Męskie łazienki mają to do siebie, że bez względu ile by się je szorowało i jaką ilością środków zapachowych wypsikało nigdy nie mają jakiegoś w miarę normalnego zapachu. Tak jak u dziewczyn, znajduje się tu średniej wielkości wanna, gotowa przyjąć każdego brudasa.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob Wrz 06 2014, 17:43, w całości zmieniany 2 razy
Autor
Wiadomość
Hawk A. Keaton
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Prosta i przyjemna lekcja Zielarstwa kończy się dla mnie czymś, czego kompletnie się nie spodziewałem. Idąc w kierunku zamku, może rzucić się pod moim względem pewna, charakterystyczna rzecz - Drake nijak mógł oderwać od moich pleców i karku własnych dłoni. Naprawdę. To, w jaki sposób idziemy, woła poniekąd o pomstę do nieba - nie to, żebym się wstydził. Prędzej to, że wolę unikać plotek i niestworzonych sytuacji, które jednak mają w sobie jakieś ziarenko prawdy. I o ile to, że byłem w schowku z Murphym jest prawdą, o tyle nasz ukryty związek... już niespecjalnie. Mam zatem nadzieję, iż Obserwatora nieco ominie ten widok, niezależnie od tego, kim on tak naprawdę jest; idziemy ślamazarnie, trochę ciężko przez zmęczenie jest mi skoordynować odpowiednio kroki, a do tego najchętniej poszedłbym nieco spać. Rana na łydce mnie nie boli aż tak, ale zgodnie z informacjami, które przekazała mi Estella, muszę mieć ją na uwadze. Trudne gojenie się zazwyczaj jest efektem stanów zapalnych bądź zakażenia, a tego wolałbym uniknąć - a jeszcze bardziej wizyty w jakiejkolwiek placówce uzdrowicielskiej. Nie przepadam za osobami posługującymi się magią leczniczą w celu pomocy skierowanej wprost w moją stronę, w związku z czym im dalej jestem od sytuacji, które tego wymagają, tym lepiej śpię. - C-Czym żeś to... - mruczę pod nosem, gdy udaje nam się jakoś wejść do zamku i przechadzamy się bardzo powoli przez Wielkie Schody. Z tym jest już nieco więcej problemów, ale duma nie pozwala mi dać ponieść samego siebie, w związku z czym nie współpracuję tak, jakby zapewne życzył sobie tego Lilac. Nie cierpię litowania się nade mną, w związku z czym staram się do wszystkiego dotrzeć samemu. - T-Trzeba to zmyć. - mówię, a jak na złość okazuje się, że im więcej podejmujemy jakichkolwiek kroków w kierunku łazienki, tym bardziej ta substancja powoduje, że nie możemy się od siebie odkleić. Wyglądamy coraz to bardziej osobliwie, a samemu zaciskam wargi nieco mocniej, oglądając nieco podkrążonymi oczami za poltergeistem. Całe szczęście, że wyszliśmy wcześniej z lekcji - na korytarzu nie ma nikogo żywego. - I-Irytek może nam nie dać spokoju. - jeszcze dopowiadam, by Gryfon był świadom tego, że jeżeli spotkamy duszka na swojej drodze, to raczej nie będzie miał od niego także spokoju. Ewentualnie od wymyślnych plotek. Docieramy wspólnie do łazienki, a cała ta sytuacja zdaje się być nieco mniej komfortowa. W tej pozycji ubrania będzie ciężko jakkolwiek zdjąć, o czym jestem świadom, ale kompletnie nie spodziewałem się, że będzie mi dzisiaj dane z kimkolwiek spróbować się ogarnąć, by się uwolnić w taki sposób. - M-Masz różdżkę? - pytam się jeszcze, bo dzisiaj niespecjalnie mam ze sobą drewniany patyczek. Nie żeby moje umiejętności korzystania z niego wzrosły do jakiegoś niesamowitego poziomu, wręcz przeciwnie. - Trzeba rozciąć t-te ubrania... - zalecam wyższemu ode mnie chłopakowi, bo co jak co, ale to może jednak pomóc nam odzyskać część swobody - pomijając miejsca, w których jednak przykleiliśmy się na stałe i nawet zaklęcia nie pomogą. Nadal jestem osłabiony, aczkolwiek staram się myśleć w taki sposób, by racjonalność wydostała się na podium.
Szczerze to on też zupełnie nie spodziewał się tego że skończy przyklejony do całkiem znajomego Krukona, którego serio zdążył polubić przy tych ich paru spotkaniach. Oczywiście wpadali na siebie głównie na lekcjach, bo poza nimi raczej nie mieli zbyt wielu okazji się spotkać. Drake'a wtedy stety albo niestety w schowku nie było. No, przynajmniej Hawk nie musi się nim przejmować tak samo jak Eskilem. Wiedział jak bardzo półwil potrafił się do kogoś przyczepić, bo w końcu był jego przyjacielem. Oczywiście to ślizgon był jej inicjatorem jeszcze w latach wczesnoszkolnych. Drake w tamtych czasach był naprawdę nieśmiałym młodym wilkołakiem, który starał się unikać większego towarzystwa. I to dosyć mocno.-Wybacz, śpieszyłem się i nie zauważyłem pajęczyny akromantuli. - Powiedział kiedy zmierzali do łazienki gdzie będą musieli ją rozpuścić. Z tego co wiedział to trochę potrwa, bo ta pajęczyna jest dosyć odporna. -Musimy więc liczyć na to że się nie przypałęta, nie? - Starał się myśleć optymistycznie że uda im się uniknąć napastowania przez stałego mieszkańca Hogwartu, który będzie istniał tak długo jak istnieje szkoła. Kiedy weszli do łazienki, westchnął i się rozejrzał. Z tego co widział, to nikogo akurat nie było. I szczerze? To dobrze. Będzie mniej skrępowany będąc nagim tylko przy jednej osobie. Oczywiście nie zmienia to faktu że nadal będzie, a na dodatek nie będzie miał jak ukryć swojej blizny powilkołaczej. No nic, może Hawk od tego faktu nie straci przytomności. Na pytanie o różdżkę, lekko się uśmiechnął. -Tak, nie ruszam się bez niej z łóżka. - Przynajmniej do czasu w którym uda mu się opanować magię bezróżdżkową. Wtedy nawet jeśli jakimś niemożliwym cudem zapomni różdżki, uda mu się coś wyczarować dłońmi. Najpierw zaklęciem sprawił że do wanny zaczęła lać się bardzo ciepła woda. Następnie zaczął pozbywać się ich wszystkich ubrań rozcinając je tylko wtedy kiedy było to konieczne. Tak właśnie ucierpiały ich koszulki i tak dalej. Ostatecznie skończyło się na tym że stali nago, a Drake nadal miał przyklejoną do jego karku i pleców rękę. Jeśli Hawk na niego spojrzał to mógł zobaczyć sporą i rozciągniętą przez upływ czasu bliznę po wilkołaku. Drake zaś patrzył na wannę, która już się wypełniła wodą.-No, to możemy wskakiwać.
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Całe szczęście, że Drake nie jest Eskilem, inaczej chętnie bym popełnił jakieś rytualne sudoku lub postanowił skoczyć z najwyższej wieży, jaka istnieje w Hogwarcie. Serio. Nie mam zaufania do tego chłopaka i staram się go unikać za wszelką cenę, co w moim przypadku wcale nie jest czymś dziwnym - koniec końców przez niego udało mi się skończyć w postaci osoby trochę zawiązanej w schowku, z rozbitą nieco głową. Wcale to wspomnienie mnie nie raduje, w związku z czym staram się je odgarnąć jak najprędzej, choć te, niczym pasożyt z Zakazanego Lasu, nie zamierzało wcale tak łatwo odpuścić. Głębszy wdech, głębszy wydech. Jedno wiem - przynajmniej Lilac nie jest w stanie rzucić na mnie jakiegoś uroku, bym znowu zrobił coś głupiego, w związku z czym mogę odetchnąć nieco z ulgą. - O-Ona się przez wieki będzie rozpuszczała... - masz wiedźmo placek; wiem, że sieć z tego magicznego stworzenia jest trwała do tego stopnia, że trudno się ją zmywa. Wygląda na to, że najbliższe co najmniej kilkadziesiąt minut będę musiał spędzić na wspólnej kąpieli z Gryfonem, którego znam przede wszystkim z lekcji. Nie będę się oszukiwać, to idealna okazja, by ze sobą pogadać, ale też, jestem nieco zmęczony, że prędzej bym momentalnie zasnął. - W-Wierzysz w to? Bo ja nie... - kręcę w miarę możliwości własną głową, wprawiając w ruch grzywkę. Unikanie stresu idzie mi co najmniej tragicznie, dlatego czuję w kościach, że prędzej czy później to się na mnie odbije. I to dość srogo. W łazience na szczęście nikogo nie ma, w związku z czym próba usunięcia tej sieci nie będzie na tyle krępująca - i całe szczęście. Choć nie wątpię, że prędzej czy później, jak na złośliwość losu, ktoś postanowi się pojawić, jako że tego typu sytuacje starają się mnie trzymać z zaskakującą skutecznością. Różdżki ze sobą nie mam, muszę zatem liczyć na to, iż wychowanek domu Godryka Gryffindora nie ma problemów z rzucaniem najprostszych uroków. - Tylko o-ostrożnie... - modlę się w duchu, by celność Lilaca mimo wszystko i wbrew wszystkiemu pozostawała na dość wysokim poziomie. Całe szczęście tak się dzieje, a w wyniku rzucanego Diffindo ubrania zsunęły się na dół, co dla postronnego obserwatora mogło być dwuznaczne - kto koniec końców ląduje w wannie wypełnionej gorącą wodą, dotykając pleców i karku drugiej osoby, całkowicie nago? Staram się o tym nie myśleć, choć kusi mnie założyć ręce na klatce piersiowej - nie to, żebym miał inne wyjście względem przeciwdziałania akromantulowej pajęczynie. Moją uwagę w pewnym momencie przykuwa ogromna blizna po ugryzieniu na lewym barku Drake'a, której przyglądam się nieco baczniej. Sam mam parę blizn, ale nie w takim stanie, nie w takim wydaniu, a w przede wszystkim... nie po tym magicznym stworzeniu. Nawet jeżeli nie interesuję się uzdrawianiem, o tyle jestem w stanie rozpoznać, które zwierzę spowodowało takie blizny; nic dziwnego, że mnie z początku szokuje, choć staram się tego nie okazywać; wchodzimy do wanny napełnionej wodą. - B-Blizna po wilkołaku? - pytam się ciszej. Wbrew pozorom nie jestem uprzedzony do osób noszących w sobie likantropię, bo wiem, że nie oni wybierali taki los. I choć może wydawać się to być z mojej strony głupie, o tyle nie potrafię inaczej zareagować - nie przerażam się wizją, że Gryfon zamienia się w każdą pełnię w krwiożerczą bestię. - W-wszyscy wiedzą czy tylko n-nieliczni? - kolejne pytanie opuszcza moje usta; nie jestem z tych, którzy rozpowiadaliby o tym na lewo i prawo.
-Daję jej najwyżej półtorej godziny. Więcej raczej nie wytrzyma.- W końcu te sieci nie były aż tak odporne. No chyba że pająki były na jakiejś specjalnej diecie. - A jeśli chodzi o Irytka, to ma całą szkołę do dręczenia. Szansa że nas nie dorwie, istnieje. Będąc polterem raczej zbyt napiętego grafiku nie miał. W końcu robił to co mu się żywnie chciało. Za to ślad po ugryzieniu jaki zostawił po sobie na ciele gryfona wilkołak z pewnością należał do tych rzucających się w oczy. Zwłaszcza że blizna była rozciągnięta poprzez wzrost jego ciała oraz masy jaki nastąpił przez te jedenaście lat. W teorii rozważałby jej usunięcie gdyby nie to że tak samo jak blizny po czarnej magii, te po wilkołaku również miały opory w zanikaniu nawet kiedy starali się w tym pomóc profesjonaliści. Niby słyszał o kobiecie która potrafi usunąć każdą bliznę, ale słyszał też o gnębiwtryskach. Do puki ktoś mu tej plotki nie potwierdzi, to nie będzie aż tak skory w nią uwierzyć. Woda była przyjemnie cieplutka, przez co jak tylko do niej weszli od razu się odprężył. Gorąca kąpiel zawsze była dla niego jednym z lepszych sposobów na wyluzowanie się, zwłaszcza jeśli podczas kąpieli był przyklejony do takiego przystojniaka miał do roboty podczas niej coś innego niż tylko moczenie się w wodzie. Chociaż zazwyczaj była to książka, a nie przyklejony do jego ręki Krukon. Trafne pytanie o bliznę sprawiło że jego uśmiech delikatnie przygasł, ale na szczęście nie na długo. Po prostu okoliczności jej zdobycia naprawdę nie wspomina zbyt pozytywnie. - Tak... Wie bardzo mało osób. Wliczając w to też szkolną kadrę i bliską rodzinę. Zazwyczaj się tym nie chwalę. - Bo w sumie nie była to rzecz którą chciałby się komuś chwalić przy pierwszym spotkaniu. W końcu nie każdy był tak tolerancyjny. Bywały osoby które wilkołakami pomiatały i nawet takie które bledły i traciły przytomność na samą myśl o nich. Z drugiej strony zdarzyło mu się odpowiadać na pytania takie jak "A jak się odmieniasz to włosy wypadają, czy wracają do środka?". Nawet słyszał parę domysłów od ciotki że to pewnie dlatego jest wielki jak pieprzona góra nafaszerowana proteinami i eliksirem bujnego owłosienia. Spojrzał na kolegę, starając się nie spojrzeć przez przypadek za nisko. Inaczej pewnie spaliłby buraka. - Nie przeszkadza Ci to że moczysz się w wannie z kimś kto w połowie jest psem na sterydach? - Kurde... Hawk miał naprawdę to szczęście że przyciągał osoby, które ludźmi byli w połowie. W końcu taki Eskil który na Krukona się uwziął był w połowie wilem.
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
To prawda - pajęcza sieć nie jest na tyle mocna, by wytrzymała stosunkowo wysoką temperaturę. Chyba że ktoś je karmił pegazami bądź jednorożcami, w co nie wnikam, ale mam w umyśle pewną cząstkę, tudzież zalążek nadziei, że wystarczy pół godziny, żebyśmy mogli się wydostać z obowiązkowego przytulania. Pozostaje mi mieć tylko nadzieję, że krew nie postanowi polecieć z nosa, bo na tak bliskiej odległości to wtedy chyba spanikuję i zemdleję, co wcale nie będzie na korzyść Gryfona, z którym przyszło mi dzielić obecnie wannę. Wolę tego uniknąć, dlatego staram się nie stresować - świadomość o Irytku nie daje mi jednak spokoju, który jest wymagany. A co, jak wleci? To prawda, ma on całą szkołę do dręczenia, ale na co dzień to właśnie z nim mam do czynienia, bo postanowił się na mnie nieprzyjemnie uwziąć. Ile wiązanek codziennie słyszę, to się już w głowie jednak nie zmieści. - N-Niby tak, ale... przeszkadza mi codziennie. D-Dzień w dzień. I jeszcze dzisiaj się nie odezwał... - nic dziwnego, że nie wierzę w to, że będziemy mieli szczęście, bo jednak życie raz po raz pokazuje mi, iż dostanie cegłą w głowę wcale nie jest takie niemożliwe. Choć w moim przypadku to nie jest cegła, a prędzej cały budynek z ludźmi w środku. Mimo to skupiam się na czymś innym, co mnie szczerze intryguje - nie wiedziałem wcześniej o tym, że chłopak jest wilkołakiem, czego jednak nie zamierzam w żaden sposób szkalować bądź czynić z tego coś, co spowodowałoby wycofanie się. Nie jestem z tej kategorii osób; mimo wszystko i wbrew wszystkiemu znajduję poszanowanie. Może nie dzierżę w swoim ciele i na duszy likantropii, to prawda, ale to nie oznacza, że należy takie osoby traktować niczym trędowatego. Niezależnie od tego, jak szokująca prawda by nie była. Stoję zatem nago w wannie, przyklejony do znacznie wyższego ode mnie chłopaka, z niemymi pytaniami cisnącymi się na usta. Nie wstydzę się własnego ciała, a może jedynie trochę jestem skrępowany tym, do czego doprowadziła lekcja Zielarstwa. Umysł jest zbyt uśpiony, by myśleć o czymkolwiek więcej; bliskość pozostaje mi obca od ponad półtorej roku, ale dopóki do niczego więcej nie dochodzi, jestem w stanie ustać w spokoju i bez jakiejkolwiek próby ucieczki. Koniec końców to tylko kąpiel, choć muszę przyznać, że Drake wygląda na osobę, która o siebie dba. Widzę zarys mięśni, no ba, mam prawo to nieco poczuć, gdy znajdujemy się przy sobie tak blisko. Zdrowy koloryt skóry, brak widocznych oznak jakiegokolwiek braku zdrowia. Nie to co ja; z łatwością porównuję go do siebie i wiem, że takiego stanu już nie osiągnę. - T-Trochę się nie dziwię. - mruczę pod nosem, choć kontaktu wzrokowego nie utrzymuję. Jest to dla mnie ciężki proces, a wiem, że w oczach można odnaleźć więcej rzeczy, niż początkowo by się człowiek po sobie spodziewał. - Ludzie mogą... mogą różnie zareagować. Z-Zależy w sumie, jak trafisz. To znaczy się, czasy się już zmieniły, k-kiedyś chyba było z tym o wiele gorzej, ale myślę, że to n-nowe pokolenie przyjmuje to jako coś normalnego. - och ironio losu, gdybym tylko wobec siebie potrafił wystosować te słowa. Mimo to nie potrafię, hipokryzja uderza mi do głowy jeszcze bardziej, nieco przytłumiona przez fakt posiadania wcześniej pasożyta, aczkolwiek zauważam ją. I zaciskam nieco wargi w wąską linię. - L-Lepiej jest zawsze nieco się dowiedzieć na temat d-drugiej osoby, zanim coś powiesz o sobie pod tym względem. Niektórzy potrafią... przez coś takiego się o-odciąć. - sam się boję, że będzie mnie to dotyczyło, dlatego nie utrzymuję kontaktów z innymi. Owszem, Nell i Julia to inna para kaloszy, ale zazwyczaj utrzymuję się w cieniu. - Jak to w... w ogóle jest podczas przemiany? Boli? - zadaję pytanie, jako że Lilac jest pierwszą osobą, z którą posiadam możliwość konsultacji. Ludzka nagość mnie nie peszy - od zawsze podchodzę do tego jako do czegoś całkowicie naturalnego i należącego do sfery ludzkiej seksualności. Kiedyś, gdy byłem zdecydowanie bardziej otwarty, potrafiłem złamać na samym początku roku szkolnego wiele punktów regulaminu, a przy okazji spędzić z inną osobą więcej czasu w schowku, niż było to dozwolone - na wiadomej czynności. Cały Hogwart o tym zapomniał, a sprawców tej plotki nie odnaleziono, więc nie musiałem się martwić te parę lat temu potencjalnymi konsekwencjami za ten czyn. Zresztą, związków w życiu miałem wiele, w szczególności od wejścia w okres dojrzewania; trwały one zazwyczaj krótko, od paru dni do miesiąca maksymalnie. Ludzkie wargi, czy to te należące do dziewczyn, czy chłopaków, nie robią na mnie żadnego wrażenia wstydu. Nic dziwnego, skoro dzieciaki siedzą pozamykane w czterech ścianach, że tego typu rzeczy wychodzą same z siebie, a młody człowiek eksperymentuje. Po związku z byłą jestem zamknięty na stałe na nowe relacje idące właśnie w tym kierunku. Od pewnych wydarzeń ograniczam się jak najbardziej, nie chcąc przywiązywać się do kogokolwiek na dalszej płaszczyźnie. Wiem, że nie ma to żadnego sensu; świadomie odcinam się, by sprawiać innym jak najmniej bólu. I sobie. - N-Nie, czemu miałoby? - pytam się, spoglądając w jego kierunku nieco uważniej, choć nie nawiązuję kontaktu wzrokowego. Jest to dla mnie zbyt śmiała czynność, bym mógł jej podołać; nagość wobec osoby zamieniającej się w wilkołaka podczas pełni mnie nie wstydzi. Prędzej peszy sytuacja, w której się znaleźliśmy przez prostą lekcję - bo nie wątpię, że dało się tego uniknąć, gdybym nie zemdlał, a Drake nie zebrał w ręce pajęczej sieci. - T-To coś, co się ujawnia tylko podczas pełni. Nie patrzę na ciebie jako na kogoś, kogo... nie wiem, n-należy wytykać palcami? - mówię, dukam, bo w sumie to jest prawda. Ten fakt zmienił w moim życiu niewiele, być może się nawet z Gryfonem solidaryzuję z wiadomych mi względów. - Uwierz mi c-czy nie, kąpałem się z r-różnymi osobami. Nie przeszkadza mi to. - ciepła woda powoduje, że chce mi się spać, co wcale mi nie służy. - A t-tobie nie przeszkadza to, że moczysz się w... w wannie z kimś, k-kogo w ogóle nie znasz? I to jeszcze z R-Ravenclawu? - pytam się; wiem, że relacje między tymi domami są ostatnio zażarte przez ranking i punkty domu.
Kilka dobrych minut już się moczyli i szczerze zaczynał powoli czuć że ta pajęczyna nie jest już tak samo tęga jak była jeszcze w zakazanym lesie. No... w tym tempie to naprawdę ledwie te trzydzieści minut wystarczy żeby pajęcza wydzielina poszła w diabły. - Może już Ci odpuścił? Nawet on potrafi się czymś znudzić. Zwłaszcza jeśli sobie znajdzie inny cel do dręczenia. - A nieszczęście tej osoby mogło być szczęściem dla Hawka. Chyba że Polter naprawdę sobie prowadził gdzieś jakiś kalendarzyk kogo, gdzie i o jakiej porze miał dręczyć. Jeśli zaś chodziło o zdrowie Drake'a to wystarczyło poczekać do bliskich okolic pełni i liczyć na to przegra w życiowym losowaniu i będzie wyglądał naprawdę okropnie. Blady i niewyspany. Na dodatek czasem z gorączką. Oczywiście zdarza się że przepełnia go energia i ciężko mu usiedzieć w miejscu zamiast tego, ale zazwyczaj występują u niego te negatywne objawy. -Prawda. Szczerze to od około pół roku zaczynam już trochę mniej trzymać to w tajemnicy. Rok temu pewnie wlazłbym do tej wanny w koszuli mówiąc że upierze się przy okazji albo coś w tym stylu. - Oj jeśli chodziło o ukrycie wilkołactwa to zdarzało mu się rzucać całkiem barwne kłamstwa, w które niektóre osoby wierzyły. Pytanie jakie zadał mu Hawk nie było jakieś specjalnie niespodziewane. Szczerze to samby zadał to pytanie wilkołakowi gdyby nim nie był. No i w końcu ciężko zyskać na podobne pytanie odpowiedzi z lepszego źródła niż wilkołak, nie? - Wiesz... Tak, boli. To trochę tak jakby każdą twoją kość łapano za dwa końce i rozciągano bądź zgniatano. Chociaż przed tym przez ciało przebiega czasem przyjemny dreszcz, a już po przekształceniu... Jest to nawet przyjemne. Tak jakby spora część tego która na tobie do tej pory ciążyła, na tę noc sobie po prostu zeszła. - To był prawdopodobnie jeden z plusów jaki można było likantropii przypisać. Chociaż nie każdy musiał tak się czuć. Każdy wilkołak jest tak unikalny jak płatek śniegu. Poza paroma cechami wspólnymi, ich kształty zazwyczaj są unikalne.- Oczywiście dzień po wraca i potem czuję się jakbym całą noc biegł maraton. - Kiedy usłyszał zaś jego odpowiedź odnośnie postrzegania go jako wilkołaka i tego że mu to nie przeszkadza, mimowolnie ciepło się uśmiechnął. Miło było coś takiego słyszeć. Również spojrzał na Hawka i postanowił mu powiedzieć czemu wilkołactwo może trwać nawet poza pełnią. -Technicznie masz rację, przemiana jest tylko w pełnię, ale to nie wszystko. - Rzucił nieco głębiej zanurzając się w wodzie i uważając żeby nie pociągnąć za sobą Keatona. -Czasem wilkołacze instynkty i pierwotne odruchy mogą także nachodzić kiedy jest się w ludzkiej postaci, co ciężko jest powstrzymać. Zwłaszcza przy bardzo silnych i pobudzających emocjach takich jak gniew. Ciężko wtedy się uspokoić i trochę to trwa zanim do tego dojdzie. - Chociaż nie można było tego porównać z zharpieniem u półwilów, bo to całkowicie inna bajka. Mimo targajacych emocji, wilkołak mógł się jeszcze jakoś sam opanować. Harpie miały z tym raczej ciężej. Przynajmniej widział to w ten sposób po sobie i Eskilu. -A przy bardzo częstym, intensywnym i długotrwałym uleganiu tym instynktom ciało może nieco się zdeformować. Mają tak dzikie wilkołaki, które odcięły się od społeczeństwa i nie muszą się w ogóle krępować tłumieniem ich. - Tak przynajmniej czytał, a idealnym historycznym przykładem był Greyback. Wilkołak i sługa Voldemorta, który oddał się zwierzęcej naturze do tego stopnia że mordował także w ludzkiej postaci zębami i pazurami. Osobiście niezbyt chciałby zostać dzikim wilkołakiem, bo taki właśnie podobno Drake'a ugryzł. Podobno, bo w tamtych okolicach później żadnego nie odnaleziono. Wcześniej nie było też żadnych doniesień. I to właśnie mu nieco w tym wszystkim śmierdziało, ale nie był pewien jak on miał właściwie zbadać tę sprawę. Na pewno nie miał jak tego zrobić będąc zwykłym uczniem. Na studiach... Może jakoś mu się uda. -A czemu miałoby mi przeszkadzać to że jesteś Krukonem? Z wieloma z was się koleguję albo przyjaźnię. Dom to tylko mała wskazówka odnośnie charakteru i to nie zawsze trafna. Prawie bez znaczenia... - W końcu ludzie na przestrzeni lat się zmieniali, a i tiara czasem mogła się co do kogoś pomylić albo zostać wyproszona o inny dom niż miała przydzielić. - No i zawsze istniała szansa że i ja nim był. Tiara spędziła nade mną trzy minuty zanim się zdecydowała do którego z tych dwóch domów mnie przydzielić. - Hufflepuff też chyba rozpatrywała, ale odrzuciła ten pomysł już po dwóch sekundach. - Przeważył Gryffindor, jak widać.
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
I całe szczęście - absurd sytuacji, w której się znalazłem z ledwo co znanym mi chłopakiem, no cóż, nieco mnie przerasta. Wolę żyć w cieniu, nie ujawniać się aż nadto, a teraz, kiedy to nie dość, że szliśmy przyklejeni do siebie razem, to jeszcze bierzemy ze sobą kąpiel. Staram się o tym nie myśleć, gdy moczymy się wspólnie w wannie, czekając na to, aż pajęczyna się rozpuści. Przynajmniej pech nas częściowo pod tym względem opuścił, bo wraz z upływem minut sieć stawała się mniej zwarta, a zamiast tego odpuszczała widocznie. Czy poltergeist odpuści - nie mam bladego pojęcia. Przeczucie i intuicja, choć nieco przytłumione przez zmęczenie przedostające się poprzez sińce umieszczone pod oczami, nie pozwalają mi sądzić pozytywnie pod tym względem. Jakby duszek tylko czekał na najlepszą możliwą okazję do udowodnienia, że nie należy uważać go za kogoś, kto odpuszcza. Biorę głębszy wdech, starając się jakoś rozluźnić, choć wychodzi mi to co najmniej średnio; przeczę poprzez ruch głową, że raczej tak nie jest. - G-Gratuluję odwagi. M-Myślę, że próba wejścia do wanny w koszuli byłaby wystarczającym dowodem na to, że coś... ukrywasz? Przecież zaklęciami m-można wyczyścić większość rzeczy... - mówię tylko, wiedząc, jak bardzo powinienem również w tym stylu działać, ale niespecjalnie mi się to udaje. Czy w moim przypadku jest czym się chwalić? Ukrywać pewne rzeczy? Owszem. Bo wiem, jak mogą inni na to zareagować, począwszy od nadmiernych spojrzeń dzierżonych przez moje plecy, a kończąc na realnych rozmowach i ludzkiej litości. Tego w życiu nie potrzebuję; nie potrzebuję zerkania w tęczówki posiadające sobie iskrę właśnie tego działania. Wiem też, że większość informacji zawartych w podręcznikach może różnić się od tego, co jest przedstawione w rzeczywistości. Nie oszukując się - życie postanawia bardzo często przetestować cierpliwość poszczególnych jednostek, powodując zderzenie z twardym murem. Nie żebym musiał jakoś specjalnie się zastanawiać, czy mi się to przydarzy; rzadko kiedy jednak chodzę na lekcje powiązane z używaniem drewnianych patyczków, więc nic dziwnego, że unikam też Obrony Przed Czarną Magią. - Nie dziwię się, że j-jest takie uczucie. Koniec końców doprowadzasz ciało do stanu, które nie jest m-mu pierwotne przeznaczone. - mówię, bo wydaje mi się, że ma to bardzo wiele sensu. Zwierzęta magiczne mnie intrygują, choć nie oznacza to, iż przed Drake'em będę od razu otwarty jak w przypadku innych istot. To nadal człowiek - nadal ktoś, kto ma pełną wolę i możliwość działania. Stoję w wannie ostrożnie, pozwalając na to, bym również i ja uległ zanurzeniu; choć oczywiste, nie robię tego w nadmierny sposób. Może końcówki włosów nieco się zmoczyły, ale nic poza tym. - Czyli... Czyli wilkołaki w ludzkiej postaci są bardziej podatne n-na emocje, zgadza się? - pytam się, by mieć absolutną pewność. To oznacza, że nie powinienem ewentualnie denerwować Gryfona. - Właśnie... słyszałem, że d-dwa lata temu szkoła była na wycieczce w Luizjanie. I tam p-podobno są takie wilkołaki poddające się instynktom. - nie wiem, czy wnoszę coś ważnego do rozmowy, ale myślę, że jest to dość istotna informacja. Przynajmniej pod względem prowadzonej konwersacji. Podejrzewam, że samo ugryzienie nie było przyjemne, a w moim przypadku transformacja w taką istotę prędzej czy później nie miałaby miejsca; co najwyżej gryzienie piachu pięć metrów pod ziemią. Moje pytanie dotyczące domów nieco zbacza z głównego tematu, ale to nic dziwnego - staram się nakreślić problem, jaki się pojawił. Nikły, drobny, przypominający pyłek na wietrze, aczkolwiek występujący. - W-Widzisz. W-Wilkołactwo to też... no, część ciebie, mała wskazówka dla innych, nie zawsze trafna. Dlatego mi nie p-przeszkadza to, że się moczę z, jak to ująłeś, "psem na sterydach". - odpowiadam, pierwszy raz zgrabnie odbijając piłeczkę, by przysłuchać się temu, jak chłopak opowiada o trzyminutowym zastanowieniu przez Tiarę Przydziału względem domu. U mnie ta zastanawiała się między Slytherinem a Ravenclawem, ale ostatecznie trafiłem tam, gdzie pasuję. A przynajmniej nikt mi nie narzuca, że muszę być inny. Długo ta sielanka nie trwa, bo nim się obejrzeliśmy, a pierwsze pojawił się donośny śmiech Irytka, który postanowił się uaktywnić akurat w tym momencie. Lekki świst dociera do naszych uszu, a przed oczami staje bardzo złośliwy duszek, na którego twarzy znajduje się wręcz szaleńczy uśmiech. Nie muszę umieć czytać w myślach, by wiedzieć, jak bardzo cieszy się ze znalezienia mnie w takim wydaniu. Już się do niego poniekąd przyzwyczaiłem, ale moje obawy - te wcześniejsze - narastają. Wiem, do czego to może dążyć, dlatego nic dziwnego, że się napinam mimowolnie, spoglądając w kierunku magicznej istoty. Mam już go serdecznie dość. - A KTO TU SIĘ WSPÓLNIE KĄPIE? - poltergeist przeleciał nad naszymi głowami, by następnie zawisnąć w jednym miejscu, rechocząc pod nosem z zaciekłością i zaciętością, jakiej to nigdy nie widziałem. Ta sytuacja jest dla niego bardziej sugestywna od schowka i romansu z Murphym, więc nic dziwnego, że postanawia sobie z niej zażartować. - Karton i Liliak, cóż za miła niespodzianka! - wyszczerzył się widocznie. - Schowek z Murphym na czele ci się znudził, co? Śliczny Gryfon, potem śliczna Gryfonka, a następnie bardziej męski Gryfon. Obracasz się nieźle w tych kręgach, kochaniutki. - jeszcze raz zmienił swoje miejsce, a uśmiech mu rozkwitał na twarzy jak na widok okazji do zaistnienia w hogwarckim życiu. - Chłopaki walą w wannie konia, jest to zabawa wyborowa! Oboje nadzy, przytuleni i gotowi do akcji. Pozwólcie, że dodam wam nieco pikanterii... - Irytek zbliża się do ubrań, które jakoś można byłoby naprawić, by następnie je ze sobą zabrać, na co aż mnie wstrząsnęło. - Nie dziękujcie, przedłużam wam ten uroczy, wspólny moment. Inni uczniowie zachowają je sobie na pamiątkę... - jeszcze się uśmiał głośno, ja patrzę na niego przerażony, a wystarczyła chwila, by ten uciekł i zwyczajnie... pozostawił nas tak, jakby nigdy nic się nie stało. Do moich uszu z korytarzu dobiegają jednak przyśpiewki.
Prawda. Jest takie zaklęcie, ale trzeba nieźle ogarniać transmutację żeby je poprawnie rzucić. Poza tym nie trwa wiecznie i mogłoby zejść w każdej chwili... - Mimo wszystko zastanawiał się czy nie powinien spróbować się go nauczyć. Ogólnie czy by nie popracować nad swoimi zdolnościami transmutacyjnymi. W końcu chciałby ogarnąć przemienianie ludzi w zwierzęta. Mogłoby to ułatwić mu całkiem sporo sytuacji. Na przykład gdyby na wakacjach zaatakowany zostałby przez kolejną grupę fanatyków, mógłby ich pozmieniać w ślimaki. Chociaż żeby to osiągnąć będzie musiał naprawdę przyłożyć się do nauki i w miarę się na tym skupić. Starał się odprężyć w wannie i poczuł że mógł już nawet lekko poruszać przyklejoną ręką. -Wiesz, patrząc na moje obecne doświadczenie, to chyba tak. Chociaż wiadomo. Nie każdy może tak mieć. Myślę że może to też zależeć od charakteru. - Drake sam w sobie miewał temperament, ale zazwyczaj nie wychodził z nim zazwyczaj na zewnątrz. Nie lubił tego zbyt mocno. Miał niby powiedzieć coś jeszcze, ale ich kochany Irytek wpadł do łazienki. On ma jakiś radar na osoby które dręczy czy coś? Westchnął na przyśpiewkę jaką zafundował im duch. No i na to że postanowił gwizdnąć im ubrania. - Ej Irytek. Jak już lecisz, to podrzuciłbyś nam tu może jakieś wino, co? - Rzucił żartem, bo raczej szczerze wątpił żeby ten wredy polter to dla nich zrobił. No i skończyli bez ubrań. Czemu Drake ma takiego pecha do gubienia spodni przy facetach? Ech... Spojrzał na skrawek materiału jaki nadal był przyklejony do jego ręki.-NIe przejmuj się. Potem ten skrawek powiększę, przerobię na spodnie i zduplikuję. Powinien wytrzymać do czasu w którym dobiegniemy do dormitoriów się przebrać.
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Wsłuchuję się w słowa, które mówi Drake, analizując je powoli i bez pośpiechu, wszak nadal jestem zdecydowanie zmęczony przez przyczepienie się do kawałka mojej skóry wcześniej pasożyta. To prawda. Mimo że moja zdolność rzucania zaklęć w ciągu półtora roku kompletnie spadła do zatrważająco niskiego poziomu, wiedza z głowy nie wyparowała. Zaklęcia prędzej czy później kończą swe działanie, Reparo nie naprawi rzeczy zepsutej krotny raz, bo wszystko ma własną, określoną z góry trwałość - nachodzimy na rzeczy, które są nieodwracalne. Nie inaczej jest w przypadku uroków transmutacyjnych, które powiązane zostają bezpośrednio z czasem. Z tarczy zegara nie można wyrwać wskazówek, by te przestały wyznaczać rytm dobowy i określać trwałość; prędzej czy później wszystko zniknie. Bo to, co buduje człowiek, prędzej czy później staje się podporządkowane prawom natury. Jesteśmy tylko ziarenkami w tym przeogromnym świecie, choć palce - podobno - są w stanie wyczuć diametralne różnice. - Mimo to... w s-skrajnych sytuacjach byłoby zapewne w porządku. - odpowiadam tylko, bo to, że wymaga ono doświadczenia pod względem transmutacji, wcale mi nie umyka. Wręcz przeciwnie - jestem świadom, że do tego konieczne jest, aby dobrze władać tego typu magią. Nie wszyscy mają możliwość, a wraz z kolejnymi miesiącami naprawdę zastanawiam się nad tym, czy nie porzucić by w pełni korzystania z różdżki. Po co robić sobie złudną nadzieję? Nie mam bladego pojęcia, kiedy to powoli pajęcza sieć zaczyna się rozpuszczać, dając ziarenko możliwości uniknięcia nieprzyjemnych sytuacji z tego tytułu. - To oczywiste. B-Bardziej gwałtowne osoby mogą mieć... problem z opanowaniem tego. - mówię na temat wilkołactwa, bo oczywistym dla mnie staje się to, że bez odpowiedniego podejścia w postaci zachowania spokoju taka osoba może mimo wszystko i wbrew wszystkiemu stanowić zagrożenie. Jak żeby inaczej, do łazienki musiał wejść Irytek, przypominając o swojej obecności w dość nieprzyjemny sposób. Nie przepadam za nim i mam dość jego śledzenia mnie bądź jakiejkolwiek innej czynności, do której się posuwa, byleby mieć materiał na nowe wiersze. Problem polega na tym, że nie powinienem się ani stresować, ani denerwować. Niestety, rzeczywistość nie zawsze jest taka, jak się o niej zamarzy. Jednym razem będzie różnił się tylko smak, innym razem - wszystko; komentarz Drake'a ma na celu rozładować nieprzyjemną atmosferę wywołaną wtargnięciem poltergeista, ale nie czuję, żeby w pełni wyrzuciła za okno to, co ze sobą wniosła magiczna istota. I co wyniosła, bo ubrania obecnie nie posiadamy na stanie. - J-Jasne, dzięki. - nie boję się chodzić nago, ale mimo wszystko wolałbym uniknąć potencjalnych oczu i spojrzeń wynikających z pojawienia się na korytarzu w pełnym negliżu. Z czasem, gdy spędzamy jeszcze trochę czasu w kąpieli, ostatecznie materiał puszcza, dłoń także; mogę odetchnąć z ulgą i odzyskać trochę prywatności. Potem, zgodnie z postanowieniem, wychodzę z wanny i opieram się o jej brzeg, czekając na to, aż Gryfon zacznie działać. Gorsze rzeczy się robiło przed studiami. - Byleby... Byleby dojść do dormitoriów. Nie musi to jakoś dobrze wyglądać. - mówię, spoglądając na to, aż magia zdziała cuda - magia poza zasięgiem moich dłoni - co wcale mnie nie raduje.
Ogólnie myślę czy by tego zaklęcia nie spróbować się nauczyć. Może nie jest to całkowite usuwanie blizn, ale dobre i to. Przynajmniej będę mógł do publicznych łaźni wtedy chodzić. - Co zdecydowanie było sporą zaletą. Ukryte blizny oznaczały brak konieczności tłumaczenia się przed innymi co zapewniało ten wspaniały święty spokój. -Prawda. Można powiedzieć że mam szczęście w nieszczęściu - Chociaż i nieszczęściem by tego nie nazwał, bo pomimo niewyobrażalnego bólu przemiany oraz paru innych rzeczy które się z tą klątwą wiązały, to przebywanie w postaci wilkołaka - i bycie przy tym świadomym - dawało mu pewną małą przyjemność i nieco wolności. Złapał swój magiczny patyk i zaczął się bawić w mistrza transmutacji próbując przekształczić ten skrawek materiału w coś czym będą mogli się zakryć, a następnie powielić zaklęciem. I kto by pomyślał że nauki Patusa się przydadzą w życiu codziennym? No... W sumie on się spodziewał że w podobnej sytuacji mu się przyda. Zaczął o tym myśleć nieco częściej po tamtej pamiętnej nocy na pustyni, gdzie dumbader wszamał jego portki. Drake złapał duplikat i rzucił portki krukonowi. - Powinieneś się zmieścić. Chyba. - Drake'a czeka teraz do pokonania całe pięć pięter w celu dostania się do wieży Gryffindoru. Lekcje powinny jeszcze trwać, więc chyba jest dobrze. Zdążą się ulotnić na czas.
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Transmutacja - coś, co może byłbym w stanie ogarnąć, gdybym tylko nie miał ku temu żadnych przeciwwskazań. Serio. Bo i choć wcześniej to Zaklęcia znajdowały się gdzieś z tyłu w moim przypadku pod względem ulubionych dziedzin, to jednak ich brak czasami jest naprawdę doskwierający. Jak chociażby teraz - konieczność polegania na kimś innym, bo zwykłe zrządzenie losu postanawia pokazać mi, jak bardzo potrafię być w czterech szanownych literach, niespecjalnie dobrze mi służy. Poprawka - wolę być samodzielny. Samowystarczalny. Bez konieczności proszenia o pomoc kogokolwiek, ale też - nie mam tak naprawdę wyjścia. - Transmutacja t-to... dość trudna dziedzina. A-Ale momentami ułatwia życie, jak właśnie z tymi... no, bliznami. - kojarzę niektóre lekcje i to, że nie trzeba znać wcale ofensywnych zaklęć, by się jakkolwiek bronić. Wystarczy znać transmutację - zamienić dłoń przeciwnika w kwiatek, zamienić przeciwnika w ślimaka. Choć... jest to trochę drastyczne. Może nawet i zbyt drastyczne, jeżeli mam być ze sobą szczery w stu procentach, bez jakiejkolwiek chęci oszukiwania własnego ja. Na kolejne słowa nie odpowiadam; nie wiem, jak to jest tak naprawdę być wilkołakiem. Nie wiem, na ile to jest prawda, a na ile po prostu pewne rzeczy zostają uśpione. Wiem jedno - że trzeba dbać o przyjmowanie odpowiednich eliksirów, jeżeli ktoś nie chce, by ta żądza zasmakowania ludzkiego mięsa uległa aktywacji. Mogę odetchnąć z ulgą, kiedy okazuje się, że stworzenie ubrań wcale nie jest takie trudne - przynajmniej dla Drake'a, rzecz jasna. Pewne rzeczy nadal znajdują się poza zasięgiem mojej dłoni wyciągniętej do przodu - metaforycznie rzecz jasna - ale nie mogę na to nic poradzić. Niestety lub stety. Do tego sam nie czuję się najlepiej. - D-Dzięki, serio... - mówię w jego kierunku, zakładając spodnie na własne szanowne cztery litery, starając się aż nadto nie przejmować tym, jak w sumie to musi wyglądać. Biorę głębszy wdech, a myśli płyną dość niespokojnie, ale nadal w stabilnym nurcie własnych, wydrążonych ścieżek. - Jest... Jest dobrze. - powiadam jeszcze, bo okazuje się, że rozmiarowo spodnie są jak najbardziej w porządku, w związku z czym mogę odetchnąć z ulgą malowaną na bladej twarzy. Mam nadzieję, że nikogo w międzyczasie podczas podróży do dormitoriów nie spotkamy. Sprzątam jeszcze po sobie, czas mija nieubłaganie, wskazówki zegara zanikają z jego tarczy, a mimo to dźwięk tyknięć zdaje się rozbrzmiewać w głowie jeszcze bardziej, jeszcze intensywniej. - Przepraszam jeszcze raz za... k-kłopot. - mruczę pod nosem, otwierając drzwi. - Chodźmy. - mówię już z lekką stanowczością w głosie, kiedy uchylam drzwi, a tym samym mogę rozpocząć dość szybki chód w stronę dormitorium. Jestem jednocześnie cholernie zmęczony. Czuję, że muszę odpocząć, w związku z czym nic dziwnego, że chodzę ospale, a na twarzy malują się charakterystyczne, rzucające w oczy podkowy, gdy jedyne, o czym myślę, to proste, ludzkie zaśnięcie.
Ktoś w szkole spłatał figla, chociaż, może to nie psikus, tylko jakiś wypadek przy pracy, do którego nikt nie chce się przyznać? Wszak nie wszystkie szkolne nieszczęścia zaraz są dziełem rzezimieszków, czy Irytka, czasami wystarczy nieroztropne rzucanie zaklęć, których się nie umie. W różnych częściach Hogwartu zaczynają dziać się dziwne rzeczy – przedmioty nagle zmieniają swój kształt, kolor lub rozmiar. Znaleźć można ławki, które są zrobione z papieru, okiennice w kolorze wściekłej fuksji, owalne drzwi do opuszczonej klasy w podziemiach czy wiadra na mopy ze szkła. Z niejasnego powodu to akurat wam dwóm Patton Craine, umiłowany przez wszystkich nauczyciel transmutacji, kazał doprowadzić do porządku zmieniające się rzeczy w męskiej toalecie. Sedesy i pisuary przyjęły kształty ogrodowych krasnali i biedni uczniowie nie mają pojęcia jak teraz z tego korzystać. Co gorsza, kazał wam odkryć, dlaczego tak się dzieje. Czy podołacie?
Możecie to rozegrać jako samonaukę transmutacji. Dla ułatwienia mogę zaproponować byście zawarli w postach (choć nie musicie) zbieranie danych, eksperymenty transmutacyjne na przedmiotach i sprawdzanie, czy dają się po prostu odmienić, czy znów zmieniają formę, analizę zaklęć w jakichś starych książkach, poszukiwania informacji w materiałach z biblioteki.
C. szczególne : Miodowe końcówki włosów | dziwny wąs pod nosem | pieprzyk po lewej stronie nosa | blizna na lewej ręce | zawsze gotów rzucić w Ciebie kasztanem
Może i Wacław nie mówił tego głośno, ale chętnie zaliczyłby transmutacje przez zaliczenie Patola. Jakoś wielce silnych uczuć do tego nie miał i jedynym problemem zdawał się fakt, iż stary zgred odporny był na wszystkie światełka osobowości Puchona. Poniekąd rzecz była smutną, a z innej strony - zapewne wyjdzie mu na dobre przy latach starczych. Czyli tak za lata trzy na oko. Ale właśnie dlatego Wodzirej chętnie partycypował w zadaniu skierowanym do niego przez swojego transmutacyjnego guru czy jakby go tu jeszcze nazwać? Ogiera transmutacji. - Em, tak - skomentował to za pomocą słów, które wyrażają więcej niż tysiąc słów. Ot, niektórzy uznaliby to za onomatopeję, ale walka o szczegóły nie leży w puchońskim interesie. Spojrzał na pisuary zmienione w skrzaty ogrodowe raz jeszcze i pomacał ich porcelanową strukturę różdżką. W gruncie rzeczy nie mieli wiele pracy do wykonania. Faceci nie wiedzieli jak z nich korzystać, a taki gnom to idealna ozdoba na hell-win, szczególnie w tym roku. Wacek nie zastanawiał się długo i użył jednego zaklęcia, aby poszerzyć usta nowym pisuarom i dodać im napis "lej do środka". - Ja bym powiedział, że praca została wykonana ponadprzeciętnie - schował swoją magiczną pałkę i otrzepał ręce.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Przemierzał szkolny korytarz, oficjalnie po to, by upewnić się, że nikomu nie przyjdzie do głowy pałętać się po nim po zmroku, naruszając tym samym ciszę nocną. Prawda była jednak taka, że Terry nie mógł być bardziej obojętny na obowiązki, które wiązały się z funkcją prefekta. Jak to się w ogóle stało, że ta głupia odznaka do niego trafiła? Nadal nie potrafił zrozumieć decyzji dyrektorki, by ze wszystkich osób wyznaczyć właśnie jego do pilnowania porządku w szkole. Opcje były dwie, albo Wang chciała zrobić mu pranka, albo kobieta przestała się przejmować i postanowiła puścić szkołę z dymem. Tak czy inaczej Terry dawał z siebie absolutne minimum – nie zamierzał nikomu odejmować punktów za naruszanie regulaminu, a kablowanie na rówieśników nawet nie przyszłoby mu do głowy. Jeden jedyny raz, kiedy faktycznie spróbował wziąć sobie do serca nowe obowiązki, zakończył się dla niego fatalnie i jak się później okazało, wyszło z tego więcej problemów niż pożytku. Samo wspomnienie uczty powitalnej przywodziło dyskomfort, niepokój i przytłaczające wyrzuty sumienia, a nie były to przecież jego jedyne zmartwienia. Do tej pory dostawał mdłości, ilekroć przypomniał sobie niedawny atak paniki i wszystkie związane z nim okoliczności. Nawet teraz, w pustym, ciemnym korytarzu oddech chłopaka mimowolnie przyśpieszył, gdy szesnastolatek za bardzo zagłębił się myślami w tamte wydarzenia. Czując na powrót łomoczące w piersi serce, Puchon przystanął, rozejrzał się, czy aby na pewno nie ma towarzystwa, po czym podwinął rękaw grubego swetra i mocno zacisnął palce na piegowatej skórze przedramienia. W ostatnim czasie obie jego ręce stopniowo pokryły paskudne siniaki, będące jedynym świadectwem tego, jak często szesnastolatek sięgał po to niezbyt eleganckie, ale skuteczne remedium. Za żadne skarby nie chciał ponownie wpaść histerię zbliżoną do tej sprzed kilku tygodni, a przypadkiem odkrył, że ból skutecznie przyćmiewa emocjonalne wzburzenie czy niekontrolowaną gonitwę myśli, ilekroć więc czuł zbliżający się atak paniki, szczypał się mocno w ramię, pozwalając by jedno nieprzyjemne doznanie przepędziło inne, znacznie gorsze. Zdawał sobie sprawę, że nie było to rozwiązanie idealne, niemniej innego póki co nie znalazł, a jeśli coś jest głupie i działa, to może wcale nie jest takie znowu głupie – szczególnie, że w gruncie rzeczy nie robił sobie żadnej trwałej krzywdy. Oparł się plecami o kamienną ścianę i przymknął oczy, nadal zaciskając palce na powoli różowiejącej skórze, pozwalając by tępy ból rozszedł się od ręki aż po przeciwne krańce jego układu nerwowego. Pod powiekami widział feerię barw – ostrych, nieprzyjemnych, ale i tak lepszych niż obrazy, które podsuwał mu umysł. Wzgarda w oczach Lockiego, chłód w oczach Danila, przeszywające go na wskroś spojrzenie szmaragdowych tęczówek, których już nigdy nie zobaczy… Nie chciał o tym myśleć, tym mocniej wbił więc paznokcie w przedramię, czując jak wszystkie pozostałe zmysły powoli ogarnia znajome otępienie.
Swansea od zawsze chyba miał dość niskie mniemanie o dyrektor Wang, jednak od początku września tego roku zdawało się, że opinię miał jeszcze gorszą niż zwykle. W końcu tylko człowiek chory na głowę dałby prefekta komuś, kto w zeszłym roku oblał za ściąganie. Oczywiście Lis zdążył już wysnuć teorię, że to ze strony dyrektorki szachy 5D, bo kto inny umiałby przyłapać łobuzów po nocy, jak nie wielki łobuz, który dokładnie wiedział, gdzie można się schować, by połobuzować, a gdzie lepiej tego nie robić. Poza tym, odznaka w jakiś sposób pętała mu ręce, czuł się zobowiązany, by nie odwalać aż tak i to mu się podobało najmniej. Że został przechytrzony w jego własnej, chytrej grze. Przemierzał korytarze ciemną nocą, ziewając tak, że wprawiał mijane obrazy w ziewanie, bo była cisza, był spokój, nie działo się zupełnie nic. Nawet już mu się chciało jakiejś awantury, może bójki, może chociaż mógłby przyłapać jakichś migdalących się ze sobą czwartoklasistów jak ostatnim razem - a tak? Łaził bez celu i bez sensu. Kiedy wyszedł zza zakrętu, by sprawdzić łazienki, bo tam zazwyczaj odbywały się najciekawsze bezeceństwa, na drodze zamajaczyła mu postać. I może, gdyby nie był tak rozespany, może, gdyby nie było zbyt ciemno, poznałby go szybciej i poszedł gdzieś indziej, żeby nie strofować dzieciaka - w końcu Terry od kilku tygodni wyraźnie przejawiał niechęć do jakichkolwiek zetknięć ze ślizgonem. Ale pech chciał, że był zaspany i owszem, było za ciemno. Rozpoznał go właściwie dopiero, jak się z nim całkiem zrównał. - Co Ty robisz. - zapytał wprost, stając przed nim, może trochę za blisko, i patrząc z góry na bordowiejącą plamę na jego bladej skórze. Może miał alergię? Może się źle czuł? A może rzeczywiście go popierdoliło. Swansea mógł sobie tłumaczyć swoją troskę zobowiązaniem prefekta, w końcu jego rolą było zadbać o uczniów, nawet w ich bolączkach. Prawda była jednak dużo prostsza. Martwił się, bo traktował puchona jak młodszego brata, nawet jeśli usilnie tę myśl od siebie odpychał za każdym razem, kiedy się w jego głowie pojawiała, bo odrzucał koncepcję posiadania tak rozbudowanej palety emocjonalnej względem innych ludzi. Troska w końcu była dla niego emocją egzotyczną, więc nie chciał o niej rozmyślać, by nie czuć się niezręcznie.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Zbyt zajęty sobą, nie usłyszał zbliżających się kroków, nie zorientował się więc, że ma towarzystwo, dopóki tuż nad nim nie rozległ się znajomy - aż nazbyt znajomy głos. Podskoczył, jakby ktoś nakrył go właśnie na czymś bezecnym, momentalnie uwalniając skórę spomiędzy palców i zasłaniając posiniaczone przedramię rękawem swetra. - Lockie! Cześć! Ja nic nie… - zaczął, ale urwał, bo choć na korytarzu panował mrok, to oczy Ślizgona błyszczały w ciemności, jak dwie iskierki… albo oczy polującego drapieżnika. Jak żywy stanął mu w pamięci obraz lodowatej złości malującej się na twarzy chłopaka, kiedy podszedł do nich pierwszego września podczas uczty. Nigdy wcześniej nie widział go w takim stanie, nie z tak bliska, a już na pewno nigdy wcześniej gniew Ślizgona nie był skierowany przeciwko niemu. Jasne, pewnie zirytował go raz czy dwa… może naście, ale nie o tego stopnia. Aż za dobrze pamiętał, jak złajany się wtedy poczuł – nawet nagany Patola nie miały na Puchona takiej mocy. W tamtej chwili był pewien, że utracił tę przyjaźń raz na zawsze, że zawiódł zaufanie Ślizgona i nigdy nie uda mu się go odzyskać, że przekroczył granicę i nie było już powrotu. Kolejne tygodnie były dla niego prawdziwą udręką – nie tylko z powodu Lockiego, ale wyrzuty sumienia związane z tym, co wydarzyło się na uczcie z pewnością przyczyniły się do stanu, w jakim szesnastolatek się teraz znajdował. Prawdę powiedziawszy Terry aż do teraz nie miał okazji porozmawiać ze Ślizgonem – no dobra, okazja pewnie by się znalazła, prawda była taka, że Anderson panicznie bał się podpaść chłopakowi jeszcze bardziej. Trzymał się więc na dystans, unikał go na tyle, na ile to było możliwe w szkole z internatem i ogólnie rzecz biorąc starał się nie wchodzić mu w paradę. Znów czuł się jak zahukany, zalękniony pierwszak, który spodziewa się spotkać gnębicieli za każdym zakrętem i może dlatego wpadł w tę nieszczęsną spiralę, która doprowadziła go do takiego stanu. - Idziesz gdzieś? – zapytał dość głupio, nie potrafiłby jednak znieść ciszy, która mogłaby zapaść, gdyby żaden z nich się nie odezwał. Chryste, czuł się jak nędzarz, żebrzący o choćby skrawek uwagi Ślizgona.
Swansea był głupi, nie było wobec tego żadnych wątpliwości. Wkładał dużo pracy i wysiłku w to, ażeby nikt szczególnie mocno nie zmienił o jego inteligencji zdania, bowiem łatwiej i wygodniej żyło się, kiedy świat miał przeświadczenie o twoim debilizmie i bardzo niskie, w związku z tym, oczekiwania. W rzeczywistości jednak przecież nie był idiotą. Jego spojrzenie zauważyło pozostałe, pokrywające skórę siniaki, zanim przedramię nie zniknęło pod materiałem swetra. - Cześć. - powiedział bardziej mechanicznie, niż entuzjastycznie. Przypatrywał się Andersonowi badawczo. Pochylił się do niego, tak, żeby ich twarze były mniej więcej na tym samym poziomie i położył mu rękę na głowie, mrużąc podejrzliwie oczy - Pytam się. Co robisz. - położył nacisk na jego czerep, jakby jego głowa była jakimś magicznym włącznikiem, którym Swansea wymusi wydawanie z siebie słów prawdy i szczerej spowiedzi.- A co, wdupisz mi trochę ujemnych punktów, panie prefekcie? - uśmiechnął się, jak to Lockie, niczym ziajający pies. Normalny lokowy uśmiech, okazywało się bowiem, że w mordzie wciąż miał siekacze i trzonowce, a nie kły jadowe niczym najprawdziwsza, ślizgońska żmija. Nie umknęło przecież jego uwadze, jaki Terry był wypłoszony na zajęciach. Zawsze wydawał się jakiś bardziej skrępowany niż inni uczniowie, ale znali się już tych parę lat, i Lockie był do tego przywykł. teraz jednak było jakoś inaczej. Swansea dawał puchonowi przestrzeń, zakładając, że to może jakieś, no, nastoletnie hormony czy inne dojrzewanie, ale dystans zdawał się nie przynosić skutku, a teraz pojawiały się w jego głowie zupełnie innej maści wątpliwości. Szczególnie, kiedy zarejestrował te nieszczęsne siniaki. Jeszcze nie pytał o nie wprost, ale przecież - zamierzał to zrobić. Uniósł wyczekująco brwi.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Liczył, że może udało mu się w porę zakryć siniaki rękawem, że może Lockie wcale ich nie zauważył i jego pytanie nie było z nimi w żaden sposób związane. Istniała przecież taka szansa, prawda? W korytarzu było ciemno, godzina była późna, a on zareagował natychmiast, gdy zdał sobie sprawę z towarzystwa. Jak zresztą miałby wytłumaczyć Lockiemu, co robił? Próba choćby ubrania w słowa tego, co wyczyniał przez ostatnie kilka tygodni tylko potęgowała narastającą w jego umyśle panikę. Przecież to nie było normalne - w i e d z i a ł, że to nie było normalne, ale póki co była to jego jedyna opcja, by nie popaść w stan znacznie gorszy. Problem tkwił w tym, że jeśli miałby to Ślizgonowi wyjaśnić, musiałby opowiedzieć mu… tak naprawdę o wszystkim, a tego robić nie chciał. Bał się, że chłopak go wyśmieje, uzna że dramatyzuje, przesadza i użala się nad sobą. Inni mają gorzej. Tak, Terry to wszystko wiedział, ale był słaby, głupi, żałosny i nie potrafił poradzić sobie z czymś tak błahym, jak własny umysł. - Ja? Ja szedłem na…yyy…na fajkę. – wyrzucił z siebie pierwszą wymówkę, jaka przyszła mu do głowy, niemal natychmiast uświadamiając sobie, że nie ma opcji, żeby Lockie to łyknął. Szesnastolatek do tej pory papierosa miał w ustach raz w życiu i omal się wtedy nie udusił, nie śmierdział zresztą tytoniem, nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzyłby mu więc, że wymyka się z zamku by zapalić. Skoro powiedział jednak A, musiał powiedzieć i B. Pokiwał przekonująco głową, w każdym razie na tyle na ile było to możliwe biorąc pod uwagę przytrzymującą go w miejscu dłoń Ślizgona. – Na fajkę. Masz mnie. – spróbował uśmiechnąć się spolegliwie, jak gdyby Lockie faktycznie nakrył go na łamaniu szkolnego regulaminu (żeby to pierwszy raz) i poznał jego wielki sekret. Jakikolwiek grymas udało mu się jednak przybrać, prędko spełzł on z piegowatej twarzy, zastąpiony przez szeroko rozwarte oczy, wpatrujące się w Ślizgona w niemym przerażeniu, które prędko przerodziło się w pełnoskalową panikę. Nie mylił się, Lockie nie daruje mu tak łatwo. Będzie z niego kpił, będzie mu to wypominał tak długo, dopóki wszyscy w szkole nie zaczną wytykać do palcami. Nie miało znaczenia, że Ślizgon nie zrobił mu żadnej krzywdy, ba, nawet wyszczerzył zęby w uśmiechu – Terry zdążył już odpłynąć myślami i choć nadal wpatrywał się w chłopaka szeroko rozwartymi oczyma, to nie było wątpliwości, że tak naprawdę nie widzi nic z tego, co się przed nim rozgrywało. Jego oddech stał się nierówny, płytki, jakby szesnastolatek miał problem z nabraniem tlenu w płuca, a z piegowatej twarzy odpłynęły wszelkie kolory, pozostawiając zwykle rumiane lica kredowo białe. Ostatkiem jaźni objął się ramionami, wpijając palce mocno w gruby materiał swetra, jakby sam ten gest miał zakotwiczyć go jakoś w rzeczywistości, która z każdą chwilą zamazywała się coraz bardziej, ustępując miejsca kłębiącym się w jego czaszce myślom, wspomnieniom, wyrzutom - zupełnie jakby każda z nich domagała się Andersonowej uwagi, nie bacząc, że jest zaledwie jedną z wielu podobnych, równie głośnych i równie nieprzyjemnych. Jak przeciążony procesor, Terry nie nadążał za własnym umysłem, który podsuwał mu najróżniejsze obrazy – dzieciaki gnębiące go na pierwszym roku, kpiny spowodowane zadanym przez niego pytaniem, na które każdy w jego wieku powinien znać odpowiedź, szyderczy uśmiech Lockiego… Nie miał siły, by się opierać, tym razem nie mógł też liczyć na wsparcie ze strony Daniila, a co najgorsze – Swansea nadal stał przed nim, w i d z i a ł wszystko to, co się z nim w tej chwili działo i zapewne miał go już za wariata.
Może gdyby Lockie nie zajmował się od dwunastego roku życia swoją matką, cierpiącą na poważne zaburzenia, może gdyby nie oglądał jej załamań nerwowych, gdyby jej nie uspokajał, gdyby nie widział, jak wygląda ciało osoby, która szuka ucieczki od koszmarów własnej głowy, boże by nie zauważył. Może by nie rozpoznał tego, co się z Andersonem działo. Wbrew obiegowej opinii Lockie miał w życiu doświadczenia, które samoistnie zmuszały go do rozumienia i spostrzegania w świecie rzeczy, elementów, których być może inni nie zauważali. Wybierał zawsze, by puszczać je mimo oczu, mimo uszu, nie analizował, dlaczego ludzie się czerwienią, nie zwracał uwagi na załamujące się głosy, podejmując świadomą decyzję, że pochylanie się nad tym nie było w takim układzie w żaden sposób benefitem. Wystawiony do odpowiedzi, wywołany do tablicy, potrafił jednakowo stawać na wysokości zadania. Dlatego zauważył jego przedramiona, widział drżące ramiona, siatkę drobnych żyłek na ciałku szklistym jego oczu, nawet pomimo ciemności, bo tak jak i dziesięć lat temu nauczył się w ciszy nocy być czujnym na szloch matki za ścianą, jak ptak bystrooki wypatrywać drżenia jej palców, które było preludium paniki, tak teraz było to silniejsze od niego. Wszystko, co musiał, to tego tym razem nie zignorować. Jeszcze chwilę stali między tymi zasłonami, Lockie uniósł brwi i parsknął szczerym śmiechem, bo ze wszystkich wymówek na świecie akurat na fajkę nie brzmiało w ogóle jak coś, czego by się mógł po Terrym spodziewać. Prędzej by mu chyba uwierzył, jakby puchon wyznał, że przyszedł w spokoju zwalić sobie w łazience konia, albo wciągnąć kreskę koksu, który jak się okazuje, do szkoły można wnieść. I śmiał się chwilę, ocierając łzy rozbawienia i kręcąc głową: - Dobre, dobre, nie znałem - opowiedz jeszcze jeden. - ucieszył się. Niestety, brzmienie tej radości było dość krótkotrwałe. Jak fala ciepłej wody, wróciły do niego wspomnienia, które skrupulatnie w sobie pogrzebał. Obmyły jego nogi, kolana, wywołując na plecach i ramionach dreszcze. Znał te krótkie oddechy, nieprzytomne spojrzenie, znał dłonie szukające wsparcia we własnych ramionach, zaciskające się bezwiednie na ramionach, materiale swetra. Wyprostował się, czując, jak ta świadomość siada mu na karku ciężarem zbyt wielkim, by mógł długo ustać na nogach. Odruch, reakcja, były szybsze niż jakieś logiczne działania. - Jak żeś dostał powyżej oczekiwań u Patola? - to, co pozwalało wyhamować nadciągający atak paniki Izzy, było zadawanie pytań o rzeczach niezwiązanych z sytuacją. Najlepiej takich, które były dla niej przyjemne. Najlepiej o czymś, o czym lubiła mówić. Wyciągnął ręce po jego ręce, wczepione nerwowo w jego ramiona. Siłowanie się ze Swansea było w zasadzie bezcelowe. Wypiął go, jak z pasów bezpieczeństwa, z tego swetra i spacyfikował, po prostu obejmując - Opowiedz mi, bo ja ledwie uniknąłem trolla. - oddychał powoli, głębokimi wdechami, dłuższymi wydechami. Ta reakcja była odruchowa, wyuczona przez lata, całkowicie bezmyślna, bez zastanowienia, tak, jak reagował na swoją matkę. Może powinien zastanowić się nad tym, czy to mogło być później dla Andersona niezręczne, kiedy się wykaraska ze sztormu swoich emocji, ale nie oszukujmy się, Lockie Swansea rzadko się zastanawiał.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Rzeczywistość powoli mieszała się z obrazami podsuwanymi przez wyobraźnię, a Terry miał coraz większy problem by rozróżnić, co działo się naprawdę, a co miało miejsce jedynie w jego głowie. Gdyby nie stojący przed nim Ślizgon, chłopak zapewne podwinąłby rękaw i mocno wbił paznokcie w skórę, licząc, że fizyczny ból oprzytomni zmysły. Merlinie, gotów był nawet włożyć dłoń w płomień pochodni lub trzasnąć się porządnie w twarz, byle tylko uniknąć pełnoskalowego ataku. Usłyszał pytanie Lockiego, jednak chwilę zajęło, zanim w pełni je zrozumiał, bo choć jego umysł zdawał się pracować na zwiększonych obrotach, to jednak Terry za nim nie nadążał, przez co wszystkie zewnętrzne bodźce dochodziły do niego z dużym opóźnieniem. - Co? – zamrugał, marszcząc czoło, bo to pytanie było tak abstrakcyjne, tak wyrwane z kontekstu, że zwyczajnie zbiło go z tropu, zmuszając do skupienia się na wspomnieniu niedawnej lekcji. Powoli jego myśli zaczęły krążyć wokół postaci wicedyrektora, niezapowiedzianej klasówki, którą uwaliła większość klasy i późniejszego wykładu, tym samym dając Puchonowi pewien punkt zaczepienia, od którego mógł zacząć odzyskiwanie kontroli nad własnym ciałem i umysłem. Wypuścił powietrze z płuc, rozluźniając napięte mięśnie i mimowolnie zapadając się odrobinę w objęciach Ślizgona, bezwładny jak kukiełka, której ktoś odciął sznurki. Spróbował naśladować równomierne oddechy Lockie’go, na moment zapominając, że przecież to właśnie jego słowa stały się bezpośrednią przyczyną, dlaczego Puchon w ogóle miał w tej chwili problemy z respiracją. – Sorry. – mruknął, kiedy udało mu się wreszcie dojść do siebie i odzyskać władzę nad ciałem na tyle, by stanąć o własnych siłach, w pewnej odległości od Ślizgona. – Sorry, ja nie wiem skąd to się bierze. Myślałem, że uda mi się jakoś tego uniknąć, jeśli… - zawahał się, posyłając Lockie’mu ostrożne spojrzenie. Mógł go wyśmiać, zostawić na pastwę własnych demonów, a jednak nie zrobił tego. Co więcej, pomógł mu wrócić na ziemię, zasługiwał więc na szczerość, nawet jeśli nadal chował do Puchona urazę. Szesnastolatek westchnął ze zrezygnowaniem i podwinął rękaw, pokazując fioletowe sińce znaczące pokrytą piegami skórę. – To trochę pomagało, ale najwidoczniej niewystarczająco.
Nie wykazywał się nigdy chyba tą swoją stroną. Ukrywał ją skrupulatnie, jak jakiekolwiek przejawy inteligencji, empatii czy wrażliwości. Po Kolumbii było mu bardzo ciężko wrócić do obojętności względem świata i często spędzał czas na przekonywaniu samego siebie, że czas wygrzebać się spod tego rumowiska takim, jakim był naprawdę. Niestety, ostatnie tygodnie udowadniały mu, jak k o s z m a r n y był to pomysł. A Lockie nie mógł z tym zrobić nic zupełnie. Trzymał Terry'ego, który pomiędzy jego ramionami i klatką był jakiś jeszcze mniejszy i chudszy niż mu się zdawało. Stabilnie, nie głaskał, ale też nie ograniczał jego ruchów, słuchając drżącego skokami rytmu jego oddechów, w oczekiwaniu na powrót miarowości. Kiedy puchon się odsunął, Lockie bez problemu wypuścił go z rąk, ale twarz miał jakąś nieskalaną tym zwyczajowym, tępym wyrazem twarzy. Przyglądał mu się z uwagą, bez marszczenia brwi, był poważny, bez kretyńskiego uśmieszku, krążącego gdzieś w kącikach ust. - Dlaczego się mnie boisz, Terry? - zapytał, wracając spojrzeniem do jego twarzy - Czy zrobiłem Ci jakąś krzywdę? - nie brzmiał jak zwykle. Z przekąsem i nutką kpiny. Wyciągnął rękę po przedramię Terry'ego i przyjrzał mu się, co mogło się wydawać po prostu zainteresowaniem tym, o czym Anderson mówił, ale Lockie znał ten widok. Znał te przedramiona. Jego spojrzenie w półmroku śledziło piegowatą skórę, szukając pomiędzy sinymi wybroczynami jakikolwiek oznak zupełnie innego rodzaju krzywdy. Przedramiona były tą częścią ciała Izzy, którą mały Lockie bandażował najczęściej. Nigdy nie cięła tak głęboko, żeby się rzeczywiście wykrwawić, ale jej suche, chude rączki były na dzień dzisiejszy pokryte siatką perłowobiałych prążków. Niw dostrzegł jednak niczego, choć nieufny kciuk przesunął po skórze, próbując zmysłem dotyku doszukać się tego, czego nie dopatrzyły oczy. - Coś się stało w wakacje? - zapytał cicho, tonem pozbawionym brzmienia oceny i wziął głębszy wdech. Przyglądał się puchonowi z uwagą, jakimś... przejęciem? Choć równie dobrze mogła to być gra światła w tym korytarzowym półmroku. Gdzieś w oddali zabrzmiał mu śmiech Iryta, ale umysł Swansea zapisał tę wiedzę do rejestru na potem, samemu trzymając się skupienia wokół młodszego kolegi.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Lubił bliskość, kontakt z drugim człowiekiem, nie ważne jak często wpędzało go to w dwuznaczne, krępujące sytuacje. Pąsowiał przez byle dotyk, a jednak pragnął, potrzebował go, by czuć się osadzonym w rzeczywistości. Nie chodziło bynajmniej o romantyczną poufałość – choć i te mrzonki ostatnio prześladowały go częściej niżby sobie tego życzył – a zwykłe obcowanie z drugim człowiekiem. Wbrew wszystkiemu, czego nauczył się w Hogwarcie, Terry był zwierzęciem stadnym, a bez ludzi dookoła stawał się pustą powłoką, wrakiem człowieka. Nie protestował więc, kiedy Lockie zagarnął go do siebie, pozwalając sobie na tę krótką chwilę słabości. Jutro zapewne znów obleje się rumieńcem, kiedy ktoś za długo zawiesi na nim spojrzenie, teraz jednak nie miał siły udawać, że nie doskwiera mu wyobcowanie i zwyczajna ludzka samotność.
Mając najgorsze za sobą, przyszedł czas by zmierzyć się z dużo realniejszym problemem. Miał ochotę skoczyć z wieży astronomicznej na samą myśl, że ktokolwiek był świadkiem jednego z tych jego dziwnych napadów, ale czuł się jeszcze gorzej z tym, że ze wszystkich osób w tym stanie musiał zobaczyć go właśnie Lockie. Lockie, którego podziwiał, odkąd tylko zobaczył, jak wydurnia się przy stole ślizgonów, który był dla niego idolem i wzorem do naśladowania, a przez lata stał się kimś na wzór starszego brata, którego Puchon nigdy nie miał. Ten sam Lockie, którego zawiódł, zirytował, wkurzył, może nawet nieświadomie obraził podczas uczty powitalnej. Pozwolił sobie na zbyt wiele, za bardzo się chciał spoufalać i dlatego potrzebował przypomnienia, gdzie jego miejsce.
- Nie boję się. – zaprzeczył niemal odruchowo, czując, że krew powraca mu na twarz. Czy kłamał? Sam nie był pewien, czy Ślizgon wzbudzał w nim strach, czy może były to zupełnie inne emocje, których nie potrafił do końca zidentyfikować. Wyrzuty sumienia? – Po prostu myślałem że… - przełknął nerwowo ślinę, niepewny, jakiej reakcji może się spodziewać - …że masz mnie dość po tym… no wiesz… w Wielkiej Sali. – uciekł wzrokiem, bo – no dobrze – trochę bał się tego, co mógłby zobaczyć na twarzy Lockie’go. Kpinę? Złość? A może jedno i drugie?
Ze wstydem wymalowanym na piegowatej twarzy odsłonił dzieło ostatnich kilku dni, odznaczające się na jasnej skórze niczym plamy atramentu na niezapisanym pergaminie. Było mu głupio, że okazał się na tyle słaby, by sięgać po takie rozwiązania. Wiedział, że gdyby jego rutyna jakimś cudem się wydała, połowa szkoły uważałaby go za szukającego uwagi desperata. Nie miał przecież prawdziwych problemów, na co więc narzekał? Dopiero po chwili dotarło do niego, czego Lockie szukał na jego przedramieniu, gwałtownie cofnął rękę, naciągając rękaw aż po koniuszki palców. – Ja nie… ja nigdy… słowo, tylko to, nic więcej. – poczerwieniał na twarzy, zły na siebie, że w ogóle doprowadził do tej sytuacji. Czy naprawdę tak rozpaczliwie potrzebował uwagi? Kolejne pytanie zbiło go z tropu, a myślami mimowolnie cofnął się do ciemnego zaułka, chłodnych palców na swojej skórze, zaborczych pocałunków… Lockie nie mógł wiedzieć, skąd więc to pytanie? Wzruszył ramionami, ważąc w ustach kolejne słowa. Ślizgon znał go nie od dziś, jak mało kto potrafił czytać z niego jak z otwartej książki, od razu więc zauważy, jeśli szesnastolatek zacznie kręcić. Tylko jak odpowiedzieć na pytanie, nie odpowiadając na pytanie. – Nic szczególnego. Same głupoty. – odparł wymijająco, jednak nie potrafił spojrzeć przy tym chłopakowi w oczy, a z całej jego postawy dało się wyczytać, że starał się uniknąć prawdziwej odpowiedzi. Zbyt zajety rozmową, w panującym na korytarzu półmroku nie zauważył wypływającej z pobliskich łazienek kałuży, która powoli rozlewała się po korytarzu, niebezpiecznie zbliżajac się w ich stronę.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Może to kwestia tego, że traktował Andersona jak brata, stąd bezproblemowo wykazał się taką bliskością w momencie, kiedy skrystalizował się rzeczywisty kryzys. Przyglądał mu się uważnie, zupełnie nieświadom targających chłopcem rozterek. Bo niby skąd? Terry śmiał się, dużo czerwienił i żartował, w żaden sposób nie wykazywał jakichś przejawów adoracji czy idolizowania Swansea. Nie mógł wiedzieć, że zaistniała sytuacja krępuje go bardziej, niż cokolwiek między nimi wcześniej. Słysząc to gwałtowne zaprzeczenie, przechylił głowę w bok ze strzyknięciem w karku i miną, sugerującą, że nie kupuje tak lekko rzuconego kłamstwa. Widział przecież to spojrzenie, a atak paniki nie przychodzi znikąd. - Dlatego spanikowałeś? - pytał, żeby zrozumieć, łatwiej było mu dostosowywać się z prewencją, kiedy znał kontekst emocjonalny. Izzy znał cóż, całe swoje życie. Wiedział już dokładnie jakie dźwięki, słowa, nawet jakie kolory zagonią ją w objęcia ataku- Co w wielkiej sali? - przechylił głowę w drugą stronę ze szczerą miną zaskoczenia. Wytężył swoją szczupłą garstkę umysłowych komórek i uniósł brwi - Z Gaelem? A daj spokój, on mnie tak zawsze wkurwia, nic do niego nie masz. - machnął ręką na odlew. Niestety Andersonowi oberwało się rykoszetem bulgoczącej w Lokim złości na Gael'a, którą tamten zdawało się, prowokował w nim z wielkim entuzjazmem.- Przestałeś się odzywać ostatnio, nie wpadamy na siebie, a jak wpadamy, to uciekasz, a teraz... - urwał, zaciskając lekko wargi - ...trudno byłoby mi znaleźć inne wytłumaczenie, niż to, że się mnie boisz. - coś dziwnego drgnęło w jego głosie. Jakieś rozżalenie? Jakby mu było... przykro. Ze wszystkich ludzi, wobec których było mu absolutnie wszystko jedno, co o nim myślą, akurat z Terrym zawsze sądził, że się dobrze dogaduje.
Wyrwanie ręki z wielkiego łapska pałkarza zwróciło jego podwójną uwagę, czujne oczy nabrały rezonu, a sam Lockie gotowy był siłą wziąć to przedramię do dalszego studiowania, bo ta reakcja kojarzyła mu się z jednym i jak pies Pawłowa, odpowiadał kontrreakcją. Dotarły do niego jednak słowa Andersona, a on odchrząknął dziwnie: - Terry. - zmarszczył brwi w wyrazie jakiegoś dyskomfortu, może bólu? Milczał chwilę, mieląc gębą, jakby przeżuwał słowa, które miał zaraz powiedzieć - Moja matka ma zespół lęku napadowego. - wydusił w końcu - Ja wiem, co widzę, kiedy to widzę. Wiem też, że nie bierze się znikąd. - nie był osobą, która by przycisnęła puchona do zwierzeń. Nie teraz, kiedy docierało do niego, jak kruchy był, jak wrażliwy - był jeszcze dzieciakiem, pomyślał - nie wolno. Wziął wdech, by dodać coś jeszcze, ale woda zaczęła sięgać już ponad linię podeszwy jego buta, przemaczając mu go do samej skarpetki- ...co jest, kurwa. - cofnął się i rozejrzał, by zlokalizować źródło problemu, którym okazała się, a jakże, łazienka. - Cho. - kiwnął głową, żeby się wybrali razem, bo do rozmowy mogą wrócić, jak zlokalizują awarię.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Atak paniki. Chwilę zajęło mu przeprocesowanie sensu tych słów i idących za nimi konsekwencji. Czy właśnie to się z nim działo – miał atak paniki? Żyjąc w swojej jakby na to nie patrzeć dość szczęśliwej bańce nigdy nie miał do czynienia z podobnymi napadami – ani u siebie, ani u nikogo z bliskich. Migreny, bezsenność, zmęczenie – to tak, ale atak paniki? Z jakiegoś powodu miał ochotę zaprzeczyć, wyprzeć się, zapewnić, że nic takiego nie miało miejsca. Z drugiej strony jak inaczej wytłumaczyć obezwładniający natłok myśli, który odbierał mu władzę nad ciałem i umysłem, niemalże odcinając go od otaczającej rzeczywistości?
- Ja… to nie był… już wcześniej… - plątał się, bo choć chciał odpowiedzieć Lockie’mu, to sam nie wiedział, co właściwie powodowało u niego te napady. Ostatnio był roztrzęsiony po tym, co wydarzyło się między nim a Daniilem, a teraz… - Chyba się nakręcam, no wiesz, w głowie. – dodał cicho, bo tylko to wydawało mu się sensownym wytłumaczeniem – Teraz myślałem, że… to głupie… że ze mnie kpisz z powodu tej durnej odznaki. Że.. że się gniewasz cały czas za… no za tamto. – oblał się szarłatem, świadom jak żałośnie musiał brzmieć, tłumacząc się tego, że zadawał sobie fizyczny ból, bo Ślizgon był na niego zły.
Pokiwał głową, potwierdzając, że w istocie, chodziło mu dokładnie o tę krótką wymianę zdań miedzy Swansea a Geal’em, której był świadkiem i która odcisnęła się na jego pamięci w wysoce nieprzyjemny sposób. Było mu głupio, kiedy teraz słuchał, jak te ostatnie kilka tygodni wyglądało z perspektywy Ślizgona, bo zdał sobie sprawę, jak dziecinne i niedojrzałe musiało być jego zachowanie. A przecież chciał dobrze; chciał dać Lockiemu przestrzeń, żeby więcej go nie drażnić, zamiast tego najwidoczniej tylko pogłębił urazę, czy cokolwiek ten czuł obecnie względem Puchona. - Myślałem, że masz mnie dość, że nie chcesz mnie widzieć… - spróbował wytłumaczyć, choć nawet on zdawał sobie sprawę, że był to nędzny argument – Nie chciałem Cię bardziej drażnić.
Nigdy nawet przez myśl nie przeszło mu, by się okaleczać, kiedy więc zrozumiał, że właśnie na to dowodów szukał na jego skórze Lockie, szesnastolatek poczuł, jak żołądek obraca mu się na drugą stronę. Jak mógł być tak głupi, tak zapatrzony w siebie? Nie chciał, żeby Ślizgon się teraz o niego martwił, żeby ktokolwiek martwił się o niego z takich powodów. Zalała go fala wstydu i poczucia winy i kto wie, czy nie zacząłby się ponownie hiperwentylować, gdyby nie dobiegło go ciche wyznanie Ślizgona, którego sens sprowadził chłopaka na ziemię. Z szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w twarz Lockiego, próbując pojąć, jakim cudem ta rozmowa dotarła w takie rejony. – Przykro mi. – powiedział i ton jego głosu mógł sugerować, że nie mówił tego tylko dla zasady – Ja naprawdę nie wiem co… - urwał bo i on dostrzegł, że stali już w porządnej kałuży, a wody wciąż tylko przybywało. Zmarszczył brwi bo jakaś absurdalna cząstka jego szarych komórek podsunęła mu wizję, że oto za rogiem ktoś jeszcze wypłakuje sobie oczy, robiąc przy tym powódź stulecia. Wytłumaczenie okazało się jednak o wiele bardziej racjonalne – przynajmniej jak na ich szkolne standardy.
- Ostro. – zagwizdał z uznaniem na widok męskiej łazienki dosłownie pływającej pod wodą – Przynajmniej jest z kranu, a nie z kib… - nie zdążył dokończyć myśli, bo oto Irytek wypadł z jednej z kabin, drąc się ile fabryka dała w akompaniamencie uderzeń metalowych pokrywek od garnków. – Oh zamknij się. – mruknął, bo nie miał ani siły ani nastroju na hałas – wystarczył mu zwykły ból głowy. Niewiele myśląc zamienił metalowe pokrywki w dwie gumowe kaczuszki, które z pluskiem wpadły do jednego z przelewających się kranów. – Jeszcze może my stąd iść. – zaproponował, choć dobrze wiedział, że gdyby tak zrobili, Irytek pewnie podkablował by ich do któregoś z nauczycieli.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Obserwował go uważnie, kiedy ten wyglądał, jakby usilnie próbował odplątać się z własnych zeznań. Ani Swansea nie był tu policmanem, ani spowiednikiem, więc z każdym bełkotliwym słowem jego brwi wędrowały wyżej. - Na tym polega atak paniki. - powiedział prosto - Że nakręcasz się w głowie. - jego uniesione brwi zmarszczyły się, tworząc na jego twarzy dziwną minę między troską, a grymasem kompletnego niezrozumienia - Oczywiście, że kpię z odznaki. Robię to, odkąd jestem w tej szkole, co Ty mnie znasz od wczoraj? Dlatego danie mi prefekta odbieram jako takie naplucie mi w mordę. - parsknął i pokręcił głową - Myślę, że dość jasno sygnalizuje, jak sie gniewam, co zresztą mogłeś wyraźnie zobaczyć w przypadku Gaela. - rzucił z przekąsem i pacnął go ręką w głowę - Uwierz, musisz się bardzo dużo bardziej postarać. Camilton grabi sobie na poje wkurwienie przez cały rok. - skinął głową, jakby to miało być zatwierdzeniem wszystkich wypowiedzianych przez niego słów i kropką na końcu tego zdania. Potarł podbródek w zamyśleniu, szukając dobrej starszo-braterskiej rady na zaistniałe niedopowiedzenie: - Ja wiem, że jako Puchon pewnie nie masz w sobie nawet krzty bezczelności, ale myślę, że dobrą pracą domową będzie, żebyś był bardziej bezczelny. - pokiwał w końcu łbem, namyślając się - Nie jesteś głupi. I nie jesteś słaby. Dopóki ktoś Ci nie powie "wypierdalaj", bądź bezczelny. Jeśli chcesz być dla kogoś bliski. Znam wielu ludzi, którzy chcą uwagi, ale zachowują się, jakby obrażała ich sama koncepcja posiadania towarzystwa. - oto jeden z tych niewielu momentów, kiedy na mordzie i w słowach Swansea przebłyskiwały objawy tego, że rzeczywiście obserwował swoje otoczenie. Przyglądał się ludziom, słuchał tego, co mówili. Miał trochę więcej emocji i empatii, niż zgrywał to na co dzień. Znał uczniów i studentów, których należało czasem potraktować na siłę. Albo ich stracić. A on nie lubił tracić. Machnął ręką, bo rozmowy o jego matce już od jakiegoś czasu nie były ani pocieszające, ani załamujące. Przyjmował jej stan i to z czym się mierzył, jak fakt przejścia smoczej ospy w dzieciństwie, po prostu jest, jak jest. Iryt wywijał koziołki w powietrzu, drąc mordę i nawalając pokrywkami, komunikując tym samym światu głośnymi okrzykami, że NASTĘPUJE ZMIANA POGODY! NAD HOGWARTEM PRZEWIDYWANE BURZEEE! LUDZIE! BIERZCIE PARASOLE! Sprawne zaklęcie transmutacyjne Andersona pozbawiło poltergeista narzędzi czynienia hałasu, na co sam rzeczony wyglądał na wielce niepocieszonego. - Irycie. - podniósł różdżkę i wycelował w ducha. Blefował, nawet nie był pewien, czy zna jakieś zaklęcie przeciw duchom, niemniej łobuzująca zjawa zaśmiała się okropnie i zniknęła w podłodze, pozostawiając ich sam na sam z nowopowstałym rozlewiskiem. - Nie no trzeba to ogarnąć... - mruknął, rozglądając się. Machnięciem różdżki zakręcił tryskające wodą krany, po czym rzucił zaklęcie wentylujące na łazienkę, żeby się nie udusili, kiedy zaczną ewaporyzować tę powódź. - Chodź, zrobimy to szybko i będzie z głowy... - zerknął na niego - A potem pokaże Ci, który skrzat w nocy daje dobre kakao. - dodał ciszej.