Nie chciała słuchać, a jednak słuchała, miała ochotę uciec, ale ustała, miała ochotę ją uderzyć, ale zaciskała tylko knykcie na butach, którymi chciała rzucić, ale się powstrzymała. Czuła, że coraz mocniej zaciska zęby, wszak tylko tym sposobem była w stanie zmusić się do milczenia. Czuła, jak drży jej broda, jak do oczu nabiegają jej łzy, ale wytrzymała i nie rozkleiła się zupełnie.
Kiedy Julia zamilkła, obróciła się do niej, rzuciła buty na podłogę i paroma szybkimi krokami pokonała dzielącą je odległość. Teraz, tuż obok niej, ochota na rękoczyny była silna, wręcz przemożna. Zacisnęła pięści, wbiła paznokcie w poduszki palców. - Problemy nie są wymierne. - Cedziła słowa przez zaciśnięte zęby, nie otwierając ust ani o cal. - I wiesz co? Bardzo cieszę się, że mam obie ręce, że starzy nie mają na mnie czasu, a moim głównym problemem jest kłócenie się z głupią pizdą z Soton, która wykorzystuje każdą okazję do podkreślenia tego, jak rozpieszczona, wkurwiająca i niedostosowana do życia jestem. - Nie panowała już nad głosem, który powoli się załamywał, coraz mniej przywodząc na myśl słowa, a coraz bardziej krzyk. - Bo przynajmniej widzę teraz, jaka naprawdę jesteś. Zimna. Obojętna. Niereformowalna. - Szturchnęłaby ją, ale zatrzymała się w połowie ruchu i wydała z siebie dźwięk z pogranicza pisku i warknięcia.
Odwróciła się od Julii i usiadła na jednej z licznych, stojących na środku korytarza ławek, skierowanych frontem do wiszących na ścianach obrazów. Ukryła twarz w dłoniach i skupiła się na próbie uspokojenia oddechu. Nie chciała na nią patrzeć, ale podejrzewała, że nadal jej słucha. A nawet jeśli nie, potrzebowała wyrzucić z siebie kilka spostrzeżeń. - Każda osoba, którą spotykam, okazuje mi pozorną sympatię. A jak przychodzi co do czego, to Arla głośna, Arla pijana, Arla zarozumiała. Pierdolcie się kurwa wszyscy. Ja to już wszystko słyszałam od własnej matki, nie musicie się kurwa powtarzać. - Łkała we własne ręce, zaciskając zęby na wnętrzach dłoni i klęła we wszystkich językach, jakimi operowała. Nienawidziła tego, co stało się z ich relacją po wylocie Julii. Nienawidziła tego, kim obie się stały. Czuła czystą, prostą, bezsensowną złość.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Najwyraźniej wyobraźnia Angielki nie była tak bogata, jak ta Szkotki. W jej głowie nie było scen rodem z filmów gore. Brakowało w tym wszystkim zdejmowania trampków, ciskania nimi w przyjaciółkę, wciskania vansów do gardła. Jedno było jednak dla nich wspólne. Każda z nich wzbudzała w drugiej furię, choć okazywaną w inny sposób. Były z dwóch skrajnych światów i w takich chwilach było to widoczne bardziej niż zwykle.
Ona mówiła, mówiła, mówiła. Arla słuchała, słuchała, słuchała. I z każdym wypowiedzianym słowem wyraz na jej twarzy się zmieniał. Była na krawędzi i Julka to wiedziała. Nic sobie jednak z tego nie robiła. Była wściekła i biła tak, by zabolało. Kiedy Szkotka się w końcu rozkleiła, nawet się nie przejęła. Nie jej wina, że była miękka i płakała przy byle okazji, bo tak odbierała jej humory, których świadkiem była przez tyle lat.
Gdy Arleigh nazwała ją pizdą z Soton, zaniosła się głośnym śmiechem. Przy epitetach, jakich nasłuchała się w swoim życiu, te brzmiały niemal jak komplement. - Bo jesteś rozpieszczona i wkurwiająca – potwierdziła słowa przyjaciółki, patrząc jej głęboko w oczy. – Ale w końcu przejrzałaś na oczy, brawo. Od dawna ci powtarzałam, żebyś mnie nie idealizowała. I teraz, nareszcie, widzisz mnie taką, jaką jestem. – Nie obraziła się na przykre słowa. Sama w stosunku do siebie nie używała o wiele lepszych. Znała się dobrze. Swoje wady, swoje zalety. I bez problemu akceptowała siebie taką, jaką była. Teraz Arli również to dojrzała, a to była najprostsza droga do wyleczenia się z Brooks.
Widząc płaczącą przyjaciółkę, nie zareagowała. Oparła się jedynie o ścianę, wlepiła w nią spojrzenie i pozwoliła Szkotce się rozkleić. Takie łzy potrafiły zdziałać cuda i oczyścić własną duszę z emocji. Sama przekonała się o tym, choć niechętnie, podczas wspólnego kolędowania.
Jej wyjazd zmienił więcej, niż sądziła. Miała wrażenie, że oddaliły się od siebie o jakąś niebotyczną odległość. Jednocześnie czuła, że to przez to, że obie miały okazję złapać dystans i się przekonać, jak wygląda rzeczywistość, tak zakłamywana przez ciągłe przebywanie w swoim towarzystwie. Takie momenty mogły obrać dwa kierunki – albo umocnić przyjaźń, albo rozbić ją na drobne kawałeczki. Julia nie miała wątpliwości, że spełni się jednak ten pierwszy scenariusz. Mimo całej tej złości do tej rozpuszczonej gówniary z zamku, byłaby w stanie zabić, dosłownie zabić, gdyby ktokolwiek oprócz niej samej chciał ją skrzywdzić. Arla jednak czegoś nie rozumiała. Brooks nie należała do tych osób, które bezkrytycznie patrzą na najbliższych. Widziała Armstrong taką, jaką była. Wiele rzeczy w niej kochała. Równie wiele nienawidziła. Nie akceptowała jej humorów, łez, fochów i autodestrukcji. Chciała bowiem, aby stawała się lepsza i dorastała do własnej wielkości, a nie zachlewała pałę i łaziła z niebieskimi białkami po szkole.
Każdy płacz kiedyś się kończy. Wiedziała o tym doskonale i po prostu czekała na koniec. Na uspokojenie oddechu. Na zmęczenie kanalików łzowych. Na przywrócenie temperatury ciała do normalności. Na nieuchronne zobojętnienie wobec emocji, które doprowadziły ją do tego momentu. Czekała więc, oddychając ciężko. Nie wiedziała, ile czasu minęło, ale kiedy opuściła ręce i uniosła wzrok przed siebie, zobaczyła Julię, opierającą się o ścianę pomiędzy obrazami. W głębi duszy była jej wdzięczna za to, że została - przecież mogła sobie pójść - ale nie zamierzała jej tego okazywać. Jeżeli dobrze ją zna, a w to Arla nie wątpiła, sama doskonale się domyśli.
Ułożyła dłonie na kolanach i wlepiła w nie spojrzenie. Przypomniała sobie poranną rozmowę z Lowellem i niezobowiązujące Co z Julką? Sama chciałaby wiedzieć. Chciałaby, żeby ktoś jej wytłumaczył. Wręczył instrukcję obsługi, najlepiej po angielsku i pokazał: tu się włącza, tu wyłącza. Tu podgłaśniasz, tu wyciszasz. Tu włączasz przytulanie, a tutaj quidditcha. Ale ludzie tak nie działali. A przynajmniej nie Julia Brooks. Podniosła więc niechętnie wzrok i napotkała na jej spojrzenie. Nie była pewna, jaki wyraz twarzy widzi. Czy było to zniecierpliwienie? Nie byłaby tym zaskoczona. Sama byłaby sobą zniecierpliwiona. Sama była sobą zniecierpliwiona. Nie miała siły, ani powodu, żeby się uśmiechnąć, więc patrzyła się tylko na nią, ważąc w głowie za i przeciw.
De facto było już dla niej za późno. Nie wyobrażała sobie funkcjonowania bez Brooks, to między innymi dlatego tak źle zareagowała na jej wyjazd. Wiedziała, że to silna, młodzieńcza i destrukcyjna emocja, ale sama wiedza o tym nie oznaczała, że potrafi się kontrolować. Tymczasem coraz częściej napotykała po drugiej stronie opór, tym większy i bardziej zdecydowany, im bardziej starała się jakkolwiek przejąć inicjatywę. Ból, który sprawiała jej Julia, był większy, niż cierpienie, które mógł spowodować u niej ktokolwiek inny. Z tego też powodu musiała zdecydować się na jeden ze scenariuszy. Albo oderwie się od niej w tej chwili, póki ma jeszcze resztki rozumu i woli samodzielności, narażając się na całkowitą destabilizację, ale w dalszej perspektywie jakiegoś rodzaju powrót do normy, albo też zgodzi się na obecny stan rzeczy i postara się nauczyć żyć z osobą, która jest dla niej nie tylko najważniejsza, ale także najgroźniejsza.
Nie musiała się wiele zastanawiać. Naprawdę nie wyobrażała sobie życia bez niej. Wstała powoli, omiotła wzrokiem korytarz, dostrzegła swoje buty. Podeszła do nich powoli, schyliła się, chwyciła oba w jedną rękę, drugą sięgnęła po różdżkę. Stuknęła, skupiła się, przymknęła oczy, wzięła głęboki oddech. Szpilki skurczyły się do absurdalnego rozmiaru i wylądowały w kieszeni płaszcza razem z różdżką. Wtedy dopiero podeszła do Julii i stanęła w pewnej, choć nadal niewielkiej odległości. Była już spokojniejsza, a przynajmniej starała się na taką wyglądać. Kiedy się odezwała, głos miała czysty, chociaż jakby lekko zmęczony. - Masz ochotę na gorącą czekoladę? Czy mam spierdalać i zająć się czymś dla rozpieszczonych, wkurwiających, itede, itepe? - Uniosła wysoko brwi i mimowolnie wyciągnęła w jej stronę otwartą dłoń.
Złap, proszę. Złap. Nie każ mi spierdalać.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Życie bywało przewrotne. Znały się siedem długich lat. Przez ten czas były sobie niemal kompletnie obce. Grały razem w szkolnej drużynie, uczęszczały na te same lekcje, ale podążały zupełnie innymi ścieżkami. Julka miała Arlę za rozpuszczoną idiotkę ze szlacheckim tytułem. Arla Julkę zapewne za zarozumiałą mugolaczkę z Soton, zawsze wycofaną i nieco na uboczu. I obie miały rację. Jednak przez te ostatnie kilka miesięcy studiów stały się sobie bliższe, niż każda z nich byłaby w stanie to przewidzieć. Jak to się stało, że dwie osoby, tak różne, o tak różnym pochodzeniu i podejściu do życia, znalazły wspólny język? Sam Merlin nie raczył tego wiedzieć. Tak samo, jak nie byłby w stanie pojąć, jak to możliwe, że w kilka krótkich miesięcy poznały się na wskroś. Może to był jeden z tych momentów, kiedy los postanowił zadrwić z nich obu i postawił naprzeciw sobie dwie tak odmienne osobowości? A może były dwoma z pozoru zbędnymi elementami układankami, które wbrew wszystkiemu, pasowały do siebie idealnie? Szkocka szlachcianka mieszkająca w zamku, z matką czarodziejką-dyplomatką i wychowana przez doki mugolaczka. Los nie mógł zadrwić z nich mocniej. Kochała nienawidzić tę rozpuszczoną jedynaczkę. Jednocześnie nienawidziła to, że tak ją kocha i że tak wiele dla niej znaczy. Naprawdę dziwna przypadłość.
Julia, wbrew pozorom, nie wymagała instrukcji. Faktem jednak byo, że zmieniła się przez ostatnie miesiące bardziej, niż przez te wszystkie lata w Hogwarcie. Nie była to ewolucja. Była to rewolucja. Rozpoczęcie studiów było dla niej czystą kartą. Wciąż miała grzywkę, jak kiedyś, wciąż kochała quidditcha, blanty i robienie głupot. Do tej niepokornej mieszanki zainteresowań doszła jednak surowość i powaga. Julka przestała się pierdolić, w końcu wiedziała, kim jest, czego pragnie i przede wszystkim – wyzbyła się kompleksów i wątpliwości. Wszystkie elementy układanki trafiły na swoje miejsce. Cel był jeden, szlachetny, a cała reszta zeszła na dalszy plan. Ułatwiało to mnóstwo rzeczy. I odbijało się na ludziach obok, którzy tego nie wiedzieli, albo nie rozumieli. Większość odbierała ją jako hardą laskę, która czerpie przyjemność z robienia krzywdy innym za pomocą tłuczka. „Życie to nie tłuczek” – odbijało się to w jej głowie od początku tego miesiąca. Dawniej by się z tym zgodziła, ale nie dziś. Znalezienie celu w życiu całkowicie zmienia perspektywę. Za tym szło wiele innych, często drastycznych zmian. Była na najprostszej drodze do tego, by stać się Avgustem, ale jeżeli miała to być cena za wielkość, była w stanie ją zapłacić. Jeszcze nigdy nie osiągnięto mistrzostwa, idąc na kompromisy.
Arla mogła sobie nie wyobrażać życia bez Brooks, ale Brooks wyobrażała sobie życie bez Armstrong, Nie dlatego, że ta dla niej nic nie znaczyła, bo było wręcz przeciwnie. Po prostu nic nie było ważniejsze od celu. Ani miłość, ani przyjaźń. Nic. Mimo to nie mogła udawać, że łzy Szkotki nie robiły na niej wrażenia. Robiły. W głębi ducha miała ochotę ją przytulić i pocieszyć, ale takie coś nie było w jej naturze. I nie przynosiło żadnych rezultatów. Wystarczyło spojrzeć na Solberga, który po zawieszeniu na początku roku, wciąż odpierdalał głupoty i skończył jako świadek nieszczęścia Callahana. I został zawieszony w prawach ucznia. Tak się kończyły próby tłumaczenia negatywnych zachowań innych.
Widząc, jak Arla chwyta buty i zmniejsza je zaklęciem, przeklęła w duchu. Przecież wszędzie były mugolskie kamery! - Idiotka. – Przyszło jej na myśl. Ministerstwo Magii bez wątpienia będzie musiało po niej sprzątać. Kiedy Arla zaproponowała czekoladę, nie odezwała się ani słowem. Ruszyła tylko śladem Szkotki. Nie miała ochotę na czekoladę. Nie rozumiała, jak można lubić czekoladę. Wciąż jednak szła za Szkotką, a kiedy już opuściły salę z holenderskim malarstwem, sięgnęła pod zwiewną sukienkę, chwyciła ją za gumkę od majtek, przyciągnęła do siebie i strzeliła. Gdy ta się odwróciła wtuliła się w nią mocno, jakby się bała, że po wypuszczeniu z rąk, ta zniknie.
- Wkurwiasz mnie jak nikt inny. I kocham cię jak nikogo innego. Dobrze, że się kłócimy. To znaczy, że nam na sobie zależy – powiedziała, kładąc brodę na jej barku. Czuła się… dziwnie. Walczyły w niej skrajne emocje, ale w tym krótkim momencie przeważały te pozytywne. – Arleigh Armstrong. Czy zechcesz uczynić mnie najszczęśliwszą pizdą z Soton w historii i zostać moją współlokatorką?
Oddałaby mały palec lewej ręki za duży, papierowy kubek ciepłej, gorącej czekolady, najlepiej z wysoką warstwą chłodzonej, bitej śmietany z puszki. Ten smak kojarzył się jej z zimowymi spacerami po Eidyn, a może niedługo zacznie się jej kojarzyć z zimowymi spacerami po Londynie?
Nie bała się zostawienia, nie bała się odrzucenia, bo z tym wszystkim prawdopodobnie by sobie poradziła. Bała się sama siebie, swojej głupoty, gwałtowności, nieumiejętności radzenia sobie ze stresem. Bała się, że odpierdoli coś, po czym spierdoli sobie wszelkie rozważane na przyszłość opcje, czy to Hogwart, quidditch, czy polityka. Nie bała się zostawienia. Bała się jego konsekwencji. A konsekwencje bycia zostawioną przez Julię byłyby dla niej daleko idące.
Drobiąc kroczki, wyszła z sali holenderskiej i wzdrygnęła się mimowolnie, czując strzał, którego wcale się nie spodziewała. Odwróciła się błyskawicznie z niemym pytaniem na twarzy, tylko po to, by zostać gwałtownie pochwyconą w objęcia. Co do... Do tej pory to raczej ona sama stosowała podobne manewry. Julia, no cóż, nie inicjowała kontaktu, a nawet jeśli to robiła, wydawała się w tym dużo ostrożniejsza i skąpsza. Armstrong nie miała jednak sił ani ochoty na kwestionowanie pozycji, w jakiej się znalazła. Z całej siły objęła Brooks i wtuliła się w nią tak mocno, jak tylko mogła. Nie wiedziała, co powiedzieć, ale z miejsca poczuła się dużo lepiej. Odetchnęła głęboko, kiedy głowa Julki spoczęła jej na ramieniu. Dobrze znała ten gest, wszak sama była jego autorką. Może nie nauczyła jej, że życie to nie tłuczek, ale z całą pewnością przyczyniła się do znacznej poprawy w zakresie okazywania uczuć i emocji.
Wstrzymała oddech, kiedy Brooks odezwała się w końcu, a kiedy zadała wręcz sakramentalne pytanie, odsunęła lekko głowę do tyłu i ujęła jej twarz w dłonie. Chciała ją pocałować, ale wiedziała, że to zniweczyłoby wszystko, do czego dążyły i co ustaliły w ostatnim czasie. Dostrzegła nawet cień niepewności w jej oczach, więc ostatecznie cmoknęła ją w nos i uśmiechnęła się szeroko. - Aye. Ale wybieramy wspólnie. I nie na głównej ulicy. I blisko parku. I chcę okna od wschodu, ewentualnie od południowego wschodu. - Może jednak byłą odrobinkę rozpieszczona. A może po prostu wiedziała, czego chce od życia, przynajmniej w zakresie mieszkania.
Odruchowo zerknęła za siebie, kiedy usłyszała cichy rytm kroków. Jakiś strażnik, w mundurowej czapce i z latarką w ręce, włączoną, mimo wczesnych godzin, chodził w kółko dookoła kosza na śmieci ustawionego przy wejściu. Może jednak przesadziła z tym Confundusem?
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Wbrew temu, co myślała sobie Arla, Brooks nie miała szczególnych oporów przed okazywaniem uczuć i emocji. Po prostu nie była w tym tak wylewna jak przyjaciółka i robiła to, kiedy czuła taką potrzebę. A że czuła ją wyjątkowo rzadko, to już zupełnie inna sprawa. Czując na twarzy dobrze znane dłonie, a na zadartym nosie znajome miękkie usta, poczuła w piersi dobrze znane ciepło.
- Ponoć Richmond jest spokojne i zielone. – Stanęła lekko na palcach i cmoknęła Szkotkę w czoło. – W każdym razie mi to obojętne, gdzie zamieszkamy, dopóki będziesz po sobie sprzątała i nie używała moich szczotek do włosów. – Uśmiechnęła się zadziornie, cofając się pół kroku do tyłu.
– To co, nadal masz ochotę na tę czekoladę?
Już po chwili ruszyły w kierunku wyjścia. Nie zobaczyły co prawda dziś zbyt wielu dzieł, ale za to postawiły kamień milowy w ich relacji, a to już coś. Po minięciu zmieszanych ochroniarzy wyszły na zewnątrz i ruszyły w kierunku niewielkiej budki z gorącymi napojami. Julia podeszła do niej, położyła przed sprzedawcą zwitek funtów i złożyła zamówienie. Były jedynymi klientkami, więc nie musiała czekać długo. Wręczyła Szkotce kubek parującej czekolady z grubą warstwą bitej śmietany, sama zaś zaczęła grzać zmarznięte dłonie własnym, z czarną gorzką kawą.
- No to za Londyn. – Wzniosła toast i stuknęła się lekko z przyjaciółką. Jak mawiał pewien starożytny mędrzec, „Po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój”. I tak było właśnie w tej chwili. Dwie młode dziewczyny, których los miał się zacząć przenikać jeszcze częściej niż dotychczas. Czuła ekscytację na myśl o wspólnym mieszkaniu. Nie tylko usamodzielni się jeszcze bardziej i będzie bliżej rodziny, ale również będzie miała u boku kogoś, komu na niej zależy. Czasami szczęście było na wyciągnięcie ręki i przybierało postać uroczej Szkotki.
Ariadne bywała w mugolskich galeriach sztuki do czasu do czasu. Lubiła przyglądać się pięknym dziełom, a mugolska kultura nadal była dziewczynie bardzo bliska. Wręcz naturalnie przychodziło jej poruszanie się po niemagicznej części Londynu taksówką. Od jakiegoś czasu marzyła o odwiedzeniu najsławniejszej londyńskiej galerii skrywającej tak wiele arcydzieł, że pewnie wyjdzie wręcz onieśmielona. Ariadne miała ewidentnie jakąś głęboką słabość do artystycznej twórczości, a pasją tą została zarażona przez swoją przyjaciółkę. Pojawiła się przy ogromnym budynku w lekkiej, beżowej koszuli z szerokimi, długimi rękawami. Spodnie i pasek dobrała skromne, o szarej barwie. W National Gallery panował mniejszy ruch niż zwykle z jakiegoś powodu. Można było na spokojnie zatrzymać się przy tym obrazie, który się wybrało. Nawet ciche rozmowy nie sprawiały, że panował irytujący szum dookoła. Przechadzała się, przyglądając dziełom Renoira, którego impresjonistyczne przedstawienia pełnych kwiatów łąk i lasów zawsze zachwycały Ariadne. Przemknęła obok barokowego Velasqueza, uśmiechając się na widok jego wąsów. Nijak nie umiała spojrzeć na autoportrety tego malarza z powagą. Następny pojawił się Edvard Munch - tutaj dziewczyna spędziła dużo czasu. Lubiła każde z jego dzieł, a melancholia szybko dopadała Ariadne, gdy tylko myślała o biografii Norwega, którą czytała. Po godzinie stwierdziła, że zaczynają boleć ją nogi od nieustannego krążenia po galerii, więc usiadła na ławeczce przed ulubionym obrazem. "Pocałunek" Gustava Klimta od początku ujął ją w wyjątkowy, tajemniczy sposób. Obraz olejny zdobiony tak czule płatkami złota sprawiał wrażenie idealnego uchwycenia tego, co w miłości najpiękniejsze. Choć dotyczył z pewnością tej erotycznej i intymnej, Ariadne zaczęła myśleć o miłości przyjacielskiej. Przyłapała się kilkanaście razy na chęci głośnego skomentowania jakiegoś zachwycającego pejzażu, ale - nie miała do kogo się odezwać. Odrobinę dziwnie było jej zagadywać obcą osobę, która pewnie chciała w spokoju kontemplować sztukę. Gdyby była tu przyjaciółka młodej Wickens to z pewnością razem czerpałyby przyjemność z wizyty w galerii. Ale nie mogła tu być. Siedząc tak przez długą chwilę, Ariadne nagle poczuła zaskakującą wilgoć na policzku i unosząc dłoń, aby ją wytrzeć, zrozumiała, że uroniła łzę.
-Gdy zakochani całują się po policzkach, to znaczy, że błądzą po omacku, szukając swych ust. Pocałunek tworzy kochanków - odezwał się Larkin, podchodząc bliżej nieznajomej kobiety, dostrzegając wcześniej łzę na jej policzku. Takie emocje chciałby wywoływać swoimi rzeźbami, czy przedmiotami, które mógłby wykonać. Chciał, żeby ludzie patrząc na jego dzieła czuli wszystko - szczęście, smutek, złość, rozczarowanie, zachwyt, wzruszenie. Owszem, być może nieznajoma jedynie przypomniała sobie o czymś mało przyjemnym. Być może wspominała teraz kogoś ważnego, z kim z różnych przyczyn relacja nie była taka, jak być powinna i stąd pojawiła się łza - jako efekt tego, o czym myślała, niż poruszenie obrazem, ale czy nie właśnie o to chodziło? Żeby sztuka mogła przemawiać, poruszać odpowiednie struny w duszy, musiała przywoływać odpowiednie skojarzenia. Musiała być żywa, będąc jednocześnie zamknięta w jednej sekundzie. - Myślę, że ta dwójka także błądziła… Choć może po prostu nie rozumiem obrazów, a ten powinien mnie poruszyć - dodał, przekrzywiając odrobinę głową. W dłoniach trzymał niewielką figurkę konia, którą kręcił między palcami, zatrzymując się na moment, aby przesunąć opuszkami po niej i znów wrócić do obracania. NIe zwracał na figurkę większej uwagi, zajmując jedynie czymś dłonie. Do National Gallery nie przychodził zbyt często, ale pytanie siostry o otwarcie własnej galerii, a także własna niepewność co do tego, co powinien robić w przyszłości, sprawiły, że chciał odwiedzić jedno ze słynniejszych pośród mugoli miejsc. Chciał zobaczyć, co wystarcza mugolom, aby przychodzić w to miejsce, aby cieszyć się sztuką. - Przepraszam, że tak zagaduję - odezwał się ponownie, spoglądając tym razem na nieznajomą, uśmiechając się ledwie dostrzegalnie kącikiem ust. Wiedział, że w tej chwili wyglądał na parę lat starszego, niż w rzeczywistości był, a co zdążyła już wytknąć mu jego matka, ale nie zamierzał tego zmieniać. Czuł się starszy, czy raczej czuł na swoich barkach zbyt duży ciężar, żeby jeszcze przejmować się do końca swoim wyglądem. Teraz nawet cieszył się z tego, że nie wygląda, jak zwykle. Mógł uchodzić za kogoś starszego i bardziej zmęczonego życiem niż powinien, a zauważył, że mugole właśnie to uwielbiali. - Czy pani także zastanawiała się czasem, jakby to było, gdyby obrazy mogły mówić? Gdyby zamiast przedstawiać nam tylko jedną scenę, mogły opowiedzieć ją? Czy byłyby równie wzruszające, czy traciłyby na swoim wyrazie?
Słowa o zakochanych i miłości brzmiały co najmniej niezrozumiale i obco. Ariadne nie tylko nie doświadczyła smaku dzielenia z ukochaną osobą czasu, zmartwień, idei. Nawet w sferze dotyczącej jedynie fizyczności pozostawała zupełnie bez najmniejszej skazy. Jej usta nigdy nie spoczęły na cudzych wargach w czułym pocałunku. Serce biło spokojnym rytmem, nie znając uczucia bycia wzburzonym namiętnością. Dlatego zamrugała kilkukrotnie, przyglądając się podchodzącemu mężczyźnie. Wyglądał na odrobinę starszego. Kusiło, aby po prostu mu przytaknąć, bo pewnie wiedział o czym mówi i miał rację, ale bezmyślny konformizm nie pasował do jasnowłosej. - Może to nieśmiała miłość. - bąknęła, podsuwając swoją interpretację twórczego wylewu Klimta. Gdyby miała zgadywać kogo przedstawia obraz, szybko doszłaby do wniosku, że jest na nim młoda para, która stawia pierwsze kroki ku sobie. Ale co też mogła wiedzieć. W jakiejś innej rzeczywistości być może Wickens sama spróbowałaby swoich sił w malarstwie czy teatrze, ale w tym życiu w ogóle nie znalazłaby na to czasu. Jedyne twórcze przebłyski miewała pod prysznicem, notorycznie śpiewając przeróżne piosenki. Ariadne otarła policzek dłonią odzianą w miękką rękawiczkę. Na początku odrobinę się speszyła, jednak mężczyzna uprzejmie przeprosił za wyrwanie dziewczyny z rozmyślań. Zauważyła też drobny, ale sympatyczny zalążek uśmiechu. Coś w dłoni trzymał, ale nie widziała dokładnie co. Zastanowiła się nad pytaniem nieznajomego. Uważała oczywiście, aby nie zdradzić tego, że w czarodziejskim świecie obrazy często poruszały się oraz mówiły. - Każda forma sztuki jest unikatowa i ma swoje zalety, jak i wady. Lubię stałość tych obrazów. Są bezpieczną przystanią, która nie odejdzie ani się nie zmieni. - wskazała na ściany galerii ręką. - Ale czasem oglądam w internecie gify i gdyby obrazy kiedyś były takimi gifami to również mogłyby być fantastyczne. A jakby dodać do tego głos? Traciłyby coś, jak i zyskiwały. Niektórym obrazom bardzo pasuje milczenie, a słowa mogłyby tylko zepsuć ich wrażenie. Inne zachwycałyby jeszcze silniej, gdyby dać im możliwość opisywania sceny. Z drugiej strony wielu uczuć nie da się dobrze objąć mową. - zorientowała się, że mówi wyjątkowo chaotycznie i wręcz bełkotliwie, co rzadko się Ariadne zdarzało. Speszyła się swoim długim wywodem, który pewnie zrobił z niej w oczach mężczyzny jakąś przemądrzałą pseudokoneserkę. W jej oczach zdecydowanie zrobiło. - Dobrze, że nie musimy się ograniczyć w tym, co tworzymy, tak podsumowując. - odwróciła wzrok. Jak dobrze, że w historii rozwinęło się tak wiele nurtów artystycznych, że każdy może znaleźć coś dla siebie. A nawet jeśli nie znajdzie, to wystarczy samemu się za to wziąć. Zdaniem Ariadne ktoś, kto nie lubił sztuki po prostu nie znalazł tej niszy, która by do niego przemówiła. A do niej przemawiało tak wiele. - Widział Pan "Drzewo Życia" Klimta? - zagaiła, spoglądając na swe dłonie. Ten obraz również uwielbiała. Gdyby nieznajomy nie miał okazji go obejrzeć, mogłaby nawet zaproponować wspólną przechadzkę po galerii, bo wiedziała, w którym dokładnie korytarzu się znajduje.
Popatrzył na kobietę z nieznacznie uniesioną brwią, po chwili kręcąc głową. Nie, zdecydowanie nie była to nieśmiała miłość. W pozie przedstawionej przez artystę, w ułożeniu rąk, w wyrazie twarzy kobiety – we wszystkim tym czuć było oczekiwanie, pragnienie. Zgodziłby się z tezą, że to początek, pierwszy prawdziwy pocałunek tej dwójki, pierwsze spotkanie sam na sam, które pragnęli wykorzystać w pełni, ale nieśmiała miłość? - Chyba potrzebowałbym wyjaśnienia, czym nieśmiała miłość miałaby być – powiedział spokojnie, uśmiechając się nieznacznie. – On nie jest z pewnością taki, wręcz powiedziałbym, że jest zdecydowany w tym co robi. Ona… Proszę spojrzeć, jak go obejmuje. Tu czuć intymność, w otaczającej ich aurze. Nie powiedziałbym, że jest tu choć trochę nieśmiałości, ale podobno widzimy w sztuce to, co chcemy zobaczyć, że wyciąga z nas to, co staramy się ukryć – odpowiedział w końcu powoli, spokojnie. Nie narzucał swojej interpretacji, swojego spojrzenia, ale dzielił się nim z nieznajomą. Spojrzenie na sztukę innych osób było tym, co go interesowało. Szczególnie gdy zastanawiał się nad tym, czy powinien iść w kierunku samodzielności artystycznej, czy wciąż opierać się o rodzinną galerię, o nazwisko jako takie, nie zaś jego prywatne osiągnięcia. Był zawsze ciekaw, czego inni ludzie poszukiwali w sztuce, dlaczego obrazy działały na nich tak, a nie inaczej, albo dlaczego nie przemawiały do nich zupełnie. Interesowało go właściwie wszystko, przez co z uwagą słuchał nieznajomej. Nie brzmiała dla niego jak pseudokoneserka, o nie. Ciekawiło go, czy gdyby rzeczywiście miała możliwość porozmawiać z obrazem, a nie tylko gifami, które nie do końca pojmował, czym były, mogłaby zmienić zdanie. Z drugiej strony, mogłaby się wystraszyć, gdyby nagle została poinformowana, że poza mugolskim światem jest także magiczny, w którym obrazy naprawdę mogą się ruszać. Wiedział, że nie powinien mówić jej wiele, ale mógł przecież głośno marzyć. - Jednak… Gdyby mogły, czy nie byłoby dobrze dowiedzieć się, czy są wymysłem artysty, czy kopią prawdziwie żyjących kiedyś ludzi? Chociaż, czy przez to, że namalowani, czy gdyby mogli się ruszać, nie byliby także prawdziwi? – spytał, po czym machnął lekko ręką, na znak, że były to jedynie rozważania, które nie prowadziły do niczego. Brakowało mu jednak podobnych rozmów, a wiedział, że już za moment nie będzie mieć możliwości do prowadzenia ich zawsze, wszędzie, o każdej porze. Będzie musiał liczyć na szczęście, aby złapać swojego rozmówcę, gdzieś w parku, albo że przypadkiem też będzie chcieć się spotkać. Spojrzał na kobietę z zainteresowaniem, kiedy zadawała swoje pytanie, żeby zaraz pokiwać lekko głową. - Rozumiem, że jest pani fanką jego twórczości? Obraz znam, ale nie powiem, żebym… Wolę rzeźby. Obrazy, choć piękne, nie przemawiają do mnie tak jak wszelkiego rodzaju posągi, płaskorzeźby. Pomimo swej głębi, nie przemawiają do mnie tak bardzo, ale jestem ciekaw pani interpretacji – odpowiedział, pochylając lekko głową w niewielkim ukłonie. Nie miał nic przeciwko, aby usłyszeć jej słowa, a nawet przejść się w dalszą część muzeum, aby stanąć przed obrazem.
- To aluzja do mnie czy do Pana? - zapytała, czując, że jego słowa mogły mieć jakieś większe przesłanie. Czy faktycznie widzieliśmy w obrazach to, co chcieliśmy widzieć? I czy coś ukrywaliśmy? Ariadne sądziła, że zna siebie wystarczająco dobrze, by móc stwierdzić, że pozostaje zawsze szczera i w słowach, i w działaniach. Nie komentowała już tego, że mieli inne zdanie na temat "Pocałunku". Każdy miał prawo do swojej interpretacji. Wickens nie czuła potrzeby udowadniać, że to ona ma to rację i lepiej wie, co autor miał na myśli, bo byłoby to zwyczajnie głupie. Dla niej nadal pozostawała to nieśmiała miłość, a wyjaśniać tego nie chciała. Co by powiedziała, skoro miłości nie znała? - Jeśli uznajemy, że wszystko, co pochodzi z naszej wyobraźni jest nieprawdziwe to tak, oni nigdy nie mogliby być prawdziwi. Zależy od tego, co człowiek obiera za swój tok myślenia. A kopia czegoś też jest tylko kopią, nie odzwierciedli nigdy w pełni oryginału. Panta rhei. - coś tam mówiła, ale ewidentnie mogło to wszystko mieć sens tylko w głowie jasnowłosej. Musiałaby rozgadać się dużo bardziej, żeby przedstawić swoje myśli klarowniej. Przede wszystkim chodziło jej o to, że prawda jest względna, a niczego nie da się idealnie odwzorować, bo nie ma takich samych rzeczy. Pozwoliła sobie mówić otwarcie, ale w głębi duszy przejmowała się bardzo, że nowy znajomy pomyśli, że, proszę wybaczyć słownictwo, Ariadne pierdoli jakieś farmazony. Zdusiła w sobie obawę wypadnięcia słabo w oczach mężczyzny. Jakie to ma znaczenie, co mugol o Tobie pomyśli, Wickens? - Można tak powiedzieć. - odparła, gdy zapytał o to czy jest fanką Klimta. Zazwyczaj pod pojęciem fana widziała osobę, która wie o swoim idolu wszystko, stale go wspiera w twórczości, jeśli może, kolekcjonuje jakieś rzeczy z nim związane i tak dalej. Unikała określania siebie takim mianem ze względu na ten ekstremizm, ale trzeba przyznać, że Klimta bardzo lubiła. - Och, rzeźby, rozumiem. - uśmiechnęła się uprzejmie. Tak się składało, że i o nich coś tam wiedziała. Nigdy nie rzeźbiła i nawet nie próbowała zgadywać, jak to się w ogóle profesjonalnie robi, ale paru artystów znała. Głównie nowoczesnych, którzy zachwycali w Ameryce popisami sztuki. Nie mówiąc już o greckich i rzymskich posągach, które Wickens uwielbiała ze względu na ich starożytny majestat. - Rzeźbi Pan? - dopytała, gdy już powstała z ławki i ruszyli niespiesznie w stronę "Drzewa Życia". - Który materiał wydaje się Panu najciekawszy? Myślę, że lód jest niezwykle wymagający. Ulotność tych dzieł potrafi zachwycić. A niedawno widziałam też dzieła wykonane z drutów. Pomyślałam, że to dziwne, ale one są piękne. - mówiła, nie ukrywając w swoim głosie zainteresowania oraz entuzjazmu. Zazwyczaj Wickens taka rozgadana nie bywała, ale jeśli chodziło o piękno natury czy też właśnie sztuki to odpalała się w dziewczynie dzika pasja. Ten temat miał tak szerokie spektrum, że nigdy nie można było go wyczerpać albo się znudzić. Na parę spoglądały różnego rodzaju obrazy ze ścian. Nieruchome oraz milczące, nieco inne niż te w czarodziejskiej społeczności. Ariadne nie poświęcała uwagi spoglądaniem na nie. Rozglądała się, aby trafić na miejsce. Niebawem stanęli przed dziełem malarza, któremu poświęcono całą indywidualną ścianę. Nic dziwnego, bo płótno było ogromne. Podzielone na trzy części. Po lewej stronie tajemnicza kobieta, na środku tytułowe drzewo o wijących się gałęziach, a po prawej para w uścisku. - Ciekawe, że Klimt w całości skupił się na koronie, a korzenie pozostają niewidoczne. - mruknęła w zastanowieniu, zakładając ręce do tyłu i patrząc na obraz.
- Nie znam pani, więc jak miałbym cokolwiek insynuować? – odpowiedział, patrząc na blondynkę z nieznacznym zdziwieniem w spojrzeniu. Mówił ogólnie, przekazywał to, co sam wiedział, co myślał o sztuce, nie bawiąc się w żadne aluzje. Ostatnie czego w tym momencie potrzebował to poważna rozmowa na temat cudzego wnętrza, jego myśli, przeżyć. Słuchał odpowiedzi nieznajomej, zastanawiając się, jakim torem biegły jej myśli, odnosząc wrażenie, że nie do końca zrozumieli się w kwestii prawdziwości obrazu, realności przedstawionych postaci. Jednak uśmiechnął się szerzej z nieznacznym rozbawieniem, słysząc łacińską sentencję. - Wydaje mi się, że nie w pełni się zrozumieliśmy, albo ja nie dostrzegam przemijalności w tym temacie - powiedział spokojnie, po czym westchnął ciężko. - Chodziło mi bardziej o to, czy naprawdę możemy mówić, że ci kochankowie tutaj nie są prawdziwi. Owszem, namalowani, stworzeni, stanowią być może kopię jakiegoś oryginału, ale czy przez to są mniej prawdziwi? Jeśli tak, to czy cała sztuka nie byłaby jedynie nieprawdą? A każdy twórca dopuszczałby się plagiatu? Czy tworząc obraz konia, stworzyłby coś prawdziwego, czy jedynie ułudę? - mówił, nieznacznie zapalając się, aby w końcu zaśmiać się cicho, pod nosem, kręcąc przy tym głową. - Proszę mi wybaczyć te wywody. Przywykłem do prowadzenia podobnych rozmów z kimś, z kim nie mam możliwości widywać się tak często, jak wcześniej i najwyraźniej trochę mi tego brakuje - dodał, spoglądając na kobietę, a w jego spojrzeniu można było dostrzec cień tęsknoty. W końcu skierowali się ku kolejnemu obrazowi, sprowadzając rozmowę na temat, w którym mężczyzna czuł się pewniej, choć niekoniecznie zamierzał więcej mówić. Jednak odkrywał, że dobrze czuł się, słuchając innych, dowiadując się, w jaki sposób inni spoglądali na sztukę, nawet jeśli byli to mugole. Na pytanie, czy rzeźbi, jedynie skinął głową, uśmiechając się przy tym lekko. - Wolę klasykę zarówno w materiale, jak i sposobie tworzenia. Dłuta, rylce, szpice… Kamień, drewno, glina… Zamierzam spróbować z brązem - odpowiedział, na moment zastanawiając się nad nowoczesnymi rzeźbami z drutów i innych dziwnych rzeczy. - Ars longa, vita brevis - powiedział w końcu, nie wiedząc, czy mógł powiedzieć, aby i jemu podobały się tego typu niemal eksperymentalne rzeźby. Mógł próbować je docenić, mógł im się przyglądać, ale nie powiedziałby, że przemawiały do niego. Wolał zdecydowanie tworzyć jak najbardziej realistyczne dzieła, przez co sięgał po klasyczne materiały, co po chwili powiedział cicho, wzruszając lekko ramionami. - To nie korzenie były ważne… Dziś doszukujemy się w drzewie psychologicznej analizy danego człowieka, ale nie o to tutaj chodziło raczej… Myślę, że o wiele ważniejsze są konary tego drzewa, to jak sięgają, jak zdają się nie mieć końca… Ale ja na obrazach zdecydowanie się nie znam - odpowiedział, kręcąc w końcu głową z lekkim zrezygnowaniem.
Najwyraźniej chciał pociągnąć ten temat i choć Ariadne czuła, że ich myśli kroczą zupełnie innymi torami, to nie zamierzała po prostu pozostawiać wszystkich tych pytań bez odpowiedzi. A mężczyzna zadał ich naprawdę bardzo dużo. Wzięła głębszy oddech, splatając ze sobą palce za plecami. - Powiem tak. Koń jest koniem, natomiast obraz konia koniem nie jest. To pigmenty, wypełniacze, lakiery, rozpuszczalniki, konserwanty i inne chemiczne substancje, które pokrywają płótno. Nie mają absolutnie nic wspólnego z koniem. Sztuka imituje życie, jak stwierdził Artystoteles... albo eee Platon, ale nim nie jest. Gdy dodamy do tego fakt, że malarz nigdy nie odwzoruje niczego w stu procentach obiektywnie... bo zawsze obraz będzie jego spojrzeniem, powstałym z jego obserwacji i myśli... to można stwierdzić, że to nie jest prawdziwe. Ale czy to coś złego? Bynajmniej. - zrobiła krótką pauzę. - A co do panta rhei nie chodziło mi o przemijalność, a o zmianę. Nic nie jest takie same, a więc nie da się stworzyć kopii, która byłaby czymś więcej ponad kopią - nieważne jak bardzo podobna do oryginału, zawsze pozostałaby inna. - gestykulowała już pod koniec ręką, dając ponieść się swojej gadaninie. Również lekko zaśmiała się, gdy usłyszała przeprosiny, zupełnie niepotrzebne. - Nie mam nic przeciwko rozmowie, nawet jeśli wychodzi na to, że nadal nie możemy się w niczym zgodzić. Mnie też brakuje tej jednej osoby... - westchnęła ze szczerym przygnębieniem, które na moment znów wypłynęło i odbiło się w przygarbionej sylwetce dziewczyny. Mocno tęskniła i nie potrafiła sobie z tym bolesnym uczuciem poradzić. Zamilkła na moment, pozwalając myślom uciec w innym kierunku. Dopiero, kiedy mężczyzna przyznał, że rzeźbi, w oczach Ariadne na nowo odżyło zainteresowanie. Amerykanka darzyła artystów głęboką sympatią, jednocześnie zazdroszcząc im pasji oraz talentu, jak i widząc w nich wspaniałe dusze o wysokiej wrażliwości. - Ojeju, podziwiam! Wystawia Pan może gdzieś swoje dzieła? - oczy jasnowłosej rozbłysły wesoło, gdy nie powstrzymała szerokiego uśmiechu cisnącego się na usta. Ależ miała szczęście, że ze wszystkich odwiedzających tę mugolską galerię sztuki, natknęła się na rzeźbiarza. Od razu nabrała ochoty na więcej pytań, ale nie chciała wyjść na osobę nachalną. Na ten moment naprawdę podobała jej się ta przypadkowo rozpoczęta rozmowa. Wysłuchała teorii mężczyzny o "Drzewie Życia", nie będąc pewną czy może się w pełni zgodzić. Rozległe konary przyciągały oczywiście całą uwagę oglądającego, ale czy to znaczyło, że były najważniejsze? Zresztą, nie chciała tego analizować. Po prostu bardzo lubiła ten obraz. - Co to w ogóle znaczy "nie znać się na obrazach"? - zapytała, nie chcąc by ciągle to podkreślał, odejmując jakby swoim słowom znaczenia. - Właśnie to w nich lubię, że każdy może interpretować je jak tylko zechce i nigdy nie będzie tak, że jedno spojrzenie jest właściwsze niż drugie. Chyba że Panu chodzi o znajomość kontekstu historycznego albo biografii autora. Tutaj wzruszyła ramieniem. Ten aspekt niekiedy naprawdę bardzo dużo dodawał w kwestii zrozumienia o czym jest dane dzieło lub jaką metaforę w sobie kryje. Tak samo bywało z książkami czy innymi dziełami. Może o to chodziło mężczyźnie, gdy przyznawał się po raz kolejny do nieznajomości obrazów. Ariadne nie miała nigdy tak profesjonalnego podejścia, co pewnie niektórych koneserów oburzało, gdy beztrosko pozwalała sobie na obcowanie ze sztuką, gdy nawet nie wiedziała w jakim okresie twórczym coś zostało stworzone. - Uważa Pan, że rzeźby bardzo różnią się od obrazów? - zerknęła na mężczyznę, bujając się na koniuszkach palców.
Larkin uśmiechnął się pod nosem, zastanawiając się, jak zareagowałaby połowa portretów, ale nie mógł o tym powiedzieć kobiecie, skoro miał do czynienia najprawdopodobniej z mugolką. Rozumiał jej podejście, choć nie zgadzał się z nim częściowo, ale dalsze przeciąganie tematu nie miało w tym momencie większego sensu. Kobieta miała bardzo jasne stanowisko, odmienne od jego prywatnego zdania, ale nie mniej właściwe. Zaraz też jasne oczy spoglądały na kobietę ciepło, ze zrozumieniem. Tęsknota za kimś bliskim w ten, czy inny sposób, była zwykle trudna do zniesienia.
- Nie chodzi o to, aby we wszystkim się zgadzać, prawda? Osoba, której mi brakuje… Rzadko kiedy przyznaje mi rację. Powiedziałbym, że stale się sprzeczamy, a jednak te rozmowy bardzo sobie cenię. Jak to jest w pani przypadku? – zapytał z zaciekawieniem, choć wyraźnie widać było, że jeśli tylko nieznajoma nie miałaby ochoty odpowiadać, nie musiała. Cenił sobie prywatność, a dodatkowo odnosił wrażenie, że tak samo, jak i on nie chciałby wchodzić bardziej w szczegóły tego, za czym tęsknił, tak i kobieta mogła od tego stronić. Choć w pamięci miał również to, jak wycierała łzy z policzka. Jednak niewiele później został niemal zatrzymany w miejscu, gdy nieznajoma zapytała go o to, czy wystawia rzeźby. Uśmiechnął się znów lekko, krótko, niemal smutno, zastanawiając się kolejny raz, czy mimo wszystko nie powinien otworzyć galerii dla mugoli. Nie musiałby wówczas próbować ożywiać w jakikolwiek sposób swoich dzieł, a przynajmniej miałby z tego dodatkowy zysk.
- Zaprzestałem wystawiania swoich dzieł i szukam nowej galerii – odpowiedział w końcu zgodnie z prawdą, nim dotarli przed właściwy obraz i temat zupełnie się zmienił. Wiedział, że sam będzie musiał podjąć decyzję co do wystawiania swoich rzeźb, ale nie miał ochoty zastanawiać się nad tym dłużej, będąc w muzeum. W miejscu, w którym miał nadzieję, że kiedyś będzie można oglądać choć jedną jego pracę, a jednocześnie podejrzewał, że może zostać zapomnianym członkiem rodu Swansea. Nie było to jednakże nic, o czym miałby mówić nieznajomej mugolce w lodyńskim muzeum.
- Nie… Zdecydowanie nie skupiam się na biografii artystów – zapewnił od razu, gdy tylko temat zszedł na rozumienie obrazów, zdając sobie sprawę, że zdecydowanie za wiele razy zaznaczał, że się na nich nie zna. Zastanawiał się nad odpowiedzią, nad tym, jak powinien ubrać w słowa to, co czuł, kiedy padło jeszcze jedno pytanie. Pokręcił lekko głową, wbijając w końcu spojrzenie w obraz.
- Poprzez naciśnięcie pędzla, czy dłuta można odczytać emocje, jakie prawdopodobnie towarzyszyły artyście, ale… Więcej emocji wzbudzają we mnie rzeźby, szczególnie jeśli jest możliwość ich dotknąć. Są zgoła różne, rzeźba jako pełnowymiarowe dzieło z pewnością ukazuje więcej niż obraz, który mimo namalowanej głębi pozostaje płaski… Jednak ośmielę się stwierdzić, że nie jestem w tym temacie ani odrobinę obiektywny – powiedział w końcu, nie mając pewności, czy to, co powiedział, jest jakkolwiek zrozumiałe dla kobiety.
Dzień był idealny na wizytę w Narodowej Galerii. Ubrała zwiewną, choć długą sukienkę, która przykryła ciepłym jesiennym płaszczem i wyszła z domu, by wchłonąć nieco sztuki. Wyglądała, jakby urwała się z innej epoki ze swoimi starannie wystylizowanymi włosami i makijażem charakterystycznym dla mugolskiej mody z początku zeszłego stulecia. Stukot jej obcasów niósł się korytarzami Muzeum, gdy powoli zbliżała się w waszym kierunku. Raz po raz zatrzymywała się przy jakimś dziele, by je popodziwiać, gdy nagle jej wzrok padł na @Larkin J. Swansea. -Przepraszam. Monsieur LaFou? - Zapytała, kładąc Ci delikatnie dłoń na ramieniu. -Proszę wybaczyć, ale jestem ogromną fanką Pańskich dzieł. Mogłabym podpytać o znaczenie najnowszej kolekcji? Nie jestem pewna, czy dobrze odczytuję alegorię ukrytych na Pańskich obrazach pędów. - Uśmiechała się delikatnie, widocznie myląc Cię z jakimś zagranicznym artystą.
Drgnął, gdy tylko poczuł czyjąś dłoń na swoim ramieniu, od razu odwracając się w stronę nieznajomej. Uśmiechnął się do niej lekko, gdy tylko usłyszał nazwisko jakiegoś artysty, które brzmiało znajomo, ale zdecydowanie nie należało do niego. Musiał przyznać, że poczuł się nagle zazdrosny o artystę, słysząc w jaki sposób kobieta wyrażała się o obrazach. Zdecydowanie dzieła nieznajomego oddziaływały na nią, robiły to, co Larkin chcial, żeby robiły jego rzeźby i przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien udawać malarza. Szybko jednak zrezygnował z tego pomysłu, kręcąc lekko głową. - Przykro mi, ale nie jestem Monsieur LaFou - powiedział łagodnie, unosząc nieco wyżej dłoń, w której trzymał figurkę. - Choć ma pani oko do artystów, ja jestem tylko rzeźbiarzem. Mogę jednak porozmawiać na temat kolekcji, o której pani wspomniała, jeśli będzie pani uprzejma powiedzieć o niej więcej, bądź nawet pokazać mi ową kolekcję - dodał, skłaniając nieznacznie głowę, dając propozycje rozmowy. Chciał poznać dzieła, które tak poruszyły kobietę, ale jednocześnie nie zamierzał w żaden sposób narzucać się, jeśli tylko nieznajoma postanowiłaby wycofać się, po odkryciu swojej pomyłki.
Przez chwilę zamarła, gdy okazało się, że pomyliła ludzi. Przyglądając się bliżej mężczyźnie, faktycznie dostrzegła, że nieco się różnił od jej ukochanego artysty, ale Twoje pozytywne podejście szybko sprawiło, że ponownie poczuła się komfortowo. -O matko, przepraszam najmocniej. - Przyłożyła bladą dłoń do potraktowanego różem policzka. Widać było, że jest jej nieco wstyd z tego całego zajścia. -A proszę nawet tak nie mówić! Rzeźbiarstwo to sztuka nie mniejsza niż malarstwo. Michał Anioł chociażby, przecież tworzył genialne formy z kamienia, które nawet dzisiaj zachwycają mistrzów i amatorów! - Na nowo się rozgadała, ignorując wszystko inne dookoła. Tak, była prawdziwą fanką sztuki w każdej postaci, a gdybyś znał się na mugolskim świecie wiedziałbyś, że broszka na jej piersi zawierała herb jednej z bardziej prestiżowych mugolskich szkół artystycznych, gdzie wykładała. -Ależ zapraszam. Może usiądziemy w tutejszej kawiarni? Chętnie opowiem o geniuszu Monsieur La Fou i posłucham o Pana dziełach. W czym się Pan specjalizuje? Rzeźby postaci? Sztuka użytkowa....? - Usta jej się nie zamykały, a kobieta machinalnie chwyciła Cię pod rękę, jakbyście wcale nie poznali się trzydzieści sekund temu.
Broszka przykuwała uwagę, jednak choć o artystach ze świata mugoli Larkin wiedział wiele, tak o ich szkołach, fundacjach i innych temu podobnych nie wiedział nic. Interesowalo go jedynie wykonanie broszki, ale nawet nie zdołał o to zapytać, kiedy kobieta podjęła temat rzeźbienia, wywołując na jego twarzy szerszy uśmiech. W końcu ktoś, kto podziwiał nie tylko sztukę zawartą w obrazach. - Zgadzam się z panią całkowicie! A skoro już mowa o dziełach Michała Anioła, czy widziała pani rzeźby dłuta Francesco Fabi Altiniego? Jego rzeźby utrzymane są klasycznym duchu i osobiście uważam je za naprawdę cudowne - podjął rozmowę, żegnając się krótko z nieznajomą blondynką, z którą podszedł do obrazów, aby z nową towarzyszką rozmowy udać się na herbatę, po drodze opowiadając jej o własnych dziełach, o tym, że wyszedł od rzeźb klasycznych, że bawił się formą, materiałem, ostatecznie znajdując swoje miejsce w sztuce użytkowej. Już dawno żadna herbata nie smakowała mu tak wybornie jak ta wypita w towarzystwie miłośniczki dzieł Monsieur LaFou.
z.t.
+
______________________
ti dedico il silenzio
tanto non comprendi le parole
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Wiedział, że to spotkanie będzie trudne, o ile w ogóle do niego dojdzie. W końcu mógł spodziewać się wszystkiego, również tego, że jego teść uzna, że nie ma ochoty się z nim widzieć, że w ogóle nie ma ochoty go poznawać. To było całkiem prawdopodobne i nawet nie zamierzał udawać, że może być inaczej, nie zamierzał twierdzić, że ten na pewno przyjdzie, że na pewno wszystko uda się rozwiązać. Widział zbyt wiele, słyszał zbyt wiele, by nie wiedzieć, że życie nie wyglądało w ten sposób, a starszy mężczyzna z całą pewnością nie zaliczał się do osób, które przyjmowały pewne sprawy z całkowitym, absolutnym spokojem. Wręcz przeciwnie, sprawiały raczej wrażenie jednostek, które chciały mieć wszystko pod kontrolą, a to niemożliwie utrudniało pewne sprawy. Oczywiście, gdyby spotkał się z nim wcześniej, gdyby poznał go na samym początku, z pewnością podchodziłby do niego zupełnie inaczej, niż w tej chwili, przejmowałby się o wiele mocniej tym, jak na niego spojrzy, ale teraz, kiedy jego życie, kiedy ich życie było ułożone, na pewno nie zamierzał dać sobie wejść na głowę. Obaj byli dorośli, obaj doskonale wiedzieli, jak smakuje porażka, jak smakują rozczarowania i wierzył w to, że pewne rzeczy dało się po prostu przełknąć. Gdzieś na dnie serca czuł również cień zrozumienia dla mężczyzny. Ostatecznie został oszukany, był zwodzony przez lata przez kogoś, kogo kochał i zapewne nie umiał sobie z tym do końca poradzić. To nie była zbyt przyjemna sytuacja, by nie powiedzieć, że była naprawdę patowa. Nie wiedział, jakby poczuł się na jego miejscu, chociaż rozumiał, jak to jest tkwić w impasie, pośród własnych wyobrażeń, które, z czego doskonale zdawał sobie sprawę, nigdy się nie spełnią. Keith znajdował się zatem gdzieś w podobnym miejscu, ale to nadal nie do końca usprawiedliwiało jego zachowanie, nie pozwalało mu na to, żeby traktować syna w taki, a nie inny sposób, właściwie całkowicie się od niego odcinając, wierząc w bajki, jakie stworzył sam dla siebie. Chris westchnął, siadając na ławce w miejscu, w które wskazali w liście i zamknął na chwilę oczy, zastanawiając się, czy na pewno robił dobrze. Bał się, że tak naprawdę, w ostatecznym rozrachunku, rozgniewa męża, a tego nie chciał. Chciał tak naprawdę wszystko rozwiązać, chciał naprawić swoje błędy, chciał naprawić błędy przeszłości, ale jednocześnie nie był pewien, co było tym jedynym, słusznym rozwiązaniem, więc zwyczajnie tkwił w miejscu, oczekując tego, co nadejdzie, o ile w ogóle miało coś nadejść. Na razie pojawił się przed nim strumień, o krystalicznie czystej wodzie, wspaniały, błyszczący w słońcu, taki, w którym człowiek chciał zanurzyć dłonie i Chris bezwiednie wykonał ten gest, uśmiechając się sam do siebie i pokręcił głową, gdy zdał sobie sprawę z tego, że uległ chwilowej halucynacji, jaka rozmyła się, nim zdołał ją w pełni pochwycić.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
Keith powoli zmierzał w stronę umówionej ławeczki, trzymając w jednej dłoni teczkę z esejami studentów, które miał jeszcze sprawdzić oraz tomem Dumy i uprzedzenie. Nagle tytuł powieści wydawał się, dziwnie pasować do tego, co miało go czekać, choć też nie wiedział, czego miał się spodziewać. Nie podobał mu się list, który jeśli miał być żartem, był wyjątkowo marny. Nie spodziewał się czegoś podobnego po swoim synu, nawet jeśli Joshua był znany ze swojego humoru. Zwykle wiedział, kiedy powinien skończyć, ale tym razem czegoś zdawał się nie dostrzegać. Był po ślubie? Do tego z mężczyzną? Keith zmarszczył brwi w zamyśleniu, czując rozczarowanie i złość, ale próbował się nad tym nie zastanawiać. Ilość odegranych w jego myślach scenariuszy, gdzie wygarnia swojemu synowi wszystko - od tego, że nie powiadomił go o własnej orientacji, przez brak zaproszenia na ślub, aż po wygarnięcie, że nie tak informuje się o ważnych zmianach - zdążyła wzrosnąć do momentu, w którym nie był w stanie w ogóle czegokolwiek nowego wymyślić. Wiedział, że jeśli chciał zrozumieć, co się działo, musiał udać się na miejsce, gdzie spodziewał się zastać syna. Zwolnił kroku, kiedy zorientował się, że to nie Joshua siedzi na ławce, a zupełnie obcy mężczyzna. Keith mimowolnie zmarszczył brwi, zaciskając palce na uchwycie teczki i poprawił okulary, jakie z czasem zaczął nosić. Wyglądało na to, że część listu mogła być prawdziwa, choć wciąż zbyt niewiarygodna, wywołująca cień tej samej złości, jaka doprowadziła do rozpadu ich rodziny. W końcu ruszył znów pewnym krokiem w stronę mężczyzny, upewniając się, że na innych ławkach nikt nie czeka, aby nie pomylić przypadkiem osoby, do której miał podejść. Jednak byli właściwie sami, być może z powodu pory, o jakiej się spotykali, a może po prostu mieli szczęście. - Dzień dobry, pan Christopher? - przywitał się prosto, próbując upewnić, że naprawdę miał przed sobą właściwą osobę. Po jego minie było jednak widać, że nie miał zbytniej ochoty rozmawiać na temat treści listu z kimś całkowicie obcym. - Rozumiem, że Joshua dołączy do nas za chwilę?
~Joshua Walsh
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Christopher nie ruszał się, czekając na to, co miało nastąpić, czerpiąc przyjemność ze spokoju, jaki go otaczał, pozwalając na to, by po prostu ludzie go mijali, by czas płynął zgodnie z własną wolą. Tak było najłatwiej, tak było dosłownie najprościej, tym bardziej że wciąż nie wiedział, czego powinien się spodziewać. Choć, prawdę mówiąc, podejrzewał, że niczego dobrego. Gdyby Keith nie był upartym człowiekiem, z całą pewnością ta cała sprawa, to całe spotkanie, nie byłoby w ogóle potrzebne. Jednak Chris podejrzewał, że być może gdyby sam Josh nie ulegał ojcu, wszystko mogłoby toczyć się inaczej. Rozumiał jednak, jak łatwo było wpaść pod czyjś wpływ, tym bardziej gdy było się młodym i jedyne, czego się pragnęło, to akceptacji i miłości. Doskonale o tym wiedział, więc nie oskarżał o nic męża, rozumiejąc sytuację, w jakiej się znalazł i w końcu dostrzegając, że bez poważnych decyzji, absolutnie nigdy nie ruszą naprzód. Nie chciał, by ta sprawa ciągnęła się za nimi nazbyt długo, żeby stała im kością w gardle, więc zamierzał wszystko rozwiązać tutaj i teraz. Dlatego też uniósł powieki, by spojrzeć na Keitha, kiedy przed nim stanął. Josh był do niego podobny, to nie ulegało wątpliwości, choć w jego ojcu znajdowało się więcej stanowczości, a może jakiegoś zapieczonego uporu, który zdawał się z niego parować. Dokładnie tak odebrał go Christopher, gdy tylko prześlizgnął się po nim wejrzeniem, pełnym skupienia i cierpliwości. Po majakach nie było już śladu, choć jednocześnie zdawało mu się, że promieniał jakimś wewnętrznym pięknem, zupełnie jakby na moment przemienił się w wilę. Niemalże parsknął na tę myśl, a później skinął głową. - Miło pana poznać, profesorze Walsh – odparł spokojnie, z cierpliwością wypisaną w każdym słowie, kiedy podniósł się, wyciągając do niego rękę. Był od niego niższy, ale nie czuł się przy nim szczególnie mały, czy dziecinny. Prawdę powiedziawszy, mógł nad nim nieco górować swoją sylwetką, szerokimi barkami i stanowczością, jakiej sam nabył. Zachowywał całkowity spokój, wiedząc, że nie mógł zacząć krzyczeć, czy robić czegoś podobnego, choć jednocześnie wiedział, że nie mógł pozwolić sobie wejść na głowę, bo wtedy nigdy nie uzyska przewagi w tej rozmowie. - Josh czeka w kawiarni. To ja chciałem z panem porozmawiać, bo odnoszę wrażenie, że nie jesteście w stanie dojść do porozumienia w wielu kwestiach – stwierdził spokojnie, wskazując na ławeczkę, tym samym dając do zrozumienia Keithowi, żeby zostali tutaj i nie szukali innego miejsca. Zajął również ponownie swoje wcześniejsze miejsce, choć oczywiście spodziewał się, że jego teść postanowi się buntować albo będzie chciał od razu pójść zobaczyć się z synem. – Jedną z nich jestem, jak widzę, ja.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
Keith wpatrywał się w niego uważnie i choć wyraźnie było widać, że był raczej zdenerwowany listem, nie był całkowicie wrogo nastawiony. Przynajmniej nie z początku, kiedy ostatecznie uścisnął wyciągniętą w jego stronę dłoń, zaciskając przy tym zęby, aby nie powiedzieć niczego niewłaściwego, kiedy wszystko mogło okazać się dziwnym żartem. Jednak wystarczyło, żeby Christopher pokazał, że nie tyko nie zamierzał być uległy, ale dodatkowo wykazywał inicjatywę w prowadzeniu rozmowy, żeby Keith znów poczuł gotującą się w nim złość. Nie zamierzał być traktowany jak dziecko i usadzany w miejscu, nie mówiąc już o tym, że za kogo właściwie uważał się nieznajomy, że nie zamierzał pozwolić mu zobaczyć się z synem. Pomimo złości, pojawił się również cień niepokoju. Nie raz słyszało się o wariatach, którzy porywali innych, robili najróżniejsze bestialstwa, a wszystko dla jakiegoś marnego okupu. Kto wie, czy i w tym przypadku nie chodziło o coś podobnego? Choć jednocześnie, ile spodziewał się wyciągnąć od wykładowcy? Keith w myślach złorzeczył synowi, że tak wzbraniał się przed posiadaniem komórki, nie mogąc do niego w tej chwili zadzwonić. Ostatecznie usiadł na ławce, spoglądając badawczo na nieznajomego, który wyraźnie miał być małżonkiem jego syna. Śmieszność. Jeszcze słowa, że nie potrafili porozumieć się w wielu kwestiach! Jakby cokolwiek o nich wiedział, a prawda była taka, że nie widział nic. - Nie wydaje mi się, żebyśmy kiedykolwiek o panu rozmawiali, więc trudno powiedzieć, żebyśmy się nie zgadzali ze sobą w tej sprawie - powiedział prosto, starając się zachować właściwe uprzejmości i nie dać dojść do głosu tej niepewności, jaką mimowolnie zaczął odczuwać, gdy czuł się, jakby cofnął się w czasie do dnia, gdy Joshua otrzymał przedziwny list. - Skoro zaś to z moim synem nie potrafię się zrozumieć, jak pan twierdzi, wolałbym z nim wszystko wyjaśniać. Proszę wybaczyć, ale jest pan kimś obcym i nie sądzę, żeby wiedział pan cokolwiek więcej o nas, niż my sami - dodał, kładąc spokojnie teczkę obok siebie i odwrócił spojrzenie na jak zwykle szare niebo.
~Joshua Walsh
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Nie trzeba było być jasnowidzem, by wiedzieć, że Keith nie był zadowolony i zapewne ustawiał właśnie w głowie różnego rodzaju strategie i możliwości, gniewając się na to, co się działo, najpewniej gniewając się również na Josha, którego tutaj nie było. Chris wiedział jednak, że w tej rozmowy nic by nie wyszło, gdyby odbyła się w obecności jego męża, dlatego też trzymał go daleko od tego, zamierzając zachowywać się, jak przystało na kulturalnego człowieka, którym był. Choć on również miał własne granice cierpliwości i nie ulegało wątpliwości, że kiedyś się one kończyły. - Nie, nie rozmawialiście, Josh nie chciał o mnie mówić i podejrzewam, że nie chciał tego robić, żeby bardziej profesora nie denerwować. W końcu nie możecie dojść do porozumienia w kwestii podstawowej, więc nie sądzę, żeby jego małżeństwo było łatwiejsze – powiedział cicho, spokojnie, Christopher, nie zamierzając się dać do niczego sprowokować. Rozumiał, że Keith miał co do niego liczne zastrzeżenia i nie wierzył w to, że cokolwiek może mu wyjaśnić, że może zrobić cokolwiek mądrego, ale nie zamierzał się poddawać. Zamiast tego uniósł dłoń, na której nosił obrączkę i pierścień Danu, tak, by jego teść mógł się im uważnie przyjrzeć. – Josh nosi prawie takie same. Obrączki są wykonane z australijskich muszli, które znaleźliśmy na plaży w sylwestra. Pierścienie są bliźniacze i mają dla siebie wzajemnie bardzo duże znaczenie, którego nie da się tak łatwo zerwać – stwierdził, w ten sposób udowadniając Keithowi, że nie był żadnym wariatem, ale doskonale wiedział bardzo wiele o jego synu. Być może więcej, niż starszy mężczyzna, wyraźnie znając lęki i myśli swojego męża, które musiały za nim wędrować od dawna. Wiedział również o sprawach, o jakich Keith nie został poinformowany, ale mimo wszystko nie chciał być tym, który przekaże mu pewne informacje. - Myli się pan, profesorze. Wiem o waszej relacji więcej, niż moglibyście chcieć to przyznać. Nie zgadza się pan z jego jestestwem od czasu, kiedy skończył jedenaście lat. Nie zgadza się pan z tym, kim jest i czym się zajmuje, i właśnie dlatego nie rozmawiacie zbyt często, chociaż sądzę, że obaj chcielibyście czegoś innego. Wie pan, przez lata musiałem ukrywać wiele spraw przed moją babką, bo miała własną wizję idealnego mężczyzny, którym absolutnie nie jestem i nie zadowoliło jej nawet to, że na krótko po jej śmierci miałem objąć profesorskie stanowisko. Pan również ma wizję swojego syna i nie ma w niej miejsca na magię. I domyślam się, że za chwilę nazwie mnie pan wariatem, ale zapewniam pana, że to wszystko jest prawdą – odpowiedział, wpatrując się w obraz, który znajdował się przed nimi, wyraźnie ignorując wszystko inne. Był tutaj po to, by porozmawiać z Keithem, by go poznać, by spróbować pokazać mu, że odcinając się od swojego syna, tracił bardzo wiele, ale wiedział, że to było nie tylko skomplikowane, ale również niemalże niemożliwe do osiągnięcia. Jego teść był bowiem, co nie ulegało wątpliwości, równie uparty, co on sam i mogli grać w te szachy bardzo długo.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
Tak jak liczył na to, że zwyczajnie zniechęci do tej rozmowy drugiego mężczyznę, tak szybko przekonał się, że nic takiego nie będzie mieć miejsca. Christopher nie tylko nie reagował na jego ataki, ale również zachowywał spokój. Z początku nie miało to sensu, skoro miał być zwykłym obcym, który tak naprawdę mieszał się do jego i Joshuy życia. W końcu wszystko nabrało sensu, kiedy na kawę wyszło, że rzekomy mąż jego syna także był profesorem. Nie pozostawało nic innego, jak odetchnąć głębiej i wejść na ten sam poziom rozmowy. Nie było wyraźnie możliwości zignorowania go i odsunięcia od siebie tematu, który nie był wygodny. Keith musiał również przyznać, że widok dwóch pierścieni, ułożonych na tych samych palcach co u jego syna, niemal identycznych, wywarł odpowiednie wrażenie. Nie raz widział jak Joshua w zamyśleniu kręci nimi, albo gdy wyraźnie nie wiedział co ma powiedzieć, kiedy uśmiechał się po prostu szeroko, beztrosko. Zawsze spoglądał na te pierścienie, kręcił raz jednym, a raz drugim, najczęściej bladoróżową obrączką, ale zapytany o to twierdził, że to zwykły nawyk. Keith chciał w to wierzyć, ale musiał przyznać przed samym sobą, że spodziewał się czegoś więcej. Był pewien, że jego syn, podobno tak samo nienormalny, co jego ukochana Eileen… Chciał powiedzieć Christopherowi, że dla jego syna te pierścienie nie miały takiego znaczenia, jak twierdził, ponieważ inaczej powiedziałby o tym. Jednak był pewien, że byłoby to z jego strony niezwykle dziecinne, szczególnie jeśli Joshua nie mówił o tym z uwagi na wszystko co się kiedyś wydarzyło. Tkwili w przeszłości, o czym profesor wiedział, ale nie potrafił ruszyć dalej. Uśmiechnął się lekko, kiedy usłyszał o babce drugiego mężczyzny. Być może potrafiłby się z nią porozumieć. Także miał wizję przyszłości swojego syna, która została brutalnie zgnieciona, gdy chłopiec miał jedenaście lat. Przestał być wtedy synem, jakiego znał i stał się kimś obcym. Tak jak jego ukochana żona, z którą nie miał już możliwości porozmawiać… Keith przymknął oczy, wystawiając twarz w stronę wiejącego wiatru. Było czuć wiosnę, pogoda robiła się przyjemniejsza, jeśli można było powiedzieć tak o angielskim klimacie. Jednak on sam czuł się, jakby tkwił w środku zimowej zawieruchy od wielu lat. - Przez ponad jedenaście lat żyliśmy zwyczajne. Bez dziwnych zdarzeń, jak każda inna rodzina. Później przyszedł list, z piękną pieczęcią, muszę to przyznać i naprawdę pięknie wykaligrafowanymi gratulacjami przyjęcia do szkoły. Szkoły magii i czarodziejstwa… jedenaście lat okazało się złudzeniem, gdy moi zwyczajni bliscy zaczel zachowywać się, jakby cierpieli na chorobę psychiczną… Jednak nawet jeśli potrafiłbym jakoś to zrozumieć, w końcu przez wiele lat ludzie wierzyli w nadprzyrodzone zjawiska, wiele spraw nazywano magią, jak chociażby znajomość zielarstwa, a tworzone leki stawały się tajemnymi mikstura mi, eliksirami… To jak miałem spojrzeć na żonę, gdy okazała się kimś innym? Gdy okazała się udawać przede mną, że jest kimś innym. Jedenaście lat - powiedział nagle cicho, zaskakując nawet samego siebie swoją szczerością. Jednak miał wrażenie, że właściwie nie było już przed tym odwrotu. - Byłem wściekły. Powiedziałem wiele słów, których nie powinienem nigdy wypowiadać, a później oboje wyjechali. Kiedy Joshua wrócił na wakacje opowiadał o samych niemożliwych rzeczach… Latających miotłach i dziwnym sporcie, jakiejś zmianie przedmiotów w inne… To już nie był ten sam Joshua jakiego znałem, jaki interesował się astronomią i chciał kiedyś pracować jako astronom, bądź kosmonauta… Magia odebrała mi rodzinę, jaką miałem, zmieniając wszystko… Nie jestem idealnym ojcem i pewnie nie byłem, ale trudno przełknąć życie w złudzeniu i udawanie, że wszystko jest normalne - dodał, ale nie patrzył na Christophera. Pierwszy raz od ponad dwudziestu lat wypowiedział te słowa na głos i nie czuł z tego powodu ulgi. Nic nie czuł.
~Joshua Walsh
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Christopher spodziewał się, że zachowanie spokoju może okazać się w tej sytuacji najlepsze. Wiedział jednak równie dobrze, że nie może pozwolić Keithowi na to, żeby zdominował tę rozmowę, żeby wziął w niej górę, bo nigdy nie dojdą do porozumienia. Nie chciał się z nim kłócić, chciał dać mu możliwości, chciał dać mu pewien obraz sytuacji, dając szansę na to, żeby znowu mógł porozmawiać ze swoim synem, żeby mógł spojrzeć na niego inaczej, niż, jak wszystko wskazywało, przez pryzmat żony, która z jakiegoś powodu nie chciała dopuścić mężczyzny do prawdy. Jeśli był dawniej tak uparty, to zielarz nawet byłby w stanie ją zrozumieć, choć jednocześnie wiedział, jak wielki popełniła błąd i jakim tchórzostwem się wykazała, pozwalając na to, by życie przeciekło jej przez palce, jednocześnie niszcząc dosłownie wszystko, co do tej pory miała. Nie słuchało się tego łatwo i w jakimś stopniu Christopher współczuł swojemu teściowi, choć jednocześnie czuł do niego niechęć, cień gniewu, jaki jarzył się na dnie jego serca. Potrafił jednak nad nim zapanować, bo spoliczkowanie mężczyzny w środku galerii nie byłoby wcale mądre. Mógł zachowywać się tak w stosunku do własnego męża, kiedy musiał przywołać go do porządku, ale nie mógł tak postąpić z jego ojcem. Nic by to nie dało, a raczej całkowicie zerwałoby nić porozumienia, jaką nawiązali. - Nie zmienił się – powiedział cicho. – Nadal kocha astronomię i opowiada mi wszystkie wspaniałe historie o gwiazdach, jakie zna, śledząc je na niebie. Chociaż wydaje mi się, że czasami sprawia mu to przykrość, bo przypomina sobie o pewnym zniszczonym przedmiocie – dodał, nie spoglądając na Keitha, wiedząc, że ten zrozumie, co chciał mu powiedzieć. Nie musiał w końcu dokładnie wszystkiego tłumaczyć, nie musiał aż tak dokładnie grzebać w ich przeszłości, choć jednocześnie wiedział, że musi się do niej odwołać, że musi tam sięgnąć, żeby wyjaśnić pewne rzeczy. Bo o to właśnie chodziło, żeby nakłonić Keitha do tego, by raz jeszcze spojrzał na swoje życie, by raz jeszcze spojrzał na to, co się wydarzyło. Odnosił wrażenie, że mówiąc o samym sobie, przekonywał go do pewnych spraw, chociaż jednocześnie nie było to proste. - Moi dziadkowie też nie znali magii – odezwał się po chwili, uśmiechając się smutno na wspomnienie ludzi, których kochał ponad życie i których potwornie mu brakowało. – Babcia opowiadała, że kiedyś ktoś w jej rodzinie się tym zajmował, ale najwyraźniej przed nią również ukryli tę prawdę, aż pewnego dnia jej jedyna córka dostała list w Hogwartu. Pewnie byli równie zszokowani, choć na pewno nie w takim stopniu, jak pan, w końcu to było dla nich coś całkowicie obcego. W ich domu zjawił się przedstawiciel świata, który nie powinien istnieć i tym sposobem wkroczyli w obcy sobie świat. A później ich córka zakochała się w koledze ze szkoły, wzięła ślub i urodziła trójkę dzieci, które po kolei dostawały swoje listy z Hogwartu. Jestem pewien, że to wszystko było dla nich skomplikowane i być może kłócili się o to z moją mamą, może nie byli zadowoleni, może nie mogli tego wszystkiego zrozumieć… I nie winię ich za to. To coś, o czym czyta się w bajkach i fantastycznych książkach. Nigdy nie poznałem pana żony, więc nie jestem w stanie powiedzieć, co o tym myślała, ale to nie jest wina Josha, że należy do tego świata. On nic nie ukrywał – dodał, powoli, nie spiesząc się w tym, co chciał powiedzieć, choć jednocześnie czuł, że gardło nieznacznie mu się ściska na wspomnienia, które choć już go nie bolały, wciąż były żywe w jego pamięci. Starał się również jak najłagodniej ująć to, co chciał przekazać Keithowi, nie podnosząc ani raz głosu, po prostu pozwalając, żeby ta rozmowa sama płynęła, odsłaniając się przed nim, zupełnie, jakby wiedział, że może zostać za chwilę uderzony. I w pełni się na to godził.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
Doskonale wiedział, do jakiego zdarzenia nawiązywał młodszy mężczyzna i przez chwilę czuł gorycz na samo wspomnienie tamtego dnia. Joshua nie wiedział, że naprawił później ten model, ale nie miał okazji mu go oddać. Model leżał w szafie aż do tego dnia, zamknięty w kartonie, aby nic go nie uszkodziło raz jeszcze, będąc jednocześnie dowodem, że nie wszystko można było tak po prostu naprawić. Keith nie wiedział, co miał powiedzieć, więc jedynie skinął głową, choć może bardziej spuścił ją, pod ciężarem wspomnień i żalu, jaki skutecznie przez minione lata w sobie dusił. Słuchał Christophera w milczeniu, szanując to, że mężczyzna nie spoglądał w jego stronę. Być może potrzebowali obaj tego rodzaju przestrzeni, aby poruszyć temat, którego Keith nie chciał tak naprawdę nigdy poruszać. Nie chciał wracać wspomnieniami do dnia, w którym wszystko stracił. Nie chciał również zastanawiać się, czy naprawdę nie mógł nic zrobić. Odnosił nie raz wrażenie, że miał możliwość zmienić wszystko, gdyby tylko odezwał się do żony, gdyby dał znać synowi, że jest gotów mówić szczerze o tym, kim był i w jakim świecie żył. Prawda jednak była taka, że nie był gotów. Nie potrafił w pełni pojąć magii i nie sądził, żeby to miało się kiedykolwiek zmienić. Żeby naprawdę kiedyś był zdolny do zgodzenia się, że przez tak długi czas się mylił i magia, zaklęcia i inne dziwy naprawdę istniały i należały do codzienności jego syna. Był egoistą, wiedział o tym i przyznawał to przed samym sobą. Był egoistą, ponieważ myślał tylko o tym, co sam czuł, jak nie potrafił sobie ze wszystkim poradzić od utraty żony, ale nie myślał o tym, co przeżywał jego syn przez te wszystkie lata. Czy naprawdę miał prawo teraz na nowo próbować wkroczyć w codzienność Joshuy? - Pańscy dziadkowie musieli być naprawdę dobrymi osobami - powiedział po chwili ciszy, kiedy chłonął prawdę, jaka wybrzmiewała w słowach Christophera. Nie wiedział, co miał innego powiedzieć, jak zareagować. Nie mógł zaprzeczyć, jeśli nie chciał dalej siebie okłamywać, a odnosił wrażenie, że nie potrafił. Dlaczego więc był zły? Ponieważ znów był oszukiwany, kolejny raz ktoś ukrywał przed nim prawdę z nieznanych mu powodów. Nie potrafił nawet powiedzieć, które kłamstwa były gorsze - żony, czy syna. Odetchnął głębiej i na moment spojrzał na siedzącego obok mężczyznę. - Co powinienem zrobić? Nie potrafię w pełni zgodzić się z istnieniem czarów… To brzmi bardziej, jak zbiorowe halucynacje, niż coś realnego... Mam kazać mu zapomnieć o mnie i nie przychodzić? Nie potrafię. To wciąż jest mój syn i świadomość, że ma się dobrze, że jest w pełni zdrów, jest dla mnie wystarczająca… Cieszą mnie coroczne spotkania. Jednak po dwudziestu latach trudno być znów dla kogoś ojcem - powiedział prosto, spoglądając znów na pierścienie na dłoni młodszego mężczyzny. - Obrączki z muszli? To jestem pewien, że był jego pomysł… Jednak nie rozumiem jego… wyboru. Wcześniej nigdy nie wspominał o chłopakach, a jedynie o dziewczynach… - dodał jeszcze, marszcząc brwi, wyraźnie nie potrafiąc pojąć czegoś, co przecież w całej ich sytuacji było najłatwiejsze do zrozumienia.