Na drugim piętrze, dla odmiany, okienka są dość małe. Każde z nich ozdobione jest dwoma małymi kolumienkami, które skutecznie powstrzymują próbujące się do środka Słońce. Sklepienie jest dość nisko, szczególnie w porównaniu z innymi. W równych odstępach wiszą na nim lampy oświetlające korytarz ciepłym światłem.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob 6 Wrz 2014 - 17:48, w całości zmieniany 1 raz
Autor
Wiadomość
Estelle Welland
Rok Nauki : VI
Wiek : 17
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 160
C. szczególne : za wszelką cenę unika kontaktu wzrokowego (!); bardzo delikatne piegi, łagodne rysy twarzy
– Nie, myślę, że to był jeden z... – zdanie przerwało jej kichnięcie; zdążyła zasłonić usta chusteczką i odetchnąć, zanim pokręciła głową i ponownie spojrzała na profesora. – Przepraszam... Jeden z najciekawszych treningów, tylko niedostosowany do pogody, bo przecież teraz wszyscy będą chodzili z katarem, a zaraz będą ferie i gdzie ta cała zabawa, jak niedrożność nosa zabija wszystkie chęci? – Welland zazwyczaj nie mówiła tak dużo. Było to zdarzenie rzadkie, zwykle wiązało się z emocjami i najczęściej taki słowotok kierowała do kogoś, komu wiedziała, że może zaufać. A czy na tym miejscu mógłby być ktoś inny, niż sam opiekun Hufflepuffu? Jakoś tak się złożyło, że akurat dwójka dorosłych, których mogła obdarzyć zaufaniem, była małżeństwem. I nawet tego nie oceniała – wyglądali na szczęśliwych; fakt, że byli razem nie wpływał na jakość nauczania, do tego obydwoje byli wspaniałymi kompanami do rozmowy, niezależnie od okazji, o czym właśnie się, raz jeszcze, przekonywała. Ona sama miała przejść tylko do innej sali, zaraz po zajęciach z miotlarstwa, ale tak się chyba akurat złożyło, że złapała na korytarzu profesora Walsha i zaczęła z nim rozmawiać na temat dzisiejszej lekcji u profesora Avgusta, bo nie dało się nie zauważyć tego, jak Estelle drżała. I na to żadna cynamonka by nawet nie pomogła. Prędzej wizyta w skrzydle szpitalnym i prośba o jakieś eliksiry rozgrzewające, ewentualnie niestygnący kubek herbaty, takiej ziołowej...
– Ale wie pan co, wydaje mi się, że szukającej ze mnie nie będzie, po tej zimnej kąpieli nawet nie mogłam znaleźć tego znicza... ale może udałoby mi się na pozycji ścigającej, bo bardzo dobrze unikam tłuczków! Tylko Terry'ego mi strasznie szkoda, bo w zaspę to chyba dwa razy wpadł i musiały go te tłuczki nieźle poturbować... – westchnęła jeszcze, przypominając sobie widok Andersona, którego sam profesor musiał wyciągać z zaspy tylko po to, żeby w dalszej części lekcji wpadł do niej raz jeszcze. I trochę jej głupio było, że mu wtedy nie pomogła. I nagle odwróciła głowę w kierunku Joshuy, a jej oczy rozszerzyły się, na ledwie kilka sekund. – Nie wspomni pan o tym mojemu tacie, prawda? Znaczy, o planach z Quidditchem? Nie byłby szczególnie zadowolony... – i nawet jeżeli wiedziała, że tego by przecież nie zrobił, to musiała zapytać. Mieć pewność. I pełne przekonanie.
Walsh orientował się, jakie zajęcia przeprowadzał Antosha i... Właściwie był zdania, że były potrzebne. Nie wiedział jedynie, w jaki sposób miałby zapewnić o tym uczniów, których obserwował, korzystając z okazji, że z korytarza mógł widzieć, jak wracają do zamku. A że trafił na jedną ze swoich podopiecznych, nie mógł przepuścić okazji rozmowy z nią i cóż, próby ogrzania. W tym celu wyjął różdżkę, aby po chwili rzucić na szatę Estelle dwa proste zaklęcia arcanum adscribo oraz fovere, aby szata mogła choć trochę ogrzać dziewczynę. - Rozumiem, że śnieżna zawierucha była silniejsza, niż mieliście okazję ostatnio doświadczyć - powiedział z ciepłym uśmiechem, towarzysząc dziewczynie w stronę jej zajęć. Zastanawiał się, czy lekcja, którą sam planował po feriach spotka się z podobnymi konsekwencjami, ale nie zamierzał jej zmieniać. Wierzył, że naprawdę była potrzeba sprawdzenia, jak sobie radzą w różnych warunkach atmosferycznych, ale wiedział już, że może odpuścić śnieżyce. Był także ciekaw, jak im idzie dbanie o miotły, które mieli pod opieką. - Jeśli macie zgraną drużynę to te tłuczki nie są takie straszne, a skoro dobrze ich unikasz... Spróbuj sił na treningu, albo zapraszam na korepetycje z miotlarstwa, zawsze chętnie pomogę. Z tego, co się orietnuję, brakuje naszej drużynie właśnie ścigającej - zauważył z propozycją korepetycji, które kiedyś prowadził dla niektórych uczniów, a obecnie absolwentów. - I spokojnie, na temat waszych planów przyszłościowych, czy też chwilowych aktywności, nie rozmawiam z waszymi rodzicami. Do nich zwracam się tylko z ewentualnymi problemami, o których musieliby wiedzieć. Ciekawi mnie tylko, dlaczego nie byłby zadowolony? - zapewnił, zaraz też dopytując o dość ważny aspekt, który wolał poznać od razu. Nie pamiętał, aby dostawał wytyczne dotyczące Estelle, że ma trzymać się z daleka od miotlarstwa z uwagi na zdrowie, czy coś podobnego, jak inna jego podopieczna.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Estelle Welland
Rok Nauki : VI
Wiek : 17
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 160
C. szczególne : za wszelką cenę unika kontaktu wzrokowego (!); bardzo delikatne piegi, łagodne rysy twarzy
– Żeby tylko zawierucha... nikt się chyba takiego wysiłku fizycznego nie spodziewał – przytaknęła; w sumie, tak się jej wydawało, że to musiało wyglądać w taki sposób. Chociaż pewnie znaleźli się ci, którzy chętnie jeszcze kilka razy powtórzyliby okrążenia, wnioski nasuwały się same – zima zabiła w nich kondycję. A przynajmniej w tych, którzy jej nie pielęgnowali. Albo ćwiczenia na świeżym powietrzu sprawiły, że odezwał się nieszczególnie dobry system odpornościowy, a teraz wszyscy będą cierpieć, przynajmniej dopóki się nie rozgrzeją, jak Stella. Teraz przynajmniej czuła nieco więcej ciepła, za co zdecydowanie była wdzięczna profesorowi.
– Szczerze mówiąc... chyba skorzystam. Ostatnio byłam też na treningu, co prawda nieoficjalnym i było nas zdecydowanie mniej, ale... nawet dobrze mi szło! – przez co była z siebie nawet dumna. Nie takie straszne było latanie na miotle, jak jej się wydawało, a wizja faktycznego reprezentowania domu... Kto wie, może w końcu nie będzie po prostu podziwiać z trybun, jak śmigają na tych miotłach? Może w końcu wzleci w powietrze wraz z nimi? Brzmiało to w jej głowie jak odległy, nierealny plan, a jednak taki, który śmiało mogłaby wdrożyć w życie! Tylko, no właśnie, ojciec...
– Tata... nieszczególnie dobrze zapatruje się na takie aktywności z mojej strony – odwróciła na moment spojrzenie, patrząc raczej po portretach i obrazach, które wisiały na ścianach. Posyłając im uśmiech, delikatny; starała się w ten sposób uniknąć tego dziwnego zakłopotania, które towarzyszyło jej niemal za każdym razem, kiedy musiała podnosić rozmowę o ojcu. Kiedy musiała tłumaczyć się z jego zachowań wobec niej. – Ma chyba na mnie zupełnie inną wizję, a Quidditch pod żadnym pozorem nie wchodzi w grę – przyznała jeszcze, powoli odwracając głowę w kierunku rozmówcy. To z dziadkiem dyskutowała na temat miotlarstwa. Z dziadkiem śmiała się, kiedy mówili o kolejnych modelach mioteł. Jakby ojciec się o tym dowiedział... nie chciałaby w sumie wiedzieć, co ten wymyśliłby jako potencjalną karę. Ale, z drugiej strony, była przecież w Hogwarcie, prawda? Tutaj jego wszystkowidzące oczy nie miały do niej dostępu. Nie, teraz kiedy odpuścił sobie kontrolowanie jej, była bardziej... wolna. Tylko w zupełności tego nie odczuwała.
Josh uśmiechnął się lekko kącikiem ust, słysząc o wysiłku fizycznym. Pierwszy błąd większości - zakładali, że zajęcia będą łatwe, lekkie i przyjemne, a później cierpieli z powodu swojego złego podejścia. Należało po tych lekcjach spodziewać się mimo wszystko bólu (dzięki tłuczkom) i zakwasów. Nie skomentował jednak tego, dobrze wiedząc, że dla każdego duży wysiłek wyglądał inaczej. Miał jedynie nadzieję, że dziewczyna się nie zniechęci. - W takim razie po feriach możemy się umówić na błoniach i wspólnie potrenować. Powiedz mi, nad czym chcesz popracować i coś wymyślę dla ciebie - zapewnił z ciepłym uśmiechem. Nie widział problemu w pomaganiu dzieciakom, a korepetycje z miotlarstwa, jakkolwiek dziwnie brzmiały, mogły być niczym innym, jak dodatkowym treningiem, co z pewnością jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Jednak to kolejne słowa dziewczyny sprawiły, że Josh mimowolnie zmarszczył brwi. Rozumiał, że Quidditch nie był najbezpieczniejszą grą, ale potrafił wiele nauczyć młodych ludzi. Ze słów Estelle wynikało niestety, że jej ojciec zwyczajnie próbowął decydować o wszystkim, co tyczyło się jej życia, a to nie było dobre z wielu różnych powodów. Josh obserwował dziewczynę, nie pomijając faktu, że odwróciła głowę, kiedy mówiła o ojcu, nie chcąc najwyraźniej na niego w tym czasie patrzeć, ale z jakiego powodu? Tego jeszcze nie wiedział. Podejrzewał, że mogło chodzić o zmieszanie, swego rodzaju skrępowanie, a może zwykły, ludzki smutek. Dlatego uśmiech, jaki pojawił się na twarzy miotlarza, nacechowany był ciepłem i cierpliwością, jakiej nie brakowało mu dla dzieciaków. - Pozwól, że zapytam - jakie aktywności w jego odczuciu są właściwe? A także, jaka jest twoja wizja na siebie? - spytał, przekrzywiając nieco głowę z zaciekawieniem. Chciał mieć obraz tego, jak mogły do tej pory wyglądać rozmowy Estelle ze swoim ojcem, za dobrze rozumiejąc podobny schemat. Kiedy rodzic miał swoja wizję życia dziecka i nie przyjmował, że jego syn czy córka, może chcieć czegoś zupełnie innego. Pozostawało jednak pytanie, czego panna Welland chciała.
Chciał zrobić trening? Taki spersonalizowany i tylko dla niej? Nawet jeżeli miałby wymyślić całość ledwo dziesięć minut przed ich spotkaniem, byłaby szczęśliwa. W końcu poświęciłby na nią swój czas; robił to i teraz, chociaż wcale nie musiał. Mógł stwierdzić, że jest zajęty, a ona powinna spieszyć się na lekcje, zamiast ucinać z nim pogawędki, ale doceniała to, że był. Że chciał z nią rozmawiać. Było to coś zdecydowanie jej potrzebnego.
– Wie pan co, myślę, że mogłabym popracować nad szybkością. Może zwinnością lotu. I zdecydowanie nad kontrolą miotły. Wiem dużo o teorii, ale praktyka nie idzie mi za dobrze... – bo chociaż dziadek się starał, ciężko było uczyć bez wsiadania na miotłę i faktycznego treningu. Niczego nie można było przyswoić, jeżeli się do tego nie przykładało. A sport nie wybaczał lenistwa, o czym dopiero miała się przekonać, chociaż mogła się tego spodziewać. Nawet przy roślinach nie mogła pozwolić sobie na zaniedbywanie, a tu przecież chodziło o jej ciało, prawda? Nie mogła zaniedbać i niego.
Pytanie na temat jej planów nieco zbiło ją z tropu. Minimalnie posmutniała, na moment opuszczając głowę i patrząc pod swoje nogi; przeszła tak ledwo kilka metrów, zanim znów poderwała twarz w górę, na moment zerknęła na profesora, a potem znów przed siebie. – Myślę, że... tata akceptuje fakt, że zajmuję się roślinami. To bardzo... kobiece, prawda? – nie brzmiała pewnie. Powątpiewała, jak zresztą we wszystko to, co robiła. Jakby jego pytanie zrobiło jej wodę w mózgu. No bo, jaki miała plan na siebie? Co było jej wizją? Jak chciała to wszystko wyegzekwować? Co chciała robić, jak już skończy edukację?
– Ja... – zaczęła, ale nawet nie wiedziała, co chce powiedzieć. Skrzyżowała ramiona na klatce piersiowej i westchnęła. – Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia... Może... coś... – spięła się. Wbiła palce w ramię na kilka sekund i odpuściła. Jeszcze zrobiłyby się jej siniaki... – Coś z zielarstwem. Chyba. Nie wiem...
Słuchał jej uważnie, dając dziewczynie bezpieczną przestrzeń, samemu spoglądając przed siebie. Pokiwał lekko głową, zaczynając automatycznie wybierać z pamięci te ćwiczenia, które mogłyby jej pomóc w pracy nad zwinnością oraz prowadzeniem miotły. Ostatecznie nic nie zyska szybką miotłą, jeśli nie będzie mogła wyciągnąć jej pełnego potencjału, nie potrafiąc nią sterować w pełni sprawnie. Po chwili uśmiechnął się ,zapewniając, że w takim razie mogła wyczekiwać informacji o tym, kiedy będą mogli spotkać się na korepetycje. Tak brzmiało lepiej niż prywatne zajęcia z profesorem, prawda? Bardziej ciekawiła go jednak kwestia relacji z ojcem i jego oczekiwań wobec dziewczyny. Wiedział, jak czasem trudno z nimi było i ciekawiło go, jak bardzo plany pana Wellanda odbiegały od planów samej Estelle. Słysząc, że mężczyzna akceptował jej zainteresowania zielarstwem nawet się nie zdziwił. To brzmiało w pewnym sensie logicznie, że wolało się, aby córka chodziła z ziemią pod paznokciami i liśćmi we włosach niż z połamaną ręką i podbitym okiem z powodu tłuczka. - Sądzę, że profesor Walsh nie zgodziłby się z twierdzeniem, że zielarstwo jest kobiecym zajęciem - powiedział z cieniem śmiechu, choć wiedział, że dokładnie z taką opinią można było się wszędzie spotkać i to go martwiło. Tak jak reakcja dziewczyny na pytanie o jej plany, zupełnie jakby bała się wypowiedzieć je na głos. Jeśli jeszcze nie wiedziała, co chciała robić, Josh nie widział w tym niczego złego. Gorzej, jeśli próbowała udawać, że tak naprawdę nie chciała niczego więcej niż to, co ojciec dla niej wybrał. - Estelle - odezwał się ponownie, na moment kładąc dłoń na jej ramieniu, żeby na chwilę na niego spojrzała, gdy uśmiechał się do niej ciepło. - Jeśli jeszcze nie wiesz, czym naprawdę chcesz się zajmować, nie ma w tym niczego złego. Masz czas wybrać, a nawet jeśli wybierzesz źle, zawsze możesz wszystko zmienić. Chciałbym jedynie, jako twój opiekun, żebyś nie próbowała dopasować się do tego, czego inni od ciebie oczekują. Osobiście nie widzę też niczego złego w treningach siłowych, jeśli chce się zajmować zielarstwem. Magią nie zrobisz wszystkiego, a trochę siły w rękach jednak potrzeba, prawda? Kiedy poznasz odpowiedź, albo będziesz gotowa podzielić się ze mną swoimi planami, zapraszam na cynamonki. Chętnie usłyszę, w czym mogę pomóc i jak mogę cię wspierać - powiedział spokojnie, na koniec uśmiechając się szerzej. Liczył na to, że dziewczyna zyska więcej pewności siebie i jeśli tylko chciała więcej czasu poświęcić Quidditchowi, dokładnie to zrobi. Jeśli zaś chciała czegoś innego, że będzie gotowa mówić o tym wprost z pełnym przekonaniem, bez chowania się przed spojrzeniem innych.
Ciężko jej było nie odwzajemnić tego uśmiechu swoim własnym, nieco szerszym. Choć nie chciała patrzeć prosto w jego oczy, była... szczęśliwa. Zarówno przez poradę, jak i fakt, w jaki sposób traktował ją profesor. Opiekun; do tego taki, do którego zawsze mogła się zgłosić. Te słowa podnosiły na duchu i sprawiały, że naprawdę miała ochotę próbować, nawet jeżeli ojciec kręciłby głową. Ba, nawet jeżeli groziłby wydziedziczeniem. I nie wiedziała, czy to chwilowy dodatek do pewności siebie, czy naprawdę tak myślała; chciała, żeby tak zostało. Bo poczuła ulgę, kiedy tak do niej mówił. Poczuła, jakby faktycznie była po prostu człowiekiem. Niczym więcej. Żadnym magicznym zwierzęciem, czy innym, wymyślnym cudem. Była zwykłą Estelle Welland, niedługo pełnoletnią czarodziejką, przed którą było jeszcze całe życie. I mnóstwo błędów do wykonania, o czym przecież tez mogła się dopiero przekonać. Mogła przecież osiągnąć tak wiele...
Odetchnęła, prawie z ulgą, odwracając raz jeszcze spojrzenie od profesora. Miała chyba jeszcze kilkanaście minut; to było naprawdę miłe z jego strony, że jej tak po prostu towarzyszył. Szedł z nią pod salę, chociaż wcale nie musiał. I mówił tyle dobrych słów. – Nie wiem, kiedy to się stanie, panie Walsh – zauważyła, niemal chichocząc, jak tylko wypowiedziała te słowa. Przecież to mogło nastąpić za rok. Może jak pójdzie na studia. Nadal nie miała pojęcia, co chciałaby w tym życiu robić, a szkoda, żeby nie robiła niczego, prawda? – Ale... dziękuję. Na pewno przyjdę na cynamonkę. I o wszystkim opowiem – jej spojrzenie znowu wylądowało na nim, a ona sama uśmiechała się, szczerze i szerzej niż zwykle. Jakby zdobywała pewności siebie. – Mam wrażenie, że tato mnie traktuje jak własne zwierzątko. Bo wie pan, mama jest willą, to ja... stanowię dla niego coś w rodzaju karty przetargowej – nie lubiła tego nazywać w taki sposób, ale tak to właśnie wyglądało. Tak dokładnie się czuła. Jakby była ledwo zabaweczką, marionetką w dłoniach ojca. Bała się tylko o to, że inni też ją tak widzą. To chyba dobrze, że mogła podzielić się obawami z innymi.
Josh uśmiechnął się szeroko, po czym odetchnął głębiej, kiedy usłyszał śmiech dziewczyny. Oczywiście, że nie oczekiwał, że życiowe decyzje podejmie w ciągu najbliższych tygodni. Chciał jednak, żeby miała świadomość, że była choć jedna osoba, gotowa wysłuchać jej planów i pomóc, jeśli będzie taka potrzeba, wspierać w obranej przez nią drodze. Cieszył się zawsze, kiedy dzieciaki opowiadały mu o swoich pomysłach i później, gdy miał okazję obserwować ich rozwój. Wierzył, że w przypadku Estelle będzie tak samo, szczególnie, że dziewczyna zdawała się wyraźnie zadowoloną z jego prostego zapewnienia. Skinął lekko głową na znak przyjęcia jej prostej obietnicy, nie mogąc się doczekać chwili, kiedy dziewczyna będzie opowiadać o tym, co zaplanowała dla siebie i co chciała osiągnąć. Jednak radosny humor nieznacznie przygasł, gdy słuchał o jej ojcu i tym jak się przy nim czuła. Jak uważała, że ojciec ją traktuje, a ponieważ nie była małym dzieckiem, Walsh był gotów podejrzewać, że wiele z jej przypuszczeń jest niestety prawdziwych. - Nie ważne, jak on na ciebie patrzy, a to kim ty się czujesz. Jeśli pozwolisz, komukolwiek, aby uważał, że ma nad tobą władzę, ten ktoś będzie to wykorzystywał. Rodzice, choć zawdzięczamy im z pewnością wiele, nie posiadają nas na własność, jak mogą posiadać zabawki, czy domowe zwierzątka. Ty nie jesteś stworzeniem, nie jesteś marionetką i jeśli twój ojciec tak sądzi, jest w błędzie - powiedział poważnie, ściszając głos tak, aby na pewno nikt ich nie słuchał, przechodząc obok. Spoglądał przy tym na Estelle, zastanawiając się mimowolnie, co takiego zrobił jej ojciec, że odbierała go w ten sposób. To nie były przyjemne myśli, dla niej pewnie nie były to przyjemne wspomnienia, ale było to zdecydowanie coś, z czym powinna się zmierzyć, zanim zdecyduje co chce robić. - Estelle, wykorzystaj czas, jaki spędzasz w tych murach, żeby zyskać pewność siebie samej, tego kim jesteś i kim chcesz być. Zawodowo, ale i prywatnie. Czas spędzony tutaj jest waszym czasem błędów i sukcesów, na których macie się uczyć, więc korzystaj z tego w pełni - mówił jeszcze po czym na moment się zatrzymał, jakby przypomniał sobie o czymś ważnym. - Tylko bez łamania regulaminu szkoły poproszę - dodał i mrugnął zaczepnie do dziewczyny.
Może i Estelle doszła do wiadomości Twoja prośba o łamaniu regulaminu szkoły, ale zdecydowanie nie wszyscy uczniowie przejmowali się czymś takim jak zasady. Waszą rozmowę przerwał jakiś dziwny hałas, dobiegający zza zakrętu korytarza. Coś, czym nauczyciel raczej na pewno powinien się zainteresować. Stałeś jednak tyłem do całego zamieszania, więc ciężko Ci było od razu określić, co takiego mam miejsce dziś na terenie zamku. Hałasy coraz bardziej się jednak do was zbliżały i możliwe, że mądrym posunięciem było odsunąć się nieco bliżej jednej z kamiennych ścian.
Kostki:
Rzuć k6, by sprawdzić, co się dzieje.
1,2 - Jakieś pierwszoroczniaki urządziły sobie bitwę na łajnobomby. Smród w końcu dolatuje do Ciebie, jeszcze zanim zobaczysz sprawców całego zamieszania. Faktem jest jednak, że prawie cały korytarz został zawalony łajnem. Jeśli wylosowałaś 1, obrywasz jedną z bomb.
3,4 - Uczniowie ze starszych klas postanowili poćwiczyć sobie transmutację. Ożywili zbroje i urządzili sobie pojedynek rycerski. Gruchotanie niesie się po całym korytarzu, a uczniowie wyglądają, jakby nie zwracali uwagi na boży świat poza swoimi czempionami.
5,6 - Zdecydowanie mało przyjemna sprawa, ale tuż obok Ciebie odbywa się bójka. I to nie byle jaka. Wygląda na to, że jest to jakaś ustawka dwóch grup, ale nikt z nich nie ma na sobie szkolnych barw, więc ciężko powiedzieć nawet z jakiego domu są to uczniowie. Faktem jest jednak, że zdecydowanie trzeba tę walkę ukrócić.
// M.F.S.
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Czasem zwyczajnie zdarzały się takie dni, kiedy człowiek poddawał w wątpliwość wszystko, nad czym pracował, czym się zajmował w ciągu swojego życia. Nie chodziło nawet o to, że wierzył, że absolutnie każdy dzieciak, z jakim rozmawiał, zapamiętywał jego słowa i stosował się do nich. Co to, co nie, jednak czy naprawdę musieli urządzać sobie jakieś imprezy, bójki, żarty między zajęciami i to na korytarzu, gdzie zawsze był jakiś profesor, a nawet duch bądź portret, który był gotów w każdej chwili donieść o wszystkim odpowiednim osobom. Josh odsunął delikatnie Estelle na bok, odwracając się, aby po chwili nie wiedzieć, jak powinien mimo wszystko zareagować. W pewnym sensie bawiło go to, co widział, ale niestety sparing zbroi był dość niebezpieczny, szczególnie dla młodszych uczniów, którzy łatwo mogli wpaść pod miecz. Choć z pewnością Noreen byłaby w stanie wiele wyleczyć, odciętej ręki nie sposób przyszyć, jak i wrócić zdrowia w przypadku nieszczęśliwego wypadku. - Pojedynki urządza się w wyznaczonych strefach, nie na korytarzu - powiedział stanowczym, głośnym głosem, próbując przebić się przez hałas. Nie czekał również na nic więcej, tylko wyjął różdżkę, aby rzucić dwukrotnie zaklęcie arresto momentum na transmutowane zbroje. Zamierzał zatrzymać je, żałując w tym momencie, że nie był dobry z transmutacji, aby jednak całkowicie pozbyć się problemu. - A teraz proszę ładnie odstawić zbroje na miejsce, albo zamiast upomnienia w postaci ujemnych punktów będzie dodatkowo szlaban, gdzie z pewnością wykorzystacie swój potencjał magiczny - dodał wciąż stanowczym tonem, choć pozwolił sobie na lekki uśmiech. Wierzył jednak, że nie będą próbowali stawiać mu się w bardziej irytujący sposób.
Uczniowie byli tak zajęci swoją rozrywką, że początkowo nie zauważyli ani Ciebie, ani towarzyszącej Ci puchonki. W najlepsze bawili się pojedynkiem, aż ich zbroje nie stanęły nieruchomo pod wpływem Twojego zaklęcia. Wtedy też, najpierw spojrzeli na siebie zdumieni, w czasie tym padło też kilka niezbyt pięknych słów, a następnie zauważyli obecność profesora, na co wyprostowali się sztywno, niepewni co teraz ich czeka. -Dzień dobry Profesorze. - Odezwali się dość nieśmiało. -My tylko, ćwiczyliśmy transmutację, prawda Arnie? - Niższy z nich szturchnął kolegę w bok, żeby potwierdził jego słowa. Tamten tylko coś wybąkał, kiwając jednak głową. Widać było, że raczej zamierzają trzymać wspólny front. -Ale same walki zbroi nie są zakazane? - Dopytali się jeszcze, zaskoczeni tym, jak bardzo łagodnie oberwali. -Oczywiście, już je odstawiamy. Dawaj, Arnie. - Wyjęli różdżki i doprowadzili bałagan do porządku licząc na to, że jednak cała sprawa rozejdzie się po kościach.
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Z całą pewnością kara nie byłaby tak lekka, gdyby nie fakt, że nikomu nic się nie stało. Joshua nie widział, aby jakikolwiek uczeń ucierpiał w trakcie walk zbroi, choć to jeszcze o niczym nie świadczyło. Same zbroje także były dość cennymi zabytkami i zdecydowanie nie powinno się w podobny sposób nimi bawić, ale na tym punkcie Josh nie był tak wyczulony. Skupiał się głównie na dzieciakach, a tym najwyraźniej nic nie było. Spojrzał surowo na chłopaków, kiedy zadali mu swoje pytanie i naprawdę zastanawiał się, czy nie powinien jednak zwrócić większej uwagi na to, co dzieciaki robiły na korytarzach. - Możecie zapytać profesora Craine’a co sądzi o waszych zdolnościach. Jakiekolwiek pojedynki powinny odbywać się w wyznaczonym do tego miejscu, nie zaś na korytarzu między innymi uczniami - powiedział prosto i choć wciąż się uśmiechał lekko, wyraźnie nie żartował. - Po tym, jak odstawicie zbroje na miejsce, zapraszam do gabinetu profesora Craine’a i wolałbym nie marnować jego czasu na pogawędkę o pogodzie. Nie spóźnijcie się - dodał jeszcze, przyglądając się im, jak sprzątali bałagan po sobie, po czym pożegnał się z Estelle i skierował się do gabinetu wymienionego profesora.
z.t. +
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Issy Rain
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : piegi, septum, rude loki, pachnie masłem shea, chodzi w kolorowych szatach czarodziejskich;
To czego najbardziej nie lubiłem w pracy nauczyciela to wieczornych dyżurów. Korytarze były szerokie i przerażające w mojej skromnej opinii, wiecznie było ciemno, a obrazy coś szeptały za naszymi plecami. Dlatego zawsze liczyłem na jakiegoś dobrego kompana w dni dyżuru. Najbardziej lubiłem z Gwen, bo mnie zawsze zagadywała. Z Sidem nie czułem się bardzo bezpiecznie bo ja musiałem więcej mówić, a on odpływał myślami. Starsi nauczyciele wydawali się być poirytowani moją niepewnością i na dodatek lubili się rozdzielać, więc to już był w ogóle dramat. Tym razem po raz pierwszy przydzielony byłem z Dannym Baxterem. Niezbyt znałem chłopaka - wydawał się być miły, pewnie silny skoro trenował qudditcha, więc nie miałem co się martwić na dyżurze, że ktoś wyskoczy na mnie zza kolumny. Bardzo szybko przemykam od swojego gabinetu do jego, opatulony w grubszą, magiczną szatę, na której migały gwiazdki. Musi być mnie z daleka widać, więc nie był to czas na moje lubieżne pół-przezroczyste szaty. Pukam do Baxtera, nerwowo poprawiając idealnie ułożone loki, by tylko się czymś zająć. Wzdycham z ulgą kiedy ten w końcu wychodzi ze swoich kuluarów. - Dobrze, że jesteś. Bardzo nie lubię tych dyżurów, mogliby chociaż zadbać o to by było nam milej tutaj chodzić i usunąć te paskudne gargulce czy coś… A tak podskakuje za każdym rogiem… Niby który uczeń chciałby tu chodzić po nocy - zaczynam świergotać mu od razu nad uchem, rozglądając się po ciemnym korytarzu, w który właśnie weszliśmy. - Chociaż nawet ja raz czy dwa wymknąłem się z pokoju po północy na jakieś młodzieńcze romanse. Motywacja była lepsza - zauważam po chwili z westchnieniem. Podnoszę głowę, by zerknąć na Danny’ego. Nie musiałem nawet aż tyle zadzierać głowę jako że miałem jak zwykle lekkie obcasy, a on nie był tak wysoki jak niektórzy uczniowie. Był kilka lat przede mną na roku na tyle, że nie mogłem znać go zbyt dobrze z czasów szkolnych. - Ale gdybym był w Slytherinie nie śmiałbym się wymykać. A ty w którym domu byłeś? - zagaduję dalej, bawiąc się różdżką. Jednak rozświetlanie drogi pozostawiam Baxterowi, ja tylko nerwowo przedłużam i skracam na zmianę sobie rzęsy, byleby zająć czymś ręce.
Nocne dyżury? Koszmar! Najpiękniejszy z Baxterów nienawidził zarywać nocek. Dla Danny'ego noc była od spania albo od dobrej zabawy, a nie od snucia się po szkole jak cień i straszenia dzieciaków, które warzyły w kiblu eliksir euforii albo paliły Merlinowe Strzały w oknach na korytarzu. Choć nienawidził tego obowiązku, to miał na niego całkiem sprytny sposób. Zawsze zabierał ze sobą mugolską tenisową piłeczkę. Patrolując korytarze, szedł wolno, z leniwą precyzją odbijając tę żółtą kulkę. Echo jej uderzeń niosło się korytarzami, co było w sumie idealne – dzieciaki słyszały go z daleka, więc miały czas, by przerwać swoje "zajęcia" i w popłochu wrócić do dormitoriów. Wilk syty, owca cała – czy jakoś tak.
Dziś po raz pierwszy w swojej nauczycielskiej karierze miał odbyć patrol z innym nauczycielem. Po cichu liczył, że trafi mu się Patol. W końcu, nie oszukujmy się, od gówniarskich czasów uwielbiał go triggerować. Wiedział, za które sznurki pociągnąć, żeby wyprowadzić go z równowagi. Teraz, kiedy był na etacie, mógł sobie pozwolić na to jeszcze bardziej – Patol nie mógł zamienić go w kałamarz, jak dawniej. Niestety (a może stety?), trafił mu się Issy. Nie znał chłopa, ale imię i nazwisko brzmiały na interesującego gościa.
Gdy zbliżała się godzina patrolu, Danny dorzucił do swoich czarnych dresów i sportowych butów równie czarną, za dużą bluzę z kapturem. W kieszeni kangurki schował żółtą piłeczkę, jego tajną broń na nocne wędrówki. Usłyszał pukanie we framugę i odwrócił się, wykonując zapraszający gest. To go chyba nigdy nie przestanie dziwić – celowo wywalił drzwi w gabinecie, żeby każdy mógł wchodzić kiedy chce, a oni nadal pukali. Ah, te nawyki.
– Taki, który nie boi się garguli i liczy, że trafi mu się nauczyciel, który się boi. – Odpowiedział z uśmiechem i wystawił dłoń do uściśnięcia. – Danny. Nowy nauczyciel miotlarstwa. – Przedstawił się elegancko, jak na Baxtera przystało, i ruchem głowy zaprosił gościa na korytarz.
Rozbawiło go to, co powiedział Rain. Sam też wykradał się dziesiątki razy z dormitorium z podobnym celem, więc wiedział, o co chodzi. Może dlatego teraz, na patrolu, nie zapalał różdżki – wzrok lepiej się dostosowywał do ciemności, no i nie rzucał się tak w oczy.
Danny sięgnął do kieszeni bluzy, wyciągnął swoją tenisową piłeczkę i zaczął nią z regularnością uderzać o podłogę, słuchając swojego towarzysza. Ten, jak się okazało, lubił gadać – co było całkiem spoko. Danny miał nadzieję, że ten dyżur może nie będzie taki zły, a wręcz przyjemny.
– … W Slytherinie, mate. – Odpowiedział z wesołością w głosie i trącił go lekko barkiem. – I tu cię zaskoczę. Wymykałem się z dormitorium częściej, niż Marta jęczała w kiblu. To kim była ta szczęściara, do której się wymykałeś? Albo szczęściarz. – Zapytał z szelmowskim uśmiechem, licząc na ciekawą odpowiedź.
Issy Rain
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : piegi, septum, rude loki, pachnie masłem shea, chodzi w kolorowych szatach czarodziejskich;
Nigdy nie pomyślałbym żeby wziąć coś co odstraszałoby uczniów. Głównie dlatego że sam ledwo chodziłem spokojnie po tych korytarzach. Szczerze mówiąc jakby ktoś nagle wybiegł z kibla przy warzeniu eliksiru euforii przestraszyłby mnie na początku tak mocno, że zanim zorientowałbym co się dzieje, sprawcy już dawno zniknęliby za rogiem. Taki był ze mnie świetny spedytor. Oczywiście że zapukałem, bo muszę rozglądać się wokół czy przypadkiem nikt nie wyskakuje zza rogu. Na szczęście Danny bardzo szybko pojawił się koło mnie co przyjmuję widoczną ulgą. Parskam krótkim śmiechem na jego słowa i wyciągam dłoń na przywitanie. - Issy - mówię prędko zdrobnienie swojego imienia i wyruszam razem ze swoim kompanem w głąb korytarzy. - Też od niedawna uczę DA. Chyba kwestia kariery w miotlarstwie taka jest, że musisz szybko szukać czegoś zastępczego? Sporty są bezlitosne - zauważam jeszcze kiedy ten podkreślił fakt, że właśnie zaczął karierę nauczyciela. Echo korytarzy niosło jego piłeczkę oraz moje obcasy przez co od razu wszystko wydawało się mniej przerażające niż zwykle. - Po co to? - pytam wskazując na jego zabawkę z zainteresowaniem. Zauważam że nie wyciągnął wcale różdżki do oświetlania drogi, ale nadal się bawię rzęsami, ciesząc się że moja szata obecnie wystarczająco rozświetla naszą trasę. Kiedy ten mnie pyrga ramieniem aż odskakuję na kilka centymetrów, ale prędziutko wracam na swoje miejsce u boku Baxtera. - Wcale się nie dziwię. Wyglądasz na kogoś kto wymykał się regularnie na imprezki - oznajmiam bez ogródek z uroczym uśmiechem i teraz ja próbuję go trącić barkiem, ale udaje mi się to znacznie mniej spektakularnie niż jemu. - A najpierw z moją dziewczyną potem... z chłopakiem którym się widywałem. Też był ze Slyherinu więc to było znacznie mniej ciekawe... Też o... A nie, jesteś tu od niedawna, ale Camael były nauczyciel był moim dobrym ziomkiem i czasem mnie gdzieś wyciągał. Ale uprzejmie wychodził z podziemi się umawialiśmy na wyjście - gadam próbując ułożyć sobie w myślach wspomnienia o młodzieńczych wypadach. - Na pewno Baxter, gracz qudditcha ze Slytherinu miał więcej schadzek niż ktoś taki jak ja - dodaję chichocząc, bo przecież od razu całym sobą emanował pewnością siebie, którą ja musiałem nabyć z wiekiem.
______________________
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
– Issy – powtórzył z uśmiechem, chcąc zapamiętać imię nowego towarzysza. – Uczciwie przyznam, że za nic nie pomyliłbym cię z nauczycielem zaklęć czy eliksirów, mate. Wyjątkowo barwny z ciebie ptak – dodał, składając nieco żartobliwy komplement, ale nie mógł nie docenić stylowego wdzianka młodszego nauczyciela. Sam preferował dresik i hoodie, ale Rain wyglądał w tej kreacji tak naturalnie, jakby była jego drugą skórą. – Sam to stworzyłeś? – Zapytał, wskazując na zaczarowany materiał szaty, na którym migotały gwiazdy jak na nocnym niebie. Potem skinął głową, zgadzając się z rozmówcą. – Issy – powtórzył z uśmiechem, chcąc zapamiętać imię nowego towarzysza. – Uczciwie przyznam, że za nic nie pomyliłbym cię z nauczycielem zaklęć czy eliksirów, mate. Wyjątkowo barwny z ciebie ptak – dodał, składając nieco żartobliwy komplement, ale nie mógł nie docenić stylowego wdzianka młodszego nauczyciela. Sam preferował dresik i hoodie, ale Rain wyglądał w tej kreacji tak naturalnie, jakby była jego drugą skórą. – Sam to stworzyłeś? – Zapytał, wskazując na zaczarowany materiał szaty, na którym migotały gwiazdy jak na nocnym niebie. Potem skinął głową, zgadzając się z rozmówcą. – Quidditch to zdecydowanie nie jest kariera na całe życie. Najlepiej odejść wcześnie, zanim tłuczki i przeciwnicy zrobią z ciebie mielonkę. A potem? Można odcinać kupony i cieszyć mordę z plakatów Red Ghoula albo robić coś pożytecznego i dzielić się wiedzą z innymi. A ty jak trafiłeś do Hogwartu? – Zapytał, ciekaw, co sprowadziło tego barwnego gościa do smutnej, deszczowej Szkocji.
W tle echo odbijanej piłeczki mieszało się ze stukotem obcasów, dając uczniakom na korytarzu jeszcze większą szansę na spierdolenie w szpagacie, zanim tych dwóch „groźnych” detektywów przyłapie ich na jakiejś szemranej akcji. Jak chociażby walenie jabola w opuszczonej klasie albo uderzanie w koperczaki z kimś z innego domu – zapewne Puchonem. W końcu to z taką patologią walczyli każdego dnia. Gdyby nie ich patrole, mogłaby się wydarzyć jakaś prawdziwa tragedia!!!
– Zaraz zobaczysz – mruknął cicho Danny, opierając się o ścianę i zaczynając odbijać piłeczkę coraz mocniej i szybciej. Odgłos piłki w końcu zbudził starą damę z obrazu, która oburzona zaczęła na niego syczeć coś po walijsku. Baxter kompletnie to zignorował, wolną dłonią trącając Issy’ego w bark i wskazując na drzwi do łazienki, jakieś dwadzieścia metrów dalej. – Patrz.
Minęło jeszcze może kilkanaście sekund, a drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem i wyszło z nich dwóch zakapturzonych uczniów, niosąc książki i opróżniony kociołek. – No, i problem z głowy. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal – skwitował wesoło Danny, klepiąc Raina w ramię. Bez zbędnej dramy mogli ruszyć dalej.
– Wymykałem się, chociaż może niekoniecznie na imprezki – odpowiedział rozbawiony, po czym zaśmiał się jeszcze bardziej, widząc, jak Rain próbował go trącić barem. Uroczy. Przede wszystkim jednak słuchał, starając się dowiedzieć jak najwięcej o nowym towarzyszu. Był fajnym gościem, miał w sobie ten vibe, który mógł się przysłużyć zarówno szkole, jak i uczniom, którzy już wystarczająco byli straumatyzowani tym, co działo się na Wyspach. No i Patolem. Patol to przyczyna 97% depresji wśród uczniów Hogwartu. Tak mniej więcej.
Kiedy Danny był młodszy, miał wrażenie, że życie na Wyspach było nieco łatwiejsze. Voldi, choć nie miał nosa, to jednak od dawna wąchał kwiatki od spodu. Nie było Mordredów, dziwnego pyłku ani smoków. Był spokój, deszcz i hogwarcka kuchnia, która nie znała przypraw. Przynajmniej to się zmieniło na lepsze, bo teraz skrzaty wiedziały, co to sól, pieprz czy papryka. Cicho zaśmiał się, słysząc podejrzenia Raina. – Pomidor. – Odpowiedział dyplomatycznie, choć musiał przyznać, że Rain trafił w sedno. Bycie Baxterem i miotlarzem to zachęcająca kombinacja. A może to uśmiech i ten australijski akcent? Na dwoje Trelawney wróżyła.
– Ale i tak ci nie wierzę, mate. Sprawiasz wrażenie gościa, który nawet nie pamiętał, które łóżko w dormitorium było jego – rzucił z szerokim uśmiechem, po czym obaj przystanęli, słysząc z oddali odgłos metalu, a zaraz potem czyjś krzyk.
– Irytek goniący uczniaka za 3… 2… – Nie zdążył dojść do „1”, bo cała akcja rozegrała się tuż przed ich oczami. Najpierw dostrzegli nastoletnią dziewczynę, która pędziła korytarzem tak szybko, że prawie paliła gumę w sandałach, a zaraz potem Irytka, który z pasją rzucał w nią chochlami, łyżkami i innymi kuchennymi narzędziami.
– Oi! – zawołał Danny, a poltergeist przystanął na moment. – Co tam, mate? – Dodał, dając dziewczynie czas na ucieczkę. Nie miał pojęcia, dokąd ta rozmowa doprowadzi, ale najważniejsze, że żaden dzieciak nie skończy z rozciętym łbem przez chochlę. Co najwyżej któryś z nauczycieli. Lub oboje.
Issy Rain
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : piegi, septum, rude loki, pachnie masłem shea, chodzi w kolorowych szatach czarodziejskich;
- Też nie pomyliłbym Cię z nikim innym w twojej stylówce - oznajmiam żartobliwie na jego elegancki dresik. Zarzucam też lokami z zadowoleniem, uznając jego słowa za komplement. - Tak, projektowanie i szycie to coś czym najczęściej się zajmuję. Wcześniej głównie robiłem włosy - odpowiadam uprzejmie, jak zwykle radośnie opowiadając o swoim hobby. - Byłeś na plakatach RedGhula? - pytam od razu biorąc to na poważnie, zastanawiając się jak dobrym modelem jest Baxter. Nie wygląda jakby brał na poważnie robienie reklam, ale pozory mogą mylić. Ja jestem doskonałym tego przykładem - wyglądam na niefrasobliwego, kolorowego gościa, tryskającego entuzjazmem, więc nikt nie podejrzewałby jaka jest prawda o moim powrocie do kraju. Już sam zapomniałem jaka była prawda, tyle razy powtarzałem te same wymówki. - Sprawy rodzinne, muszę trochę pobyć tu dłużej, więc musiałem mieć pracę która nie będzie wymagać tyle podróży co, no wiesz, wybiegi czy pokazy - tłumaczę się nie wchodząc w szczegóły, by nie wprowadzać grobowej atmosfery opowiadaniem o gorszym stanie matki. Naprawdę, powinniśmy dostać jakiś medal za te patrole. Dzięki nam korytarze były znacznie bardziej bezpieczne!! Stajemy na straży przyrostu naturalnego w Hogwarcie i zapobiegaliśmy nastoletnim ciążom! A przynajmniej tym między różnymi domami... Patrzę więc na piłeczkę Baxtera i nie wiem czy celem jest irytowanie wszystkich obrazów, czy może chce rzucić do jakiegoś śmietnika, zdobywając gola jak prawdziwy ex gracz. Ale okazuje się, że to jego sposób na niewykonywanie swojego obowiązku. Patrzę jak uczniowie uciekają z uniesionymi brwiami. Nawet jakbym chciał nie dogoniłbym ich w moich bucikach. - Powinieneś za nimi pobiec. Skąd wiedziałeś że tu będą? - radzę Danny'emu jak bardzo dobry pedagog, samemu nie ruszając się z miejsca. Ja zwykle nawet nie zaglądałem sam do jakichś toalet, bo jak wiadomo podczas dyżurów bałem się własnego cienia. Póki co tylko raz złapałem jakiegoś ucznia jak dosłownie na niego wpadłem. - To na co? - dopytuję nie mogąc doszukać się innego powodu na nocne ucieczki. - Grać w qudditcha? - pytam i aż chichoczę na swoją super zabawną zaczepkę. - O chwila, a nie chodziłeś do Red Rock? - zauważam nagle, dodając dwa do dwóch przy jego śmiesznym akcencie. Najwyraźniej jeszcze nie pora na opowiadanie o swoich romansach za młodu, kiedyś jeszcze Danny mi to poopowiada. Jednak mimo że on nie jest skory do dzielenia się tym co przeżywał, dość szybko ocenia mnie. Może powinienem poczuć się urażony, że tak lekko stwierdził jak to jestem łatwy, ale zamiast tego rzucam mu rozbawione spojrzenie. - Świetnie, że ustaliliśmy od razu moją wątpliwą moralność - oznajamiam i mrugam do niego zawadiacko. - Przypominam, że chodziliśmy w mundurkach, do tego jestem niezbyt wysoki, chudy i rudy - zauważam, by sprowadzić go na ziemię jeśli myślał że byłem w jakiś sposób popularny za młodu i przenalizował swoją wypowiedź. Dopiero w końcowych latach zacząłem mocniej wyrażać się i mieć znacznie więcej przyjaciół. Nie mam problemów z przyznawaniem tego jakim przegrywem byłem w najmłodszych latach, uważałem że warto jest zwracać uwagę na te problemy, a nie obarczać je łatką tabu. Danny znowu wykazał się jakimś szóstym zmysłem i tym razem wiedział gdzie jest Irytek. Który oczywiście gonił inną uczennicę, którą my po raz kolejny dziś nie kwapiliśmy się złapać. Widzę, że poltergeist jest uzbrojony. Starałem się go unikać jak mogłem. Nie mam pojęcia jak tam z pamięcią duchów, ale doskonale pamiętam jego wyzwiska na wszystkich i głupie wierszyki, a nie sądzę że będzie respektował kadrę. Dlatego robię to co każdy rozsądny dorosły - robię krok w tył i chowam się za Baxtera. Kładę mu rękę na ramieniu w ramach wsparcia i wychylam tylko zza niego czubek głowy.
Kostki na irytka? 1 - Issy dostaje chochlą (jest schowany więc mała szansa xd) 2,3,4 - Danny dostaje 5 6 - Nikt nie dostaje
______________________
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
Baxter prychnął wesoło na słowa Raina. Może było w nich trochę prawdy? W końcu WF-ista zawsze wybierze coś wygodnego, zamiast krępujących szat. A skoro jego funkcja mu na to pozwala? Tym lepiej! Styl dresowy może i nie jest na szczycie elegancji, ale lepszy taki niż garnitur, prawda? Chociaż... dresiki i bluzy raczej kojarzą się z brakiem stylu niż jego obecnością. Kto wie, może nowy kolega udzieli mu kilku wskazówek, jak połączyć wygodę z odrobiną finezji. Sneakersy na nocny obchód wydają się przecież lepsze niż obcasy, szczególnie kiedy można zlecieć ze schodów lub potknąć się o próg.
– Projektant, stylista i fryzjer. Człowiek wielu talentów. – Skinął głową z uznaniem. – Jak widać, prawdziwy artysta potrafi się wyrazić na więcej niż jeden sposób.
Sam żadnym artystą nie był. Czasem na drutach zrobił jakiś krzywy sweter dla psa albo czapkę. Gitarzystą? Może i był, ale grał średnio, nawet w dobry dzień. Malowanie, śpiew, taniec, zaklęcia, nauka – totalne zero. Miał szczęście, że nazywał się Baxter i miał dryg do latania. Bez tego skończyłby gdzieś pod Mungiem, zbierając miedziaki do czapki. No, ewentualnie mógłby być wodzirejem na weselach bogatych czarodziejów, ale to byłoby absolutne maksimum jego możliwości. Obserwowanie ludzi z pasją i talentami, a tym bardziej przebywanie w ich towarzystwie, było dla niego... odświeżające? Poszerzające horyzonty?
– Byłem, we Włoszech. Tam nazywają to Demonio Rosso, bo ktoś uznał, że Włosi są za głupi, by zrozumieć dwuczłonową angielską nazwę. Anyway, to było dawno i nieprawda. – Wzruszył wesoło ramionami, wspominając niezbyt chlubną przeszłość. W sumie, czy żałował? Ani trochę. Reklamowanie twarzą plakatów z syfiastym energetykiem, po którym trzustka robiła fikołki, nie było może zaszczytnym zajęciem, ale hej! Pieniądz nie śmierdzi, prawda?
Słysząc o sprawach rodzinnych, mruknął tylko ciche „mhm” i skinął głową. Z własnego doświadczenia wiedział, że nie powinno się nikogo ciągnąć za język w takich kwestiach. Jeżeli Issy chciałby się podzielić szczegółami, zrobiłby to sam, ale nie zamierzał. Dlatego też nie było sensu na siłę zamieniać tej rozmowy w „panel dyskusyjny pod tytułem: Co nas w życiu boli?”.
– Stabilizacja nie jest niczym złym. Sam zacząłem to sobie uzmysławiać całkiem niedawno i powiem ci, mate, że całkiem mi dobrze z tą myślą. – Dodał swoją refleksję, stukając piłeczką o podłogę, zerkając w stronę uciekających uczniaków z szerokim, wesołym uśmiechem. Kolejna nieudana misja zakończona sukcesem.
– To jedyna łazienka na tym piętrze z otwieranym oknem, więc jak ktoś przychodzi palić fajki albo warzyć eliksiry, to właśnie tu. Baxter może i nie był najostrzejszym narzędziem w szopie, ale z pewnością był sprytny. Lata wymykania się z dormitorium i latania po zamku na coś się w końcu przydały! – Jak chcesz, to biegnij, chętnie popatrzę, jak sobie radzisz na tych obcasach. Prychnął lekko rozbawiony i dodał: – Naszym najważniejszym zadaniem jest zapobieganie kłopotom. A te konkretne kłopoty rozwiązały się same, wracając szpagatami do dormitorium.
Co do Rainowych podejrzeń o nocne eskapady młodego Australijczyka, trafił w dziesiątkę. No, może częściowo. Powodów do wymykania się było wiele, ale Quidditch zdecydowanie miał w tym swój udział.
– Bludger – sprostował miotlarz. – Wymykaliśmy się do Zakazanego Lasu, żeby grać w prawdziwego bludgera, z normalnymi tłuczkami, a nie tymi wypełnionymi farbą. A co do Red Rock… Chodziłem tam, ale kiedy byłem nastolatkiem, wróciliśmy na Wyspy. Tata skończył karierę, a rodzinne obowiązki wezwały go z powrotem. Baxter szybko streścił historię swojego akcentu i to, dlaczego trafił do Slytherinu, zanim przeszli na temat mundurków. – Nic tak nie rozpala wyobraźni jak mundurki. Myślisz, że czemu tyle osób ma na ich punkcie fetysz? – Skontrował argumenty nauczyciela. – A rudzi nie mają duszy, to fakt, ale to nie oznacza, że brakuje im uroku. Jesteś dowodem na jedno i drugie. – Zachichotał z własnego żartu.
Wieczór obfitował w wydarzenia. Spotkali poltergeista i jego ofiarę, której udało się umknąć dzięki ich interwencji, a Baxter? Jak to on, wpakował ich w kabałę bez większego namysłu.
– Spokojnie, mate. – Rzucił do złośliwego duszka, nieświadomy, że to chyba najgłupsze, co mógł zrobić. Jak wiadomo, słowo „spokojnie” niemal zawsze przynosi odwrotny efekt. Chwilę później okazało się, że jego wyostrzonym zmysłom nie towarzyszył wyostrzony refleks. Chochla pizgnęła go prosto w nos. Baxter mimowolnie zalał się łzami i przykucnął z głośnym jękiem, a poltergeist odleciał, śpiewając radośnie: – Baxter do kangura, a kangur do jeziora!
Issy Rain
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : piegi, septum, rude loki, pachnie masłem shea, chodzi w kolorowych szatach czarodziejskich;
A to prawda, moje stylówki może i były zawsze przemyślane i piękne ale wydawały się niezbyt praktyczne. Jednak nic bardziej mylnego! Większość materiałów potrafiłem przerobić tak by były znacznie wygodniejsze niż na to wyglądają. Może z wyższymi butami było trudniej, ale kiedy byłem prawdziwym projektantem, a nie takim jak teraz, zawsze skrupulatnie sprawdzałem czy we wszystkim co tworzę da się w ogóle chodzić. Z zaciekawieniem zerkam na Baxtera, który mnie komplementuje. Rzadko kiedy spotyka się osobę, która z taką łatwością mówi nagle coś miłego co nie brzmi na wymuszone frazesy. Aż jestem odrobinę zakłopotany, chociaż zwykle każde uprzejmości przyjmuję z szerokim uśmiechem. - To jest wszystko połączone - zauważam i lekko wzruszam ramionami. To nie tak, że nie potrafię przyjąć słodkich słów, wręcz przeciwnie, czasem domagam się pustych pochwał, ale kiedy tak nagle przyszły znienacka od prawie nieznajomego, aż na chwilę się zawieszam. Po takich komplementach gdyby poprosił żebym mu pomógł w wydzierganiu nawet wielkiego swetra, to bym mu pomógł. Chociaż akurat za takimi ręcznymi robótkami nie przepadałem. - We Włoszech? Nie wiedziałem, że byłeś aż taką międzynarodową gwiazdą! Wybacz, że tak stereotypowo nie śledzę sportu, jak każdy w mojej branży... O tobie by basowała taka ksywka! Demonio Rosso! - zauważam z uśmiechem. - Jak kiedyś postanowię szyć ciuchy dla sportowców, będziesz moim modelem - dodaję, wcale nie postrzegając tego że skoro to marka Redghul to coś było nie tak. Robiłem dla pieniędzy i sławy gorsze rzeczy niż taka pierdoła. Nie drążyliśmy tematu rodziny na całe szczęście i skupiliśmy się na przyjemniejszych rzeczach, jeśli tak można określić szlajanie się po ciemnym korytarzu w poszukiwaniu niegrzecznych uczniów. - Och, mówisz? A masz kogoś? - pytam i aż chichoczę na to jak to zabrzmiało. - W sensie stabilizacja kojarzy mi się wiesz z zakładaniem rodziny i kupowaniem domu w dolinie godryka - tłumaczę mój tok myślenia, póki nie udało nam się wystraszyć jakichś uczniaków. Z niekłamanym podziwem patrzę na Danny'ego, który pamiętał takie rzeczy o szkolnych toaletach. Ewidetnie był znacznie bardziej wnikliwym pedagogiem niż ja. - Sprytnie - mówię z uznaniem i kiwam głową. - Świetnie biegam nawet w znacznie wyższych obcasach. Jak chcesz popatrzeć kiedyś ci pokażę - oznajmiam z pewnością siebie i mrugam do niego zalotnie, licząc na to że coś tam zobaczy w tej ciemności. Uczniowie przepędzeni, a my mogliśmy dalej kontynuować nasz spokojny spacerek. I ze zdziwieniem (które najwyraźniej towarzyszyło mi większość tej przechadzki) zerkam na Danny'ego który przyznaje że faktycznie wymykał się na granie w qudditcha. Najwyraźniej nie mogłem pojąć tego że to było coś na co warto było poświęcać się i dostać szlaban za coś takiego. - Byłem przekonany, że żartuję - mówię o wymykaniu się żeby grać w qudditcha i kręcę z niedowierzaniem głową; a potem już po chwili nią kiwam kiedy Danny streszcza mi historię swojego życia. - Nie wiem kto ma, ale chyba nie uczniowie którzy w nich chodzą. Ty masz? - pytam i mam nadzieję, że nie wtedy powinien zastanowić się nad swoim zawodem. A ten znowu mnie komplementuje i znowu próbuję go pyrgnąć łokciem, zaczepnie. - Weź bo zaraz będę miał twarz koloru włosów - mówię, ale nie możemy kontynuować tej wymiany komplementów, bo nadszedł Irytek. Całe szczęście, że się schowałem, bo skoro biedny Daniel aż tak ucierpiał to ja bym głowę stracił. - JEZUS MARIA DANNY! - krzyczę i padam na kolana obok nauczyciela miotlarstwa. - Żyjesz? Pomogę ci, jestem świetnym medykiem - kłamię mu nieznacznie na pocieszenie i wyciągam dłoń, by bardzo delikatnie odciągnąć jego rękę i spojrzeć na zadane obrażenia.
______________________
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
Baxter mówił sporo. Najczęściej bez sensu, ale zawsze od serca i całkowicie szczerze. Jeżeli więc prawił rudowłosemu nauczycielowi komplementy, to dlatego, że naprawdę tak uważał. W jego oczach, świat pełen był ludzi ukrywających swoje prawdziwe oblicza za maskami, a ci, którzy mieli odwagę być sobą, jak Issy, byli rzadkością. Fajnie było poznawać takich ludzi — prawdziwych, autentycznych, w świecie pełnym pozorów. A kiedy te osoby stawały się twoimi nowymi kolegami z pracy i mogłeś czerpać od nich energię każdego dnia? To już było jak wygrana w totka. Jackpot. 777.
– Stare dzieje – Baxter uśmiechnął się i puszczając oczko rudowłosemu, choć to oczywiście było bezcelowe, bo ciemność otaczała ich jak trąba Merlina. Może nie potrafił przyjmować komplementów tak, jak Issy? E, nie, to nie było to. Po prostu nie lubił zbytnio żyć przeszłością, kiedy teraźniejszość była tak fascynująca i miała tyle do zaoferowania! Chwilę potem przystanął, wybuchając śmiechem, słysząc najpiękniejszy komplement, jaki kiedykolwiek otrzymał. Bo czy było coś bardziej uroczego niż kędzierzawy artysta nazywający go "czerwonym demonem"? Miał już na końcu języka sprośny żart, że czerwonym demonem nazywano coś jeszcze, ale powstrzymał się — nie chciał wyjść na totalnego zwyrola już przy pierwszym spotkaniu. Otarł łzę śmiechu z kącika oka, próbując złapać oddech, po czym klepnął Issy'ego w ramię. – Na Merlina, to było cudne. Dzięki, to najpiękniejszy komplement, jaki w życiu słyszałem. – Znowu zachichotał, ruszając dalej przed siebie. – Jeżeli kiedykolwiek postanowię zostać modelem, na pewno dam ci znać. –
Jasne, był gibki i miał kocie ruchy, ale na wybieg? Wątpił. Brakowało mu wzrostu, no i płaskiej, niewzruszonej twarzy. Prędzej czy później wybuchłby śmiechem, a to raczej marna reklama dla noszonych ubrań.
Z zainteresowaniem słuchał, jak Issy tłumaczył swoje podejście do stabilizacji. Szczerze mówiąc, nie dziwiło go to opaczne zrozumienie. Sam, słysząc to po raz pierwszy, myślał dokładnie o tym samym. – Nah, mate. – odpowiedział na pytanie, czy ktoś sprawia, że jego serce bije szybciej. – Rozstałem się z dziewczyną w zeszłym roku. To był jeden z powodów, dla których wróciłem na Wyspy. – Wyjaśnił pokrótce, nasłuchując odgłosów dochodzących z głębi korytarza. – Miałem raczej na myśli to, że gdy co chwilę zmieniasz kluby i kraje, to owszem, poznajesz świat, ale przestajesz mieć miejsce, które możesz nazwać domem. Tego właśnie mi brakowało. Domu, a nie wynajętego mieszkania czy hotelowego apartamentu.
To nie było tak, że Danny pamiętał dokładne rozstawienie okien na każdym piętrze z czasów, kiedy był uczniem. Po prostu zrobił sobie research i obejrzał dokładnie każdą miejscówkę, gdzie mogły czaić się kłopoty... wróć, uczniowie. Te kilkadziesiąt minut poświęconych na planowanie oszczędzało mu nerwów, rozczarowań, no i, nie oszukujmy się, pracy na patrolach. Wiedział, gdzie przypadkiem odbić piłeczką zbyt mocno, a gdzie zaszyć się na szybką drzemkę.
– Czy chcę popatrzeć? Na Merlina, sporo bym dał, żeby zobaczyć taki spektakl. A jakbyś jeszcze uciekał przed psidwakiem na tych obcasach, to byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie! – skwitował wesoło, zerkając za uciekającymi eliksirowarami.
– Grałeś kiedyś w bludgera, Issy? – zapytał retorycznie, kiedy ten nie mógł uwierzyć, że ktoś mógłby wyrywać się w nocy, żeby dostać tłuczkiem po mordzie. – To najczystsza forma adrenaliny... i najbardziej bolesna. Cudowne doświadczenie, którego trochę mi brakuje. – Przyznał szczerze, bo, ok, obściskiwanie się z jakimiś "koleżankami" było fajne, ale czy aż tak fajne jak perspektywa zlecenia z miotły i ryzyko śmierci? Każdy ma swoje preferencje, a Baxter lubił ryzyko większe niż chlamydia.
No i w końcu doigrał się tego ryzyka, bo jego próby dogadania się z Irytkiem skończyły się dokładnie tak, jak można było się spodziewać. Poltergeist zwiał, a Danny, z rozkwaszonym nosem, kucał na posadzce, kapał krwią, jednocześnie chichocząc i jęcząc z bólu.
– To się w końcu zdecyduj, Jezus, Maria, czy Danny, hehe... ojjjj. – Znów jęknął, ostrożnie dotykając nosa, sprawdzając szkody. – Chyba nie jest złamany, ale proszę, czyn honory, medyku. – Wykrzywił się w bolesnym uśmiechu, po czym natychmiast tego pożałował. Ale mimo bólu, cieszył się. Znów czuł, że żyje, a przy okazji wyciągnął lekcję na przyszłość: z poltergeistami nawiązuje się sojusze, ale nigdy przyjaźnie!