Witaj w Magicznym Muzeum Figur Woskowych Madame Royce! Jest to miejsce, w którym znajdziesz wiele sław czarodziejskiego świata. Mówisz, że w Londynie można też znaleźć podobne, mugolskie muzeum? Owszem, jednak jestem pewien, iż będziesz zachwycony tym miejscem. Tutaj figury potrafią się ruszać i ustawić odpowiednio do zdjęcia. Jeśli masz swój aparat - proszę bardzo, korzystaj do woli. Jeśli jednak takowego nie posiadasz, możesz nabyć go w wypożyczalni. Wywołanie 15 ruchomych zdjęć kosztuje galeona. Chyba, że wolisz opcję nieruchomą, wtedy zapłacisz tyle samo, ale za 30 odbitek. Wejdź i rozejrzyj się po salach. Są podzielone tematycznie. W pierwszej czekają na Ciebie gwiazdy Quidditcha. Miejsce bardzo obszerne, w końcu trzeba zmieścić tu składy wszystkich drużyn! Oczywiście tych sławniejszych. Chcesz pamiątkę z całą drużyną, czy może z konkretnym zawodnikiem? Ustawią się odpowiednio, o to się nie martw! Przejdźmy dalej. Widzisz swojego idola? Z pewnością zauważysz kogoś, kto pojawił się na okładce czasopisma! Jesteśmy w sali muzycznej. Naciesz oczy, czarodzieju! Możesz obfotografować pół pomieszczenia. W kolejnej sali ukażą Ci się postacie historyczne. Super fotka z Voldemortem? Nie ma sprawy! Harry Potter także się uśmiecha. A może jakiś sławny goblin? Przejdźmy dalej, skoro już się napatrzyłeś. Tu z kolei coś, dla fanów teatru. Znani aktorzy już pozują do zdjęć. A dalej? Mnóstwo innych! Postaci z książek, wampiry, wilkołaki... Czego tu nie ma? Z pewnością znajdziesz coś dla siebie!
Autor
Wiadomość
Keyira Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : magiczny tatuaż w formie węża | blizn zbyt wiele, by można je było zliczyć | tęczówki w odcieniu sztormu | jakieś zwierzę jako częsty towarzysz
Obserwowała, jak mężczyzna wdrapuje się na kamień i usadawia się na nim już we względnie bezpiecznej pozycji. Napięcie powoli opuszczało jej zesztywniałe z niepokoju mięśnie, ale jakaś część jej wciąż pozostała czujna. — Doprawdy? — mruknęła, gasząc peta na balustradzie i odrzucając go gdzieś na bok, by swobodnie opadł na ziemię. Prawdopodobnie dokładnie tam, gdzie zaległoby ciało Damien'a, gdyby nie zdołał się niczego w porę chwycić. Widząc rysujący się na twarzy blondyna grymas, sama również wykrzywiła się w niezadowoleniu. No tak, byłoby zbyt pięknie, gdyby wyszedł z tego incydentu zupełnie bez szwanku. Nikt nie ma aż tyle szczęścia. Zamiast więc pytać, czy wszystko jest w porządku (ewidentnie nie było), Keyira pochyliła się i sięgnęła do porzuconej na posadzce torebki, z której ponownie wyciągnęła paczkę fajek. Odpaliła jedną i podała ją Danielowi, po czym zaciągnęła się głęboko drugą. Nie miała niczego innego, co mogłoby odwrócić ich uwagę od problemu, który należało jak najszybciej rozwiązać. — Podrzucę — poprawiła go, ponieważ oba te określenia znacząco różniły się dla niej znaczeniem. Z jakiegoś powodu poczuła się jednak zobowiązana do uzasadnienia swojej decyzji. — Thompsonów nie stać na drogą biżuterię, ukrywają swoje bankructwo. To zwykłe cyrkonie — oznajmiła, a choć nie było to wcale kłamstwo, Shercliffe nie mogła przecież wiedzieć, że D'Arcy zdecyduje się podarować jej akurat tę konkretną błyskotkę. Nie czuła się winna. Nie wydymała go w żaden sposób, bo czyż dla kieszonkowca z dobrą pracą i zapleczem finansowym nie liczył się sam udany akt złodziejstwa? Czy fanty naprawdę miały dla niego jakiekolwiek znaczenie? Kolejny komentarz w pierwszej sekundzie kompletnie zbił ją z tropu. Keyira zmarszczyła brwi i podążyła za męskim spojrzeniem, choć przecież od początku wiedziała, gdzie musiało zawędrować... Zamiast się jednak speszyć i udać oburzoną, studentka skupiła się na odpowiednim zaklęciu i moment później bielizna z czarnego zmieniła kolor na granatowy z fikuśnym, koronkowym wykończeniem. Wiedziała, że tak naprawdę blondyn mógł zobaczyć co najwyżej krawędź materiału, ale nie powstrzymało jej to przed zaczepną zagrywką w odpowiedzi na taką bezczelność. — Danielu... — powtórzyła, sięgając pod materiał sukni na zakrytym udzie, by wyciągnąć różdżkę, której koniec wycelowała ostatecznie w damianowe ramię. — ...jak bardzo cenisz swoje zręczne dłonie?
Damien D'Arcy
Wiek : 36
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : drobna blizna przecinająca prawą brew
Zaśmiał się, ponieważ 17-letnie doświadczenie złodzieja podpowiadało mu, że to nie były zwykłe cyrkonie. Był ciekaw, czy gdyby to wiedziała, oddałaby je tak samo chętnie? Może nawet jeszcze chętniej? Zaraz jednak jego rysy stężały, bo chociaż był wyrozumiałym mężczyzną i zasadniczo nie posiadał męskiego ego, takim, jakim cechowali się inni przedstawiciele brzydszej płci, jego ego złodzieja zostało odrobinę tchnięte. Żaden mistrz fachu nie lubił, kiedy jego zdobycze trafiały z powrotem do właściciela… Dlatego Damien uśmiechnął się tylko delikatnie, kątem ust, nie komentując już decyzji dziewczyny. Zamiast tego zsunął się z balustrady, stąpając miękko, mimo ogólnego napięcia, na posadzce. Wyraźnie bawiąc się już trochę mniej. Chociaż wykorzystał produktywnie czas na oswojenie się z bólem, dość skutecznie, bo grymas wykrzywiający jego twarz, już opuścił jego usta. Zastąpiło go zwykłe skupienie, kiedy ciemnoniebieskie tęczówki oczu spoczęły na jego towarzyszce rozmowy. Podążył od jej twarzy, przez strój, z powrotem wyżej, do jej dłoni, w której spoczywała różdżka. Enigmatyczny uśmiech, zwieńczony ledwie słyszalnym prychnięciem, zdradzał jego rozbawienie. — Dość żeby nie pozostawiać ich w rękach kogoś, kto myli kontuzję barku z kontuzją dłoni. Proszę. Obok tego zabawowego, wiecznie rozbawionego typa, chowała się w nim jakaś zadziora i kąśliwość, którą teraz dla odmiany z siebie wydobył. Ukłonił się jej jednak wdzięcznie, teatralnie, zdrową rękę chowając za plecy - gestem godnym najlepszego dżentelmena. Chwilę potem wracając do pionu, kiedy zmiana poziomu przypomniała mu o ciągnącym się, napiętym mięśniu w barku. — O, popatrz, widziałaś, która godzina? — zażartował nie zerkając nawet na zegarek, bo to zrobił dopiero chwilę później, bardziej odruchem sięgając do kieszeni spodni, z których wyciągnął kieszonkowy zegarek. Zerknął na tarczę, dopiero teraz interesując się panującą porą. — Pani Thompson pewnie szuka swoich… “cyrkoni”. Zabawnie zaakcentował ostatnie słowo, uśmiechając się kątem ust.
Keyira Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : magiczny tatuaż w formie węża | blizn zbyt wiele, by można je było zliczyć | tęczówki w odcieniu sztormu | jakieś zwierzę jako częsty towarzysz
Być może miał rację. Być może nie były to zwykłe cyrkonie i był to jej błąd. Być może jednak jego 17-letnie doświadczenie szwankowało w obliczu leniwego zabawiania się kosztem gości, jedynie w celu odegnania własnego znudzenie. Faktem było, a mogła to powiedzieć jako ktoś obyty w tym towarzystwie, że Thompsonów nie było stać na nic więcej niż "cyrkonie"... Chyba, że i oni poszli w ślady Damiena i wcześniej broszkę ukradli. Niemniej mimika twarzy mężczyzny, jego oddech, w którym odbijał się również rytm bicia jego serca podpowiedziały jej, że ta zagrywka mu się nie spodobała. Dał jej to jasno do zrozumienia najpierw gestem, a ostatecznie również słowem, poddając w wątpliwość jej umiejętności oraz osąd. Tym samym zerwał otoczkę, którą z początku emanował; dobre wrażenie, które sprawiało, że do tej pory również ona całkiem nieźle się bawiła. — Naprawdę? Pomyliłam się? — zapytała, a choć ton jej głosu uderzył w słodsze nuty, w jej oczach tliła się powaga lub też może raczej pewna gorzkość, która stanowiła kontrast dla słów. Jej wcześniejsze pytanie, sugerujące utratę sprawności w dłoniach było żartem. Być może go nie wychwycił, a być może wręcz przeciwnie i teraz jego nagła kąśliwość poruszyła w niej pewną strunę. Przez moment, ale tylko przez krótką sekundę Ślizgonka żałowała, że udzieliła mu pomocy. Tak jak on nie lubił, kiedy kobiety wyprowadzały go w pole, tak Keyira nienawidziła, kiedy ludzie jej nie doceniali czy z niej kpili. Czy to na podstawie płci, wyglądu, czy też wieku. Nie znosiła również, gdy wrzucano ją do jednego wora z innymi na podstawie zwykłych przypuszczeń. Dlatego też uniosła tylko kącik ust i powoli opuściła różdżkę. — Masz rację, jeszcze przez przypadek mogłabym ci faktycznie pomóc — zakpiła lekko, zaciągnęła się głęboko i zeszła z balustrady. Tak naprawdę miała w torebce dawkowany eliksir znieczulający, którego sama wciąż używała i którym jeszcze przed chwilą chętnie by się z nim podzieliła. Przyglądając się jednak, jak mężczyzna zerka wymownie na zegarek, a potem wykorzystuje akcent do sparodiowania jej "cyrkonii" zapragnęła żeby pocierpiał trochę dłużej. Tak dla zasady. Zgasiła niedopalonego papierosa, po czym zamknęła peta w dłoni, przemieniając go w mały guzik, by mogła się go odpowiednio pozbyć. Koniec różdżki przycisnęła do rozdartego materiału sukni i kilkoma zaklęciami przemieniła kreację w jednoczęściowe spodnium. Wyraźnie zadowolona z efektu podniosła torebkę i przewiesiła ją sobie przez ramię, by łatwiej jej było pogrzebać w jej wnętrzu. Dopiero pochwyciwszy małą fiolkę, zerknęła na Daniela; zlustrowała jego postawę i twarz, po czym westchnęła. Takie dziecinne zagrywki u dorosłego faceta, kto by pomyślał. — To powinno pomóc, póki nie znajdziesz kogoś, kto zajmie się barkiem jak należy — mruknęła, pokonując dzielącą ich odległość i wciskając mu naczynko w dłoń przynależącą do niekontuzjowanego ramienia. Po chwili namysłu odpięła broszkę i z uśmiechem wpięła ją w jego okrycie. — Mam nadzieję, że... — urwała raptownie, marszcząc brwi, gdy ponad męskim ramieniem dostrzegła coś w sali. Coś w twarzy Keyiry się zmieniło. W oczach zamajaczyło szczere rozbawieniem i sekundę później Shercliffe stała już na palcach, wymachując energicznie do kogoś za plecami Damiena. — Pani Thompson! Pani Thompson, tutaj! — zawołała, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu, który moment później przeobraził się w grymas głębokiego zmartwienia. — Nie uwierzy pani — dodała, napierając na zdrowe ramię blondyna, by ustawić go nieco bokiem. Zaraz potem zrobiła krok ku wejściu na taras. — Daniel zauważył pani broszkę na parkiecie, a kiedy próbował ją podnieść, potknął się i uderzył w futrynę — wyjaśniła, bezczelnie na niego wskazując. — Wydaje mi się, że wybił sobie bark — dodała z dramaturgią godną najlepszej aktorki i przytknęła dłoń do miejsca, gdzie powinno znajdować się jej serca. Wyglądało jednak na to, że na chwilę obecną wzięło sobie urlop i wyjechało na wakacje. — Nie znam się na tym, ale może na przyjęciu jest ktoś, kto byłby w stanie mu pomóc — zasugerowała, gdy kobieta weszła na taras, a wraz z nią jej towarzyszka. Obie obrzuciły Damiena zatroskanym spojrzeniem. — Zostawiam go w pani rękach, one na pewno są wystarczająco godne zaufania — oznajmiła, rzucając mężczyźnie ostatnie, znaczące spojrzenie, po czym zniknęła na sali.
Nie do końca rozumiał nagłą zmianę nastroju Keyiry. Zachowywał się tak samo, jak od początku spotkania. Chociaż może spróbował odrobinę więcej zaczepności w tonie. Jego żart, dalej jednak oscylował wokół szczerego rozbawienia i zabawienia, bo tak właśnie postrzegał swoją towarzyszkę. Jedyny aspekt, który wprawiał go w rezygnację to ból. W którym Amelia mu pomogła, mimo niewypowiedzianej bezpośrednio nieufności Daniela. Damien objął dłonią fiolkę, uśmiechając się tak samo, kątem ust, jak wcześniej. — Dzięki. Ale nie zdążył wypić zawartości, kiedy Keyira ściągnęła na nich uwagę pani Thompson. Nie był pewien co zrobił, żeby ją do tego zachęcić, ale miał pewne podejrzenia sądzić, że zrobiła to bardzo... umyślnie. Zaśmiał się, kłaniając się pani Thompson wpas, ale nawet to nie powstrzymało go przed krzyknięciem za dziewczęciem: — Do zobaczenia, Amelio! — Amelio? To była Keyira. Keyira Shercliffe — poprawiła go staruszka, przykładając z pełną troską dłoń do czoła samozwańczego Daniela. — Ojejku, mój drogi. Musimy jak najszybciej zabrać Cię do uzdrowiciela! To mówiąc wyprowadziła go z muzeum, rumieniąc się na Damienowy komplement dotyczący hipnotyzującej akwamaryny jej oczu, która przywodziła mu na myśl pewien poemat. Ten zresztą zaraz przytoczył.
zt
Keyira Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : magiczny tatuaż w formie węża | blizn zbyt wiele, by można je było zliczyć | tęczówki w odcieniu sztormu | jakieś zwierzę jako częsty towarzysz
Nie znosiła tych przyjęć. Nie znosiła niemal wszystkiego, co się z nimi wiązało: ani ludzi, ani wyniosłej otoczki, ani tego trzymania się na siłę starodawnej formy całego wydarzenia - jakby wciąż żyli w czasach świetności najlepszych, czystokrwistych rodów. Nie lubiła, kiedy testowano w ten sposób jej cierpliwość, granice czy ryzyko, jakie gotowa była podejmować. Zachowanie Damiena, czymkolwiek było i w jakikolwiek sposób miało ją sprawdzić, sprawiło, że jego towarzystwo stało się tak samo drażniące, jak wszystko inne, nim wpadła na niego na tarasie. Zdołała jeszcze usłyszeć, jak pani Thompson zdradza złodziejowi jej imię, ale nie przejęła się tym, bo Amelia była tylko częścią zabawy, odskoczni, którą D'Arcy zepsuł. Nawet jeśli on sam nie dostrzegał w swoim zachowaniu niczego złego. Być może w tym właśnie leżał jego największy problem, kto wie. Mimo wszystko Keyira zaczekała do końca, by się przekonać czy ktokolwiek faktycznie udzieli mu należytej pomocy. Nie była do końca bezduszna, a i blondyn nie zasłużył na taką karę. Taką czy jakąkolwiek inną, która mogłaby zagrażać jego życiu lub narażać na szwank jego zdrowie. Tą już zajął się los, który sprawił, że nieomal skręcił sobie kark... Na szczęście odprowadzono go bezpiecznie, a znając starsze, nadopiekuńcze kobiety, na pewno nie dały się zbyć, nim one także nie upewniły się, że rycerski uczestnik bankietu nie otrzyma medycznego wsparcia. Dopiero wtedy Shercliffe odnalazła matkę, pożegnała się z nią i opuściła muzeum samotnie.
/zt
Issy Rain
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : piegi, septum, rude loki, pachnie masłem shea, chodzi w kolorowych szatach czarodziejskich;
Szczerze mówiąc wcale nie planowałem robić nic za darmo - zakładałem, że Ministerstwo ma zamiar zapłacić wszystkim wolontariuszem za pracę, którą niby mamy wykonać. Dlatego chętnie zgłaszam się do renowacji... czegoś tam. Chociaż powiedzmy sobie szczerze - żaden ze mnie konserwator zabytków czy coś takiego. Powiedziałem wprost jakimś miłym panom z ministerstwa, że jestem zainteresowany głównie renowacją ubrań. Wmawiam sobie, że to mój urok osobisty, a nie zagadanie ich na śmierć, ale w końcu znaleźli miejsce gdzie przetransportowali część ubrań. Okazało się, że w ministerstwie nie ma miejsca na podzianie się tych rzeczy i część różnych muzeów czy teatrów po prostu użyczyła odrobinę swojej przestrzeni. No dosłownie brak słów, ale niech będzie. Dostaję adres do jednego z magazynów gdzie ma być sporo ubrań i o wyznaczonej godzinę mknę tam błędnym rycerzem. Kiedy jestem na miejscu, jak zwykle wystrojony w magiczną szatę, niespecjalnie skromną i idę do budki z biletami by odnaleźć dowiedzieć się gdzie mam dokładnie iść. Jakaś niezbyt pogoda czarownica prowadzi mnie za kulisy całego muzeum i otwiera dość duże, całkiem ciemne pomieszczenie, które jest w dużej mierze zagracone. Aż otwieram buzię ze zdziwienia ile śmieci tu się wala. Wskazuje mi na miejsce gdzie mam stroje do wybrania, mieli też kilka obrazów i innych rzeczy które można było odnawiać, ale ignoruję te rzeczy i od razu podchodzę do wieszaka. Ledwo jedno zaczynam przeglądać a pani z wcześniej znowu otwiera drzwi i mówi skrzekliwe jeszcze jeden, wpuszczając najwyraźniej kogoś kto ma mi pomagać w zadaniu. Całe szczęście, bo inaczej musiałbym gadać do siebie!
______________________
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Miał więcej niż jeden powód, żeby zgłosić się jako osoba chętna do ratowania zabytków i właściwie nie wiedział, który z nich był istotniejszy. Przygnał go tu nacisk ze strony dziadka, który spodziewał się, że znajdzie się tam nie jedno dzieło stworzone przez członka ich rodziny. Sam nie miał już tyle siły, by i zarządzać galerią, i szlajać się po magazynach takich jak ten, więc padło na niego, a on nie protestował, bo w całym tym bałaganie znalazły się podobno fotografie z początku wieku, które wymagały ratunku, jeśli miały przetrwać. Obok czegoś takiego nie mógł z kolei przejść obojętnie. — Zmieścimy się? — rzucił trochę do kobiety, która go tu przyprowadziła, a trochę w stronę tej, która stała i oglądała kostium. — Dzień dobry. Swój błąd pojął bardzo szybko, a w każdym razie na tyle, by nie narobić sobie wstydu. Owa kobieta okazuje się bowiem wcale nie być kobietą, a jego dotychczasowym przełożonym, który po prostu nieźle się wystroił. Co zrobiło mu się głupio to jego, ale przynajmniej nie zdążył nic palnąć. — Issy! — przywitał się po założeniu na twarz uśmiechu, byle nie wyglądać na zbyt zaskoczonego. W każdym razie nie bardziej, niż powinien być na jego widok tutaj. — Taka szata w takim miejscu? Szkoda, żeby się pobrudziło, to miejsce sprawia wrażenie, jakby pięć minut tutaj miało skutkować pięcioma dniami z kaszlem... Zaczął nerwowo paplać, oczywiście, bo towarzyszyło mu nieodparte wrażenie, że w jakiś sposób dało się dostrzec, jak głupio pomylił się na start. Choć wszystko rozgrywało się oczywiście tylko w jego głowie. Było to o tyle zabawne, że w standardowych sytuacjach, na przykład w pracy gdy nie musiał akurat prowadzić zajęć, potrafił powiedzieć równie dużo przez cały dzień zamiast w kilkanaście sekund tak jak teraz. Przeczesał palcami włosy, próbując jakoś przywołać się do porządku i postanowił po prostu zająć się robotą. Przede wszystkim chciał znaleźć w tym burdelu fotografie, a ze względu na zwyczajowo niewielki format wydruków, było to szczególnie trudne zadanie. Nie powiedział kobiecie, że szukał właśnie ich, toteż nie dostał żadnych wytycznych. — Widziałeś tutaj może jakieś zdjęcia? — czy powinien je przywołać? Mógłby to zrobić, ale wtedy istniała obawa, że zniszczą się w trakcie lotu, albo naruszy jakąś konstrukcję typu bałaganiarski stos i wywoła całą lawinę.
Issy Rain
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : piegi, septum, rude loki, pachnie masłem shea, chodzi w kolorowych szatach czarodziejskich;
Wobec tego obydwoje nie byliśmy tutaj do końca z własnej woli, a raczej przygnani potrzebami pieniężnymi czy rodzinnych wymagań. Jednak mój młodszy ziomek wydawał się być bardziej zaangażowany w tą całą zabawę niż ja. Przyglądam się pierwszej lepszej szacie kiedy słyszę czyjeś powitanie z niedalekiej odległości. Odwracam się z gracją wokół własnej osi i widzę jak mój asystent wchodzi do tego magazyno-piwnicy. Nie mam zielonego pojęcia, że gdzieś w swoich własnych myślach pomylił się co do mojej płci, więc z lekkim zdziwieniem patrzę na jego nagłą paplaninę, która statystycznie rzecz biorąc powinna być uskuteczniana po mojej stronie. - Eeee... może masz rację, ale jakoś... nie wyobrażałem sobie że będziemy w większym bałaganie niż mój pokój - przyznaję się do własnego błędu i z zaciekawieniem przekrzywiam głowę. Szczerze mówiąc nawet gdybym usłyszał tę pomyłkę, zarzuciłbym włosami i się roześmiał, trzepocząc wydłużonymi zaklęciem rzęsami, bo mało mnie obchodzi kwestia postrzegania męskości czy kobiecości. - Co jest? Aż tak się speszyłeś, że mnie widzisz? - dopytuję żartobliwie i mrugam do niego rozbawiony, po czym odwracam się z powrotem ku szacie która wcześniej przeglądałem. Stwierdzam, że odnowienie jej będzie bardzo proste, więc zdejmuję ją z wieszaka i odkładam na bok. Ale najpierw mam w planach pomóc Eliaszowi w znalezieniu czegoś dla niego! - Hmm... nie widziałem... Ale możemy poszukać! Tam było jakieś większe pudło! - oznajmiam i biorę niefrasobliwie za rękę Swansea i ciągnę go między kilkoma wieszakami i rzeźbami. Wskazuję wolna dłonią na wysoko postawione. - Musisz spróbować je ściągnąć nie wywalając wszystkiego - radzę uprzejmie, sam nie próbując tego robić, bo z pewnością zrobiłbym tu rozróbę; żyję w bardziej lub mniej słusznym przeświadczeniu, że jeśli używam magii do czegoś innego niż szycie - zawsze idzie mi kiepsko. Uśmiecham się za to wesoło do młodszego, acz sporo wyższego asystenta.
______________________
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
— Wyobrażam to sobie — odpowiedział na wzmiankę o pokoju i nie było w tym nawet nic złośliwego. Pochodził z rodziny artystów i przewijali się oni przez rezydencję, odkąd tylko pamiętał. Mało kto potrafił utrzymać porządek; właściwie czuł się w tej umiejętności i potrzebie dość odosobniony. — Nadawałbyś się na Swansea, może dam Ci namiary na którąś z kuzynek? — ośmielił się zażartować. Rzeczywiście speszył go jego widok, ale skomentował jego pytanie wyłącznie uśmiechem, nie odpowiadając na nie wprost. Cóż, przejrzał go. Prawdopodobnie speszyłby się nieco nawet i bez faux-pas, do którego doszło na szczęście tylko na płaszczyźnie jego chaotycznych przemyśleń. Znał go nie od dziś, ale teraz było inaczej, bo przecież był jego przełożonym. Zwyczajnie dziwnie było go widzieć poza szkolnymi murami i nie bardzo wiedział, jak powinien się teraz zachowywać. Dalej jak asystent? To byłoby dość głupie. Jego rozważania przerwał sam Rain, chwytając go za rękę i ciągnąc w głąb przepastnego bałaganu. Cicho parsknął pod nosem, rozbawiony otwartością gestu, ale chyba przede wszystkim tym, że dotarło do niego, że sam sobie wszystko utrudniał. Kogo obchodził teraz Hogwart, skoro w najlepsze trwały wakacje? — Uwaga na głowę — poradził mu, zanim zabrał się za próbę ściągnięcia pudła z góry stosu. Lepiej, żeby był czujny, bo nigdy nie wiadomo, czy coś akurat nie spadnie mu na głowę. Powinni chociaż dostać jakieś kaski, zasady BHP w tym miejscu nie istniały. W pierwszej próbie starał się sięgnąć po pudło bez użycia magii, w każdym razie w tradycyjnym rozumieniu, bo dodał sobie tyle wzrostu, na ile pozwalały mu na to ubrania. Kiedy jednak to nie pomogło, sięgnął po różdżkę i ostrożnie przywołał je prosto w swoje wyciągnięte ręce. Podobnie jak Issy, Swansea nie miał dużego zaufania w kwestii swoich zaklęć, kiedy nie miały nic wspólnego z transmutacją. Pierwsze pudło przekazał stojącemu obok rudzielcowi i zdjął również drugie, które zaraz odstawił na ziemię. Zajrzał do jednego z nich i, proszę bardzo, trafił na zdjęcia. — Fotografie, idealnie. Dzięki! — uśmiechnął się do mężczyzny, po czym dodał — Długo tu siedzisz? Są jakieś ciekawe kostiumy? Bo owszem, zdążył zerknąć na to, czym zajmował się Rain... ale nawet gdyby nie widział, to przecież mógłby zgadywać w ciemno. I bardzo dobrze, że zajął się akurat nimi, trudno było wyobrazić sobie, żeby mogły trafić w lepsze miejsce. Postanowił zrobić trochę więcej przestrzeni, przesuwając pudła na boki. Jakiś stojak, który nie był chyba eksponatem, przetransmutował w stoliczek, przy którym zamierzał pracować. — Co powiesz na mrożoną herbatę? — zaoferował, wyciągając z torby termos. Ciastek nie brał, bo jedzenie przy zabytkach mogło być fatalne w skutkach. Przyciągnął do siebie jedno z pudeł i zaczął delikatnie przeglądać jego zawartość, próbując zorientować się, w jakim stanie są fotografie.
Koncepcja pójścia na warsztaty z rzeźbienia popiersi wydawała się jej tak odległa od tego, co sama by wybrała do robienia, że aż abstrakt zataczał koło jak podkowa i stykał się spowrotem z zakresem jej możliwości. Zresztą perspektywa spotkania się z Louise była też bardzo przyjemnym aspektem takiej aktywności, biorąc pod uwagę choćby ten fakt, że nie widziała jej bardzo dawno, a wspomnienia o ich dobrych relacjach z czasów szkolnych wróciły wraz z powrotem Waltera do Anglii. Bertha nie miała wielu znajomych, nie było to zresztą żadnym zaskoczeniem, jej dorosła wersja była równie trudna do obejścia jak i ta nastoletnia, więc ani znajomych ze szkolnych lat, ani zbyt wielu znajomych z dorosłości. Czekała na Louise przed wejściem do Muzeum Madame Royce, gdzie raz na jakiś czas odbywały się właśnie tego typu aktywności, przeznaczone głównie dla ludzi po trzydziestce, w ramach organizowania im aktywności towarzyskich. łatwo bowiem było zaplątać się w swoje zawodowe zobowiązania i zapomnieć o takich prozaicznych aspektach życia, jak zwykłe rozrywki. Widząc nadchodzącą kobietę uśmiechnęła się. Lubiła jej elegancję i klasę: - Hej. - przywitała się - Gratuluje awansu, niedawno dopiero się dowiedziałam. - przyglądała się jej chwilę - Idziemy?
Louise też nie była pierwszą osobą, która brałaby udział w warsztatach z rzeźby, jednak w ostatnim czasie jej życie było tak pełne nowości i zmian, że w końcu podjęłs decyzję - lepiej było płynąć na fali i próbować kolejnych nowości niż zamknąć się w sobie. Jej wola walki o to by przetrwać i nie poddać się stagnacji, która przyszła wraz z rozwodem, z miesiąca na miesiąc była coraz silniejsza. Zresztą, nie oszukujmy się - całe te warsztaty, niezależnie od tego jak ciekawe były jedynie pretekstem do spędzenia czasu z Birdy. Ich stosunki mocno się rozmyły - nie tylko ze względu na Wally'ego, ale przede wszystkim na różnice charakterów i stylu życia. Skoro jednak obie mieszkały w Anglii, miały odrobinę wolnego czasu i pamięć o dawnych, dobrych relacjach, to odnowienie tej znajomości zdawało się sensownym pomysłem. Louise przyszła na miejsce warsztatu dość późno, choć punktualnie. Bertha czekała już na miejscu, więc na jej widok poważna twarz Finleyówny rozjaśniła się uśmiechem. - Cześć - powiedziała ciepłym głosem. Widać było, ze faktycznie cieszyła się ze spotkania - Super cię widzieć. Grzecznie podziękowała też za gratulacje dotyczące awansu - nie rozwijała tematu, bo ostatni rok był tak intensywny i wypełniony zmianamk, że już praktycznie zapomniała o tamtej zmianie. A może po prostu przywykła? - Tak, idziemy! - odpowiedziała trochę nienaturalnie entuzjastycznie, a następnie ruszyła po schodach do celu. Na miejscu czekała już spora grupa czarodziejów i kobieta w kolorowym turbanie, której artystyczny look wskazywał na to, że to ona miała prowadzić zajęcia.
Pojmowanie koncepcji niezręczności zawsze było problematyczne w jej przypadku. Może dlatego nigdy nie połączyła potencjalnej niezręczności ich relacji w kontekście nieudanego związku ze starszym bratem. Dla Berty wszystkie znajomości były bytami niezależnymi, nawet z własną rodziną, choć związana krwią, miała zupełnie inne rutyny. Rozmawianie i traktowanie matki, było czymś dalece odbiegającym od rozmowy i interakcji z Orionem, czy Fredem. Chciała nad tym pracować, było to ważne w aspekcie poprawnego rozwoju i funkcjonowania w społeczeństwie. Chciała rozumieć lepiej, mieć wokół siebie więcej ludzi. Postawiła sobie wyzwanie, mieć kwiatka i go nie zabić. Później mieć zwierzątko i umieć o nie zadbać. A na końcu? Kto wie? Może będzie też umiała zadbać o jakąś przyjaźń. Podążyła za Finley po schodach, rozpinając płaszcz, a po oddaniu kurtek zostały zaproszone bliżej środka sali, gdzie czekały na nich stanowiska z przygotowanymi klockami gliny. Kobieta zaczęła powoli opowiadać o samym Muzeum, o procesie tworzenia postaci z wosku, o tym jak trudno jest zachować realizm tych rzeźb, ale jak wiele daje to satysfakcji. Dla Berty było to dość niedorzeczne i im głębiej artystka zapędzała się w ody o tym, jaka to sztuka jest namacalnie ważna, tym częściej zerkała na Louise, ciekawa, czy ją taka przemowa inspiruje, czy również żenuje.
Rzuć kostka na to, czy będziemy mieć współpracujące kostki gliny, czy nie. 2k6 parzyste - dobra glina nieparzyste - kruszy się, okropna
Louise przyglądała się wykładowczyni z uwagą i szacunkiem, choć szczerze powiedziawszy, gdy kobieta z taką miłością mówiła o wosku, to w oczach Finley rysowało się lekkie zdziwienie. Jako pasjonatka i swego rodzaju odmieniec rozumiała, że ludzie miewają dziwne zainteresowanie, lecz sama nie do końca była w stanie dostrzec, co fascynującego jest w kawałku gliny. Nie była wprawdzie tak zażenowana jak Bertha, niemniej na jej twarzy mogło zarysować się coś w rodzaju zaskoczenia. - Trochę dziwna kobieta – szepnęła do ucha koleżanki, starając się jednak zachować dyskrecję, tak aby nie miały żadnych nieprzyjemności podczas wykładu. Na całe szczęście, gadka kobiety wkrótce dobiegła końca, a uczestnicy otrzymali od niej po kawałku gliny. Gdy Louise otrzymała swój, nie mogła powstrzymać wrażenia, że prowadząca warsztat jednak dosłyszała jej słowa albo przynajmniej zobaczyła niewyraźną minę, bo podarowała jej kawałek gliny, który wyjątkowo mocno się kruszył i raczej nie zapowiadało się, że będzie łatwo doprowadzić go do stworzenia ciekawej formy. - Eh… - westchnęła, chwytając kawałek materiału w swoje ręce, następnie kierując spojrzenie w stronę Birdy – A jak z Twoją gliną, ujdzie? Finley zaczynała być zniechęcona – choć lubiła wyzwania, to jednak zaczynała żałować, że nie wybrały szkolenia z magicznego szydełkowania – tam przynajmniej wynik pracy był w całości zależny od nich, a nie od tego, czy przypadkiem nie otrzymają okropnego kawałka gliny.
Shercliffe pokiwała głową, zgadzając się w pełni. Dziwna, to dobre określenie. Będąc uzdrowicielem odpowiedzialnym za schorzenia głowy, miała z dziwnością wiele kontaktu. Niewątpliwie więc potrafiła taką dziwność dostrzec. Oczywiście łatwo się zapędzić w myślenie, że każdy cudak był trochę umysłowo upośledzony, ale prawdą było, że im więcej działo się badań naukowych, tym głębiej Bertha wierzyła, że każdy człowiek na świecie jest w pewnym stopniu upośledzony na umyśle, w emocjach bądź poczuciu połączenia z rzeczywistym światem. Kiedy stanęły przy stanowiskach, Berta chwilę patrzyła na glinę. Wiedziała, po co tu przyszła i wiedziała, co będą robić. Jej problemy z sensoryką były czymś, nad czym pracowała całe życie i takie okazje były dobrym momentem na to, by poćwiczyć w sobie obojętność przy dotykaniu czegoś, co niekoniecznie plasowało się w zakresie rzeczy, które nie sprawiały, że sztywniały jej palce. A takich rzeczy było wybitnie mało. Wzięła linkę i obserwując z uwagą wskazówki prowadzącej, zaczęła ścinać jak garotą kawałki gliny, by nadać jej nieco bardziej obły kształt. Łatwo było słuchać o tym, że przy pracy z gliną nie trzeba się martwić, bo to, co się utnie za bardzo, można było potem przykleić zwyczajnie na wodę, ale porażki nie należały do rzeczy, które Shercliffe kiedykolwiek znosiła lekko, więc chciała oczywiście, by wyszło idealnie jak najszybciej. A najlepiej od razu. - Może być. - przyznała - A Twoja? - zapytała akurat w momencie, kiedy kawałek gliny w rękach Finley się rozpadł - Przepraszam bardzo, proszę o wymianę gliny, z tą się nie da pracować. - powiedziała do prowadzącej głosem typowego lekarza na sali zabiegowej, domagającego się innego eliksiru i innych narzędzi pracy. Nigdy nie miała dobrego wyczucia, ale też coś w jej postawie i tonie głosu sprawiało, że rzadko takie wymuszenia się nie udawały.
Louise nie miała tak głębokiej wiedzy psychologicznej jak Bertha, poza tym zawsze dość dużym szacunkiem obdarzała wszelkiego rodzaju dziwaków, bo jako młoda osoba równie mocno odstawała od szeroko pojętej normy. Gdy jednak jej życie się ustabilizowało, a ona znacznie wpisała w społeczne konwenanse, zaczęła dostrzegać, że nie każdy „odmieniec” musi wywoływać w niej pozytywne emocje. I że dziwactwo może być zarówno piękne i inspirujące, jak na swój sposób odstręczające. Świat nie był czarno-biały, lecz dla Finley byłoby znacznie łatwiej gdyby nie musiała balansować między tak licznymi odcieniami. Choć Louise z zaangażowaniem starała się doprowadzić swoją glinę do odpowiedniej formy to jednak pewne problemy stawały się nie do pokonania – tak było właśnie z kwestią formy, która absolutnie nie sprzyjała pracy z gliną. Nie musiała nawet odpowiadać na pytanie drugiej kobiety, bo glina „zdecydowała się” sama udzielić tej odpowiedzi. Finley spojrzała na nią lekko zrezygnowana, starając się pomyśleć nad magiczną formułą, która ułatwiłaby jej pracę. Tym razem w działaniu uprzedziła ją Shercliffe, która błyskawicznie zwróciła uwagę prowadzącej na stan gliny. Ktoś mógłby powiedzieć, że Bertha nie miała dobrego wyczucia, jednak w oczach Louise, której często brakowało odwagi, by przekroczyć barierę „nie urażania kogoś”, słowa koleżanki poniekąd urosły do rangi bohaterstwa. Nie dało się ukryć – dziewczyna wybawiła ją z opresji i sprawiła, że miała szansę normalnie pracować. Tak więc, gdy tylko otrzymała od prowadzącej nowy kawałek gliny, posłała w stronę Birdy najsłodszy z uśmiechów. - Dziękuję – dorzuciła, po czym zabrała się do pracy. Tym razem już naprawdę. Z porządnym materiałem działało się znacznie sprawniej, więc dzięki lince i delikatnym ugniataniu za pomocą własnych rąk, Louise zbliżała się do celu. Jasne, raz po raz zdarzało jej się uciąć za dużo, ale na całe szczęście na tym etapie materiał wciąż wybaczał bardzo wiele, więc powolną pracą mogło dążyć do obłej formy, która w przyszłości miała stać się jej rzeźbą lub naczyniem.
Nigdy nie miała wyczucia tej umykającej granicy kultury, gdzie nie powinno się pewnych rzeczy wymagać, albo należało umieć modulować swój ton, dobrać dobrze słowa, by wpasować się w konwenans uznawany społecznie za poprawny. Uważała to zresztą za społeczny konstrukt bardziej przeszkadzający, niż pomagający w wygodnym funkcjonowaniu, bo lawirować trzeba było w niepisanych zasadach, interpretować niejasne znaki i zakładać rzeczy, o których nie szło mieć pojęcia. Sama czuła wdzięczność, kiedy ktoś ukrajał z komunikacji zbędne ozdobniki i mówił jak najbardziej po linii najmniejszego oporu to, co chciał przekazać. I tak nie wyłapywał grzeczności, nie czuła różnicy między tym, kiedy ktoś czegoś chciał, używając proszę, czy też nie używając zwrotów grzecznościowych. Obserwowała organizatorkę warsztatów z uwagą, zakrawającą o gapienie się, a jednak niepodszytą negatywną emocją. Była dość pstrokatym człowiekiem, co leżało daleko od estetyki samej Shercliffe, więc wzbudzała po prostu jej ciekawość. - Nie ma sprawy. To miała być dla nas rozrywka, a nie tortury. - powiedziała prosto, bo zdawało się jej, że dla niej byłoby okropnym nie tylko musieć zmierzyć się z mazisto-szorstką konsystencją gliny, ale jeszcze trafić na taką, która się rozpada, utrudniając osiągnięcie chcianych efektów. Chwilę stała naprzeciw swojego obłego kształtu, słuchając instrukcji prowadzącej, ale trochę dysocjując na myśl, że teraz przyszła pora na najtrudniejszą część. Dopóki między nią a materiałem było jakieś narzędzie, wyzwanie nie było tak trudne, jak teraz, kiedy musiała rzeczywiście dotknąć tego rękoma. Glina była zimna. Nie tak oślizgła, jak się wydawało, ale jej plastyczność nie przypominała miękkości drożdżowego ciasta. Zmarszczyła brwi, wgniatając dwa dołki na oczodoły, kątem oka obserwując to, co prezentowała prowadząca na powiększonym przykładzie, stojącym na środku ich miejsca ćwiczeń. - Czy to ma być coś konkretnego? - zapytała cicho Louise - Rozumiem, że robimy twarz, ale nie rozumiem czyją...
Louise naprawdę doceniała sposób komunikacji samej Berthy, bo choć odstawał on od tej sztywnej, narzuconej społecznie normy wyposażonej w cały szereg niuansów, to jednak odnajdywała w nim szczerość, której na co dzień tak bardzo brakowało jej w ludziach. Gdy rozmawiała z Shercliffe, nie musiała produkować zbędnego small talku, domyślać się znaczeń i rozgryzać swojej rozmówczyni, bo zazwyczaj wszystko co od niej otrzymywała było jasne i szczere, nawet jeśli pozornie przekraczające granice grzeczności. Lou dość szybko przywykła zresztą do tego, by nie obrażać się, gdy koleżanka czasem będzie komunikować się „zbyt” szczerze, więc nie uważała tego za wyraz odmienności. Nie należała zresztą do osób specjalnie oceniających. - To prawda – przytaknęła, choć szczerze powiedziawszy miała wrażenie, że te zajęcia na ten moment stoją raczej bliżej tortur, niespecjalnie wpisując się w oczekiwania dotyczące rozrywki. Tak czy siak, Louise nie należała do osób, które szybko się poddawały (gdyby tak było, to zapewne jej związek z Harrisonem rozpadłby się po roku), więc miała nadzieję, że odnajdzie jeszcze jakąś radość w lepieniu z gliny. - Chyba… - wzdrygnęła się, bo problemy z gliną sprawiły, że słuchała prowadzącej jednym uchem - …mamy wymyślić czyją. Wiedziała, że ulepienie kogoś z głowy było bardzo trudne i nieszczególnie rozumiała, dlaczego prowadząca już na pierwszych zajęciach rzuciła ich na tak głęboką wodę, zamiast na przykład zatrudnić modela. - Może ja ulepię ciebie, a ty mnie? – zaproponowała, chcąc ułatwić sobie i koleżance zadanie – Za pierwszym razem i tak raczej nie będzie widać podobieństwa, a przynajmniej będzie nam łatwiej sobie to wyobrazić.
Miała to być dla niej zabawa, połączona z elementem może odrobiny nauki, a może trochę pracą nad sobą i swoimi obrzydliwościami w zakresie niechęci dotykania pewnych konsystencji czy materiałów. Okazało się jednak, że jak do wszystkiego w życiu - i do tego podeszła nad wyraz zadaniowo. Może to po prostu już kwestia tego, jak jej głowa poradziła sobie z napięciem zmierzenia się z tym wyzwaniem, odseparowując ją w jakiś sposób od rzeczywistości i zamiast zabawy, czyniła z tego jakiś obowiązek, który należało dobrze przeanalizować, zaplanować, wykonać i zapomnieć. Spojrzała na Louise z pewnym zamyśleniem. - Musisz wiedzieć, że ja nie wiem, jak to się robi. - zapowiedziała z powagą - Możesz wyjść całkiem niepodobna. - czuła się w obowiązku to powiedzieć. W jej absolutnej pamięci istniały wspomnienia niefortunnych zajęć działalności artystycznej, kiedy tworzyła portret koleżanki z ławki, pozwalając sobie na to, co nauczyciel nazywał, artystyczną interpretacją. Ku jej zaskoczeniu koleżanka była urażona, kilkoro uczniów się zaśmiało, a w jej głowie konieczność odtworzenia czyjejś twarzy jeden do jeden z rzeczywistością spadło w tabeli przyjemności do sekcji piekielnych czeluści. Nie chciała urazić Lou. - Jeśli Ci to nie przeszkadza, to tak zróbmy. - odwróciła lekko swoje stanowisko, by być bardziej vis-a-vis kobiety i przyglądała jej się z techniczną uwagą. Na całe szczęście Finley była piękną, proporcjonalną kobietą - Berta zawsze sądziła, że ludzi pięknych pewnie łatwiej jest portretować, fotografować czy uwieczniać, skoro samo patrzenie na nich było swego rodzaju przyjemnością. Zaczęła gmerać przy wypukłościach swojego glinianego klocka. - Przyznam Ci, że nie pamiętam kiedy ostatni raz wyszłam na coś takiego. - była to jej mizerna próba small-talku. Mało rzeczy w życiu "nie pamiętała" a czegoś takiego pewnie trudni byłoby zapomnieć, ale nie po to praktykowała codziennie przy dyżurce pielęgniarek ulotną sztukę pogawędek o niczym, by teraz nie spróbować tej wiedzy spożytkować.
- Nie muszę być podobna – powiedziała z przekonaniem, ale i swego rodzaju swobodą, bo przecież przy ich poziomie umiejętności raczej nikt nie spodziewał się szczególnie spektakularnych efektów. Nie zdawała sobie zresztą sprawy z przykrych doświadczeń Shercliffe – Chodzi raczej o to, że łatwiej próbować zobrazować czyjąś twarz i jej proporcje niż wymyślić coś od zera. Nie była typem osoby obrażalskiej, nie oczekiwała też, że koleżanka stworzy arcydzieło podkreślające zalety jej urody. Chciała jedynie, by ułatwiły sobie pracę, więc gdy w końcu Bertha przytaknęła na jej propozycję, Louise zmierzyła ją przeciągłym spojrzeniem, którego celem była tylko i wyłącznie analiza jej rysów twarzy, po czym automatycznie przeszła do pracy. Okazało się, że w grzebaniu w glinie można było odnaleźć swego rodzaju satysfakcję, przynajmniej teraz, gdy jej dłonie nie urabiały już gliny, a dążyły do stworzenia konkretnej figury. Zaczęła od formowania kształtu czaszki, dając sobie czas na odtwarzanie rys twarzy które zdawały się zgoła trudniejszym zadaniem. - Ja też – odparła, dając się wciągnąć w ten sznurek small-talku, który dla Birdy był może mizerny, lecz z perspektywy Lou zdawał się dużo bardziej zgrabny niż większość small talkowych gadek, choćby dlatego, że nie bazował na rozważaniach o pogodzie, czy też tym okropnym „Jak się masz?”, które wcale nie było pytaniem otwartym, na które oczekiwano odpowiedzi – Ale ja ogólnie od jakiegoś czasu bardzo mało wychodzę. I chyba powinnam to zmienić.
Przyznanie się do tego, że się czegoś nie umie, nie przychodziło jej z łatwością, a jednak swoboda i gracja, z jaką Louise zaakceptowała ten fakt, było pewną ulgą. Skinęła głową, przyjmując jej słowa dosłownie, bo nigdy nie miała wyczucia do tego, czy ktoś mówił coś z grzeczności, czy szczerze, więc jeśli powiedziała, że nie musi być podobna, to ogromna część ciężaru odpowiedzialności spadła jej z barków. Pracowała powoli, dość żmudnie. Starała się zachowywać proporcje, jednocześnie słuchając tego co mówiła prowadząca o tym, jak ważnym aspektem portretowania - jeśli nie najwazniejszym - było uchwycenie indywidualnych, wyjątkowych cech portretowanego. Należało przyjrzeć się i wybrać, która z cech osoby, której podobiznę się tworzy, rzuca nam się w oczy najbardziej i na niej skupić swoją próbę odtwórczą. Według artystki z Muzeum, wtedy nawet jeśli pozostałe aspekty proporcji, twarzy czy kształtów będą odrobinę inne - nie będzie się to tak rzucać w oczy. Wybrała więc skupienie się na oczach i ustach Louise, bo wydawały się jej najbardziej charakterystyczne - może dlatego, że też najbardziej różne od jej własnych - a rzadko zdarzało się je przyglądać innym ludziom na tyle, by teraz móc mieć odniesienie do kogokolwiek innego, niż siebie samej widzianej w lustrze. - To też zawsze wyzwanie. - powiedziała, dzieląc się swoim spojrzeniem - Dla mnie wyjście bez powodu jest dość trudne, zawsze mam poczucie marnowania czasu. - przylepiła kilka grudek do płaszczyzny twarzy, uwydatniając trójkąt kości policzkowych portretowanej kobiety - Dlatego takie wyjścia na jakieś warsztaty budzą trochę mniej wyrzutów sumienia. - uśmiechnęła się słabo. Dla uspokojenia własnej głowy starała się przynajmniej czegoś nauczyć, jakoś przygotować albo wynieść cokolwiek innego z takich spotkań. Była swoim własnym wielkim wrogiem. +
Po wyrzeźbieniu kształtu głowy, Louise przeszła do bardziej subtelnych szczegółów. I tak jak sama głowa nie była szczególnie problematyczna, to oddanie rysów twarzy Birdy wydawało się zgoła trudniejszą sprawą. Nie chodziło tutaj bynajmniej o jakiś problem z panną Shercliffe, której ciekawa, oryginalna uroda zdawała się idealnym punktem wyjścia do sportretowania. Z perspektywy Louise problemem była precyzja – nie mogła pozbyć się wrażenia, że narzędzie, którym rzeźbiła w glinie, żłobiło zbyt głęboko, pozbawiając wyraz twarzy subtelności. Jak ująć delikatny dołeczek, gdy wystarczy zbyt mocny nacisk, by zmienić go w głęboką, postarzającą bruzdę? Jak ująć subtelność warg, czy błysk w oku, gdy zamiast niego otrzymuje się wielką dziurę? Na całe szczęście glina wiele wybaczała, pozwalając na cofanie błędów, jednak nawet liczne poprawki nie zawsze pozwalały osiągnąć oczekiwany efekt. Louise, choć cechowała się niezwykłą cierpliwością, źle znosiła własne błędy – była swoim najsurowszym, wręcz bezlitosnym krytykiem. Nikogo w życiu nie traktowała tak źle jak samej siebie. - Tak – odparła, z zadziwiającą autorefleksją – Ja mam też często wrażenie, że zamiast wychodzić, powinnam więcej pracować. Albo się uczyć. A jednak – odpowiednie skupienie się przyniosło jakieś efekty. Poza oczami rzeźba nie była szczególnie podobna do Berthy, jednak widać było, że przedstawia młodą kobietę. Daleko było jej od dzieła sztuki, lecz trudno było uznać ją za tragiczną. Z perspektywy osoby początkującej, wynik zdawał się całkiem satysfakcjonujący, niemniej pod koniec warsztatu, kobiety były praktycznie przekonane, że rzeźba w glinie raczej nie wciągnie ich na dłużej.